- promocja
Rzeczy, które czynimy z miłości - ebook
Rzeczy, które czynimy z miłości - ebook
Kristin Hannah, ulubiona powieściopisarka polskich czytelniczek, autorka licznych bestsellerów „New York Timesa”, trafia do najgłębszych i najwrażliwszych zakamarków naszych serc.
Książka Rzeczy, które czynimy z miłości to sugestywna i wzruszająca opowieść o magii i sile macierzyństwa. Mówi o radości z powrotu do domu i wyborze pomiędzy własnym dobrem a miłością.
Historia Angeli, jednej z trzech sióstr Malone, przekonuje, że nawet jeśli nie zawsze można zapobiec trudnym doświadczeniom, to warto się z nimi zmierzyć w godny sposób, a życie niesie nie tylko trudy, ale i nagrody za ich pokonywanie.
Poruszająca, głęboko emocjonalna podróż do sedna tego, co oznacza bycie rodziną.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-403-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Tego nieoczekiwanie słonecznego dnia na ulicach West Endu było tłoczno. Wszystkie mamy z dzielnicy stały na progach domów i popatrywały spod przesłoniętych dłonią oczu na bawiące się dzieci. Wiedziały, że niedługo, być może już jutro, lepka mgiełka rozpełznie się po niebie, przesłoni błękit, zakryje blade słońce i znowu będzie padać.
W końcu to maj na Wybrzeżu Północno-Zachodnim. Fakt, że deszcz pada w tym miesiącu, jest równie oczywisty jak pojawianie się duchów na ulicach trzydziestego pierwszego października czy łososia na domowym stole.
– Uf, jak gorąco – stwierdził Conlan zza kierownicy lśniącego, czarnego kabrioletu bmw. To były pierwsze słowa, jakie powiedział w ciągu blisko godziny. Próbował nawiązać rozmowę, i tyle. Angie powinna odbić piłeczkę, na przykład nadmieniając, jak pięknie wygląda kwitnący głóg. Ale nawet jeśli o tym pomyślała, odechciało jej się. Minie ledwie kilka miesięcy, a delikatne zielone listki poskręcają się i sczernieją, zimne noce wyssą z nich kolor, wreszcie spadną na ziemię niezauważone.
A właściwie po co w ogóle zajmować się czymś tak przemijającym.
Spoglądała przez okno samochodu na rodzinne miasto. Nie była tutaj od wielu miesięcy. Pomimo że West End leżał jedynie około stu dziewięćdziesięciu kilometrów od Seattle, odległość ta wydawała jej się ostatnio coraz większa. Chociaż tak mocno kochała rodzinę, nie lubiła opuszczać domu, drażniły ją dzieci bawiące się na dworze.
Dojechali do starszej części miasta, gdzie wiktoriańskie domy zbudowane zostały jeden obok drugiego na niewielkich działkach. Olbrzymie zielone klony zacieniały ulicę, tworząc z przebłyskującego przez liście światła misterny, koronkowy wzór na asfalcie. W latach siedemdziesiątych było to serce miasta. Dzieciaki kręciły się tam i z powrotem, jeżdżąc na rowerach Big Wheels and Schwinn od domu do domu. Co niedziela odbywały się tu przyjęcia po mszy w kościele, a na każdym podwórku grano w czerwonego pirata.
W ciągu lat, które upłynęły od tamtych czasów, dzielnica się zmieniła, stare domy podupadły, tonęły w ciszy i życie w nich zamarło. Nie pływało już tyle łososi w morzu ani przemysł drzewny nie przynosił zbyt wielu dochodów. Ludzie, którzy żyli tutaj kiedyś z ziemi i połowów, zostali zapomniani; nowi lokatorzy wybudowali domy gęsto obok siebie na terenach przeznaczonych do zasiedlenia po wycięciu drzew.
Ale tu, na niewielkim skrawku Maple Drive, czas jakby się zatrzymał. Ostatni dom wyglądał dokładnie tak jak przed czterdziestu laty. Pomalowany porządnie na biało, ozdobiony regularnie przystrzyżonym żywopłotem lśniącym szmaragdową zielenią; żaden chwast nie miał prawa rosnąć na trawniku. Ojciec Angie dbał o niego od wielu lat, dom był jego dumą i radością. Każdego poniedziałku po weekendzie, podczas którego ciężko pracował w rodzinnej restauracji, przez dwanaście godzin sumiennie porządkował dom i ogród. Kiedy zmarł, mama Angie starała się dalej o nie troszczyć. Stało się to jej wybawieniem, sposobem na połączenie z ukochanym mężem, z którym spędziła blisko pięćdziesiąt lat; gdy czuła się zmęczona mozolną pracą, zawsze znajdowała się jakaś pomocna dłoń. Była to korzyść z posiadania trzech córek, zapłata za troskę, jaką okazywała im jako nastolatkom.
Conlan podjechał do krawężnika i zaparkował. Następnie podniósł dach w kabriolecie i zwrócił się do Angie:
– Czy na pewno dobrze się czujesz?
– Przecież tu jestem, tak? – Wreszcie spojrzała na męża. Był wyczerpany, dostrzegła to w jego błękitnych oczach, wiedziała, że nie powie nic więcej, nic co mogłoby przypomnieć o dziecku, które stracili przed kilkoma miesiącami.
Siedzieli tak w milczeniu obok siebie. Klimatyzator wydawał lekko świszczący dźwięk.
Dawny Conlan pochyliłby się teraz w jej stronę i pocałował, zapewniłby, że ją kocha, i tych kilka czułych słów mogłoby przynieść ulgę, ale to była przeszłość. Miłość, którą do siebie czuli, gdzieś się oddaliła i zblakła, podobnie jak dzieciństwo.
– Moglibyśmy zaraz odjechać, powiedz, że samochód się zepsuł – rzucił, starając się być tym mężczyzną co kiedyś, tym, który wywoływał uśmiech na jej twarzy.
– Chyba żartujesz? – odrzekła, nie patrząc na męża. – Wszyscy słyszeli, że zapłaciliśmy kupę pieniędzy za ten samochód. Zresztą mama już wie, że tu jesteśmy. Może sobie rozmawiać z duchami, ale słuch ma doskonały.
– Jest w kuchni, przygotowuje dziesięć tysięcy cannoli dla dwudziestu osób. A twoje siostry nie przestały mówić, od kiedy przekroczyły próg domu. Moglibyśmy się wymknąć w zamieszaniu. – Uśmiechnął się.
Przez moment panowała przyjemna atmosfera, jakby nie było duchów w samochodzie. Angie zapragnęła, by ta chwila trwała jak najdłużej.
– Livvy przygotowała trzy casserole – zamruczała. – Mira najpewniej wydziergała nowe obrusy i zmusi nas do włożenia fartuchów.
– W zeszłym tygodniu zaliczyłaś dwa ważne spotkania i film reklamowy. Szkoda, żebyś marnowała się w kuchni.
Biedny Conlan. Czternaście lat małżeństwa, a on wciąż nie znał zwyczajów rodziny DeSaria. Gotowanie było czymś więcej niż pracą lub hobby, było walutą, a Angie odstawała od wzorca. Jej tata, którego idealizowała, cieszył się, że córka nie umie gotować. Uważał to za gwarancję sukcesu. Imigrant, który dotarł tu z czterema dolarami w kieszeni i zarabiał na życie, karmiąc inne rodziny imigrantów, był dumny, że jego najmłodsza córka radzi sobie świetnie, używając rozumu, nie rąk.
– Chodźmy – rzuciła, nie chcąc dłużej myśleć o tacie.
Angie wysiadła z auta, obeszła je i zatrzymała się z tyłu przy bagażniku. Otworzył się cichutko, ukazując wąskie kartonowe pudełko. Wewnątrz znajdowało się pyszne ciasto czekoladowe wykonane przez Pacific Dessert Company i tarta cytrynowa, za którą można by dać się zabić. Sięgnęła po nie, a w uszach już słyszała komentarze dyskredytujące jej umiejętności kulinarne. Jako najmłodsza córka, „księżniczka”, mogła sobie siedzieć i kolorować obrazki czy rozmawiać przez telefon, podczas gdy starsze siostry pomagały w kuchni. Żadna z nich nie pozwoliła Angie zapomnieć, że tata rozpuścił ją bezgranicznie. Gdy dorosły, siostry wciąż pracowały w rodzinnej restauracji. To była prawdziwa praca, a nie, jak mówiły, jakaś tam kariera w reklamie.
– Chodź – powiedział Conlan i chwycił ją za rękę.
Podeszli w górę betonową ścieżką, minęli fontannę Matki Boskiej i pokonali kilka stopni. Przy drzwiach stała figura Chrystusa z rękami rozłożonymi szeroko w geście powitania. Na jednej z rąk ktoś powiesił parasol.
Conlan zapukał i otworzył drzwi.
Dom wypełniony był hałasem – podniesionymi głosami, odgłosami kroków dzieci, które dreptały po schodach w górę i w dół, brzękiem lodu wrzucanego do kubełka, śmiechem. Meble w przedpokoju przesłaniała sterta płaszczy, obuwia i opakowań po jedzeniu. W pokoju rodzinnym dzieci zajmowały się grami, młodsze – Candy Land, a starsze zwariowanymi ósemkami. Najstarszy siostrzeniec Angie Jason i jego siostra Sara grali w Nintendo podłączone do telewizora. Kiedy weszła, dzieciaki z piskiem rzuciły się do niej, przekrzykiwały się i starały zwrócić na siebie jej uwagę. W najdawniejszych wspomnieniach była ciocią, która położy się na podłodze i będzie się z nimi bawić tym, co znajdowało się pod ręką. Nigdy nie ściszała muzyki ani nie mówiła, że film jest nieodpowiedni do oglądania. Gdy ich pytano o Angie, wszystkie mówiły, że jest cool.
Słyszała Conlana za plecami, rozmawiał z Vince’em, mężem Miry. Nalewano drinki. Uwolniła się od dzieci i zeszła na dół do kuchni. W drzwiach się zatrzymała. Mama pochylała się nad ogromnym stołem rzeźniczym, stojącym pośrodku pokoju, wałkując słodkie ciasto. Połowę twarzy i włosy miała oprószone mąką. Okulary, które nosiła od lat siedemdziesiątych, z soczewkami ogromnymi jak spodki, powiększały piwne oczy. Okruchy ciasta przylepiły jej się do brwi, policzków i dekoltu. W ciągu pięciu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci ojca, bardzo schudła, przestała farbować włosy, które były teraz białe jak śnieg.
Mira stała nad kuchenką, wrzucając gnocchi do garnka z wrzątkiem. Z tyłu wyglądała jak dziewczynka. Nawet po urodzeniu czwórki dzieci była drobna jak ptaszek, a ponieważ nosiła ubrania swojej nastoletniej córki, nie wyglądała na czterdzieści jeden lat, a przynajmniej dziesięć lat młodziej. Dzisiaj długie czarne włosy zaplecione miała w warkocz, który niczym wąż zwisał jej do pasa. Włożyła czarne biodrówki dzwony, a do tego czerwony luźno robiony na drutach sweter. Zajęta była rozmową, czyli tym co zwykle. Tata żartował, że jego najstarsza córka miele językiem jak mikser na wysokich obrotach.
Livvy stała nieco z boku, po lewej stronie, i kroiła na plasterki mozzarellę. Wyglądała jak długopis BIC w dopasowanej jedwabnej czarnej sukni. Jedyne, co było wyższe od szpilek, które miała nogach, to skomplikowana konstrukcja na głowie z natapirowanych włosów. Dawno temu Livvy wyjechała w pośpiechu z West Endu, przekonana, że czeka ją kariera modelki, i mieszkała w Los Angeles do czasu, gdy znudziło jej się pytanie: „Czy możesz się rozebrać?”, od jakiego zaczynała się każda rozmowa w sprawie pracy. Pięć lat temu, po trzydziestych piątych urodzinach, postanowiła wrócić do domu, zgorzkniała przez lata nieefektywnych starań, wlokąc ze sobą dwóch synów. Ich ojcem był człowiek, którego krewnych nawet nie znała. Zaczęła pracować w rodzinnej restauracji, ale nie lubiła swojego zajęcia. Uważała się za dziewczynę z dużego miasta, schwytaną w pułapkę małomiasteczkowej rutyny. Właśnie wyszła po raz kolejny za mąż. W zeszłym tygodniu odbyła się krótka ceremonia zaślubin w Kaplicy Miłości w Las Vegas. Wszyscy mieli nadzieję, że Salvatore Traina, szczęśliwy mąż numer trzy, wreszcie i ją uczyni szczęśliwą.
Angie się uśmiechnęła. Tak wiele czasu spędziła w tej kuchni z tymi trzema kobietami, że obojętnie, ile lat by miała i w jakim kierunku potoczyłoby się jej życie, zawsze tutaj znajdzie swój dom. W maminej kuchni będzie szczęśliwa, będzie jej ciepło, będzie kochana. Chociaż różniła się od sióstr, które wybrały inną drogę, wszystkie tworzyły wątki jednej liny. Kiedy były razem, nic jej nie mogło zerwać. Znów chciała być cząstką tego życia, bo zbyt długo smuciła się w samotności.
Weszła do kuchni i położyła pudełko na stole.
– Cześć wszystkim! – rzuciła.
Livvy i Mira ruszyły w jej kierunku. Chwyciły ją w objęcia i ściskały z całych sił. Pachniały włoskimi przyprawami i perfumami z drogerii. Angie poczuła łzy na szyi i usłyszała:
– Witaj w domu.
– Dzięki – odpowiedziała i podeszła do mamy, by rzucić się w jej ramiona. Mama pachniała tymiankiem, perfumami Tabu i lakierem do włosów Aqua Net. Zapachy z dzieciństwa. Objęła ją tak mocno, że Angie usiłowała się troszkę odsunąć, by złapać łyk powietrza, zrobiła nawet krok do tyłu, ale mama nie rozluźniła uścisku.
Angie zesztywniała. Ostatnim razem, gdy trzymała ją tak mocno, szeptała: „Jeszcze spróbujesz. Bóg jeszcze da ci dziecko”.
– Dosyć – powiedziała łagodnie. Uwolniła się z uścisku i spróbowała uśmiechnąć.
Podziałało. Mama sięgnęła po tarkę do sera i zajęła się parmezanem.
– Obiad gotowy. Mira, zawołaj dzieci do stołu – oznajmiła.
Jadalnia mieściła wygodnie czternaście osób. Dzisiaj przy stojącym pośrodku pokoju mahoniowym stole przywiezionym z kraju przodków miało ich zasiąść piętnaście. Ściany pomieszczenia pokryte były tapetą w kolorze róży i burgunda, rzeźbiony drewniany krucyfiks wisiał na ścianie obok obrazu przedstawiającego Jezusa. Dorośli i dzieci stłoczyli się przy stole, z drugiego pokoju dobiegał śpiew Deana Martina.
– Pomódlmy się – zarządziła mama, gdy wszyscy usiedli. Ponieważ wciąż było głośno, lekko dotknęła ręką wujka Francisa. Ten spuścił głowę i zamknął oczy. Wszyscy postąpili podobnie i zaczęli się modlić. Jednym głosem zaintonowali:
– Pobłogosław nas Panie i te dary, którymi w swojej szczodrości obdarzasz nas, przez Syna Twojego, Pana naszego, amen.
Gdy tylko skończyli, mama wstała pospiesznie, ujęła kieliszek i wzniosła toast:
– Wypijmy zdrowie Sala i Oliwii. – Głos jej się załamał, usta zadrżały. – Nie wiem, co powiedzieć, wznoszenie toastów to męskie zadanie. – Po czym gwałtownie usiadła.
Mira dotknęła ramienia mamy i wstała.
– Witamy Sala w naszej rodzinie. Obyście odnaleźli takie uczucie, jakie połączyło mamę i tatę. Niech wasze szafy będą pełne, a sypialnie ciepłe i… – zamilkła na chwilę. Głos jej zmiękł. – Życzę wam wielu zdrowych dzieci.
Zamiast brzęku stukających o siebie kieliszków zapadła niezręczna cisza.
Angie wstrzymała gwałtownie oddech i spojrzała na siostry.
– Nie jestem w ciąży – szybciutko rzuciła Livvy. – Ale… próbujemy.
Angie zdołała się uśmiechnąć, jakkolwiek wypadło to blado i nie przekonało nikogo. Wszyscy patrzyli na nią, zastanawiając się, jak przyjmie kolejną ciążę w rodzinie. Tak bardzo starali się jej nie zranić.
– Za Sala i Livvy! – powiedziała szybko, podnosząc kieliszek z nadzieją, że łzy zamienią się w radość. – Obyście mieli dużo zdrowych dzieci!
Znowu zaczęto rozmawiać. Pokój wypełnił się brzękiem noży i widelców przesuwanych po porcelanowych talerzach oraz śmiechem. Mimo że rodzina zbierała się każdego dnia świątecznego i w dwa poniedziałkowe wieczory w miesiącu, nigdy nie brakło tematów do rozmowy.
Angie rozejrzała się wokół stołu. Mira z ożywieniem opowiadała mamie o funduszu szkolnym, który powinien zostać utworzony. Vince i wujek Francis sprzeczali się na temat ostatniego meczu Ducksów z Huskiesami, Sal i Livvy całowali się, młodsze dzieciaki pluły pestkami na siebie, starsze kłóciły się, która z konsoli jest lepsza – Xbox czy PlayStation. Conlan pytał ciocię Giulię o operację stawu biodrowego, której miała się niedługo poddać.
Angie nie mogła skupić się na żadnym z tematów. Z całą pewnością nie była zdolna do normalnej rozmowy. Jej siostra chce mieć dziecko i pewnie będzie je mieć. Livvy prawdopodobnie zajdzie w ciążę między programem Leno a wiadomościami. „Ojej… zapomniałam się zabezpieczyć”. Tak to się odbywało u jej sióstr.
Po obiedzie, gdy Angie zmywała naczynia, nikt z nią nie rozmawiał, każdy zaś, kto przechodził obok, próbował ją objąć lub pocałować w policzek. Wszyscy wiedzieli, że nie ma nic więcej do dodania. Słowa nadziei i modlitwy padały tak wiele razy w ciągu minionych lat, że straciły swoją moc. I choć mama od dziesięciu lat zapalała świeczkę przed świętą Cecylią, w samochodzie tej nocy Angie i Conlan wciąż będą sami, para, która nie ma szansy przekształcić się w rodzinę.
Nie mogła dłużej tego znieść. Rzuciła ściereczkę na stół i poszła na górę do swojej starej sypialni. Był to śliczny pokoik pokryty tapetą w róże w białych koszykach, z dwoma jednakowymi łóżkami, na których leżała zmierzwiona różowa pościel. Angie usiadła na jednym z nich.
Jak na ironię, kiedyś klęczała na tej samej podłodze i modliła się, by nie zajść w ciążę. Miała wtedy siedemnaście lat i spotykała się z Tommym Matuccim – swoją pierwszą miłością.
Drzwi się otworzyły i wszedł Conlan. Jej wysoki, czarnowłosy irlandzki mąż wyglądał idiotycznie nie na miejscu w małym, dziewczęcym pokoju.
– Wszystko w porządku – powiedziała.
– Taaak… jasne – odrzekł.
Wyczuła gorycz w jego głosie i nieco ją to zabolało. Nie mogła nic zrobić, a on nie mógł jej pocieszyć, choć Bóg wie ile razy próbowali.
– Potrzebujesz pomocy – stwierdził zmęczonym głosem i nie było się czemu dziwić. Te słowa padały już wcześniej.
– Wszystko w porządku – powtórzyła Angie.
Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Niebieskie oczy, niegdyś pełne uwielbienia, teraz patrzyły na nią z rezygnacją. Z westchnieniem wycofał się z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Niebawem powtórnie się otworzyły. To mama stanęła w progu z rękami wspartymi na wąskich biodrach. Poduszki w ramionach niedzielnej sukienki były wielkie jak w _Łowcy androidów_, tak że niemal dotykały futryny po obu stronach drzwi.
– Zawsze uciekałaś do swojego pokoju, gdy się martwiłaś. Albo byłaś zła – powiedziała.
– A ty zawsze przybiegałaś za mną. – Angie przesunęła się, by zrobić jej miejsce.
– Twój tata chciał tego, nie wiedziałaś o tym, prawda? – Mama usiadła obok Angie. Stary materac ugiął się pod ich ciężarem. – Nie mógł znieść twojego płaczu. Biedna Livvy mogłaby wypluć sobie płuca, szlochając, i nigdy nie zauważył. Ale ty… ty byłaś jego księżniczką. Jedna twoja łza mogła złamać mu serce. – Westchnęła ciężko, zabrzmiało w tym rozczarowanie i współczucie jednocześnie. – Masz trzydzieści osiem lat, Angelo – powiedziała mama. – Czas dorosnąć. Twój tata, niech Bóg czuwa na jego duszą, powiedziałby to samo.
– Nie mam pojęcia, co masz na myśli.
Mama objęła ją i przyciągnęła do siebie.
– Bóg odpowiedział na twoje modlitwy. Nie jest to odpowiedź, jakiej oczekujesz, więc udajesz, że nie słyszysz, najwyższy czas Go usłyszeć.
Angie obudziła się nagle. Szyję miała mokrą od łez.
Znowu śniła o dziecku. To był ten sam sen, w którym ona i Conlan stoją na przeciwległych brzegach, a pomiędzy nimi na błyszczącej, błękitnej tafli wody dryfuje malutkie różowe zawiniątko z niemowlakiem. Cal za calem odpływa coraz dalej, aż wreszcie niknie. Zostają sami, ona i Conlan, daleko od siebie.
Ten sen powracał od lat. W tym czasie ona i jej mąż wędrowali od lekarza do lekarza, próbowali różnych metod. Można rzec, że miała więcej szczęścia od innych, bo w ciągu ośmiu lat starań trzy razy zaszła w ciążę. Dwukrotnie poroniła, trzecie dziecko, córeczka Sophie, żyło tylko kilka dni po urodzeniu. To był kres ich możliwości: ani Conlan, ani ona nie mieli już sił próbować.
Podniosła się z łóżka i wyszła z sypialni. W zacienionym holu po prawej stronie na ścianie wisiały dziesiątki rodzinnych fotografii – wszystkie w mahoniowych ramkach. Portrety pięciu pokoleń rodzin DeSaria i Malone.
Spojrzała na ostatnie zamknięte drzwi. Mosiężna klamka połyskiwała w księżycowej poświacie przedostającej się do wnętrza przez pobliskie okno.
Kiedy to było, gdy ostatni raz ośmieliła się wejść do tego pokoju? „Bóg odpowiedział na twoje modlitwy… najwyższy czas Go usłyszeć”, dźwięczały jej w uszach słowa matki.
Szła powoli, minęła pusty pokój gościnny, wreszcie stanęła pod feralnymi drzwiami. Odetchnęła głęboko. Ręce jej drżały, kiedy naciskała klamkę i wchodziła do środka. Powietrze było ciężkie, zatęchłe.
Zapaliła światło i zamknęła drzwi za sobą.
Pokój był taki doskonały.
Przymknęła oczy, tak jakby ciemności mogły coś pomóc. Melodyjne dźwięki z _Pięknej i Bestii_ wypełniły jej umysł, cofnęły do czasów, gdy pierwszy raz zamknęła drzwi tego pokoju wiele lat temu. To było wtedy, gdy podjęli decyzję o adopcji.
„Mamy dziecko, pani Malone. Matka, nastolatka, wybrała panią i Conlana. Proszę wpaść do mnie do biura, to się państwo poznają”.
Cztery godziny zajęło Angie szykowanie się na spotkanie, wybór stroju i makijaż. Kiedy wreszcie razem z Conlanem stanęli oko w oko z Sarah Dekker, wszyscy troje natychmiast poczuli wzajemną bliskość. „Będziemy kochać twoje dziecko – Angie obiecała dziewczynie. – Możesz nam zaufać”.
W ciągu sześciu wspaniałych miesięcy zaprzestali prób poczęcia dziecka. Seks stał się znowu przyjemnością, zakochali się w sobie od nowa. Życie było dobre. W ich domu zagościła nadzieja. Obchodzili to uroczyście wspólnie z rodziną. Zaprosili Sarah, by zamieszkała z nimi przez jakiś czas, i dzielili z nią swe szczęście. Dwa tygodnie przed rozwiązaniem dziewczyna przyniosła szablon i farby. Wspólnie z Angie zaczęły dekorować pokój. Błękitny sufit i ściany pokryły kłębiaste, białe chmurki. Biały płotek oplatał ogród pełen kwiatów w żywych kolorach, pszczół, motyli i duszków.
Pierwszą zapowiedzią katastrofy była cisza, jaką zastali po powrocie z pracy, gdy Sarah poszła rodzić. Żadnej wiadomości na sekretarce ani kartki na kuchennym stole. Czuli się osieroceni. Godzinę później zadzwonił telefon.
Rzucili się go odebrać, trzymali za ręce i cieszyli z narodzin dziecka. Dalsze słowa docierały do nich z trudem. Nawet teraz Angie jak przez mgłę przypomina sobie fragmenty rozmowy:
„Bardzo mi przykro,
zmieniła zdanie,
zeszli się z chłopakiem,
zatrzymuje dziecko…”.
Zamknęli drzwi do tego pokoju i pozostawili go w niezmienionym stanie. Raz w tygodniu sprzątaczka robiła porządek, ale Angie i Conlan nie wchodzili tam nigdy. Ponad rok pokój, ich świątynia marzeń, stał pusty. Zaprzestali wszelkich prób: wizyt u lekarzy, nowych metod leczenia, zastrzyków, procedur. I wtedy niemalże cudem Angie zaszła w ciążę. Kiedy była w piątym miesiącu, ośmielili się przekroczyć próg pokoju i wypełnić go na nowo marzeniami. A przecież powinni wiedzieć lepiej i dmuchać na zimne.
Przyniosła z garderoby duże kartonowe pudło. Jeden po drugim zaczęła wkładać do niego przedmioty, starając się nie przywoływać wspomnień związanych z każdym z nich.
– Hej! – Usłyszała.
Nawet nie widziała, kiedy pojawił się obok niej. Musiała idiotycznie wyglądać, siedząc pośrodku pokoju z wielkim pudłem, otoczona rzeczami rozrzuconymi naokoło, jak bibeloty. Kubuś Puchatek, ramka z obrazkiem Aladyna, nowiutka kolekcja książek doktora Seussa. Jedyny mebelek, jaki pozostał, to dziecięce łóżeczko. Za nim, na podłodze, leżała pościel – schludny stosik bladoróżowej flaneli.
Obróciła ku niemu głowę. Miała łzy w oczach, nic prawie nie widziała, z czego zdała sobie sprawę dopiero teraz. Chciała mu powiedzieć, jak jest jej przykro, że wszystko między nimi było nie tak. Bezwiednie podniosła ze stosika różowe prześcieradło i zaczęła głaskać materiał.
– Doprowadza mnie to do szaleństwa. – Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
Usiadł przy niej.
Czekała, aż coś powie, ale on tylko siedział i patrzył na nią. Rozumiała. Przeszłość nauczyła go ostrożności. Był jak zwierzę, które przystosowało się do niebezpiecznego środowiska, trwając nieruchomo w ciszy. Pomiędzy dającymi kopa narkotykami a marzeniami, które legły w gruzach, emocje Angie pozostawały poza kontrolą.
– Zapomniałam o nas – przyznała się.
– Nie ma żadnych nas, Angie – odparł tak łagodnym głosem, że złamał jej serce.
Wreszcie. Jedno z nich ośmieliło się to powiedzieć.
– Wiem – odparła cicho.
– Też chciałem mieć dziecko – szepnął.
Zaczęła przełykać łzy, żeby nad nimi zapanować. Zapomniała, że w ciągu ostatnich lat Conlan też miał swoje marzenia o zostaniu ojcem, równie ważne jak jej o macierzyństwie. A jakoś tak się stało po drodze, że liczyły się tylko odczucia Angie. Tak bardzo skupiła się na własnym żalu, że jego smutek wydawał się nieistotny. Prześladowało ją to. Od zawsze była skazana na sukces – co rodzina nazywała obsesją – a dziecko zdawało się jeszcze jednym celem do osiągnięcia. Powinna pamiętać, że rodzicielstwo jest sportem drużynowym.
– Przykro mi – szepnęła.
Wziął ją w ramiona i pocałował. To był tego rodzaju pocałunek, jaki nie zdarzał się od lat. Siedzieli objęci w ten sposób dłuższą chwilę.
Pragnęła, by jego miłość wystarczyła za nich dwoje. Tak powinno być. Ale jej potrzeba bycia matką była jak potężna fala, która pochłonęła ich oboje. Może rok temu jeszcze znalazłaby w sobie siłę, by wydostać się na powierzchnię. Teraz już nie.
– Kocham cię – szepnęła.
– Wiem – odpowiedział.
– Szkoda, że nie byliśmy ostrożniejsi – dodała.
Później, nocą, kiedy leżała sama w łóżku, które kupili wspólnie, starała się odtworzyć wszystkie „dlaczego” i „jak”, które powiedzieli sobie na koniec ich miłości, ale nie potrafiła ich przywołać. Jedyne, co zapamiętała, to dziecięcy puder i brzmienie jego głosu, kiedy mówił do widzenia.ROZDZIAŁ 3
3
Lśniący od mżawki ceglany dziedziniec Fircrest Academy wyglądał jak polakierowany.
Lauren Ribido stała pod masztem flagowym i zerkała co chwilę na zegarek, przynajmniej dziesięć razy w ciągu ostatnich dziesięciu minut.
Była szósta piętnaście.
Mama obiecała wpaść po nią na spotkanie informacyjne dla kandydatów na studia najpóźniej o piątej trzydzieści.
Nie mogła uwierzyć, że znowu dała się nabrać na ładnie brzmiące obietnice. Wiedziała przecież, że happy hour w pubie The Tides nie kończy się przed wpół do siódmej.
Zdawałoby się, że serce powinno stwardnieć i stać się odporne. Dlaczego więc po tylu latach to wciąż bolało?
Odwróciła się od pustej drogi i skierowała w stronę sali gimnastycznej. Była już prawie pod drzwiami, gdy usłyszała, jak męski głos woła ją po imieniu.
David, pomyślała.
Obróciła się szybko z uśmiechem na twarzy. Właśnie wysiadł z miejsca dla pasażera nowego czarnego cadillaca escalade i zatrzasnął biodrem drzwi. Był ubrany w błękitne dockersy i żółty kaszmirowy sweter. Nawet blond włosy przylizane na żel nie mogły pozbawić go miana najprzystojniejszego chłopaka w szkole.
– Myślałem, że już jesteś w środku – powiedział, podchodząc do niej.
– Mama się nie pokazała.
– Znowu.
– Nie ma problemu, to nic takiego – zapewniła ze złością, bo czuła, że oczy ma pełne łez.
Przyciągnął ją do siebie i ukryła się na moment w jego niedźwiedzim uścisku. W takich chwilach świat nie wydawał się zły.
– Co z twoim tatą? – zapytała delikatnie Lauren. Liczyła, że choć tym razem pan Haynes pojawi się, by zrobić przyjemność Davidowi.
– Nic. Ktoś przecież musi pracować.
Wyczuła gorycz w jego głosie. Właśnie zamierzała powiedzieć, że go kocha, ale odgłos szpilek na twardym bruku ją powstrzymał.
– Cześć, Lauren!
Wyzwoliła się z objęć Davida i dostrzegła niezbyt zachwycone spojrzenie jego matki.
– Dzień dobry, pani Haynes.
– A gdzie twoja mama? – zapytała kobieta. Poprawiła drogą brązową torebkę na ramieniu i rozejrzała się wokół.
Lauren oczami wyobraźni zobaczyła swoją mamę rozwaloną na stołku barowym z wycyganionym od kogoś papierosem.
– Musiała zostać dłużej w pracy – powiedziała.
– Akurat dzisiaj? – z niedowierzaniem dociekała pani Haynes.
Lauren nienawidziła spojrzenia, jakim została teraz obdarzona. Znaczyło ono mniej więcej „jakie biedactwo”. Dostrzegała je przez całe życie. Dorośli, zwłaszcza kobiety, zawsze chcieli jej matkować. Przynajmniej na początku, ale prędzej czy później kobiety wracały do swoich spraw i rodzin, zostawiając Lauren bardziej samotną niż przedtem.
– Nic nie mogła zrobić – odpowiedziała dziewczyna, kończąc temat nieobecności mamy.
– Czego się nie da powiedzieć o tacie – wtrącił David i spojrzał znacząco na panią Haynes.
– Wiesz przecież, że przyjechałby tu, gdyby mógł – odparła przygaszonym głosem, ciężko wzdychając.
– Jasne – rzucił i oplótł ramieniem plecy Lauren, przyciągając ją mocno do siebie.
Dała się poprowadzić przez mokry dziedziniec w stronę sali gimnastycznej. Cały czas starała się myśleć pozytywnie. Nieobecność matki nie mogła wpływać na poczucie własnej wartości i jej pewność siebie. Dziś wieczorem ponad wszystko powinna się skupić na głównym celu, jakim było otrzymanie stypendium na tę samą uczelnię, którą wybrał David. Stosując piłkarskie porównanie, szkoła była jak bramka na boisku i trzeba było do niej trafić.
Lauren należała do osób, dla których gdy zaangażują się w coś bardzo mocno, nie ma rzeczy niemożliwych. W końcu przecież tu jest. Kończyła jedną z najlepszych szkół prywatnych w stanie Waszyngton, na dodatek przyznano jej tam wysokie stypendium. Podjęła decyzję w czwartej klasie, gdy przeniosła się z Los Angeles do West Endu. Wcześniej była wstydliwą dziewczyną, zakłopotaną tym, że nosi okulary w taniej rogowej oprawce i ubrania z second-handu. Popełniła błąd, kiedy raz, dawno temu, poprosiła matkę o pomoc: „Nie mogę dłużej nosić tych butów, mamusiu, porobiły się w nich dziury i podczas deszczu wlewa się do nich woda”.
„Jeśli jesteś taka jak ja, przywykniesz”, było jedyną reakcją rodzicielki. Te słowa – „taka jak ja” – nadały nowy kierunek jej życiu.
Następnego dnia zabrała się do dzieła. Projekt „Nie bądź nudziarzem” polegał na tym, że dorabiała sobie, pomagając sąsiadom z podupadającego domu, w którym obie z mamą mieszkały. Karmiła koty starej pani Teabody spod 4A, czyściła kuchnię pani Mauk, wnosiła siatki pani Parmeter spod 6C. Każda z nich płaciła Lauren dolara, a ona za zaoszczędzone pieniądze kupiła szkła kontaktowe i nowe ubrania. „Masz najpiękniejsze piwne oczy, jakie kiedykolwiek widziałem”, powiedział jej optyk. Gdy już upodobniła się do otoczenia wyglądem, dostosowała do niego także zachowanie. Zaczęła od uśmiechów, potem przeszła do gestów. Zgłaszała się na ochotnika do wszystkiego, gdzie tylko nie była wymagana zgoda rodziców. Ciężka praca nad sobą opłaciła się: kiedy rozpoczęła naukę w szkole średniej, czuła, że zasłużyła na Fircrest Academy, katolicką szkołę, w której nosiło się mundurki. Tutaj musiała starać się jeszcze bardziej. W dziewiątym roku nauki została wybrana na przewodniczącą klasy i pełniła tę funkcję przez kolejne lata aż do ukończenia szkoły. Odpowiadała za organizację potańcówek, wykonanie corocznych zdjęć klasowych, zarządzała uczniowskim gronem, a poza tym zdobywała odznaki i wyróżnienia w zawodach gimnastycznych i meczach siatkówki. W Davidzie zakochała się już cztery lata temu i od tamtej pory byli nierozłączni.
Lauren wbiła wzrok w tłum zgromadzony na sali.
Wyglądało na to, że jest jedyną osobą, której nie towarzyszą rodzice. Niby przyzwyczaiła się do tego, ale uśmiech powoli znikał z jej twarzy. Oglądała się za siebie, zerkała na maszt z flagą, pod którym mamy wciąż nie było.
– Jak tam Trixie, jesteśmy gotowi? – David ścisnął jej dłoń.
To zdrobniałe przezwisko przywróciło jej uśmiech. Wiedział, jak jest zdenerwowana. Pochyliła się i wyciągnęła do niego rękę.
– Speed Racer, chodźmy!
– Masz długopis i kawałek papieru, Lauren? – Pani Haynes wyrosła nagle za nimi.
– Tak, proszę pani – odpowiedziała dziewczyna. Poczuła się zakłopotana tym, że proste pytanie miało dla niej tak wielkie znaczenie.
– Ja nie mam długopisu – rzucił David, szczerząc zęby w uśmiechu.
Pani Haynes dała mu coś do pisania i poprowadziła ich naprzód. Wmieszali się w tłum i jak zwykle ludzie rozstępowali się przed nimi. Byli parą starszych uczniów, którą najprawdopodobniej wiązało trwałe uczucie. Koledzy pozdrawiali ich przyjaźnie.
Przechodzili od stoiska do stoiska, przeglądając materiały promocyjne, literaturę i zagadując przedstawicieli firm. David jak zawsze robił, co mógł, by pomóc Lauren. Opowiadał każdemu o jej wysokich ocenach i osiągnięciach. Był przekonany, że zaraz pojawią się niezliczone propozycje stypendialne. W jego świecie wszystko przychodziło łatwo, również wiara w szczęśliwe zakończenia.
Zatrzymał się przed punktem Ivy League.
Gdy Lauren spojrzała na fotografie tych wszystkich szacownych zabudowań miasteczek uniwersyteckich, zebrało jej się na mdłości. Modliła się, by David nie zechciał studiować na Harvardzie lub Princeton. Nie czułaby się w tych miejscach dobrze i nawet gdyby ją zaakceptowano, wolała tam nie jechać, przerażały ją bowiem sale, gdzie uczyłyby się dziewczęta o imionach brzmiących jak nazwy produktów żywnościowych, których rodzice wierzą w edukację. Mimo to posłała w stronę pilnującego stoisko najmilszy ze swoich uśmiechów i wzięła broszurkę. Dziewczyna taka jak ona zmuszona jest zawsze robić dobre wrażenie. W jej życiu nie było miejsca na popełnienie błędu.
Wreszcie skierowali się w stronę szczytu marzeń uczniów szkół średnich.
Stoisko Stanforda.
Z przodu dobiegał rozwlekły głos pani Haynes kroczącej na czele:
– …Skrzydło nazwane na cześć twojego dziadka…
Lauren się potknęła. Tylko siłą woli zdołała utrzymać właściwą postawę i zachować uśmiech.
David pójdzie pewnie na uniwersytet Stanforda, tam gdzie studiowali jego rodzice, a wcześniej dziadek. Jedyna uczelnia na Zachodnim Wybrzeżu, która na zasadzie wyjątku dołączyła do Ivy League. Wysokie oceny to za mało, by się tam dostać, nawet zdany świetnie SAT¹ nie dawał gwarancji przyjęcia.
Nie ma szans, żeby Stanford przyznało jej stypendium.
David mocniej ścisnął jej rękę. Uśmiechnął się, patrząc na nią. „Uwierz”, mówił ten uśmiech.
Pragnęła tego.
– To mój syn, David Ryerson Haynes. – Pani Haynes dokonała prezentacji.
„Jak Ryerson-Haynes Paper Company”.
Nie musiała tego oczywiście dodawać. Takie przedstawienie syna byłoby w złym guście i zupełnie niepotrzebne.
– A to Lauren Ribido – powiedział David, nie puszczając ręki Lauren. – Będzie największym skarbem uczelnianego grona Stanfordu.
Pan prowadzący wstępną rekrutację uśmiechnął się do Davida.
– Tak więc, młody człowieku, zamierzasz iść w ślady rodziny. Bardzo dobrze! Na Stanfordzie jesteśmy dumni z… – głos przedstawiciela uniwersytetu jakby oddalał się od Lauren.
Stała tuż obok Davida, ściskając jego dłoń tak mocno, że aż ją palce bolały. Czekała cierpliwie na swoją kolej, ale rekrutujący nowych studentów w ogóle nie zwrócił na nią uwagi.
Autobus gwałtownie zatrzymał się na przystanku. Lauren chwyciła plecak z podłogi i pospieszyła do przedniego wyjścia.
– Miłego wieczoru – powiedział do niej kierowca.
Dziewczyna pomachała mu na do widzenia i ruszyła Main Street. W tym turystycznym centrum West Endu wszystko lśniło i wabiło urodą. Wiele lat temu, gdy przemysł drzewny i przedsiębiorstwa związane z połowem ryb zaczęły mieć kłopoty, radni postanowili przywrócić miastu świetność, stawiając na wiktoriański urok. Połowa budynków w mieście pasowała do projektu od razu, pozostałe zaś szybko przekształcano. Rozpoczęto kampanię w całym stanie (przez rok liczyło się tylko to, zarząd obciął wydatki na drogi, szkoły i służby miejskie) i tak narodził się West End – „wiktoriańska brama na wybrzeże”.
Kampania chwyciła. Turyści napływali, zachęceni ofertą noclegu ze śniadaniem i rozrywkami plażowymi, takimi jak budowa zamków z piasku, puszczanie latawców czy też zawody w łowieniu ryb. Miasteczko stało się celem samym w sobie, a nie było już tylko miejscowością, gdzie nikt się nie zatrzymywał, na trasie z Seattle do Portland.
Tak głębokie zmiany nie zaszły w całym West Endzie, nadal istniały tam zapomniane miejsca i zaułki nieodwiedzane przez turystów ani nawet mieszkańców. W tych częściach miasta ludzie żyli w mieszkaniach bez ozdób i ochrony. Tak właśnie wyglądała dzielnica Lauren.
Skręciła z Main Street i szła dalej.
Z każdym krokiem otoczenie wyglądało na coraz bardziej podupadłe, ponure i zaniedbane. Na budynkach nie było ozdóbek inspirowanych stylem wiktoriańskim ani reklam zachęcających do spędzenia nocy w staroświeckim pensjonacie z ofertą bed-and-breakfast czy przelotu hydroplanem. Tutaj żyli sami „weterani” – ludzie pracujący niegdyś w tartakach lub rybacy. Ci, którzy nie załapali się na falę zmian i zostali zmyci do ciemnego, grząskiego bagna. Jedyny neon, jaki wnosił trochę światła, był reklamą alkoholu.
Lauren szła żwawym krokiem, patrząc przed siebie. Dostrzegała każdy najmniejszy ruch, słyszała każdy szelest, ale się nie bała. Na tej ulicy czuła się u siebie już od ponad sześciu lat. Chociaż większość sąsiadów można było zaliczyć do pechowców, potrafili troszczyć się o siebie nawzajem, a że uznali małą Lauren za swoją, mogła na nich liczyć.
Sześciopiętrowy blok, w którym mieszkała, stał pośród zdziczałych krzewów porzeczek i salalu. Pokrywał go szary od brudu, miejscami odpadający tynk. Jedyną oznakę życia stanowiło światło w oknach.
Lauren pokonała kilka trzeszczących stopni i popchnęła drzwi frontowe (zamek wyłamany został pięciokrotnie w zeszłym roku i administratorka budynku odmówiła zamontowania kolejnego), po czym zaczęła wchodzić po zniszczonych stopniach.
Wstrzymała oddech, przekradając się koło mieszkania administratorki. Już je prawie mijała, gdy usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi.
– Lauren, czy to ty?
Niech to diabli, pomyślała, ale się odwróciła.
– Dobry wieczór, pani Mauk – powiedziała, próbując się uśmiechnąć.
„Mów mi Dolores, kotku”, zadźwięczało Lauren w uszach. Pani Mauk wkroczyła do ciemnego korytarza. Światło, które przedostawało się przez uchylone drzwi, nadawało jej twarzy blady, złowieszczy wygląd, choć kobieta jak zawsze się uśmiechała. Miała na sobie jak zwykle kwiaciastą domową sukienkę, a na siwiejących włosach chustę. Tworzyło to razem dość osobliwy wizerunek, a ona sprawiała wrażenie zgnębionej. Garbiła się pod ciężarem życiowych doświadczeń, co można powiedzieć, było typową postawą w okolicy.
– Byłam dzisiaj w salonie fryzjerskim – zaczęła pani Mauk.
– Uhm…
– Twoja mama nie pojawiła się w pracy.
– Jest chora.
– Kolejny nowy chłopak, co? – Pani Mauk cmoknęła współczująco.
Lauren nie zamierzała odpowiadać.
– Może tym razem to będzie miłość? Tak czy siak, zalegacie z czynszem. Pieniądze są mi potrzebne i musicie zapłacić najpóźniej do piątku – kontynuowała pani Mauk.
– W porządku. – Lauren nie była w stanie dłużej się uśmiechać.
– Marzniesz w tym płaszczu, powiedz mamie… – Pani Mauk posłała jej swoje słynne spojrzenie.
– Dobrze, powiem. Do widzenia! – Szybko wspięła się po schodach na czwarte piętro.
Drzwi były uchylone. Światło przedostawało się przez szparę i ukosem wpadało do środka, rzucając smugę na linoleum na korytarzu.
Lauren nie zaniepokoiła się. Matka rzadko pamiętała o zamykaniu drzwi wejściowych, nie mówiąc już o zamykaniu ich na klucz. Nigdy tego nie robiła, zbyt często gubiła klucze i zawsze tym się usprawiedliwiała.
Dziewczyna weszła do środka.
Wewnątrz panował okropny bałagan. Pudełko po pizzy leżało na stole, za nim kolekcja butelek po piwie. Opakowania po chipsach walały się wszędzie. W pokoju śmierdziało papierosami i potem.
Mama leżała skulona na sofie. Spod warstw koców, którymi nakryta była aż po głowę, dobiegało przytłumione chrapanie.
Lauren z westchnieniem weszła do kuchni i zabrała się do sprzątania. Kiedy skończyła, podeszła do kanapy i uklękła przy matce.
– Wstań, pomogę ci przejść do łóżka.
– Co? Gdzie? – Pani Ribido usiadła nieprzytomna, miała zapuchnięte oczy. Potargane, krótkie włosy, w tym miesiącu ufarbowane na platynowo, sterczały każdy w inną stronę wokół bladej twarzy. Drżącą ręką sięgnęła po piwo. Wypiła duży łyk i odstawiła butelkę na stół tak niefortunnie, że ta przechyliła się, a zawartość wylała się na podłogę.
Wyglądała jak połamana lalka z wykrzywioną twarzą. Porcelanową bladość podkreślała mascara, która rozmazała jej się wokół oczu. Wyzierał spod niej nikły ślad dawnej, niegdyś wielkiej urody niczym złota dekoracja na zakurzonym chińskim talerzu.
– Zostawił mnie – powiedziała.
– Kto, mamo?
– Cal. A przysięgał, że kocha.
– Taaak… oni zawsze tak mówią, wszyscy są tacy sami. – Lauren postawiła przewróconą butelkę. Zastanawiała się, czy są papierowe ręczniki, w które mogłoby wsiąknąć rozlane piwo. Pewnie nie ma. Wypłata mamy ostatnio była coraz skromniejsza. Pani Ribido zarzekała się, że winny jest kryzys, który spowodował, że mniej klientek odwiedza Hair Apparent Beauty Salon, zakład fryzjerski, gdzie pracowała. To była zapewne połowa prawdy, jej dopełnieniem zaś pub The Tides, odległy kilkanaście metrów od salonu.
– Znowu patrzysz na mnie w ten sposób. – Mama sięgnęła po papierosa i zapaliła. – To twoje cholerne spojrzenie mówiące, że matka jest nieudacznikiem.
Lauren usiadła na stoliczku do kawy. Choćby nie wiadomo jak się starała nie pokazywać tego po sobie, doskwierało jej to. Zawsze, jak się okazywało, wymagała zbyt wiele od matki. Kiedy się wreszcie nauczy? Ciągłe rozczarowania ją dobijały.
– Dzisiaj odbyło się spotkanie informacyjne na temat college’u.
– Miało być we wtorek. – Pani Ribido zaciągnęła się papierosem i wypuściła obłok dymu.
– Dzisiaj jest wtorek, mamo.
– O kurczę! – Pani Ribido padła z powrotem na sofę w kolorze awokado. – Przepraszam, kochanie. Straciłam ostatnio rachubę czasu. – Znowu wydmuchnęła chmurę dymu, która poleciała ukosem. – Siądź przy mnie.
Lauren zrobiła to szybko, bojąc się, że matka zmieni zdanie.
– Jak poszło?
– Poznałam wspaniałego faceta z USC. Poradził mi, bym poszukała rekomendacji jakiegoś absolwenta. Znam nawet kogoś, kto mi ją napisze. – Lauren przytuliła się do matki i westchnęła.
– Oby to był ktoś, kto zapłaci rachunki.
Pani Ribido powiedziała to twardym głosem, aż Lauren się wzdrygnęła.
– Na pewno dostanę stypendium, zobaczysz!
Matka zaciągnęła się ponownie i obróciła w stronę córki, przypatrując się jej twarzy poprzez mgiełkę dymu papierosowego.
Lauren zebrała się w sobie. Domyślała się, co teraz nastąpi. „Nie dzisiaj. Proszę”, pomyślała pospiesznie.
– Też myślałam, że dostanę stypendium, wiesz o tym.
– Proszę Cię, nie zaczynaj znowu. Porozmawiajmy o czymś innym. Mam świadectwo z wyróżnieniem i notą A+. – Dziewczyna próbowała wstać, ale matka trzymała ją mocno za rękę.
– Miałam dobre oceny. Sukcesy w biegach i koszykówce. Wyniki testów co najmniej dobre. I byłam piękna. Mówili, że wyglądam jak Heather Locklear. – Jej brązowe oczy pociemniały.
– Wiem. – Lauren westchnęła, odsuwając się nieco.
– I wtedy wybrałam się na tańce do Sadie Hawkins z Thadem Marlowe’em.
– To był poważny błąd. Wiem o tym.
– Kilka pocałunków, parę drinków z tequilą i znalazłam się z zadartą sukienką. Nawet nie przypuszczałam, jak się to dla mnie skończy. Cztery miesiące później byłam studentką z brzuchem, szukającą sukienek ciążowych. Żadnego stypendium ani przyzwoitej pracy. Koniec marzeń o nauce. Gdyby jeden z twoich ojczymów nie pomógł mi, płacąc za kurs fryzjerski, wylądowałabym pewnie na ulicy i żywiła się resztkami, które inni wyrzucą. Tak więc uważaj, panienko…
– Nie rozkładaj nóg. Dobrze wiem, mamo, jak zrujnowałam ci życie – weszła jej w słowo Lauren.
– „Zrujnowałaś”. To brzmi okrutnie. Nigdy tak nie mówiłam.
– Ciekawa jestem, czy ma inne dzieci? – Lauren zadawała sobie to pytanie za każdym razem, gdy rozmawiały o ojcu. Nie mogła się powstrzymać i wydawało jej się, że zna odpowiedź.
– Skąd mam wiedzieć? Uciekł ode mnie jak od zarazy.
– Chciałam po prostu się dowiedzieć, czy mam krewnych, to wszystko.
– Uwierz mi, rodzina jest przereklamowana. Zdają się mili, dopóki czegoś nie schrzanisz, a potem łamią ci serce. W ogóle nie ma co liczyć na ludzi, córeczko.
– Chciałam tylko… – zaczęła Lauren, bo już wielokrotnie to słyszała.
– Nie mów dalej. To cię zrani.
1.
SAT (Scholastic Assessment Test) – sprawdzian wiedzy uczniów szkół średnich. Jest brany pod uwagę przy selekcji kandydatów na studia (przyp. red.).
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki