Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ryzykowne związki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2022
Ebook
36,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

Ryzykowne związki - ebook

Pamela Lang, popularna autorka romansów, otrzymuje ze swojego wydawnictwa propozycję nie do odrzucenia – ma napisać romans mafijny. Nie jest jej to na rękę z przyczyn osobistych. Kiedyś sama kochała mężczyznę, który okazał się przestępcą, żywi zatem obawy, że podczas pisania obudzą się bolesne wspomnienia. Zamierzając zniechęcić wydawcę do tego pomysłu, zaczyna pisać mafijną historię zupełnie inną od tych dostępnych na rynku. W jej powieści przystojny mafioso ukrywa swoją kryminalną działalność, a córka polskiego polityka zakochuje się w nim, nie wiedząc, kim jest. Niestety konkurencyjna mafia wkrótce go demaskuje i sprawy się komplikują. W dodatku życie Pameli zaczyna się dziwnie splatać z życiem jej bohaterów… „Ryzykowne związki” to lekka powieść, w której mafijny świat potraktowany jest z przymrużeniem oka.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8290-122-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PAMELA

Jestem wszechstronnie uzdolnioną kobietą. Wiem, jak to brzmi, ale nic nie poradzę – taka jest prawda. Zawodowo zajmuję się uczeniem matematyki, a prywatnie pisaniem romansów. Słyszał ktoś kiedyś o takim połączeniu? Ja jeszcze nigdy. Zazwyczaj piszą humanistyki, co wydaje mi się najzupełniej logiczne. Matematyczki i nauczycielki innych przedmiotów ścisłych najwyżej czytają. Sama jestem tylko chlubnym wyjątkiem, który potwierdza regułę, dlatego pozwoliłam sobie na taką śmiałą uwagę.

Nauczycielką zostałam z czystego wyrachowania. Wiedziałam, że nie nadaję się do pracy za biurkiem i przerzucania papierów przez osiem godzin dziennie. Jestem na to zbyt żywiołowa. Musiałam zatem znaleźć zawód, który będzie współgrał z moim temperamentem. Praca w szkole podobała mi się ze względu na możliwość kontaktu z młodzieżą, do której mam słabość. Moja nastoletnia bratanica twierdzi, że z nikim z rodziny nie dogaduje się tak dobrze jak ze mną. Poza tym młodzież też ma do mnie słabość. Klasy, które uczę, często proszą mnie o pertraktacje z wychowawczynią lub dyrektorką, gdy mają problemy.

Wybór zawodu jednak nastręczał mi pewnych wątpliwości natury finansowej. Wiadomo przecież, że nauczyciele nie zarabiają kokosów. Po przemyśleniu sprawy zdecydowałam się na matematykę, gdyż z tym przedmiotem sporo uczniów ma kłopoty i w rezultacie bierze korepetycje. Daje to nauczycielowi możliwość dorobienia do pensji i zaoszczędzenia na poważniejsze wydatki typu remont mieszkania czy wyjazd na wakacje w śródziemnomorskich klimatach. Wprawdzie na takim wyjeździe specjalnie mi nie zależało, ponieważ jestem wielbicielką polskiego morza, ale remontu mieszkania nie mogłam wykluczyć – ten problem może dotknąć każdego.

Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę – jako korepetytorka naprawdę mam powodzenie i więcej chętnych, niż jestem w stanie przyjąć. Poza tym pracuję w jednym z warszawskich liceów. Co prawda tylko na pół etatu, bo nie mają dla mnie więcej godzin, ale uważam, że tak jest lepiej. Nie muszę długo siedzieć w szkole i mogę poświęcać czas na zarabianie prawdziwych pieniędzy. Pewnie chcecie w tym momencie zapytać, po jakie licho jeszcze piszę? To już jest zupełnie inna kwestia, niemająca nic wspólnego z wyrachowaniem. Można ją nawet nazwać pokłosiem mojego życia prywatnego…

Przyznaję uczciwie, że zawsze byłam kochliwa.

Nie uganiałam się za przystojniakami, szukałam raczej facetów, którzy mieli w sobie to „coś”. Lubiłam takich, z którymi mogłam pogadać o czymś więcej niż samochody lub piłka nożna. Wychodziłam bowiem z założenia, że nawet najatrakcyjniejszy mężczyzna w końcu mi spowszednieje i wtedy będę żałować wyboru nudziarza. Gdybym wiedziała, jak życie planuje ze mnie zakpić…

Facet, w którym zakochałam się na serio, był pełen sprzeczności: robił karierę w korporacji, a jednocześnie kochał wiejskie klimaty, więc oszczędzał na dom za miastem. Lubił dzieci i zwierzęta, co nie przeszkadzało mu uprawiać sportów ekstremalnych, takich jak wspinaczka wysokogórska czy nurkowanie. W weekendy zaś oglądał filmy kryminalne lub… czytał poezję. Poza tym miał piękne, błękitne oczy.

Do naszego pierwszego spotkania doszło w dość nietypowych okolicznościach. Jestem osobą wysportowaną i lubię ruch na świeżym powietrzu, więc postanowiłam zgłosić się do biegu charytatywnego dla dziewczynki chorej na raka. Oczywiście przedtem sporo ćwiczyłam, gdyż miałam świadomość, że taki bieg to coś więcej niż poranny jogging. Szło mi nieźle, dzięki czemu stanęłam na starcie pełna wiary w swoje siły. Niestety! Gdzieś w połowie trasy poczułam, że moja lewa łydka niebezpiecznie drętwieje. Próbowałam zignorować ten objaw i biec dalej, lecz okazało się to głupim pomysłem. W końcu zupełnie straciłam czucie w kończynie, po czym upadłam na jezdnię. Chwilę później podbiegł do mnie młody mężczyzna i zapytał:

– Kurcz panią złapał?

Nie mogłam wydusić z siebie słowa, więc w odpowiedzi tylko skinęłam głową. Wtedy wziął mnie na ręce i zaniósł na pobocze. Potem energicznymi ruchami rozmasował mi łydkę. Byłam mu taka wdzięczna, że nawet nie poczułam zażenowania, gdy to robił. Najważniejsza była świadomość, że znów mogę poruszać nogą.

– Da pani radę biec dalej? – zapytał.

– Chyba tak, tylko jeszcze chwilę odpocznę.

W biegach charytatywnych nie liczy się prędkość, ale liczba zaliczonych kilometrów, dlatego nie widziałam powodu, by odpuszczać.

– To ja zaczekam na panią. Też złapię oddech, bo widzę, że zupełnie straciłem formę przez ustawiczne siedzenie przed komputerem.

Odebrałam te słowa jako czystą kokieterię, pamiętając, że pięć minut wcześniej miał siłę mnie dźwigać. Spojrzałam w jego błękitne oczy i zobaczyłam w nich wesołe iskierki, które potwierdziły moje przypuszczenie – to był zwykły bajer. Zapomniałam wtedy o tym, że muszę nieszczególnie wyglądać – zmęczona i spocona – przestałam też myśleć, czy dam radę dobiec do mety. Po prostu zakochałam się od pierwszego wejrzenia…

Dokończyliśmy wtedy ten bieg razem i umówiliśmy się na kawę. Potem zostaliśmy parą. Michał, bo tak miał na imię mój wybawca, okazał się najbardziej interesującym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam. Nigdy się nie nudziłam w jego towarzystwie – mogłam bez końca słuchać, gdy o czymś opowiadał. Wkrótce przekonałam się też, że jest wspaniałym kochankiem. Nie miałam zatem żadnych wątpliwości: byłam szczęściarą, która przypadkowo spotkała swój ideał i jakimś cudem zdobyła jego miłość. Moje życie przypominało wtedy piękny sen, toteż nie chciałam się z niego nigdy obudzić.

Kiedy po roku znajomości ten ideał poprosił mnie o rękę, byłam w siódmym niebie. Oczywiście zgodziłam się i natychmiast rozpoczęłam przygotowania do ślubu, jakby w obawie, że jeśli będę zwlekała, może zmienić zdanie. Już podejrzewacie, że zdarzyło się jakieś nieszczęście? Macie całkowitą rację. Wprawdzie mój narzeczony zdania nie zmienił, ale i tak się nie pobraliśmy. Na tydzień przed ślubem został aresztowany.

Wiem, co wam teraz chodzi po głowach: pewnie okazał się mordercą albo gwałcicielem… Tu akurat nie macie racji. Po prostu jako pracownik działu finansowego robił przekręty, które w końcu wyszły na jaw. Może chciał szybciej zebrać fundusze na ten wymarzony dom za miastem? Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo na skutek szoku nie byłam w stanie z nim rozmawiać. Przez dłuższy czas nie opuszczałam mieszkania, tylko siedziałam na fotelu i patrzyłam w okno. Moja mama, bratowa i bratanica czuwały nade mną na zmianę, ponieważ obawiały się, że mogłabym zrobić jakieś głupstwo. Po dwóch tygodniach podniosła mnie na duchu wypowiedź bratanicy: „Ciociu, przynajmniej cię nie zdradzał”.

Tak, to było pocieszające. Chyba gorzej bym się czuła, gdyby zrobił dziecko mojej najlepszej przyjaciółce, a ona poinformowałaby mnie o tym podczas wieczoru panieńskiego. W dodatku musiałabym wtedy zabić ich oboje, bo nie mogłabym im przecież tego darować. Tymczasem miałam wrażenie, że stało się coś dziwnego, czego nie potrafię pojąć, ponieważ za bardzo wykracza poza zwykły bieg wydarzeń. To coś jednak nie wymagało przynajmniej ode mnie żadnej reakcji.

Nasz ślub miał się odbyć na początku sierpnia, więc do września miałam trochę czasu, aby dojść do siebie.

Powrót do pracy pomógł mi na tyle, że przynajmniej przez część dnia musiałam się czymś zająć. Znaczenie gorsza była ta druga część, która dawała mi okazję, aby myśleć o minionych wydarzeniach. Były one dla mnie tak bolesne, że za wszelką cenę chciałam od nich uciec. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego właśnie mnie spotkało coś takiego. Gdybym kogoś skrzywdziła, mógłby to być swego rodzaju odwet losu, ale tak…

Niekiedy miewałam przebłyski zdrowego rozsądku i wtedy docierało do mnie, że nic złego nie zrobiłam i niczemu nie jestem winna – po prostu takie rzeczy się niekiedy zdarzają. Powtarzałam sobie, że nie będę już o tym myśleć i starałam się zająć czym innym, na przykład obejrzeniem filmu lub przeczytaniem książki. Niestety zupełnie nie mogłam się skoncentrować. Po kilku scenach lub kilku kartkach wracałam myślami do wydarzeń sprzed tygodni, gdy jeszcze nic nie zapowiadało smutnego finału moich życiowych planów.

Pomógł mi przypadek. Pewnego dnia, przeglądając bezmyślnie strony w Internecie, trafiłam na ogłoszenie: „Konkurs! Opisz swoją wakacyjną przygodę miłosną i wygraj jeden z trzech zestawów książek!”. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale wymyśliłam i opisałam historię, która nie miała nic wspólnego z prawdą. Moje opowiadanie spodobało się jury, więc później otrzymałam jeden z tych trzech zestawów. Nie to jednak było najważniejsze. Tamtego wieczoru, gdy tworzyłam swoją historię, wreszcie zdołałam zapomnieć. Pisanie pochłonęło mnie tak bardzo, że cały świat przestał istnieć. Kiedy po dwóch godzinach zamknęłam komputer i wstałam, wcale nie czułam się zmęczona. Wprost przeciwnie – byłam wypoczęta i zrelaksowana.

Odkrycie, że pisanie pomaga mi zapomnieć, wpłynęło pozytywnie na mój nastrój. Ilekroć dopadała mnie chandra związana ze wspomnieniami, siadałam przed komputerem. Dzięki temu wygrałam jeszcze kilka konkursów i moja domowa biblioteczka znacznie się powiększyła. Pewnego dnia pisana właśnie historia wciągnęła mnie tak bardzo, że uznałam, iż szkoda jej na opowiadanie. Stanowiła materiał na powieść, tylko nie byłam pewna, czy dam radę ją rozwinąć. Poza tym nie widziałam sensu pisania powieści, której i tak nikt nie wyda. Już miałam zamiar porzucić ten pomysł, gdy stwierdziłam, że spróbować nie zaszkodzi – najwyżej przekonam się, czy potrafię stworzyć coś dłuższego. Może nie? W takim razie pozostanę przy opowiadaniach.

Dodatkowo zachęcił mnie do tego artykuł na temat radzenia sobie ze stresem, który niedawno przeczytałam. Jego autorka – pani psycholog! – twierdziła, że pisanie może spełniać funkcję terapeutyczną, ponieważ przelewając na papier złe emocje, niejako się ich pozbywamy. Nie byłam jednak pewna, czy mogę te słowa odnieść do siebie, i nie chodziło mi bynajmniej o to, że swoje złe emocje przelewałam na klawiaturę zamiast na papier. Raczej o to, że wcale nie pisałam o tym, co mnie spotkało. W moich historiach występowali zwykli ludzie, którzy mieli zwykłe życiowe problemy. Żaden z bohaterów nie był fascynującym mężczyzną, który okazał się przestępcą w białych rękawiczkach. No i wszystkie moje opowiadania kończyły się happy endem – nikt nigdy nie został aresztowany na tydzień przed ślubem!

Nie ulegało jednak wątpliwości, że pisanie w jakiś sposób mi pomaga. Postanowiłam zatem nie rezygnować z próby stworzenia powieści. Przecież jeśli mi nie wyjdzie, to i tak nikt się o tym nie dowie!

Jak się zapewne domyślacie, powieść napisałam. Najpierw jedną, potem drugą i trzecią… Nic nie zapowiadało tego, że świat o nich usłyszy, ponieważ nie wysłałam ich do żadnego wydawnictwa. Konkurs na opowiadanie to co innego – tam wszyscy traktują sprawę z przymrużeniem oka. Zawracanie głowy wydawcom natomiast to już poważniejsza sprawa.

O tym, że moje powieści ostatecznie ujrzały światło dzienne, zadecydowały dwa, pozornie niezwiązane ze sobą przypadki.

Pierwszy miał miejsce, kiedy byłam w pracy. Robiłam sobie właśnie herbatę podczas przerwy, kiedy polonistka powiedziała, że jest załamana, ponieważ padł jej twardy dysk w komputerze i straciła mnóstwo ważnych plików. Tego samego dnia po powrocie do domu sięgnęłam po pendrive i przeniosłam na niego teksty moich powieści. Do dziś nie rozumiem, dlaczego to zrobiłam. Może byłam przywiązana do swoich bohaterów i nie chciałam stracić z nimi kontaktu…?

Drugi wypadek miał miejsce kilka tygodni później, gdy odwiedziła mnie Ada – moja nastoletnia bratanica. Jak zwykle zwierzyła mi się ze swoich problemów w szkole, ponieważ, jak twierdziła, potrzebowała rady nauczycielki. Potem przedstawiłam jej, jakie widzę rozwiązanie, a na zakończenie zjadłyśmy wspólnie całe pudełko lodów bakaliowych, które obie uwielbiamy. Ada już zbierała się do wyjścia, gdy nagle powiedziała, że zabrała do szkoły pendrive i go zgubiła.

– Ciociu, mogłabyś pożyczyć mi swój? – poprosiła. – Nie mam kasy na nowy, a tatę będę musiała urabiać przez parę dni. On najpierw palnie kilka kazań na temat mojego roztargnienia, a dopiero potem się zgodzi…

– Oczywiście, skarbie, nie ma problemu – odpowiedziałam, podając jej pendrive.

To był ten, na którym miałam teksty powieści, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero godzinę po tym, jak Ada wyszła.

Oczywiście domyśliliście się już, co było potem: moja bratanica najpierw wszystko przeczytała, a potem zaczęła namawiać mnie do nawiązania kontaktu z wydawnictwami.

– Ciociu, piszesz naprawdę fajnie – mówiła z dużym przekonaniem w głosie. – Wcale nie gorzej niż popularne pisarki, których książki można kupić w księgarniach. Twoi bohaterowie są bardzo sympatyczni, więc nie sposób ich nie lubić. Akcja jest ciekawa i momentami nawet zabawna. A twoje lekkie pióro sprawia, że można cię czytać prawie niezauważalnie…

– To wszystko nie ma żadnego znaczenia – wpadłam jej w słowo.

– Jak to: nie ma? – zdziwiła się.

Pokiwałam głową nad jej młodzieńczą naiwnością, po czym zaczęłam tłumaczyć, co miałam na myśli.

– Żeby wydać książkę, trzeba być kimś znanym, najlepiej celebrytą. Wtedy nawet nie trzeba samemu pisać, tylko można kogoś poprosić. A jeśli się już samemu pisze, to dobrze jest mieć jakieś osiągnięcia, które pozwalają rozpoznać nazwisko: publikować w Internecie, prowadzić blog… Tymczasem mojego nazwiska nikt nie zna. Jestem po prostu osobą, o której świat nie słyszał, więc żadne wydawnictwo nie zaryzykuje publikacji mojej książki, choćby była genialna.

– Straszna z ciebie pesymistka – stwierdziła Ada.

– Raczej realistka – poprawiłam ją.

Ona jednak okazała się uparta. Poradziła mi, żebym spróbowała i zobaczyła, co z tego wyniknie.

– Przecież nic nie ryzykujesz – dodała na zakończenie.

Myślałam później o tym przez cały wieczór i doszłam do wniosku, że w zasadzie Ada miała rację: ja naprawdę nic nie ryzykuję. Mogę wysłać ofertę do wydawnictw i sprawdzić, czy zareagują. Jeśli nie, to będę miała koronny argument w rozmowach z nią, gdyby znów próbowała mnie przekonywać.

Napisanie maila i załączenie tekstu było banalne. Już miałam na zakończenie podpisać się imieniem i nazwiskiem, gdy nagle przyszło mi do głowy, że warto jeszcze przemyśleć tę sprawę.

W tym momencie jestem wam winna przeprosiny, dotarło do mnie bowiem, że zapomniałam się przedstawić. Otóż nazywam się Elżbieta Pamela Lang. Podobno mój prapradziadek pochodził z zaboru austriackiego i zakochał się w praprababci, pełniąc służbę w armii w okolicach Nowego Targu. Później wszyscy w rodzinie byli stuprocentowymi Polakami, ale nazwisko po nim pozostało. Nie to jednak spędzało mi sen z powiek, kiedy przez całą noc myślałam o tym, jak przedstawić się wydawcy. W codziennym życiu funkcjonowałam jako Elżbieta Lang i nie używałam drugiego imienia. Teraz nieoczekiwanie przyszło mi do głowy, że to drugie może się przydać na wypadek, gdyby moja książka wyszła i została uznana za beznadziejnego gniota. W ten sposób zostałam Pamelą Lang.

Wkrótce po wysłaniu oferty do wydawnictw zupełnie o niej zapomniałam. Przyszło mi to tym łatwiej, że nie dostałam żadnej odpowiedzi. Właściwie Ada była bardziej rozczarowana niż ja, gdyż w dalszym ciągu wierzyła w mój talent. Zaczęła mnie nawet namawiać, abym zadzwoniła i zapytała, co się dzieje z moimi propozycjami, ale tym razem stanowczo odmówiłam. Domyśliłam się, że po prostu wylądowały w wirtualnym koszu na śmieci.

Pewnego dnia, gdy wróciłam ze szkoły, nieoczekiwanie zadzwoniła moja komórka. Numer, który się wyświetlał, nic mi nie mówił, więc odebrałam z pewnym wahaniem.

– Dzień dobry, czy mam przyjemność rozmawiać z panią Pamelą Lang? – zapytał aksamitny męski głos.

W pierwszej chwili chciałam zaprzeczyć, ale nieoczekiwanie przypomniałam sobie, co zrobiłam pół roku wcześniej.

– Tak – odparłam cicho.

– Bardzo się cieszę. Nazywam się Jakub Bylica. Jestem redaktorem w wydawnictwie Wielokropek i miałem przyjemność zapoznać się z pani propozycją. Muszę przyznać, że bardzo mi się spodobała. Bohaterowie są sympatyczni, więc nie sposób ich nie lubić. Akcja jest ciekawa i momentami nawet zabawna. Poza tym ma pani naprawdę lekkie pióro…

Cholera, on mówił to samo, co Ada! Z wrażenia nie odpowiedziałam, ale to nie przeszkodziło mu kontynuować.

– Moglibyśmy rozważyć wydanie pani książki, bo literatura kobieca nieźle się sprzedaje, ale jest pewien problem…

Wiedziałam, że ucieszyłam się za wcześnie. Z mojej piersi wyrwało się westchnienie.

– Niestety powieść jest za krótka. Żeby nam się opłacało do niej brać, musi mieć co najmniej trzysta tysięcy znaków. Ze spacjami, oczywiście. Inaczej nie wyjdziemy na swoje.

– A ile ma w tej chwili? – zapytałam, ponieważ nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzić.

– Dwieście czterdzieści trzy tysiące. Krótko mówiąc, powinna być o jedną czwartą dłuższa. Rozumiem, że to nie będzie dla pani problemem?

– W zasadzie…

– To świetnie! W takim razie umówmy się, że pani dopisze te brakujące sześćdziesiąt tysięcy znaków i prześle do nas uzupełnioną wersję. Wtedy przeczytam całość i znów się do pani odezwę.

– Dobrze – zgodziłam się machinalnie.

– W takim razie do usłyszenia!

– Do usłyszenia – powtórzyłam.

Przez cały wieczór nie mogłam dojść do siebie po tej rozmowie. I nie chodziło tylko o to, że ktoś z wydawnictwa się do mnie odezwał, ale przede wszystkim o to, co mówił. W końcu rzadko się zdarza, aby mężczyzna przekonywał kobietę, że długość ma znaczenie, prawda?

Niestety te cholerne sześćdziesiąt tysięcy znaków okazało się trudniejsze do napisania niż poprzednie dwieście czterdzieści.

Powieść stanowiła zamkniętą całość, wszystko się w niej już wydarzyło, nie wiedziałam zatem, co mogłabym dodać. Próbowałam dorzucić kilka scen i kilka dialogów, ale… nie byłam zadowolona z efektu. Odnosiłam wrażenie, że zaczęłam przynudzać i w efekcie moja powieść zrobiła się przegadana. W końcu każda historia ma swój potencjał, a w przypadku mojej został on już wyczerpany, więc w zasadzie dodawałam na siłę. Poza tym obawiałam się, że ewentualni czytelnicy od razu to odkryją. Sama bez problemu wyczuwałam, kiedy autor pisze, aby zapełnić strony, więc nie sądziłam, aby inni byli mniej spostrzegawczy.

Po namyśle doszłam do wniosku, że muszę się pogodzić z opisami. Jako czytelniczka szczerze ich nie znosiłam, zwłaszcza gdy były zbyt drobiazgowe. Do dziś nie mogę wybaczyć mojej polonistce pracy domowej „Piękno opisów przyrody w Nad Niemnem”, nad którą siedziałam trzy dni. Wcześniej przeczytałam tę nieszczęsną lekturę i nawet mi się podobała, ale głównie dlatego, że wszystkie opisy pominęłam. Oczywiście sama nie miałam teraz zamiaru stawać w szranki z Orzeszkową, ale postanowiłam poinformować czytelnika, jak wyglądają bohaterowie, jakie ubrania noszą i w jakich domach mieszkają. Kiedy to zrobiłam i zerknęłam na statystykę wyrazów, nie mogłam uwierzyć: przybyło mi trzydzieści tysięcy znaków!

Na początku bardzo się ucieszyłam, ale potem dotarło do mnie, że potrzebuję jeszcze trzydziestu, aby moja powieść była brana pod uwagę. Przez cały tydzień zastanawiałam się, skąd je wziąć, zanim doznałam olśnienia: sceny erotyczne! Skoro piszę o miłości, to będą jak najbardziej na miejscu. Wprawdzie jako czytelniczka też za nimi nie przepadałam, gdyż wolałam, aby autor pozostawił pewną swobodę mojej wyobraźni, ale powiedziałam sobie „mus to mus”. Poza tym byłam pewna, że niektórzy czytelnicy je lubią…

Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, nie tylko dlatego, że uratował moją powieść przed odrzuceniem. Bardzo szybko przekonałam się, że sceny erotyczne mają jedną ważną zaletę: można je umieszczać w książkach na zasadzie kopiuj-wklej. W końcu kobieta i mężczyzna zawsze robią w łóżku mniej więcej to samo, więc nie można wymagać od autora, aby za każdym razem opisywał co innego, prawda? Chcąc sprawdzić swoją teorię, przejrzałam kilka powieści romantycznych napisanych przez inne autorki – zarówno polskie, jak i zagraniczne. Wniosek, który mi się nasunął, był oczywisty: nie ja jedna na to wpadłam, a skoro im uszło na sucho, to mnie też ujdzie!

Teraz mam już spory zestaw takich scen, które bez trudu pozwalają mi osiągać wymagany limit trzystu tysięcy znaków – rzecz jasna ze spacjami. Muszę tylko pamiętać, aby dostosowywać imiona bohaterów i trochę zmieniać szczegóły, żeby nikt się nie zorientował. Na przykład jeśli ona ma niebieskie oczy, to on nie może płonąć pożądaniem, patrząc w piwne. Na wszelki wypadek kupiłam też dodatkowy pendrive, na którym zapisałam te wszystkie sceny. Leży na samym dnie szuflady i nikomu go nie pożyczam.

Wydanie książek niewiele zmieniło w moim życiu. Założyłam stronę autorską, aby być w kontakcie z czytelnikami, poznałam kilka fajnych dziewczyn, które pisały recenzje, zorganizowałam parę konkursów… Nadal jednak byłam Elżbietą Lang, czyli nauczycielką matematyki i korepetytorką. Nikt nie kojarzył mnie z pisarką Pamelą Lang. Wprawdzie przed pierwszą premierą wydawnictwo Wielokropek zażądało mojego zdjęcia, aby umieścić je na okładce, ale na szczęście to istotne wydarzenie miało miejsce w lipcu, czyli w wakacje. Kupiłam zatem szampon koloryzujący i dzięki niemu przeobraziłam się w rudowłosego wampa, który śmiało mógł uchodzić za autorkę romansów. We wrześniu, gdy zaczynał się rok szkolny, miałam znowu włosy w naturalnym kolorze, który fryzjerka określiła kiedyś jako jasny orzech. Tylko najbliższa rodzina wiedziała, że rudowłosy wamp i ja to ta sama osoba.

Poinformowaniem moich bliskich o premierze zajęła się Ada. Nie odmówiłam jej tego przywileju, wychodząc ze słusznego założenia, że w zasadzie jest matką chrzestną mojej powieści. Nigdy nie wysłałabym jej do żadnego wydawnictwa, gdyby mnie nie namówiła!

Reakcje rodziny były dość zaskakujące.

– Zawsze wiedziałam, że z tą matematyką to pomyłka – stwierdziła mama. – Nawet twoja wychowawczyni podzielała moje zdanie. Kiedyś rozmawiałyśmy po zebraniu i wtedy wspomniała mi, że w jej oczach jesteś raczej humanistką.

– Ja też muszę znaleźć sobie jakieś hobby – oznajmił brat. – Człowiek nie powinien żyć samą pracą. Pamiętasz, mamo, jak w młodości lubiłem dłubać przy samochodach? Zostałbym mechanikiem, gdybyście z tatą nie przekonali mnie, że powinienem wybrać ambitniejszy zawód.

– Na pewno będziesz miała z tego dodatkowy dochód – oznajmiła bratowa, która z zawodu jest księgową i wszystko kojarzy jej się z liczbami. – Powinnam to uwzględnić, robiąc ci rozliczenie podatkowe.

Nikt nie łączył mojej potrzeby pisania z doznanym rozczarowaniem uczuciowym! Nikomu nie przyszło do głowy, że je w ten sposób odreagowywałam! Nawet byłam z tego zadowolona, bo nie chciałam już wracać do przeszłości. W kontekście mojej kariery literackiej przyszłość wydawała się o wiele ciekawsza.

Zapewne odczuwacie w tym momencie chęć, by zapytać, jak znosiłam krytykę, która siłą rzeczy musiała się pojawić, skoro ludzie mają różne gusta i nie wszystkim podobają się te same książki. Otóż znosiłam ją nad wyraz dobrze – nawet sama byłam tym zaskoczona. Ta reakcja wiązała się z pewnym procesem, który zaczął zachodzić, gdy wydawnictwo rozpoczęło „obróbkę” mojego dzieła. Wcześniej traktowałam je prawie jak swoje dziecko, hołubione i wychowywane przez długi czas. W trakcie kolejnych etapów, czyli redakcji, korekty i wyboru okładki, nabierałam wrażenia, że to dziecko dorośleje i rozpoczyna samodzielne życie, zupełnie niezależne ode mnie. Kiedy książka pojawiła się w księgarniach, była już w moim odczuciu odrębnym bytem i prawie zapomniałam, że to ja przyczyniłam się do jej powstania. Może dlatego nie zemdlałam z wrażenia, gdy zobaczyłam ją na półce w empiku?

Niewykluczone, że przeżywałabym wszystko bardziej, gdybym choć raz miała okazję spotkać się z czytelnikami w realu. Niestety nie byłam tak znana, aby zapraszano mnie na targi książek lub spotkania autorskie. Jako Pamela Lang funkcjonowałam głównie w Internecie, nie robiłam jednak z tego problemu. Sami powiedzcie, ile osób może przyjść na takie spotkanie? Góra kilkadziesiąt. Ze statystyk natomiast jasno wynika, że mój post jest w stanie dotrzeć nawet do kilku tysięcy osób. Poza tym, aby go zamieścić, nie muszę się szykować, mogę to spokojnie zrobić, będąc w kapciach i w szlafroku. No i nie muszę w tym celu farbować włosów. Jako osoba z natury wygodna, cenię sobie zatem tę możliwość i nie narzekam.

W tym momencie macie pełne prawo zapytać, skąd wziął się problem, o którym chcę opowiedzieć, skoro do tej pory wszystko szło gładko. Otóż sprawy przybrały zły obrót w połowie kwietnia bieżącego roku. Skończyłam wtedy kolejną powieść, która liczyła sobie trzysta pięćdziesiąt tysięcy znaków ze spacjami, co jak na mnie było niebywałym osiągnięciem. Wysłałam ją do wydawnictwa i postanowiłam trochę odpocząć od pisania. Niestety parę dni później zadzwonił redaktor Bylica, z którym w międzyczasie przeszłam na ty. Najpierw podziękował mi za terminowe nadesłanie tekstu, a potem przez kilkanaście minut omawiał różne kwestie formalne. Na koniec kompletnie mnie zaskoczył.

– Wiesz, chcemy wprowadzić do naszej oferty trochę nowości – oznajmił z zapałem. – W związku z tym mam do ciebie pytanie: czy myślałaś kiedyś o napisaniu romansu mafijnego?

Nie odpowiedziałam, bo szczęka opadła mi z wrażenia. Tymczasem on kontynuował.

– Teraz wiele autorek je pisze, bo stały się bardzo popularne. Schemat jest w zasadzie prosty: przystojny gangster zakochuje się w dziewczynie, porywa ją, a potem zdobywa jej serce. W tle są oczywiście różne mafijne porachunki, strzelaniny i tak dalej. Wszystko dzieje się w Las Vegas lub w Los Angeles, ale oczywiście może też być inne miasto. Co ty na to?

Nie chciałam od razu pozbawiać go złudzeń, więc odpowiedziałam:

– Muszę się najpierw zastanowić.

– Oczywiście, zastanów się. Poza tym przeczytaj kilka takich romansów, żeby się lepiej zorientować, jak wyglądają. Moim zdaniem spokojnie dasz sobie radę z napisaniem równie dobrego, jak te dostępne na rynku. Masz przecież mnóstwo pomysłów…

Jeśli zaczął mi kadzić, to znaczyło, że naprawdę mu na tym zależy. Zapewniłam go zatem, że przemyślę sprawę, i szybko zakończyłam rozmowę. Potem chwyciłam się za głowę.

Wcześniej pisywałam różne romanse: biurowe, wakacyjne, świąteczne, czasami nawet historyczne, ale myśl, żeby napisać mafijny, nigdy dotąd nie powstała mi w głowie. Powód był prosty: nie chciałam przypominać sobie, że kiedyś kochałam mężczyznę, który okazał się przestępcą. Przecież zaczęłam pisać, żeby o tym zapomnieć! Nie miałam zamiaru wracać do tamtych mrocznych dni, kiedy rozpaczałam, ponieważ musiałam odwołać ślub. Poza tym nie chciałam już myśleć o tym, że mój narzeczony był złodziejem. Tak to de facto wyglądało, bo ktoś, kto dokonuje nielegalnych transferów gotówki, robi to samo, co ktoś, kto wyciąga kobiecie portmonetkę z torebki. Tymczasem gdybym przyjęła propozycję redaktora Bylicy, musiałabym znowu stawić temu czoła. Bohater mojej powieści bez wątpienia kojarzyłby mi się z ukochanym, który poszedł do więzienia!

Z drugiej jednak strony nie bardzo mogłam pozwolić sobie na to, żeby tę propozycję odrzucić. Współpraca z wydawnictwem Wielokropek układała się dobrze – nawet pieniądze otrzymywałam w terminie, co podobno wcale nie było regułą w przypadku innych wydawnictw. Co zatem mogłam zrobić, aby nie pisać tego nieszczęsnego romansu mafijnego i jednocześnie nie stracić dobrych układów z redaktorem Bylicą? Tego, niestety, nie wiedziałam…

Chcąc dać sobie trochę czasu, wybrałam się do biblioteki i wypożyczyłam trzy powieści, w których gangsterzy byli głównymi bohaterami. Musiałam sprawdzić, czy czytanie ich historii będzie budziło we mnie osobiste skojarzenia. Miałam przed sobą weekend majowy, co dawało mi możliwość spokojnego oddania się lekturze – postanowiłam to wykorzystać.

Te powieści stanowiły dla mnie całkowitą nowość. Od czasu, gdy zostałam samotną kobietą, bardzo ostrożnie dobierałam sobie lektury. Nie znałam zatem gatunku, który w tym okresie pojawił się na rynku i zdobył serca czytelniczek. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie to, że książki, które wypożyczyłam, okazały się do siebie podobne – w każdej był wątek porwania, mafijnych porachunków i niespodziewanej miłości. Nie wiedziałam, czy przypadkowo tak trafiłam, czy było to regułą. W każdym razie napisanie podobnej pozycji nie sprawiłoby mi najmniejszego problemu, gdyby nie ten charakterystyczny skurcz serca, który czułam za każdym razem, gdy na scenie pojawiał się przystojny, pewny siebie mężczyzna uwikłany w ciemne interesy. Nie potrafiłam jednak uciec od przykrych skojarzeń…

Będąc w rozpaczy, postanowiłam poprosić o radę moją bratanicę. Praca w szkole nauczyła mnie cenić zdanie młodych ludzi – przekonałam się, że miewają oni ciekawe pomysły i są znacznie bardziej inteligentni niż nam, starym prykom, się wydaje. Ada przyjęła zaproszenie na kawę i lody z dużym entuzjazmem. Zjawiła się u mnie w ostatnim dniu weekendu majowego, po czym oznajmiła:

– Gdybyś wiedziała, ciociu, jak mi się nie chce wracać do szkoły. Koniec roku jest przecież zawsze najgorszy: testy, sprawdziany, zaliczenia…

– Dasz sobie radę – zapewniłam ją.

– Pewnie tak, ale wolałabym już wyjechać na wakacje. Taka ładna pogoda…

Pogody to ja nawet nie zauważyłam, pochłonięta analizowaniem swojego problemu. Ada chyba zdała sobie z tego sprawę.

– Stało się coś? – zapytała, lustrując mnie uważnym spojrzeniem.

Skinęłam głową i zaprosiłam ją do salonu, gdzie już czekał poczęstunek.

– Nie daje mi spokoju jedna sprawa – przyznałam. – Redaktor Bylica chce, żebym napisała romans mafijny. Prawdę mówiąc, nie mam na to ochoty. Gdy pomyślę sobie o przystojnym przestępcy w charakterze głównego bohatera…

– To przypomina ci się mój niedoszły wujek – dokończyła za mnie.

No proszę, czy nie miałam racji, twierdząc, że młodzież jest inteligentna? Mamie albo bratowej musiałabym to pewnie wytłumaczyć, a Ada zrozumiała sama, i to od razu. Pokiwała głową ze współczuciem, a potem zapytała:

– Nie możesz mu po prostu odmówić? Przecież do tej pory pisywałaś zupełnie inne książki.

– Właśnie nie bardzo – przyznałam szczerze. – Podobno wydawnictwo chce wprowadzić trochę nowości do swojej oferty. Jeśli ja się nie zgodzę, zrobią to inne autorki, a wtedy popadnę w niełaskę i moje powieści będą wydawane rzadziej.

Ada zmarszczyła brwi.

– W takim razie spróbuj załatwić sprawę podstępem – zasugerowała.

– To znaczy…?

– Powiedz temu redaktorowi, że się zgadzasz, a potem napisz dwa, trzy rozdziały i wyślij do akceptacji. Oczywiście napisz je tak, żeby mu się nie spodobały. Wtedy nie będzie mógł ci zarzucić złej woli. Wyjdzie na to, że się starałaś, tylko nie wyszło.

– Świetny pomysł!

– No widzisz, na mnie zawsze możesz liczyć.

Ada z zapałem przystąpiła do jedzenia lodów, które zdążyły się już trochę roztopić, a ja patrzyłam na nią z podziwem. Rzeczywiście sama bym na to nie wpadła. Kiedy w jej pucharku ukazało się dno, przeszła do szczegółów.

– Czy on miał jakieś konkretne wymagania odnośnie do tej powieści?

– W zasadzie nie…

– To spróbuj go niemile zaskoczyć złamaniem schematów. Zamiast akcji w Stanach niech będzie w Polsce. Zamiast mafii amerykańskiej albo włoskiej niech będzie rosyjska.

– Rosyjska już była w książce, którą właśnie skończyłam – wpadłam jej w słowo, nie komentując tego, jak dobrze jest zorientowana. Musiała sporo czytać tych romansów…

Mój protest wcale jej nie zniechęcił.

– To może ukraińska albo… Już wiem: białoruska!

– A taka w ogóle istnieje? – zapytałam z powątpiewaniem.

– Oczywiście, pojawiła się nawet w jednym odcinku „Rancza”.

– Ale trudno sobie wyobrazić, żeby panoszyła się w Warszawie – westchnęłam.

Ada posłała mi rozbawione spojrzenie.

– A kto powiedział, że akcja musi toczyć się w Warszawie? Nie lepiej umieścić ją w jakimś Pcimiu Dolnym na ścianie wschodniej?

– Czegoś takiego redaktor Bylica nie będzie chciał – powiedziałam spontanicznie.

– I właśnie o to ci chodzi, prawda?

– No tak!

Rozmyślałam nad sugestiami Ady przez kilka dni i doszłam do wniosku, że są niezłe. Postanowiłam zatem wcielić je w życie. Dałam sobie czas na opracowanie treści tych pierwszych rozdziałów, a po zakończeniu matur przystąpiłam do działania. Nie martwiłam się tym, co powinno być dalej, skoro nie brałam pod uwagę kontynuowania mojej mafijnej historii…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: