Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Rządy Kwarcu - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
8 sierpnia 2025
2299 pkt
punktów Virtualo

Rządy Kwarcu - ebook

Kate Golden, autorka emocjonującego romantasy Świt Onyksu, przedstawia uwodzicielskie, pełne akcji zakończenie porywającej trylogii „Święte Kamienie”.

Muszą ocalić świat, ale czy zdołają ocalić też siebie nawzajem?

Kane Ravenwood, król Królestwa Onyksu, dla Arwen Valondale udałby się na koniec świata, ale co, jeśli dziewczyny nie ma już w krainie żywych? Choć złamany po tym, co się wydarzyło, musi odnaleźć sposób na wypełnienie proroctwa i zabicie swojego ojca, Lazarusa króla Fae. Po doświadczeniach z minionych zdarzeń jest gotowy ocalić Evendell wszelkimi znanymi sobie sposobami – nawet jeśli okaże się to równoznaczne z oddaniem własnego życia.

Kane nie zdaje sobie jednak sprawy, że nie tylko on walczy z wrogiem, targany żądzą zemsty. Arwen żyje i wyzbyła się wszelkiego strachu – nawet największe poświęcenie nie wydaje jej się zbyt wielkie, a żaden wróg zbyt onieśmielający. Teraz nic nie zdoła jej powstrzymać przed zniszczeniem Lazarusa i jego sojuszników, ponieważ wie, że jeśli poniesie porażkę i nie uda jej się obalić rządów tyrana, oba królestwa zostaną skazane na straszliwy los.

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.              Opis pochodzi od Wydawcy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8418-281-9
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Świat światła błogosławiony przez Kamienie,

Król upadnie z ręki swego drugiego syna potajemnie.

Miasto w popiół i kości obrócone,

Gdy upadnie gwiazda, wojny znów zostaną ogłoszone.

Narodzi się ostatnia Fae pełnej krwi,

W jej sercu Ostrze Słońca się tli.

Ojciec z dzieckiem na wojnie rozpoczętej przed półwieczem się spotkają,

Feniks nadejdzie, gdy ostateczną bitwę rozpoczną i podpalą.

Król zginie tylko z jej ręki,

Dziewczyna wie, co wybierze, bez udręki.

Ofiara złożona, by ziemie uspokoić,

Bez tego całe królestwo może się wykończyć.

Tragedia dla obu Fae, gdy upadną wśród wrzawy,

To cena, którą trzeba zapłacić dla ocalenia sprawy.

– Ligeia, Protok Lumera, 113 lat temuPROLOG

ARWEN

TRZYNAŚCIE LAT TEMU

– Nie wejdę tam.

Zmusiłam się do wypowiedzenia tych trzech kotłujących się w mojej głowie słów, wbijając pięty w poznaczoną suchymi plackami trawę.

W szopie Powella działy się złe rzeczy. Rzeczy, od których moje plecy paliły żywym ogniem, a z oczu płynęły łzy.

– Dobra. – Mój brat odpuścił, po czym uwolnił z palców moją dłoń i skrzyżował ręce na piersi. – Jak sobie chcesz.

Nie wiedziałam, co miało oznaczać to: „Jak sobie chcesz”, ale z pewnością nie brzmiało to zbyt optymistycznie.

Ryder, nie czekając na moją odpowiedź, popędził prosto w rześką noc za Haldenem. Chłopcy z łatwością uporali się z zardzewiałym zamkiem prowadzącym do pokrytego strzechą, zaimprowizowanego warsztatu mojego ojczyma, a następnie wślizgnęli się do środka i zniknęli mi z oczu.

Przez cały ten czas stałam w miejscu, trzęsąc się z zimna. Lodowate powietrze kąsało mnie po twarzy i łydkach. Miałam na sobie ulubioną koszulę nocną, zbyt wystrzępioną i dziurawą, żeby skutecznie ochronić mnie przed nocnym chłodem. Przydałby mi się płaszcz. Mogłam też po prostu wrócić do domu, ale wiedziałam, że wtedy Halden i Ryder pomyśleliby, że się boję.

Co oczywiście pozostawało prawdą, ale…

Oni wcale nie musieli o tym wiedzieć. Mój brat i jego najlepszy przyjaciel wydawali się nieustraszeni. Nigdy nie widziałam, żeby się czegokolwiek bali. Niestraszne im spóźnienia na lekcje, nie podskakiwali na dźwięk piorunów uderzających o ziemię, przypominających uderzenia skórzanym pasem. Nie bali się też wykradać w zimną noc, taką jak ta.

Odważni, silni i tacy pewni siebie, tak zawsze mówiła o nich matka. Była nimi zachwycona.

A ja… Zawsze za nimi goniłam. Niczym piąte koło u wozu. Najsłabsze ogniwo.

Dlaczego nie mogli po prostu zaproponować, żebym do nich dołączyła? Kiedy usłyszałam ich przytłumiony śmiech, wyszłam na palcach z sypialni i zapytałam, co się stało. Gdyby mnie wtedy zaprosili, poprosili, żebym do nich dołączyła, mogłabym wyksztusić uprzejme: „Och, nie, dziękuję” i wrócić do sypialni z pocieszającą świadomością, że nie zostałam wykluczona.

Gdzieś daleko w lesie wilk zawył do wiszącego na niebie ogromnego, śnieżnobiałego księżyca. Zacisnęłam zęby, walcząc z narastającym niepokojem. Bardzo chciałam wrócić do łóżka. Najprawdopodobniej nadal okazałoby się przyjemnie ciepłe. Mogłabym tam zostać, schowana pod kołdrą, dopóki ciemność nie ustąpiłaby porankowi i mama nie przyszłaby mnie obudzić.

Liście chrupnęły pod moimi stopami, kiedy odwróciłam się na pięcie, zamierzając wrócić do swojego pokoju. Jutro do woli mogą się ze mnie nabijać, nazywać tchórzem, a ja bym im na to pozwoliła. Kto wie, może ta przerażająca szopa połknie ich w całości i w ogóle nie wrócą do domu.

Udało mi się zrobić zaledwie krok, kiedy nocną ciszę przeszył głośny łoskot, a po nim nastąpił okrzyk bólu.

Sowy pohukiwały złowrogo. Liście szeleściły. Poczułam, jak krew zastyga mi w żyłach.

Do moich uszu dobiegł kolejny bolesny jęk…

Bez zastanowienia rzuciłam się do biegu.

Lecz nie w kierunku bezpiecznego łóżka, tylko w stronę majaczącej w oddali szopy, przypominającej domek goblinów. Surowy na tle bezgwiezdnej nocy, położony z dala od innych budynków.

– Co się stało? – wyszeptałam, wpadając do środka. – Wilki?

Mój nos wypełnił zapach lakieru i unoszących się w powietrzu trocin. Plecy zapiekły mnie od wspomnienia niedawnych cięgów, wymierzanych przez Powella.

– Chodzi o Haldena… – dobiegł mnie rozedrgany głos Rydera. – Bawiliśmy się w żołnierzy. Halden złapał za piłę… Jego ręka…

Wytężając wzrok w ciemności, zmrużyłam oczy i niemal natychmiast natrafiłam na błyszczącą kałużę krwi, przywodzącą na myśl oleisty smar.

Uniosłam wzrok na stojącego nad nią Haldena – chłopca, z którego twarzy praktycznie nie znikał uśmiech – zalanego łzami.

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak płakał.

– Wszystko w porządku – wyszeptałam, nie bardzo wiedząc, dlaczego to powiedziałam. Z jego ręką nie było dobrze. Ani trochę. – Sprowadzę mamę.

– Zgłupiałaś? – warknął na mnie brat i złapał za rękaw mojej koszuli, szarpnięciem przytrzymując w miejscu. – Obudzi ojca i wszystkim nam się dostanie. Stój w miejscu, dopóki nie wymyślę jakiegoś planu.

Przesunął lśniące w świetle księżyca oczy w bok, na Haldena. W tym momencie gniew, wyraźnie malujący się na jego twarzy, sprawił, że mój brat bardzo przypominał swojego ojca.

Na ten widok poczułam, jak żołądek zaciska mi się w ciasny supeł.

Przyjaciel przyciskał do piersi zranioną rękę, jego twarz pokrywała wilgoć, a z nosa mu kapało.

– To twoja wina – zwrócił się do Rydera, zawodząc żałośnie. – Mówiłem ci, że nie powinniśmy tutaj przychodzić.

I miał rację. Szopa była okropna. Rozklekotana i klaustrofobiczna. Zawsze zamknięta na klucz. Powell przyprowadzał mnie tu tylko wtedy, kiedy zamierzał wymierzyć karę. Serce tłukło mi się w piersi, odnosiłam wrażenie, że otaczające ściany zaczynają na mnie napierać. Oddychałam z coraz większym trudem, ściśnięte ze strachu płuca odmawiały posłuszeństwa.

Wdech i wydech. Wdech i wydech.

Całe moje ciało rwało się do ucieczki. Potrzebowałam znaleźć się jak najdalej stąd, tak daleko, na ile pozwoliłyby mi moje ubłocone kapcie.

Mimo to się nie poruszyłam. Przecież mój brat zawsze wychodził cało z każdej sytuacji. Zawsze wiedział, co robić.

Halden nie przestawał kwilić jak zarzynany prosiak, a ja nagle poczułam ból promieniujący z palców.

Nie, poprawiłam się w myślach, skupiając się na tym dziwnym uczuciu. To nie ból, nie całkiem. Bardziej mrowienie. Jakbym spędziła całe popołudnie, trzymając rękę w niewygodnej pozycji, i uświadomiła to sobie dopiero teraz, czując na skórze igiełki.

– Mogę zobaczyć? – zapytałam brata, wskazując na rękę jego przyjaciela.

Ryder nie odezwał się od razu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Halden płakał, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Po minucie, zdającej się trwać w nieskończoność, w końcu skinął głową.

– Podejdź tutaj – zwróciłam się do Haldena.

Posłuchał mnie bez słowa protestu. W mlecznobiałym świetle księżyca przyjrzałam się rozcięciu biegnącemu po wewnętrznej stronie jego ręki. Skóra była poszarpana, krawędzie rany nierówne. Mrowienie w palcach przybrało na sile. Puls mi przyspieszył, jak gdyby zamiast serca w mojej piersi znajdował się uwięziony koliber i za wszelką cenę chciał wydostać się na zewnątrz.

– Chyba coś słyszałem – odezwał się Ryder. – Pójdę sprawdzić, a wy zostańcie tutaj… – kontynuował i pośpiesznie obszedł znajdujący się w środku stół roboczy, zrzucając na podłogę skrupulatnie ułożone śrubki i śruby.

Strach jeszcze mocniej zacisnął się na mojej piersi. Powellowi by się to nie spodobało. Wszystkie jego narzędzia musiały leżeć poukładane według rozmiaru, w jednej równej linii.

– No i? – zapytał Halden, pociągając nosem. – Jak to wygląda?

– Wiesz, pomagam czasem mamie – powiedziałam, nie odpowiadając na jego pytanie. Ciągnąc go za sobą, podeszłam do chwiejącego się regału i stanęłam na palcach, próbując dosięgnąć jednej z wyższych półek. Wiedziałam, że tam znajdują się ścierki. – Jej nogi nie funkcjonują zbyt dobrze. Ma mnóstwo zadrapań i skaleczeń.

Kiedy natrafiłam ręką na szmatkę, szybko przyłożyłam materiał do jego dłoni i docisnęłam do rany.

Szlochy Haldena ustąpiły cichemu pochlipywaniu. Z zewnątrz dobiegało wycie wilka.

– Wiesz, on wcale po nas nie wróci – odezwał się do mnie cicho.

Ryder? Oczywiście, że wróci. Już otwierałam usta, żeby mu to powiedzieć, ale osobliwe mrowienie palców stało się tak intensywne, że ledwo mogłam myśleć. Opuszki piekły i swędziały. I chociaż wcale nie miałam ochoty ponownie przyglądać się tej ranie, zmusiłam się do zapytania:

– Czy mogę zerknąć na to raz jeszcze?

Halden przytaknął, po czym odwrócił głowę w stronę pokrytego brudem okna, przez które ledwo przesączało się do środka światło księżyca. Następnie, jak gdyby chciał się upewnić, że nic nie zobaczy, zamknął oczy.

Szmatka nieco spowolniła krwawienie… lecz to powróciło z pełną mocą, gdy przestałam uciskać ranę – krew zaczęła skapywać na podłogę wąskimi strumyczkami. Rana była głęboka. Mogłam zobaczyć upiorną biel kości i poszarpane mięśnie. Ostrożnie dotknęłam postrzępionych krawędzi skóry, a z moich palców wydobyło się blade światło i spłynęło na rękę Haldena.

Serce podeszło mi do gardła i czym prędzej puściłam jego dłoń.

Skóra chłopaka zaczęła się zasklepiać na moich oczach.

Zamrugałam ze zdumienia. Zamknęłam i otworzyłam oczy. A potem jeszcze raz, nie wierząc w to, co się działo.

Wzrok jednak nie płatał mi figli, rana zrastała się sama z siebie. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że paniczny ucisk w piersi, towarzyszący mi nieustannie w szopie, zniknął razem z nieprzyjemnymi igiełkami kąsającymi skórę. Zacisnęłam dłoń i rozluźniłam palce, próbując odszukać w sobie to osobliwe mrowienie, ale niczego nie poczułam.

– Skończyłaś? – zapytał, nadal nie otwierając oczu.

– Prawie. – Ponownie dotknęłam rany, lecz tym razem światło bijące z palców okazało się słabsze. Minutę później jedynym śladem po wcześniejszym urazie pozostawała lekko zaróżowiona skóra.

Czyżbym była czarownicą? Co pomyśli o mnie Halden? Czy powie o wszystkim mamie i Powellowi?

Na Kamienie.

Skrzywiłam się. Nie powinno się przeklinać ani wzywać Świętych Kamieni nadaremno.

Dzisiejszego wieczoru podejmowałam same fatalne decyzje.

– Jeszcze nie patrz – poinstruowałam, nagle czując ogromne zmęczenie. Na powrót owinęłam jego rękę szmatką, po czym zawiązałam ją na niewielki supeł, próbując zatuszować swoje dzieło. – Do rana powinno się zagoić.

– Dziękuję, Arwen – szepnął, ocierając mokre policzki wierzchem zdrowej ręki. – Nie musiałaś tego robić.

– Co takiego? – Czy wiedział, co przed chwilą zrobiłam? Czy zdawał sobie sprawę, że cokolwiek to było, jednocześnie rozpalało i koiło moje ciało? Przełknęłam ślinę.

– Zostawać. Pomagać mi. Mogłaś zostawić mnie i uciec tak jak Ryder.

Sięgnęłam po zakrwawioną piłę, którą bawili się chłopcy, i wytarłam ją rąbkiem koszuli, a następnie umieściłam ją z powrotem na żelaznym haku. Uklękłam i zaczęłam zbierać z podłogi wszystkie śruby strącone przez Rydera ze stołu. Ułożenie ich we właściwym porządku zajęłoby mi co najmniej godzinę.

– Byłeś ranny – na wpół powiedziałam, na wpół ziewnęłam. – Nie mogłam cię zostawić.

– Mogłaś – odezwał się. Minął mnie i ruszył w kierunku drzwi. – Właśnie, że mogłaś.ROZDZIAŁ PIERWSZY

KANE

Wiedziałem, że tym razem na pewno złamałem sobie żebro. Każdy oddech wywoływał kłujący ból, promieniujący na obolałe mięśnie pleców, kiedy odłamki kości ocierały się o siebie. Usiadłem. Siedzenie z takim urazem wydawało się mniej dokuczliwe od stania. Zamknąłem oczy i wziąłem powolny wdech.

Moje nozdrza wypełnił zapach świerku i krwi.

Uniosłem powieki, wbijając wzrok w stromą, pokrytą lodem ścianę, skąd chwilę temu spadłem – szczyt góry niknął wśród gęstych chmur, a gładką powierzchnię lodowca szpeciły teraz pęknięcia i dziury w miejscach, gdzie próbowałem wbić ręce i stopy, bezskutecznie szukając zaczepienia do dalszej wspinaczki.

Najpierw zawiodłeś swoich ludzi. Potem zawiodłeś ją. A teraz znowu zawodzisz, bo nie możesz wejść na cholerną górę.

Udręka zalała moje serce. Każdego pieprzonego dnia stawała się coraz dotkliwsza.

Czy żal po stracie nie powinien blednąć wraz z upływem czasu?

Wstałem, targany dwoma odmiennymi rodzajami bólu, i zacząłem strząsać brud i śnieg ze spodni. Ruch ten tylko bardziej podrażnił moje dłonie, pokryte głębokimi skaleczeniami. Zaklęcia ochronne, którymi posłużył się Biały Kruk, żeby otoczyć swój dom na szczycie góry, całkowicie uniemożliwiały mi korzystanie z mocy – nie tylko nie potrafiłem się przemienić, ale też moje obrażenia nie goiły się tak szybko jak zwykle…

Praktycznie na oślep, mrużąc oczy od wszechobecnej oślepiającej bieli, zawróciłem w kierunku miasteczka leżącego u podnóża góry. Wystarczyło kilka kroków, żeby wszystkie siniaki, zadrapania i pęcherze, pokrywające moje ciało, zaczęły stopniowo znikać. Przesunąłem czubkiem buta po śniegu, w miejscu, gdzie magiczna osłona wydawała się kończyć.

Nawet tak niepozorny ruch sprawił, że skrzywiłem się z bólu. Najwyraźniej moje żebro potrzebowało nieco więcej czasu na wyleczenie.

Gdybym wykazał się mądrością albo cierpliwością, udałbym się do miasteczka, wynajął pokój w podrzędnej, na wpół zasypanej śniegiem gospodzie i odpoczął w przejmującej ciszy, pozwalając, by moje ciało doszło do siebie.

Lecz nie okazałem się mądry.

Ani cierpliwy.

Nie przeszkadzał mi też wszechobecny ból.

Przyjmowałem go niemalże z zadowoleniem, ponieważ poza nim, nie czułem absolutnie niczego.

Przycisnąłem dłoń do rwącego boku i uniosłem wzrok, po raz setny przesuwając spojrzeniem po roztaczającym się przede mną górskim łańcuchu. Ponad nagimi gałęziami sosen skrytymi pod grubą warstwą szronu i pierzyną śniegu, poznaczoną śladami zajęczych łap i kopyt reniferów, wznosiła się majestatyczna, pełna nierówności góra, pochłaniająca swym ogromem linię horyzontu.

– Planujesz znowu zmienić się w smoka i tam polecieć? – Za moimi plecami rozbrzmiał głos zrzędliwego starca. – Było blisko, już myślałem, że ci się uda.

Jasna cholera.

– Nie – warknąłem w odpowiedzi.

Wcale nie było blisko. Wzbiłem się w powietrze na tyle wysoko, żeby dostrzec maleńki, kamienny domek na szczycie góry i czarownika pielęgnującego ogród warzywny. Lecz kiedy tylko skierowałem się w jego stronę, z chwilą przekroczenia bariery zaklęć ochronnych przemieniłem się wbrew woli i runąłem na ziemię w ludzkiej postaci.

Ten upadek kosztował mnie zmiażdżoną rzepkę, wstrząśnienie mózgu i zwichnięcie nie jednego, ale aż dwóch ramion. Najgorsze jednak okazało się wybicie zębów – nic tak nie upokarza dorosłego mężczyzny jak ząbkowanie.

Wrażenie roztrzaskiwania się o twardą, zmrożoną ziemię nie okazało się takie złe. W pewnym sensie ból wywołany odniesionymi obrażeniami przyjąłem z jakiegoś rodzaju zadowoleniem. Dzięki temu mogłem poczuć to, co musiała czuć Arwen – to samo okropne, dojmujące poczucie bezsilności. Kiedy spadałem, niezdolny do przemiany, i wszystkie moje instynkty krzyczały, żebym ponownie uniósł się w powietrze, a mózg ryczał z frustracji, ponieważ nie mogłem…

Nie umrzesz. Obiecałem jej.

Skrzywiłem się na to wspomnienie.

Właśnie dlatego próbowałem dostać się na szczyt następnego dnia. I kolejnego.

Za drugim razem, gdy magia czarownika pozbawiła mnie smoczej formy, złamałem kręgosłup w dwóch miejscach i straciłem czucie w nogach. Przeleżałem pół dnia po wewnętrznej stronie osłon wzniesionych przez Białego Kruka, niezdolny do wyleczenia się, nie wspominając o przemieszczaniu, dopóki nie pojawił się ten stary gderacz. Postępując zgodnie z moimi bardzo jasnymi instrukcjami, ciągnął mnie w kierunku miasta, dopóki nie poczułem mrowienia w łydkach, co oznaczało, że moc uzdrawiania wróciła.

Przyjrzałem mu się uważnie. Stał naprzeciwko mnie z nosidłem¹ na barkach i zniecierpliwionym wyrazem twarzy. Pomarszczony, garbaty poczciwiec nazywał się Len, mężczyzna o pociągłej twarzy i wąskich ustach, wykrzywianych w szerokim uśmiechu częściej niż to konieczne. Pracował na zmywaku w tawernie i każdego ranka wspinał się na wzgórze po świeżą wodę ze studni, przez co był aż nadto przyzwyczajony do obserwowania godnych pożałowania idiotów, takich jak ja, próbujących dostać się do Białego Kruka.

– Nie przejmuj się – odezwał się, mrużąc oczy. – Samo to, że udało ci się wyśledzić starego wariata, to nie lada wyczyn.

Rzuciłem mu krótkie spojrzenie, przyciskając rękę do pulsującego boku.

– Idź już, Len.

– Dobra, dobra. Zajdź do tawerny, jeśli zaczniesz potrzebować przerwy. – Starszy mężczyzna uniósł ręce w geście kapitulacji.

– Tak zrobię – zapewniłem, choć wiedziałem, że tak się nie stanie.

Ostatnie, czego potrzebowałem, to przerwa.

***

– Kurwa – wykrztusiłem, uderzając z impetem o strome zbocze góry, skąd niemalże natychmiast zacząłem się zsuwać, bezskutecznie drapiąc paznokciami o gładką ścianę lodu w poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Po chwili runąłem na ziemię, twarzą w dół, z trudem łapiąc powietrze.

– Zabijesz się, zanim zrobisz to, po co tu przybyłeś – dobiegł mnie znajomy głos.

– Dlaczego ciągle tutaj jesteś? – wycharczałem do Lena, z ustami pełnymi lodu.

– Ponieważ właśnie tutaj znajduje się ta cholerna studnia!

Wyciągnąłem szyję. Rzeczywiście, wskazywał ręką na znajdujące się nieopodal niewielkie źródło, rozchlapując wodę z wiader przymocowanych do nosidła.

– Pomóż mi zanieść wiadra na dół, to postawię ci kufel piwa.

– Nie mam na to czasu – odpowiedziałem, czując, jak mój niechlujny, pokryty zarostem policzek zaczyna drętwieć w kontakcie z lodowatą ziemią.

Minęły miesiące. Tak naprawdę, jeśli Lazarus zniszczył już sztylet… to nie pozostawało mi już nic poza cierpieniem. Nieszczęsną, wypełnioną cierpieniem wiecznością.

Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Wziąłem głęboki wdech, wypełniając płuca lodowatym powietrzem, po czym przekręciłem się z jękiem na plecy.

Nie myśl tak.

Przejmująca tęsknota zacisnęła się wokół mojej piersi, tak samo jak za każdym razem, gdy w mojej głowie rozbrzmiewał jej głos, przywodzący na myśl srebrne dzwonki. Niczym najpiękniejsza muzyka.

Arwen powiedziałaby, że nie mogę zakładać czegoś z góry, dopóki nie dotrę do Lumery i nie przekonam się o tym na własne oczy. Jednakże nie mogłem tego zrobić, nie potrafiłem skonfrontować się z ojcem, dopóki nie stanę się Fae czystej krwi. Tylko wtedy zyskam szansę go powstrzymać, raz na zawsze.

Właśnie dlatego musiałem się dostać na tę pieprzoną górę.

Tam, na sam szczyt – gdzie nieprzeniknione chmury spotykały się ze skutą lodem skałą.

Zamrugałem. Gdyby docierało tu słońce, z pewnością już dawno schowałoby się za wierzchołkami. Mogłem to stwierdzić po przygaszonym, ciemnobłękitnym świetle padającym na śnieg i chłodzie przenikającym mnie aż do kości.

Podczas pierwszych dni mojej podróży do Gór Perłowych kilku tutejszych mieszkańców poinformowało, że właśnie skończyło się jasne, bezchmurne lato. Zimno stanowiło nieodłączny element dryfującego królestwa. Kraina ta swoją nazwę zawdzięczała wysokości oraz magii, stale utrzymującej miasto skąpane wśród chmur – szczególnie jesienią i zimą. O tych porach roku śnieg padał praktycznie bez przerwy, a dzień trwał mniej niż osiem godzin w ciągu doby. Najgorzej jednak było tutaj, w Vorst, gdzie swój dom miał Biały Kruk.

Tymczasem w Shadowhold jesień chyliła się ku końcowi, a Las Cieni najpewniej obfitował w grzyby i słodkie jeżyny.

Poczułem, jakbym oberwał kopniakiem w brzuch. Ostatnimi czasy właśnie tak się czułem na myśl o mojej twierdzy. Nie zostało to wywołane tęsknotą za moimi ludźmi, Griffinem czy Acornem. Nie chodziło też o czekające tam na mnie wygody – mydło z pachnącym bzem, whisky i świeżo wypiekany chleb.

Działo się tak dlatego, że nawet jeśli istniała szansa na dostanie się na szczyt, nawet gdybym dotarł do Białego Kruka i jakimś cudem przekonałbym go do przemienienia mnie w Fae czystej krwi, zniósłbym przy tym wszelkie wiążące się z tym cierpienia i wróciłbym w jednym kawałku do mojego skrytego w cieniu zamku…

To nie zastanę w nim Arwen.

Jej książki i skryte między stronicami zasuszone kwiaty na zawsze pozostaną zamknięte. Druga strona mojego łóżka, która miała należeć do niej, wiecznie zimna. Nigdy więcej nie usłyszę, jak wybucha nieskrępowanym, radosnym śmiechem, nie poczuję słodkiego zapachu jej skóry.

Przyjdzie mi obserwować, jak mój dom powoli zamienia się w mauzoleum.

Przekręciłem się z powrotem na brzuch, skryłem twarz w śniegu i zawyłem niczym dzikie zwierzę. Krzyczałem tak długo, aż poczułem, jak moje płuca zaczynają palić żywym ogniem, a w oczach wezbrały łzy. Dopóki nie poczułem, jak cierpienie rozszarpuje mnie na strzępy, na równi z poczuciem winy, niewysłowionym żalem…

– Na Święte Kamienie – wyszeptał Len. – Musisz zrobić sobie przerwę.

– Nie – wycharczałem. Wyplułem lód i zmusiłem się do wstania. – Już mi lepiej.

– Zaraz zapadnie zmrok. Nie dasz rady wdrapać się na górę w całkowitych ciemnościach, z połamanym żebrem i przebitym płucem. Próbujesz się zabić, chłopcze?

Tyle razy zadawałem sobie to pytanie, że straciłem już rachubę.

– Zależy od dnia – odparłem.

Len rzucił mi beznamiętne spojrzenie, ewidentnie nie doceniając mojego mrocznego poczucia humoru.

– Jeden kufel piwa i ciepły posiłek postawią cię na nogi, a o świcie wrócisz do rozbijania się o góry – nie odpuszczał.

Być może miał rację. Balansowałem nad przepaścią i nie miałem odwrotu, doprowadzając się do stanu, w porównaniu do którego śmierć jawiła się jako przyjemna alternatywa. Zbyt przyjemna, ponieważ oznaczała, że albo umrę i dołączę do niej, gdziekolwiek się znajdowała, albo umrę i dzięki temu nie zostanę zmuszony znosić kolejnego dnia bez niej. Lecz wówczas jej ofiara poszłaby na marne, a na to – na to nie mogłem pozwolić. Czy to za życia, czy po śmierci.

Mroźny wiatr kąsał moją skórę, gdy zacząłem kuśtykać w stronę Lena, chrząkając z bólu przy każdym kroku. Kiedy się zbliżyłem, na twarzy mężczyzny odmalował się niepokój, ale go zignorowałem. Zgarnąłem wiadra i bez słowa ruszyłem w dół, do podnóża góry. Len westchnął z ulgi i poszedł za mną.

Określenie Vorst mianem miasteczka byłoby grubą przesadą. Z trudem można je nazwać wioską. Poza wspomnianą obskurną gospodą, praktycznie opustoszałym sklepikiem, świątynią i kamienną tawerną Lena, nie znajdowało się tu nic więcej. Przebywali tu wyłącznie przejezdni oraz zagorzali samotnicy, tacy jak starzec. Rzadko pojawiali się też uczeni albo duchowni – ci pierwsi pragnęli zgłębiać zakątki Gór Perlistych, drudzy chcieli służyć Świętym Kamieniom w niezakłóconym spokoju.

Tawerna Lena – która, jak wielokrotnie podkreślał starzec, wcale nie należała do niego, tylko do jego kuzyna Faluka – okazała się skutą lodem ruderą w kolorze łupka, znajdującą się na obrzeżach Vorst. Musiałem się schylić, żeby wejść do środka, a z powodu niskiego, spadzistego sufitu, poruszałem się praktycznie zgięty wpół, na co zaprotestowało moje złamane żebro. Kolejna fala bólu rozlała się wzdłuż nadal posiniaczonego boku.

Dysponując ograniczonym wyborem – na ponure wnętrze składała się bowiem garstka niepasujących do siebie krzeseł i jedna ława, pod którą ktoś chrapał – usiadłem z tyłu, niedaleko palącego się kominka. Zauważyłem, że stół został wykonany z odwróconego do góry dnem świńskiego koryta. Całości dopełniała stojąca na środku, na wpół wypalona świeca wciśnięta do pustej butelki po winie.

– Co podać? – zwrócił się do mnie Len, podsycając ogień w palenisku.

Ciepło przeniknęło przez moje sztywne, wilgotne ubrania. Resztki lodu i śniegu, wciśnięte pomiędzy poszczególne warstwy odzieży, powoli topniały. Ściągnąłem rękawice, strząsnąłem szron, osiadły na mojej brodzie, a następnie wyciągnąłem ręce przed siebie, bliżej ognia.

– Wezmę kufel piwa. I cokolwiek, co masz do jedzenia.

Len skinął głową i po kilku minutach wrócił ze spienionym piwem i ledwo ciepłym plackiem faszerowanym mięsem. Po pierwszym kęsie wiedziałem już, że danie składa się prawie z samych chrząstek, ale i tak zjadłem wszystko, a następnie poprosiłem o dokładkę. Oddalenie się od magicznych osłon Białego Kruka pozytywnie wpłynęło zarówno na mój apetyt, jak i zdolności do szybszej regeneracji. Poruszyłem ramionami, próbując rozluźnić zesztywniałe plecy.

– Zdradzić ci, jak Faluk planował nazwać tawernę? – odezwał się Len, przyciągając do mojego stolika niewielki taboret. Usiadł naprzeciwko, po czym nakrył guzowate nogi wygarbowaną skórą jakiegoś zwierzęcia.

Poczułem ukłucie irytacji. Nie mogłem mu powiedzieć, żeby spadał na drzewo, nie, kiedy staruszek dopiero co uraczył mnie ciepłym posiłkiem, pierwszym, jaki jadłem od kilku dni. Ale naprawdę, bardzo, bardzo chciałem to zrobić.

Nie odpowiedziałem, uparcie milcząc, jednakże wcale go to nie zraziło.

– Zamrożony Paw – oznajmił.

– Tak… Okropna nazwa – przyznałem.

– Powiedziałem, że każdy przybyły gość, który zapragnie coś zjeść, od razu pomyśli o zamrożonych rzygach.

Jak na komendę, mój wzrok spoczął na rozmiękłych pozostałościach mięsnego placka. Opuściłem widelec.

– Oczywiście, nie jesteś stąd, ale w naszym słowniku, paw…

– Nie obraź się, Len, ale chciałbym zaznać odrobiny…

– Samotności?

Milczałem, licząc na to, że okaże się to wystarczającą odpowiedzią na jego pytanie i że w końcu zostanę sam.

Len tylko pochylił się bardziej w moją stronę. Popękane usta starca rozciągnęły się w osobliwym uśmiechu.

– Czego tak właściwie chcesz od starego Kruka?

Ciszę, jaka zapadła po jego pytaniu, przerwał głośny trzask ognia i szelest skrytego w cieniu chrapiącego mężczyzny, przekręcającego się na drugi bok.

Westchnąłem przeciągle.

– Czy aby na pewno to on tam mieszka? – zapytałem, unikając odpowiedzi.

Starzec pociągnął nosem, jeszcze bardziej pogłębiając bruzdy znaczące jego twarz. Widać było, że często to robił. Nieustanna zima wiązała się z nieustannym katarem.

– To na pewno on. Przyszedł tu raz czy dwa. Kupował nasiona do ogrodu.

– Ktoś z miejscowych kiedykolwiek z nim rozmawiał? A może istnieje sposób, żeby przekazać mu wiadomość?

Len pokręcił głową.

– Nawet gdyby ta wiadomość pochodziła…

– Od Króla Onyksu? – przerwał mi mężczyzna.

Z wrażenia zakrztusiłem się skwarką.

– Ludzie gadają – mruknął, odchylając się. – Nawet w takiej dziurze jak ta. W twoim królestwie od dwóch miesięcy nie widziano władcy. W dodatku istnieje niewielu ludzi zdolnych do przemiany w smoka. Dwóch gwoli ścisłości.

Bezwiednie zacisnąłem zęby, czując, jak narasta we mnie podejrzliwość.

– Co wiesz o moim ojcu?

– To królestwo składa się praktycznie z samych uczonych. – Len posłał mi krzywe spojrzenie. – On też jest Fae, prawda?

Nie odpowiedziałem, z całej siły zaciskając dłoń na widelcu.

– Dlaczego porzuciłeś swoje królestwo? – Nie poddawał się, sięgając po nóż leżący obok mojego talerza. Zaczął się nim bawić, obracając w palcach. – Czy wy przypadkiem nie jesteście w stanie wojny?

Zalała mnie wściekłość i niemalże popchnęła do stłuczenia tego mężczyzny na kwaśne jabłko. Jedyne, co go ocaliło, to furia, odczuwana wobec samego siebie – za wszystkie popełnione błędy, za zostanie zmuszonym do odszukania Białego Kruka i zostawienia moich ludzi. Świadomość, że słowa starca wcale aż tak bardzo nie odbiegały od prawdy, nie ostudziła mojego gniewu.

– Wcale ich nie porzuciłem – warknąłem. – Moi ludzie przygotowują się do walki. A ja musiałem tu przybyć, żeby odzyskać coś, bez czego nie wygramy tej wojny.

– Co to takiego?

Z początku wścibstwo Lena nieco mnie irytowało, ale z każdą chwilą miałem coraz większą ochotę dźgnąć go widelcem w gardło.

– Daj spokój. – Nie dawał za wygraną. – Komu miałbym to zdradzić? Szczurom?

Wziąłem głęboki wdech.

– Mężczyzna, którego zamierzam pokonać, może zostać zabity wyłącznie przez określony rodzaj Fae, a ja do niego nie należę. Potrzebuję Białego Kruka, bo tylko on może sprawić… żebym zdołał go pokonać – powiedziałem, a następnie bardzo ostrożnie dobierając słowa, tak aby mężczyzna w pełni mnie zrozumiał, dodałem: – Czy możesz mi pomóc w skontaktowaniu się z czarownikiem?

Spojrzenie Lena złagodniało i przez chwilę myślałem, że być może wreszcie uzyskam od niego jakąś odpowiedź.

– Dlaczego pojawiłeś się tutaj dopiero teraz? Od lat pozostajesz w stanie wojny.

Zignorowałem go, wbijając powyginany widelec w miękki środek placka. Jeszcze dwa kęsy i pójdę z powrotem na górę…

– Jeśli mi odpowiesz, może zdołam ci pomóc w skontaktowaniu się z czarownikiem. Żyję w cieniu jego góry od dobrych sześćdziesięciu lat.

Nie chciałem o niej rozmawiać z tym gadem. Tak naprawdę z nikim nie chciałem o niej rozmawiać.

Len ze spokojem wytrzymał mój morderczy wzrok, jakby strach był mu zupełnie obcy. Gdybym teraz wyszedł, nigdy bym się nie dowiedział, czy odrobina życzliwości wobec tego mężczyzny cokolwiek by zmieniła. Ona na pewno zachęcałaby mnie, żebym spróbował.

– Mieliśmy kogoś zdolnego do zabicia naszego wroga – wydusiłem z siebie. – Była mi bardzo bliska. Umarła.

Starzec powoli pokiwał głową, jakby moja oschłość i niechęć do zwierzeń nabrała dla niego sensu.

– Przykro mi, chłopcze. Ja też straciłem kobietę, na której mi zależało. Nie widziałem jej od lat. – Len pociągnął nosem, ale wątpiłem, żeby tym razem okazało się to spowodowane katarem. – Jej strata nadal boli.

Nad naszymi głowami, rozległ się niedający się z niczym pomylić chrobot szczurzych pazurów i zawtórowało mu chrząknięcie nieznajomego, nadal śpiącego pod spróchniałą ławą nieopodal.

Len ponownie się odchylił, tak że znalazł się teraz bliżej kominka.

– Co byłbyś gotowy oddać, żeby ją odzyskać?

Wszystko.

Bez słowa dopiłem piwo.

– No dalej, chłopcze. Co byś za to dał? – naciskał.

Stary pomywacz, wyraźnie złakniony towarzystwa, powoli wyczerpywał moją cierpliwość.

– Dlaczego zadajesz mi takie pytanie? – zapytałem, ostatkiem sił trzymając nerwy na wodzy.

– A dlaczego nie? – odbił piłeczkę.

– Nie bawię się w roztrząsanie niemożliwego.

Len parsknął śmiechem i wrócił do bawienia się nożem, ściskanym nieustannie w dłoni. Potem sięgnął do mojego talerza, oderwał kawałek placka, rozkruszył ciasto w palcach, a następnie rozsypał okruszki na podłodze.

Spod desek wypełzł wyjątkowo duży, żylasty szczur. Zwabiony jedzeniem, powoli się ku nam skradał. Gryzoń nie okazał się jednak głupi. Przyczajony w pobliżu, cierpliwie czekał na okazję, aż Len zbliżył się do mojego stolika, stając plecami do szczura.

– Co ty wyprawiasz?

– Wszystko zależy od tego, co rozumiemy przez niemożliwe, chłopcze. – Chociaż Len miał twarz zwróconą w moją stronę, oczami uważnie śledził gryzonia, zbierającego właśnie tłuste okruszki w swoje krótkie, różowe łapki. Niespodziewanie Len rzucił się na stworzenie i przebił je na wylot nożem z obrzydliwym chrupnięciem.

– Na litość Bogów, Len… – Gość był szalony. Sam jak palec w tym lodowatym, odciętym od reszty świata miejscu. Wstałem, żeby wyjść, zastanawiając się, czy ktoś taki jak Faulk w ogóle istniał.

– Siadaj – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu, a następnie położył na stole truchło nabitego na ostrze szczura. Krew gryzonia zebrała się wokół mojego talerza.

Strużki cienia zaczęły wić się wokół moich dłoni. Chociaż ogarnęła mnie irytacja, nie miałem najmniejszej ochoty krzywdzić Lena. Lecz to…

– Po to też nie radzę sięgać – rzucił ostrzegawczo starzec, ruchem brody wskazując na moje pięści. Wyciągnął nóż, odłożył go na stół i czekał.

Nie istniał żaden powód, dla którego miałbym tu dłużej siedzieć, a jednak czy to ciekawość, czy długo skrywana samotność zmusiła mnie do pozostania na miejscu i przyglądania się, jak Len przesuwa pomarszczoną dłonią po trupie szczura.

Nie wypowiedział żadnego zaklęcia, jego ręka nie rozbłysła światłością, wnętrza nie zalał nieziemski blask, a jednak zwierzę drgnęło. Mężczyzna nie odzywał się, kiedy na naszych oczach kręgosłup gryzonia zrósł się z głośnym trzaskiem. Szkodnik wydał z siebie koszmarny pisk, po czym się podniósł i przemknął po stole, kierując się na podłogę. Po chwili zniknął w szczelinie między deskami, skąd wcześniej wypełzł.

To coś, czego nie zdołała dokonać nawet Briar Creighton.

Nekromancja. Moc wskrzeszania zmarłych.

Uniosłem wzrok na Lena. Na jego liczne zmarszczki w kącikach oczu. Na majaczący na jego ustach szeroki uśmiech.

– To ty. Jesteś…

– A teraz odpowiedz mi, chłopcze.

Obawiając się, że zaraz ugną się pode mną kolana, opadłem na swoje krzesło.

Biały Kruk towarzyszył mi przez cały wieczór.

Okazałem się pieprzonym idiotą.

Dopiero teraz zrozumiałem też, dlaczego zadał mi to pytanie.

To test. Jeden z tych, na które nie miałem dobrej odpowiedzi. Wiedziałem, że oddałbym absolutnie wszystko – każdą kończynę, życie czy królestwo – żeby odzyskać Arwen. Własnoręcznie odarłbym się ze skóry, rozszarpałbym cały świat na strzępy, gdybym mógł ponownie trzymać ją w ramionach.

Nie wiedziałem jednak, jakiej odpowiedzi oczekiwał ode mnie Biały Kruk.

– Oddałbym więcej… – zdołałem wydusić – niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.

– A co, jeśli to oznaczałoby twoją śmierć?

– W mgnieniu oka.

– Tak, to akurat prosty wybór, prawda? A co z losem niewinnych ludzi? Jeśli jej wskrzeszenie wiązałoby się z zapłatą najwyższej ceny…

Nagle znalazłem się z powrotem na statku pośrodku Morza Mineralnego, mając przed sobą Arwen, zapłakaną i przesiąkniętą krwią.

Wiedziałem, że nie potrafiłbym tego zrobić. Nawet dla dobra całego Evendell… Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? Byłem gotowy poświęcić cały świat, jeśli to by oznaczało, że ty przeżyjesz!

– Tak – przyznałem, czując na języku gorzki smak wstydu. Spuściłem wzrok na stół, na krzepnącą krew szczura, lepką i niemalże czarną. – Zabiłbym dla niej. Po tysiąckroć.

– A gdybym przywrócił twoją ukochaną do życia i jednocześnie uczynił z ciebie Fae czystej krwi? Gdybym powiedział, że żadne z was nie musi umierać, co byś zrobił? – Zęby Białego Kruka błysnęły w przygaszonym świetle, a oddech wydobywający się z jego ust od razu zmieniał się w parę w zetknięciu z panującym wewnątrz chłodem.

Nie zdawałem sobie sprawy, że całe moje ciało drży z zimna.

– Nadal byś to zrobił? – kontynuował, kiedy nadal milczałem. – Odrodziłbyś się jako Fae czystej krwi, tak jak wymaga tego przepowiednia, i zabił swojego ojca? Wiedząc, że zająłbyś jej miejsce i poświęcił swoje życie? Mając pełną świadomość, że mógłbyś przeżyć u jej boku całą wieczność? Czy mimo to nadal poświęciłbyś się dla dobra królestwa?

Nie.

Jeśli Bogowie okazaliby się tak okrutni, a ten przebiegły, nikczemny czarownik jakimś cudem mógłby zrobić ze mnie Fae czystej krwi i jednocześnie wskrzesić Arwen… Porzuciłbym ratowanie królestwa i już nigdy nie opuszczał jej nawet na krok. Nie było sensu okłamywać samego siebie. Udawać altruistę, którym nie byłem i nigdy nie będę.

– Cóż za wielkie rozczarowanie.

Oddech wyrwał mi się z piersi.

– Wcale nie powiedziałem…

Jeden płynny ruch pomarszczonej dłoni i stara, bezimienna tawerna w Vorst uległa przemianie.

Kiedy mroczki zniknęły mi z pola widzenia, opuściłem wzrok na dłonie, spoczywające teraz na pięknym, drewnianym stole. Blask płomieni odbijał się od jego czystej, wypolerowanej powierzchni. Gdzie nie spojrzeć, pomieszczenie oświetlały osadzone w kandelabrach świece.

Tawerna ustąpiła miejsca męskiej jaskini: miękkie, purpurowe sofy, grube warstwy kremowych, niepasujących do siebie dywanów, kolorowe butelki wina i kryształowe karafki, wypełnione rozmaitym alkoholem. W powietrzu unosił się zapach drewna i skóry, zmieszany z dymną, korzenną wonią kadzidła.

Dopiero teraz sobie uzmysłowiłem, jak ogłuszające pozostawało nieprzerwane wycie wiatru, towarzyszące mi od pierwszych dni w Vorst, dopóki nie umilkło. Dopóki hałas nie został zastąpiony przyjemną ciszą.

Przejmujący chłód też zniknął. Zza cienkich zasłon przedostawała się delikatna, ciepła bryza, otulająca moje płuca niczym płynny miód. Pomimo wysokości i zimy panującej w Vorst, za sprawą magii w kryjówce Lena panowała iście wiosenna pogoda.

Gdy w końcu ogarnąłem umysłem, co się dzieje, poczułem, jak krew zastyga mi w żyłach.

To nie magia.

A przede mną… nie stał Len, a przynajmniej nie ten znany mi dotychczas, tylko jego młodsza wersja. Tak mógłby wyglądać trzydzieści lat temu. Szczupły, pełen wigoru, o przenikliwym spojrzeniu. Typ mężczyzny, któremu powierzysz swoje życie, ale na pewno nie swoją kobietę.

Len, Biały Kruk… jakkolwiek się nazywał, z pewnością nie był zwykłym czarownikiem.

– Kim ty jesteś?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij