Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Rzeczy, które czynimy z miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeczy, które czynimy z miłości - ebook

Kristin Hannah, ulubiona powieściopisarka polskich czytelniczek, autorka licznych bestsellerów „New York Timesa”, trafia do najgłębszych i najwrażliwszych zakamarków naszych serc.

Książka Rzeczy, które czynimy z miłości to sugestywna i wzruszająca opowieść o magii i sile macierzyństwa. Mówi o radości z powrotu do domu i wyborze pomiędzy własnym dobrem a miłością.

Historia Angeli, jednej z trzech sióstr Malone, przekonuje, że nawet jeśli nie zawsze można zapobiec trudnym doświadczeniom, to warto się z nimi zmierzyć w godny sposób, a życie niesie nie tylko trudy, ale i nagrody za ich pokonywanie.

Poruszająca, głęboko emocjonalna podróż do sedna tego, co oznacza bycie rodziną.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-403-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

1

Tego nie­ocze­ki­wa­nie sło­necz­nego dnia na uli­cach West Endu było tłoczno. Wszyst­kie mamy z dziel­nicy stały na pro­gach domów i popa­try­wały spod prze­sło­nię­tych dło­nią oczu na bawiące się dzieci. Wie­działy, że nie­długo, być może już jutro, lepka mgiełka roz­peł­znie się po nie­bie, prze­słoni błę­kit, zakryje blade słońce i znowu będzie padać.

W końcu to maj na Wybrzeżu Pół­nocno-Zachod­nim. Fakt, że deszcz pada w tym mie­siącu, jest rów­nie oczy­wi­sty jak poja­wia­nie się duchów na uli­cach trzy­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika czy łoso­sia na domo­wym stole.

– Uf, jak gorąco – stwier­dził Con­lan zza kie­row­nicy lśnią­cego, czar­nego kabrio­letu bmw. To były pierw­sze słowa, jakie powie­dział w ciągu bli­sko godziny. Pró­bo­wał nawią­zać roz­mowę, i tyle. Angie powinna odbić piłeczkę, na przy­kład nad­mie­nia­jąc, jak pięk­nie wygląda kwit­nący głóg. Ale nawet jeśli o tym pomy­ślała, ode­chciało jej się. Minie led­wie kilka mie­sięcy, a deli­katne zie­lone listki poskrę­cają się i sczer­nieją, zimne noce wyssą z nich kolor, wresz­cie spadną na zie­mię nie­zau­wa­żone.

A wła­ści­wie po co w ogóle zaj­mo­wać się czymś tak prze­mi­ja­ją­cym.

Spo­glą­dała przez okno samo­chodu na rodzinne mia­sto. Nie była tutaj od wielu mie­sięcy. Pomimo że West End leżał jedy­nie około stu dzie­więć­dzie­się­ciu kilo­me­trów od Seat­tle, odle­głość ta wyda­wała jej się ostat­nio coraz więk­sza. Cho­ciaż tak mocno kochała rodzinę, nie lubiła opusz­czać domu, draż­niły ją dzieci bawiące się na dwo­rze.

Doje­chali do star­szej czę­ści mia­sta, gdzie wik­to­riań­skie domy zbu­do­wane zostały jeden obok dru­giego na nie­wiel­kich dział­kach. Olbrzy­mie zie­lone klony zacie­niały ulicę, two­rząc z prze­bły­sku­ją­cego przez liście świa­tła misterny, koron­kowy wzór na asfal­cie. W latach sie­dem­dzie­sią­tych było to serce mia­sta. Dzie­ciaki krę­ciły się tam i z powro­tem, jeż­dżąc na rowe­rach Big Whe­els and Schwinn od domu do domu. Co nie­dziela odby­wały się tu przy­ję­cia po mszy w kościele, a na każ­dym podwórku grano w czer­wo­nego pirata.

W ciągu lat, które upły­nęły od tam­tych cza­sów, dziel­nica się zmie­niła, stare domy pod­upa­dły, tonęły w ciszy i życie w nich zamarło. Nie pły­wało już tyle łososi w morzu ani prze­mysł drzewny nie przy­no­sił zbyt wielu docho­dów. Ludzie, któ­rzy żyli tutaj kie­dyś z ziemi i poło­wów, zostali zapo­mniani; nowi loka­to­rzy wybu­do­wali domy gęsto obok sie­bie na tere­nach prze­zna­czo­nych do zasie­dle­nia po wycię­ciu drzew.

Ale tu, na nie­wiel­kim skrawku Maple Drive, czas jakby się zatrzy­mał. Ostatni dom wyglą­dał dokład­nie tak jak przed czter­dzie­stu laty. Poma­lo­wany porząd­nie na biało, ozdo­biony regu­lar­nie przy­strzy­żo­nym żywo­pło­tem lśnią­cym szma­rag­dową zie­le­nią; żaden chwast nie miał prawa rosnąć na traw­niku. Ojciec Angie dbał o niego od wielu lat, dom był jego dumą i rado­ścią. Każ­dego ponie­działku po week­en­dzie, pod­czas któ­rego ciężko pra­co­wał w rodzin­nej restau­ra­cji, przez dwa­na­ście godzin sumien­nie porząd­ko­wał dom i ogród. Kiedy zmarł, mama Angie sta­rała się dalej o nie trosz­czyć. Stało się to jej wyba­wie­niem, spo­so­bem na połą­cze­nie z uko­cha­nym mężem, z któ­rym spę­dziła bli­sko pięć­dzie­siąt lat; gdy czuła się zmę­czona mozolną pracą, zawsze znaj­do­wała się jakaś pomocna dłoń. Była to korzyść z posia­da­nia trzech córek, zapłata za tro­skę, jaką oka­zy­wała im jako nasto­lat­kom.

Con­lan pod­je­chał do kra­węż­nika i zapar­ko­wał. Następ­nie pod­niósł dach w kabrio­le­cie i zwró­cił się do Angie:

– Czy na pewno dobrze się czu­jesz?

– Prze­cież tu jestem, tak? – Wresz­cie spoj­rzała na męża. Był wyczer­pany, dostrze­gła to w jego błę­kit­nych oczach, wie­działa, że nie powie nic wię­cej, nic co mogłoby przy­po­mnieć o dziecku, które stra­cili przed kil­koma mie­sią­cami.

Sie­dzieli tak w mil­cze­niu obok sie­bie. Kli­ma­ty­za­tor wyda­wał lekko świsz­czący dźwięk.

Dawny Con­lan pochy­liłby się teraz w jej stronę i poca­ło­wał, zapew­niłby, że ją kocha, i tych kilka czu­łych słów mogłoby przy­nieść ulgę, ale to była prze­szłość. Miłość, którą do sie­bie czuli, gdzieś się odda­liła i zbla­kła, podob­nie jak dzie­ciń­stwo.

– Mogli­by­śmy zaraz odje­chać, powiedz, że samo­chód się zepsuł – rzu­cił, sta­ra­jąc się być tym męż­czy­zną co kie­dyś, tym, który wywo­ły­wał uśmiech na jej twa­rzy.

– Chyba żar­tu­jesz? – odrze­kła, nie patrząc na męża. – Wszy­scy sły­szeli, że zapła­ci­li­śmy kupę pie­nię­dzy za ten samo­chód. Zresztą mama już wie, że tu jeste­śmy. Może sobie roz­ma­wiać z duchami, ale słuch ma dosko­nały.

– Jest w kuchni, przy­go­to­wuje dzie­sięć tysięcy can­noli dla dwu­dzie­stu osób. A twoje sio­stry nie prze­stały mówić, od kiedy prze­kro­czyły próg domu. Mogli­by­śmy się wymknąć w zamie­sza­niu. – Uśmiech­nął się.

Przez moment pano­wała przy­jemna atmos­fera, jakby nie było duchów w samo­cho­dzie. Angie zapra­gnęła, by ta chwila trwała jak naj­dłu­żej.

– Livvy przy­go­to­wała trzy cas­se­role – zamru­czała. – Mira naj­pew­niej wydzier­gała nowe obrusy i zmusi nas do wło­że­nia far­tu­chów.

– W zeszłym tygo­dniu zali­czy­łaś dwa ważne spo­tka­nia i film rekla­mowy. Szkoda, żebyś mar­no­wała się w kuchni.

Biedny Con­lan. Czter­na­ście lat mał­żeń­stwa, a on wciąż nie znał zwy­cza­jów rodziny DeSa­ria. Goto­wa­nie było czymś wię­cej niż pracą lub hobby, było walutą, a Angie odsta­wała od wzorca. Jej tata, któ­rego ide­ali­zo­wała, cie­szył się, że córka nie umie goto­wać. Uwa­żał to za gwa­ran­cję suk­cesu. Imi­grant, który dotarł tu z czte­rema dola­rami w kie­szeni i zara­biał na życie, kar­miąc inne rodziny imi­gran­tów, był dumny, że jego naj­młod­sza córka radzi sobie świet­nie, uży­wa­jąc rozumu, nie rąk.

– Chodźmy – rzu­ciła, nie chcąc dłu­żej myśleć o tacie.

Angie wysia­dła z auta, obe­szła je i zatrzy­mała się z tyłu przy bagaż­niku. Otwo­rzył się cichutko, uka­zu­jąc wąskie kar­to­nowe pudełko. Wewnątrz znaj­do­wało się pyszne cia­sto cze­ko­la­dowe wyko­nane przez Paci­fic Des­sert Com­pany i tarta cytry­nowa, za którą można by dać się zabić. Się­gnęła po nie, a w uszach już sły­szała komen­ta­rze dys­kre­dy­tu­jące jej umie­jęt­no­ści kuli­narne. Jako naj­młod­sza córka, „księż­niczka”, mogła sobie sie­dzieć i kolo­ro­wać obrazki czy roz­ma­wiać przez tele­fon, pod­czas gdy star­sze sio­stry poma­gały w kuchni. Żadna z nich nie pozwo­liła Angie zapo­mnieć, że tata roz­pu­ścił ją bez­gra­nicz­nie. Gdy doro­sły, sio­stry wciąż pra­co­wały w rodzin­nej restau­ra­cji. To była praw­dziwa praca, a nie, jak mówiły, jakaś tam kariera w rekla­mie.

– Chodź – powie­dział Con­lan i chwy­cił ją za rękę.

Pode­szli w górę beto­nową ścieżką, minęli fon­tannę Matki Boskiej i poko­nali kilka stopni. Przy drzwiach stała figura Chry­stusa z rękami roz­ło­żo­nymi sze­roko w geście powi­ta­nia. Na jed­nej z rąk ktoś powie­sił para­sol.

Con­lan zapu­kał i otwo­rzył drzwi.

Dom wypeł­niony był hała­sem – pod­nie­sio­nymi gło­sami, odgło­sami kro­ków dzieci, które drep­tały po scho­dach w górę i w dół, brzę­kiem lodu wrzu­ca­nego do kubełka, śmie­chem. Meble w przed­po­koju prze­sła­niała sterta płasz­czy, obu­wia i opa­ko­wań po jedze­niu. W pokoju rodzin­nym dzieci zaj­mo­wały się grami, młod­sze – Candy Land, a star­sze zwa­rio­wa­nymi ósem­kami. Naj­star­szy sio­strze­niec Angie Jason i jego sio­stra Sara grali w Nin­tendo pod­łą­czone do tele­wi­zora. Kiedy weszła, dzie­ciaki z piskiem rzu­ciły się do niej, prze­krzy­ki­wały się i sta­rały zwró­cić na sie­bie jej uwagę. W naj­daw­niej­szych wspo­mnie­niach była cio­cią, która położy się na pod­ło­dze i będzie się z nimi bawić tym, co znaj­do­wało się pod ręką. Ni­gdy nie ści­szała muzyki ani nie mówiła, że film jest nie­od­po­wiedni do oglą­da­nia. Gdy ich pytano o Angie, wszyst­kie mówiły, że jest cool.

Sły­szała Con­lana za ple­cami, roz­ma­wiał z Vince’em, mężem Miry. Nale­wano drinki. Uwol­niła się od dzieci i zeszła na dół do kuchni. W drzwiach się zatrzy­mała. Mama pochy­lała się nad ogrom­nym sto­łem rzeź­ni­czym, sto­ją­cym pośrodku pokoju, wał­ku­jąc słod­kie cia­sto. Połowę twa­rzy i włosy miała opró­szone mąką. Oku­lary, które nosiła od lat sie­dem­dzie­sią­tych, z soczew­kami ogrom­nymi jak spodki, powięk­szały piwne oczy. Okru­chy cia­sta przy­le­piły jej się do brwi, policz­ków i dekoltu. W ciągu pię­ciu mie­sięcy, jakie upły­nęły od śmierci ojca, bar­dzo schu­dła, prze­stała far­bo­wać włosy, które były teraz białe jak śnieg.

Mira stała nad kuchenką, wrzu­ca­jąc gnoc­chi do garnka z wrząt­kiem. Z tyłu wyglą­dała jak dziew­czynka. Nawet po uro­dze­niu czwórki dzieci była drobna jak pta­szek, a ponie­waż nosiła ubra­nia swo­jej nasto­let­niej córki, nie wyglą­dała na czter­dzie­ści jeden lat, a przy­naj­mniej dzie­sięć lat mło­dziej. Dzi­siaj dłu­gie czarne włosy zaple­cione miała w war­kocz, który niczym wąż zwi­sał jej do pasa. Wło­żyła czarne bio­drówki dzwony, a do tego czer­wony luźno robiony na dru­tach swe­ter. Zajęta była roz­mową, czyli tym co zwy­kle. Tata żar­to­wał, że jego naj­star­sza córka miele języ­kiem jak mik­ser na wyso­kich obro­tach.

Livvy stała nieco z boku, po lewej stro­nie, i kro­iła na pla­sterki moz­za­rellę. Wyglą­dała jak dłu­go­pis BIC w dopa­so­wa­nej jedwab­nej czar­nej sukni. Jedyne, co było wyż­sze od szpi­lek, które miała nogach, to skom­pli­ko­wana kon­struk­cja na gło­wie z nata­pi­ro­wa­nych wło­sów. Dawno temu Livvy wyje­chała w pośpie­chu z West Endu, prze­ko­nana, że czeka ją kariera modelki, i miesz­kała w Los Ange­les do czasu, gdy znu­dziło jej się pyta­nie: „Czy możesz się roze­brać?”, od jakiego zaczy­nała się każda roz­mowa w spra­wie pracy. Pięć lat temu, po trzy­dzie­stych pią­tych uro­dzi­nach, posta­no­wiła wró­cić do domu, zgorzk­niała przez lata nie­efek­tyw­nych sta­rań, wlo­kąc ze sobą dwóch synów. Ich ojcem był czło­wiek, któ­rego krew­nych nawet nie znała. Zaczęła pra­co­wać w rodzin­nej restau­ra­cji, ale nie lubiła swo­jego zaję­cia. Uwa­żała się za dziew­czynę z dużego mia­sta, schwy­taną w pułapkę mało­mia­stecz­ko­wej rutyny. Wła­śnie wyszła po raz kolejny za mąż. W zeszłym tygo­dniu odbyła się krótka cere­mo­nia zaślu­bin w Kaplicy Miło­ści w Las Vegas. Wszy­scy mieli nadzieję, że Salva­tore Tra­ina, szczę­śliwy mąż numer trzy, wresz­cie i ją uczyni szczę­śliwą.

Angie się uśmiech­nęła. Tak wiele czasu spę­dziła w tej kuchni z tymi trzema kobie­tami, że obo­jęt­nie, ile lat by miała i w jakim kie­runku poto­czy­łoby się jej życie, zawsze tutaj znaj­dzie swój dom. W mami­nej kuchni będzie szczę­śliwa, będzie jej cie­pło, będzie kochana. Cho­ciaż róż­niła się od sióstr, które wybrały inną drogę, wszyst­kie two­rzyły wątki jed­nej liny. Kiedy były razem, nic jej nie mogło zerwać. Znów chciała być cząstką tego życia, bo zbyt długo smu­ciła się w samot­no­ści.

Weszła do kuchni i poło­żyła pudełko na stole.

– Cześć wszyst­kim! – rzu­ciła.

Livvy i Mira ruszyły w jej kie­runku. Chwy­ciły ją w obję­cia i ści­skały z całych sił. Pach­niały wło­skimi przy­pra­wami i per­fu­mami z dro­ge­rii. Angie poczuła łzy na szyi i usły­szała:

– Witaj w domu.

– Dzięki – odpo­wie­działa i pode­szła do mamy, by rzu­cić się w jej ramiona. Mama pach­niała tymian­kiem, per­fu­mami Tabu i lakie­rem do wło­sów Aqua Net. Zapa­chy z dzie­ciń­stwa. Objęła ją tak mocno, że Angie usi­ło­wała się troszkę odsu­nąć, by zła­pać łyk powie­trza, zro­biła nawet krok do tyłu, ale mama nie roz­luź­niła uści­sku.

Angie zesztyw­niała. Ostat­nim razem, gdy trzy­mała ją tak mocno, szep­tała: „Jesz­cze spró­bu­jesz. Bóg jesz­cze da ci dziecko”.

– Dosyć – powie­działa łagod­nie. Uwol­niła się z uści­sku i spró­bo­wała uśmiech­nąć.

Podzia­łało. Mama się­gnęła po tarkę do sera i zajęła się par­me­za­nem.

– Obiad gotowy. Mira, zawo­łaj dzieci do stołu – oznaj­miła.

Jadal­nia mie­ściła wygod­nie czter­na­ście osób. Dzi­siaj przy sto­ją­cym pośrodku pokoju maho­nio­wym stole przy­wie­zio­nym z kraju przod­ków miało ich zasiąść pięt­na­ście. Ściany pomiesz­cze­nia pokryte były tapetą w kolo­rze róży i bur­gunda, rzeź­biony drew­niany kru­cy­fiks wisiał na ścia­nie obok obrazu przed­sta­wia­ją­cego Jezusa. Doro­śli i dzieci stło­czyli się przy stole, z dru­giego pokoju dobie­gał śpiew Deana Mar­tina.

– Pomó­dlmy się – zarzą­dziła mama, gdy wszy­scy usie­dli. Ponie­waż wciąż było gło­śno, lekko dotknęła ręką wujka Fran­cisa. Ten spu­ścił głowę i zamknął oczy. Wszy­scy postą­pili podob­nie i zaczęli się modlić. Jed­nym gło­sem zain­to­no­wali:

– Pobło­go­sław nas Panie i te dary, któ­rymi w swo­jej szczo­dro­ści obda­rzasz nas, przez Syna Two­jego, Pana naszego, amen.

Gdy tylko skoń­czyli, mama wstała pospiesz­nie, ujęła kie­li­szek i wznio­sła toast:

– Wypijmy zdro­wie Sala i Oli­wii. – Głos jej się zała­mał, usta zadrżały. – Nie wiem, co powie­dzieć, wzno­sze­nie toa­stów to męskie zada­nie. – Po czym gwał­tow­nie usia­dła.

Mira dotknęła ramie­nia mamy i wstała.

– Witamy Sala w naszej rodzi­nie. Oby­ście odna­leźli takie uczu­cie, jakie połą­czyło mamę i tatę. Niech wasze szafy będą pełne, a sypial­nie cie­płe i… – zamil­kła na chwilę. Głos jej zmiękł. – Życzę wam wielu zdro­wych dzieci.

Zamiast brzęku stu­ka­ją­cych o sie­bie kie­lisz­ków zapa­dła nie­zręczna cisza.

Angie wstrzy­mała gwał­tow­nie oddech i spoj­rzała na sio­stry.

– Nie jestem w ciąży – szyb­ciutko rzu­ciła Livvy. – Ale… pró­bu­jemy.

Angie zdo­łała się uśmiech­nąć, jak­kol­wiek wypa­dło to blado i nie prze­ko­nało nikogo. Wszy­scy patrzyli na nią, zasta­na­wia­jąc się, jak przyj­mie kolejną ciążę w rodzi­nie. Tak bar­dzo sta­rali się jej nie zra­nić.

– Za Sala i Livvy! – powie­działa szybko, pod­no­sząc kie­li­szek z nadzieją, że łzy zamie­nią się w radość. – Oby­ście mieli dużo zdro­wych dzieci!

Znowu zaczęto roz­ma­wiać. Pokój wypeł­nił się brzę­kiem noży i widel­ców prze­su­wa­nych po por­ce­la­no­wych taler­zach oraz śmie­chem. Mimo że rodzina zbie­rała się każ­dego dnia świą­tecz­nego i w dwa ponie­dział­kowe wie­czory w mie­siącu, ni­gdy nie bra­kło tema­tów do roz­mowy.

Angie rozej­rzała się wokół stołu. Mira z oży­wie­niem opo­wia­dała mamie o fun­du­szu szkol­nym, który powi­nien zostać utwo­rzony. Vince i wujek Fran­cis sprze­czali się na temat ostat­niego meczu Duck­sów z Huskie­sami, Sal i Livvy cało­wali się, młod­sze dzie­ciaki pluły pest­kami na sie­bie, star­sze kłó­ciły się, która z kon­soli jest lep­sza – Xbox czy Play­Sta­tion. Con­lan pytał cio­cię Giu­lię o ope­ra­cję stawu bio­dro­wego, któ­rej miała się nie­długo pod­dać.

Angie nie mogła sku­pić się na żad­nym z tema­tów. Z całą pew­no­ścią nie była zdolna do nor­mal­nej roz­mowy. Jej sio­stra chce mieć dziecko i pew­nie będzie je mieć. Livvy praw­do­po­dob­nie zaj­dzie w ciążę mię­dzy pro­gra­mem Leno a wia­do­mo­ściami. „Ojej… zapo­mnia­łam się zabez­pie­czyć”. Tak to się odby­wało u jej sióstr.

Po obie­dzie, gdy Angie zmy­wała naczy­nia, nikt z nią nie roz­ma­wiał, każdy zaś, kto prze­cho­dził obok, pró­bo­wał ją objąć lub poca­ło­wać w poli­czek. Wszy­scy wie­dzieli, że nie ma nic wię­cej do doda­nia. Słowa nadziei i modli­twy padały tak wiele razy w ciągu minio­nych lat, że stra­ciły swoją moc. I choć mama od dzie­się­ciu lat zapa­lała świeczkę przed świętą Cecy­lią, w samo­cho­dzie tej nocy Angie i Con­lan wciąż będą sami, para, która nie ma szansy prze­kształ­cić się w rodzinę.

Nie mogła dłu­żej tego znieść. Rzu­ciła ście­reczkę na stół i poszła na górę do swo­jej sta­rej sypialni. Był to śliczny pokoik pokryty tapetą w róże w bia­łych koszy­kach, z dwoma jed­na­ko­wymi łóż­kami, na któ­rych leżała zmierz­wiona różowa pościel. Angie usia­dła na jed­nym z nich.

Jak na iro­nię, kie­dyś klę­czała na tej samej pod­ło­dze i modliła się, by nie zajść w ciążę. Miała wtedy sie­dem­na­ście lat i spo­ty­kała się z Tom­mym Matuc­cim – swoją pierw­szą miło­ścią.

Drzwi się otwo­rzyły i wszedł Con­lan. Jej wysoki, czar­no­włosy irlandzki mąż wyglą­dał idio­tycz­nie nie na miej­scu w małym, dziew­czę­cym pokoju.

– Wszystko w porządku – powie­działa.

– Taaak… jasne – odrzekł.

Wyczuła gorycz w jego gło­sie i nieco ją to zabo­lało. Nie mogła nic zro­bić, a on nie mógł jej pocie­szyć, choć Bóg wie ile razy pró­bo­wali.

– Potrze­bu­jesz pomocy – stwier­dził zmę­czo­nym gło­sem i nie było się czemu dzi­wić. Te słowa padały już wcze­śniej.

– Wszystko w porządku – powtó­rzyła Angie.

Wpa­try­wał się w nią przez dłuż­szą chwilę. Nie­bie­skie oczy, nie­gdyś pełne uwiel­bie­nia, teraz patrzyły na nią z rezy­gna­cją. Z wes­tchnie­niem wyco­fał się z pokoju, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Nie­ba­wem powtór­nie się otwo­rzyły. To mama sta­nęła w progu z rękami wspar­tymi na wąskich bio­drach. Poduszki w ramio­nach nie­dziel­nej sukienki były wiel­kie jak w _Łowcy andro­idów_, tak że nie­mal doty­kały futryny po obu stro­nach drzwi.

– Zawsze ucie­ka­łaś do swo­jego pokoju, gdy się mar­twi­łaś. Albo byłaś zła – powie­działa.

– A ty zawsze przy­bie­ga­łaś za mną. – Angie prze­su­nęła się, by zro­bić jej miej­sce.

– Twój tata chciał tego, nie wie­dzia­łaś o tym, prawda? – Mama usia­dła obok Angie. Stary mate­rac ugiął się pod ich cię­ża­rem. – Nie mógł znieść two­jego pła­czu. Biedna Livvy mogłaby wypluć sobie płuca, szlo­cha­jąc, i ni­gdy nie zauwa­żył. Ale ty… ty byłaś jego księż­niczką. Jedna twoja łza mogła zła­mać mu serce. – Wes­tchnęła ciężko, zabrzmiało w tym roz­cza­ro­wa­nie i współ­czu­cie jed­no­cze­śnie. – Masz trzy­dzie­ści osiem lat, Angelo – powie­działa mama. – Czas doro­snąć. Twój tata, niech Bóg czuwa na jego duszą, powie­działby to samo.

– Nie mam poję­cia, co masz na myśli.

Mama objęła ją i przy­cią­gnęła do sie­bie.

– Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy. Nie jest to odpo­wiedź, jakiej ocze­ku­jesz, więc uda­jesz, że nie sły­szysz, naj­wyż­szy czas Go usły­szeć.

Angie obu­dziła się nagle. Szyję miała mokrą od łez.

Znowu śniła o dziecku. To był ten sam sen, w któ­rym ona i Con­lan stoją na prze­ciw­le­głych brze­gach, a pomię­dzy nimi na błysz­czą­cej, błę­kit­nej tafli wody dry­fuje malut­kie różowe zawi­niątko z nie­mow­la­kiem. Cal za calem odpływa coraz dalej, aż wresz­cie nik­nie. Zostają sami, ona i Con­lan, daleko od sie­bie.

Ten sen powra­cał od lat. W tym cza­sie ona i jej mąż wędro­wali od leka­rza do leka­rza, pró­bo­wali róż­nych metod. Można rzec, że miała wię­cej szczę­ścia od innych, bo w ciągu ośmiu lat sta­rań trzy razy zaszła w ciążę. Dwu­krot­nie poro­niła, trze­cie dziecko, córeczka Sophie, żyło tylko kilka dni po uro­dze­niu. To był kres ich moż­li­wo­ści: ani Con­lan, ani ona nie mieli już sił pró­bo­wać.

Pod­nio­sła się z łóżka i wyszła z sypialni. W zacie­nio­nym holu po pra­wej stro­nie na ścia­nie wisiały dzie­siątki rodzin­nych foto­gra­fii – wszyst­kie w maho­nio­wych ram­kach. Por­trety pię­ciu poko­leń rodzin DeSa­ria i Malone.

Spoj­rzała na ostat­nie zamknięte drzwi. Mosiężna klamka poły­ski­wała w księ­ży­co­wej poświa­cie prze­do­sta­ją­cej się do wnę­trza przez pobli­skie okno.

Kiedy to było, gdy ostatni raz ośmie­liła się wejść do tego pokoju? „Bóg odpo­wie­dział na twoje modli­twy… naj­wyż­szy czas Go usły­szeć”, dźwię­czały jej w uszach słowa matki.

Szła powoli, minęła pusty pokój gościnny, wresz­cie sta­nęła pod feral­nymi drzwiami. Ode­tchnęła głę­boko. Ręce jej drżały, kiedy naci­skała klamkę i wcho­dziła do środka. Powie­trze było cięż­kie, zatę­chłe.

Zapa­liła świa­tło i zamknęła drzwi za sobą.

Pokój był taki dosko­nały.

Przy­mknęła oczy, tak jakby ciem­no­ści mogły coś pomóc. Melo­dyjne dźwięki z _Pięk­nej i Bestii_ wypeł­niły jej umysł, cof­nęły do cza­sów, gdy pierw­szy raz zamknęła drzwi tego pokoju wiele lat temu. To było wtedy, gdy pod­jęli decy­zję o adop­cji.

„Mamy dziecko, pani Malone. Matka, nasto­latka, wybrała panią i Con­lana. Pro­szę wpaść do mnie do biura, to się pań­stwo poznają”.

Cztery godziny zajęło Angie szy­ko­wa­nie się na spo­tka­nie, wybór stroju i maki­jaż. Kiedy wresz­cie razem z Con­la­nem sta­nęli oko w oko z Sarah Dek­ker, wszy­scy troje natych­miast poczuli wza­jemną bli­skość. „Będziemy kochać twoje dziecko – Angie obie­cała dziew­czy­nie. – Możesz nam zaufać”.

W ciągu sze­ściu wspa­nia­łych mie­sięcy zaprze­stali prób poczę­cia dziecka. Seks stał się znowu przy­jem­no­ścią, zako­chali się w sobie od nowa. Życie było dobre. W ich domu zago­ściła nadzieja. Obcho­dzili to uro­czy­ście wspól­nie z rodziną. Zapro­sili Sarah, by zamiesz­kała z nimi przez jakiś czas, i dzie­lili z nią swe szczę­ście. Dwa tygo­dnie przed roz­wią­za­niem dziew­czyna przy­nio­sła sza­blon i farby. Wspól­nie z Angie zaczęły deko­ro­wać pokój. Błę­kitny sufit i ściany pokryły kłę­bia­ste, białe chmurki. Biały pło­tek opla­tał ogród pełen kwia­tów w żywych kolo­rach, psz­czół, motyli i dusz­ków.

Pierw­szą zapo­wie­dzią kata­strofy była cisza, jaką zastali po powro­cie z pracy, gdy Sarah poszła rodzić. Żad­nej wia­do­mo­ści na sekre­tarce ani kartki na kuchen­nym stole. Czuli się osie­ro­ceni. Godzinę póź­niej zadzwo­nił tele­fon.

Rzu­cili się go ode­brać, trzy­mali za ręce i cie­szyli z naro­dzin dziecka. Dal­sze słowa docie­rały do nich z tru­dem. Nawet teraz Angie jak przez mgłę przy­po­mina sobie frag­menty roz­mowy:

„Bar­dzo mi przy­kro,

zmie­niła zda­nie,

zeszli się z chło­pa­kiem,

zatrzy­muje dziecko…”.

Zamknęli drzwi do tego pokoju i pozo­sta­wili go w nie­zmie­nio­nym sta­nie. Raz w tygo­dniu sprzą­taczka robiła porzą­dek, ale Angie i Con­lan nie wcho­dzili tam ni­gdy. Ponad rok pokój, ich świą­ty­nia marzeń, stał pusty. Zaprze­stali wszel­kich prób: wizyt u leka­rzy, nowych metod lecze­nia, zastrzy­ków, pro­ce­dur. I wtedy nie­malże cudem Angie zaszła w ciążę. Kiedy była w pią­tym mie­siącu, ośmie­lili się prze­kro­czyć próg pokoju i wypeł­nić go na nowo marze­niami. A prze­cież powinni wie­dzieć lepiej i dmu­chać na zimne.

Przy­nio­sła z gar­de­roby duże kar­to­nowe pudło. Jeden po dru­gim zaczęła wkła­dać do niego przed­mioty, sta­ra­jąc się nie przy­wo­ły­wać wspo­mnień zwią­za­nych z każ­dym z nich.

– Hej! – Usły­szała.

Nawet nie widziała, kiedy poja­wił się obok niej. Musiała idio­tycz­nie wyglą­dać, sie­dząc pośrodku pokoju z wiel­kim pudłem, oto­czona rze­czami roz­rzu­co­nymi naokoło, jak bibe­loty. Kubuś Pucha­tek, ramka z obraz­kiem Ala­dyna, nowiutka kolek­cja ksią­żek dok­tora Seussa. Jedyny mebe­lek, jaki pozo­stał, to dzie­cięce łóżeczko. Za nim, na pod­ło­dze, leżała pościel – schludny sto­sik bla­do­ró­żo­wej fla­neli.

Obró­ciła ku niemu głowę. Miała łzy w oczach, nic pra­wie nie widziała, z czego zdała sobie sprawę dopiero teraz. Chciała mu powie­dzieć, jak jest jej przy­kro, że wszystko mię­dzy nimi było nie tak. Bez­wied­nie pod­nio­sła ze sto­sika różowe prze­ście­ra­dło i zaczęła gła­skać mate­riał.

– Dopro­wa­dza mnie to do sza­leń­stwa. – Nie była w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej.

Usiadł przy niej.

Cze­kała, aż coś powie, ale on tylko sie­dział i patrzył na nią. Rozu­miała. Prze­szłość nauczyła go ostroż­no­ści. Był jak zwie­rzę, które przy­sto­so­wało się do nie­bez­piecz­nego śro­do­wi­ska, trwa­jąc nie­ru­chomo w ciszy. Pomię­dzy dają­cymi kopa nar­ko­ty­kami a marze­niami, które legły w gru­zach, emo­cje Angie pozo­sta­wały poza kon­trolą.

– Zapo­mnia­łam o nas – przy­znała się.

– Nie ma żad­nych nas, Angie – odparł tak łagod­nym gło­sem, że zła­mał jej serce.

Wresz­cie. Jedno z nich ośmie­liło się to powie­dzieć.

– Wiem – odparła cicho.

– Też chcia­łem mieć dziecko – szep­nął.

Zaczęła prze­ły­kać łzy, żeby nad nimi zapa­no­wać. Zapo­mniała, że w ciągu ostat­nich lat Con­lan też miał swoje marze­nia o zosta­niu ojcem, rów­nie ważne jak jej o macie­rzyń­stwie. A jakoś tak się stało po dro­dze, że liczyły się tylko odczu­cia Angie. Tak bar­dzo sku­piła się na wła­snym żalu, że jego smu­tek wyda­wał się nie­istotny. Prze­śla­do­wało ją to. Od zawsze była ska­zana na suk­ces – co rodzina nazy­wała obse­sją – a dziecko zda­wało się jesz­cze jed­nym celem do osią­gnię­cia. Powinna pamię­tać, że rodzi­ciel­stwo jest spor­tem dru­ży­no­wym.

– Przy­kro mi – szep­nęła.

Wziął ją w ramiona i poca­ło­wał. To był tego rodzaju poca­łu­nek, jaki nie zda­rzał się od lat. Sie­dzieli objęci w ten spo­sób dłuż­szą chwilę.

Pra­gnęła, by jego miłość wystar­czyła za nich dwoje. Tak powinno być. Ale jej potrzeba bycia matką była jak potężna fala, która pochło­nęła ich oboje. Może rok temu jesz­cze zna­la­złaby w sobie siłę, by wydo­stać się na powierzch­nię. Teraz już nie.

– Kocham cię – szep­nęła.

– Wiem – odpo­wie­dział.

– Szkoda, że nie byli­śmy ostroż­niejsi – dodała.

Póź­niej, nocą, kiedy leżała sama w łóżku, które kupili wspól­nie, sta­rała się odtwo­rzyć wszyst­kie „dla­czego” i „jak”, które powie­dzieli sobie na koniec ich miło­ści, ale nie potra­fiła ich przy­wo­łać. Jedyne, co zapa­mię­tała, to dzie­cięcy puder i brzmie­nie jego głosu, kiedy mówił do widze­nia.ROZ­DZIAŁ 3

3

Lśniący od mżawki ceglany dzie­dzi­niec Fir­crest Aca­demy wyglą­dał jak pola­kie­ro­wany.

Lau­ren Ribido stała pod masz­tem fla­go­wym i zer­kała co chwilę na zega­rek, przy­naj­mniej dzie­sięć razy w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu minut.

Była szó­sta pięt­na­ście.

Mama obie­cała wpaść po nią na spo­tka­nie infor­ma­cyjne dla kan­dy­da­tów na stu­dia naj­póź­niej o pią­tej trzy­dzie­ści.

Nie mogła uwie­rzyć, że znowu dała się nabrać na ład­nie brzmiące obiet­nice. Wie­działa prze­cież, że happy hour w pubie The Tides nie koń­czy się przed wpół do siód­mej.

Zda­wa­łoby się, że serce powinno stward­nieć i stać się odporne. Dla­czego więc po tylu latach to wciąż bolało?

Odwró­ciła się od pustej drogi i skie­ro­wała w stronę sali gim­na­stycz­nej. Była już pra­wie pod drzwiami, gdy usły­szała, jak męski głos woła ją po imie­niu.

David, pomy­ślała.

Obró­ciła się szybko z uśmie­chem na twa­rzy. Wła­śnie wysiadł z miej­sca dla pasa­żera nowego czar­nego cadil­laca esca­lade i zatrza­snął bio­drem drzwi. Był ubrany w błę­kitne dockersy i żółty kasz­mi­rowy swe­ter. Nawet blond włosy przy­li­zane na żel nie mogły pozba­wić go miana naj­przy­stoj­niej­szego chło­paka w szkole.

– Myśla­łem, że już jesteś w środku – powie­dział, pod­cho­dząc do niej.

– Mama się nie poka­zała.

– Znowu.

– Nie ma pro­blemu, to nic takiego – zapew­niła ze zło­ścią, bo czuła, że oczy ma pełne łez.

Przy­cią­gnął ją do sie­bie i ukryła się na moment w jego niedź­wie­dzim uści­sku. W takich chwi­lach świat nie wyda­wał się zły.

– Co z twoim tatą? – zapy­tała deli­kat­nie Lau­ren. Liczyła, że choć tym razem pan Hay­nes pojawi się, by zro­bić przy­jem­ność Davi­dowi.

– Nic. Ktoś prze­cież musi pra­co­wać.

Wyczuła gorycz w jego gło­sie. Wła­śnie zamie­rzała powie­dzieć, że go kocha, ale odgłos szpi­lek na twar­dym bruku ją powstrzy­mał.

– Cześć, Lau­ren!

Wyzwo­liła się z objęć Davida i dostrze­gła nie­zbyt zachwy­cone spoj­rze­nie jego matki.

– Dzień dobry, pani Hay­nes.

– A gdzie twoja mama? – zapy­tała kobieta. Popra­wiła drogą brą­zową torebkę na ramie­niu i rozej­rzała się wokół.

Lau­ren oczami wyobraźni zoba­czyła swoją mamę roz­wa­loną na stołku baro­wym z wycy­ga­nio­nym od kogoś papie­ro­sem.

– Musiała zostać dłu­żej w pracy – powie­działa.

– Aku­rat dzi­siaj? – z nie­do­wie­rza­niem docie­kała pani Hay­nes.

Lau­ren nie­na­wi­dziła spoj­rze­nia, jakim została teraz obda­rzona. Zna­czyło ono mniej wię­cej „jakie bie­dac­two”. Dostrze­gała je przez całe życie. Doro­śli, zwłasz­cza kobiety, zawsze chcieli jej mat­ko­wać. Przy­naj­mniej na początku, ale prę­dzej czy póź­niej kobiety wra­cały do swo­ich spraw i rodzin, zosta­wia­jąc Lau­ren bar­dziej samotną niż przed­tem.

– Nic nie mogła zro­bić – odpo­wie­działa dziew­czyna, koń­cząc temat nie­obec­no­ści mamy.

– Czego się nie da powie­dzieć o tacie – wtrą­cił David i spoj­rzał zna­cząco na panią Hay­nes.

– Wiesz prze­cież, że przy­je­chałby tu, gdyby mógł – odparła przy­ga­szo­nym gło­sem, ciężko wzdy­cha­jąc.

– Jasne – rzu­cił i oplótł ramie­niem plecy Lau­ren, przy­cią­ga­jąc ją mocno do sie­bie.

Dała się popro­wa­dzić przez mokry dzie­dzi­niec w stronę sali gim­na­stycz­nej. Cały czas sta­rała się myśleć pozy­tyw­nie. Nie­obec­ność matki nie mogła wpły­wać na poczu­cie wła­snej war­to­ści i jej pew­ność sie­bie. Dziś wie­czo­rem ponad wszystko powinna się sku­pić na głów­nym celu, jakim było otrzy­ma­nie sty­pen­dium na tę samą uczel­nię, którą wybrał David. Sto­su­jąc pił­kar­skie porów­na­nie, szkoła była jak bramka na boisku i trzeba było do niej tra­fić.

Lau­ren nale­żała do osób, dla któ­rych gdy zaan­ga­żują się w coś bar­dzo mocno, nie ma rze­czy nie­moż­li­wych. W końcu prze­cież tu jest. Koń­czyła jedną z naj­lep­szych szkół pry­wat­nych w sta­nie Waszyng­ton, na doda­tek przy­znano jej tam wyso­kie sty­pen­dium. Pod­jęła decy­zję w czwar­tej kla­sie, gdy prze­nio­sła się z Los Ange­les do West Endu. Wcze­śniej była wsty­dliwą dziew­czyną, zakło­po­taną tym, że nosi oku­lary w taniej rogo­wej oprawce i ubra­nia z second-handu. Popeł­niła błąd, kiedy raz, dawno temu, popro­siła matkę o pomoc: „Nie mogę dłu­żej nosić tych butów, mamu­siu, poro­biły się w nich dziury i pod­czas desz­czu wlewa się do nich woda”.

„Jeśli jesteś taka jak ja, przy­wyk­niesz”, było jedyną reak­cją rodzi­cielki. Te słowa – „taka jak ja” – nadały nowy kie­ru­nek jej życiu.

Następ­nego dnia zabrała się do dzieła. Pro­jekt „Nie bądź nudzia­rzem” pole­gał na tym, że dora­biała sobie, poma­ga­jąc sąsia­dom z pod­upa­da­ją­cego domu, w któ­rym obie z mamą miesz­kały. Kar­miła koty sta­rej pani Teabody spod 4A, czy­ściła kuch­nię pani Mauk, wno­siła siatki pani Par­me­ter spod 6C. Każda z nich pła­ciła Lau­ren dolara, a ona za zaosz­czę­dzone pie­nią­dze kupiła szkła kon­tak­towe i nowe ubra­nia. „Masz naj­pięk­niej­sze piwne oczy, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem”, powie­dział jej optyk. Gdy już upodob­niła się do oto­cze­nia wyglą­dem, dosto­so­wała do niego także zacho­wa­nie. Zaczęła od uśmie­chów, potem prze­szła do gestów. Zgła­szała się na ochot­nika do wszyst­kiego, gdzie tylko nie była wyma­gana zgoda rodzi­ców. Ciężka praca nad sobą opła­ciła się: kiedy roz­po­częła naukę w szkole śred­niej, czuła, że zasłu­żyła na Fir­crest Aca­demy, kato­licką szkołę, w któ­rej nosiło się mun­durki. Tutaj musiała sta­rać się jesz­cze bar­dziej. W dzie­wią­tym roku nauki została wybrana na prze­wod­ni­czącą klasy i peł­niła tę funk­cję przez kolejne lata aż do ukoń­cze­nia szkoły. Odpo­wia­dała za orga­ni­za­cję potań­có­wek, wyko­na­nie corocz­nych zdjęć kla­so­wych, zarzą­dzała uczniow­skim gro­nem, a poza tym zdo­by­wała odznaki i wyróż­nie­nia w zawo­dach gim­na­stycz­nych i meczach siat­kówki. W Davi­dzie zako­chała się już cztery lata temu i od tam­tej pory byli nie­roz­łączni.

Lau­ren wbiła wzrok w tłum zgro­ma­dzony na sali.

Wyglą­dało na to, że jest jedyną osobą, któ­rej nie towa­rzy­szą rodzice. Niby przy­zwy­cza­iła się do tego, ale uśmiech powoli zni­kał z jej twa­rzy. Oglą­dała się za sie­bie, zer­kała na maszt z flagą, pod któ­rym mamy wciąż nie było.

– Jak tam Tri­xie, jeste­śmy gotowi? – David ści­snął jej dłoń.

To zdrob­niałe prze­zwi­sko przy­wró­ciło jej uśmiech. Wie­dział, jak jest zde­ner­wo­wana. Pochy­liła się i wycią­gnęła do niego rękę.

– Speed Racer, chodźmy!

– Masz dłu­go­pis i kawa­łek papieru, Lau­ren? – Pani Hay­nes wyro­sła nagle za nimi.

– Tak, pro­szę pani – odpo­wie­działa dziew­czyna. Poczuła się zakło­po­tana tym, że pro­ste pyta­nie miało dla niej tak wiel­kie zna­cze­nie.

– Ja nie mam dłu­go­pisu – rzu­cił David, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Pani Hay­nes dała mu coś do pisa­nia i popro­wa­dziła ich naprzód. Wmie­szali się w tłum i jak zwy­kle ludzie roz­stę­po­wali się przed nimi. Byli parą star­szych uczniów, którą naj­praw­do­po­dob­niej wią­zało trwałe uczu­cie. Kole­dzy pozdra­wiali ich przy­jaź­nie.

Prze­cho­dzili od sto­iska do sto­iska, prze­glą­da­jąc mate­riały pro­mo­cyjne, lite­ra­turę i zaga­du­jąc przed­sta­wi­cieli firm. David jak zawsze robił, co mógł, by pomóc Lau­ren. Opo­wia­dał każ­demu o jej wyso­kich oce­nach i osią­gnię­ciach. Był prze­ko­nany, że zaraz poja­wią się nie­zli­czone pro­po­zy­cje sty­pen­dialne. W jego świe­cie wszystko przy­cho­dziło łatwo, rów­nież wiara w szczę­śliwe zakoń­cze­nia.

Zatrzy­mał się przed punk­tem Ivy League.

Gdy Lau­ren spoj­rzała na foto­gra­fie tych wszyst­kich sza­cow­nych zabu­do­wań mia­ste­czek uni­wer­sy­tec­kich, zebrało jej się na mdło­ści. Modliła się, by David nie zechciał stu­dio­wać na Harvar­dzie lub Prin­ce­ton. Nie czu­łaby się w tych miej­scach dobrze i nawet gdyby ją zaak­cep­to­wano, wolała tam nie jechać, prze­ra­żały ją bowiem sale, gdzie uczy­łyby się dziew­częta o imio­nach brzmią­cych jak nazwy pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych, któ­rych rodzice wie­rzą w edu­ka­cję. Mimo to posłała w stronę pil­nu­ją­cego sto­isko naj­mil­szy ze swo­ich uśmie­chów i wzięła bro­szurkę. Dziew­czyna taka jak ona zmu­szona jest zawsze robić dobre wra­że­nie. W jej życiu nie było miej­sca na popeł­nie­nie błędu.

Wresz­cie skie­ro­wali się w stronę szczytu marzeń uczniów szkół śred­nich.

Sto­isko Stan­forda.

Z przodu dobie­gał roz­wle­kły głos pani Hay­nes kro­czą­cej na czele:

– …Skrzy­dło nazwane na cześć two­jego dziadka…

Lau­ren się potknęła. Tylko siłą woli zdo­łała utrzy­mać wła­ściwą postawę i zacho­wać uśmiech.

David pój­dzie pew­nie na uni­wer­sy­tet Stan­forda, tam gdzie stu­dio­wali jego rodzice, a wcze­śniej dzia­dek. Jedyna uczel­nia na Zachod­nim Wybrzeżu, która na zasa­dzie wyjątku dołą­czyła do Ivy League. Wyso­kie oceny to za mało, by się tam dostać, nawet zdany świet­nie SAT¹ nie dawał gwa­ran­cji przy­ję­cia.

Nie ma szans, żeby Stan­ford przy­znało jej sty­pen­dium.

David moc­niej ści­snął jej rękę. Uśmiech­nął się, patrząc na nią. „Uwierz”, mówił ten uśmiech.

Pra­gnęła tego.

– To mój syn, David Ryer­son Hay­nes. – Pani Hay­nes doko­nała pre­zen­ta­cji.

„Jak Ryer­son-Hay­nes Paper Com­pany”.

Nie musiała tego oczy­wi­ście doda­wać. Takie przed­sta­wie­nie syna byłoby w złym guście i zupeł­nie nie­po­trzebne.

– A to Lau­ren Ribido – powie­dział David, nie pusz­cza­jąc ręki Lau­ren. – Będzie naj­więk­szym skar­bem uczel­nia­nego grona Stan­fordu.

Pan pro­wa­dzący wstępną rekru­ta­cję uśmiech­nął się do Davida.

– Tak więc, młody czło­wieku, zamie­rzasz iść w ślady rodziny. Bar­dzo dobrze! Na Stan­for­dzie jeste­śmy dumni z… – głos przed­sta­wi­ciela uni­wer­sy­tetu jakby odda­lał się od Lau­ren.

Stała tuż obok Davida, ści­ska­jąc jego dłoń tak mocno, że aż ją palce bolały. Cze­kała cier­pli­wie na swoją kolej, ale rekru­tu­jący nowych stu­den­tów w ogóle nie zwró­cił na nią uwagi.

Auto­bus gwał­tow­nie zatrzy­mał się na przy­stanku. Lau­ren chwy­ciła ple­cak z pod­łogi i pospie­szyła do przed­niego wyj­ścia.

– Miłego wie­czoru – powie­dział do niej kie­rowca.

Dziew­czyna poma­chała mu na do widze­nia i ruszyła Main Street. W tym tury­stycz­nym cen­trum West Endu wszystko lśniło i wabiło urodą. Wiele lat temu, gdy prze­mysł drzewny i przed­się­bior­stwa zwią­zane z poło­wem ryb zaczęły mieć kło­poty, radni posta­no­wili przy­wró­cić mia­stu świet­ność, sta­wia­jąc na wik­to­riań­ski urok. Połowa budyn­ków w mie­ście paso­wała do pro­jektu od razu, pozo­stałe zaś szybko prze­kształ­cano. Roz­po­częto kam­pa­nię w całym sta­nie (przez rok liczyło się tylko to, zarząd obciął wydatki na drogi, szkoły i służby miej­skie) i tak naro­dził się West End – „wik­to­riań­ska brama na wybrzeże”.

Kam­pa­nia chwy­ciła. Tury­ści napły­wali, zachę­ceni ofertą noc­legu ze śnia­da­niem i roz­ryw­kami pla­żo­wymi, takimi jak budowa zam­ków z pia­sku, pusz­cza­nie lataw­ców czy też zawody w łowie­niu ryb. Mia­steczko stało się celem samym w sobie, a nie było już tylko miej­sco­wo­ścią, gdzie nikt się nie zatrzy­my­wał, na tra­sie z Seat­tle do Por­t­land.

Tak głę­bo­kie zmiany nie zaszły w całym West Endzie, na­dal ist­niały tam zapo­mniane miej­sca i zaułki nie­odwie­dzane przez tury­stów ani nawet miesz­kań­ców. W tych czę­ściach mia­sta ludzie żyli w miesz­ka­niach bez ozdób i ochrony. Tak wła­śnie wyglą­dała dziel­nica Lau­ren.

Skrę­ciła z Main Street i szła dalej.

Z każ­dym kro­kiem oto­cze­nie wyglą­dało na coraz bar­dziej pod­upa­dłe, ponure i zanie­dbane. Na budyn­kach nie było ozdó­bek inspi­ro­wa­nych sty­lem wik­to­riań­skim ani reklam zachę­ca­ją­cych do spę­dze­nia nocy w sta­ro­świec­kim pen­sjo­na­cie z ofertą bed-and-bre­ak­fast czy prze­lotu hydro­pla­nem. Tutaj żyli sami „wete­rani” – ludzie pra­cu­jący nie­gdyś w tar­ta­kach lub rybacy. Ci, któ­rzy nie zała­pali się na falę zmian i zostali zmyci do ciem­nego, grzą­skiego bagna. Jedyny neon, jaki wno­sił tro­chę świa­tła, był reklamą alko­holu.

Lau­ren szła żwa­wym kro­kiem, patrząc przed sie­bie. Dostrze­gała każdy naj­mniej­szy ruch, sły­szała każdy sze­lest, ale się nie bała. Na tej ulicy czuła się u sie­bie już od ponad sze­ściu lat. Cho­ciaż więk­szość sąsia­dów można było zali­czyć do pechow­ców, potra­fili trosz­czyć się o sie­bie nawza­jem, a że uznali małą Lau­ren za swoją, mogła na nich liczyć.

Sze­ścio­pię­trowy blok, w któ­rym miesz­kała, stał pośród zdzi­cza­łych krze­wów porze­czek i salalu. Pokry­wał go szary od brudu, miej­scami odpa­da­jący tynk. Jedyną oznakę życia sta­no­wiło świa­tło w oknach.

Lau­ren poko­nała kilka trzesz­czą­cych stopni i popchnęła drzwi fron­towe (zamek wyła­many został pię­cio­krot­nie w zeszłym roku i admi­ni­stra­torka budynku odmó­wiła zamon­to­wa­nia kolej­nego), po czym zaczęła wcho­dzić po znisz­czo­nych stop­niach.

Wstrzy­mała oddech, prze­kra­da­jąc się koło miesz­ka­nia admi­ni­stra­torki. Już je pra­wie mijała, gdy usły­szała skrzy­pie­nie otwie­ra­nych drzwi.

– Lau­ren, czy to ty?

Niech to dia­bli, pomy­ślała, ale się odwró­ciła.

– Dobry wie­czór, pani Mauk – powie­działa, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć.

„Mów mi Dolo­res, kotku”, zadźwię­czało Lau­ren w uszach. Pani Mauk wkro­czyła do ciem­nego kory­ta­rza. Świa­tło, które prze­do­sta­wało się przez uchy­lone drzwi, nada­wało jej twa­rzy blady, zło­wiesz­czy wygląd, choć kobieta jak zawsze się uśmie­chała. Miała na sobie jak zwy­kle kwia­cia­stą domową sukienkę, a na siwie­ją­cych wło­sach chu­stę. Two­rzyło to razem dość oso­bliwy wize­ru­nek, a ona spra­wiała wra­że­nie zgnę­bio­nej. Gar­biła się pod cię­ża­rem życio­wych doświad­czeń, co można powie­dzieć, było typową postawą w oko­licy.

– Byłam dzi­siaj w salo­nie fry­zjer­skim – zaczęła pani Mauk.

– Uhm…

– Twoja mama nie poja­wiła się w pracy.

– Jest chora.

– Kolejny nowy chło­pak, co? – Pani Mauk cmok­nęła współ­czu­jąco.

Lau­ren nie zamie­rzała odpo­wia­dać.

– Może tym razem to będzie miłość? Tak czy siak, zale­ga­cie z czyn­szem. Pie­nią­dze są mi potrzebne i musi­cie zapła­cić naj­póź­niej do piątku – kon­ty­nu­owała pani Mauk.

– W porządku. – Lau­ren nie była w sta­nie dłu­żej się uśmie­chać.

– Mar­z­niesz w tym płasz­czu, powiedz mamie… – Pani Mauk posłała jej swoje słynne spoj­rze­nie.

– Dobrze, powiem. Do widze­nia! – Szybko wspięła się po scho­dach na czwarte pię­tro.

Drzwi były uchy­lone. Świa­tło prze­do­sta­wało się przez szparę i uko­sem wpa­dało do środka, rzu­ca­jąc smugę na lino­leum na kory­ta­rzu.

Lau­ren nie zanie­po­ko­iła się. Matka rzadko pamię­tała o zamy­ka­niu drzwi wej­ścio­wych, nie mówiąc już o zamy­ka­niu ich na klucz. Ni­gdy tego nie robiła, zbyt czę­sto gubiła klu­cze i zawsze tym się uspra­wie­dli­wiała.

Dziew­czyna weszła do środka.

Wewnątrz pano­wał okropny bała­gan. Pudełko po pizzy leżało na stole, za nim kolek­cja bute­lek po piwie. Opa­ko­wa­nia po chip­sach walały się wszę­dzie. W pokoju śmier­działo papie­ro­sami i potem.

Mama leżała sku­lona na sofie. Spod warstw koców, któ­rymi nakryta była aż po głowę, dobie­gało przy­tłu­mione chra­pa­nie.

Lau­ren z wes­tchnie­niem weszła do kuchni i zabrała się do sprzą­ta­nia. Kiedy skoń­czyła, pode­szła do kanapy i uklę­kła przy matce.

– Wstań, pomogę ci przejść do łóżka.

– Co? Gdzie? – Pani Ribido usia­dła nie­przy­tomna, miała zapuch­nięte oczy. Potar­gane, krót­kie włosy, w tym mie­siącu ufar­bo­wane na pla­ty­nowo, ster­czały każdy w inną stronę wokół bla­dej twa­rzy. Drżącą ręką się­gnęła po piwo. Wypiła duży łyk i odsta­wiła butelkę na stół tak nie­for­tun­nie, że ta prze­chy­liła się, a zawar­tość wylała się na pod­łogę.

Wyglą­dała jak poła­mana lalka z wykrzy­wioną twa­rzą. Por­ce­la­nową bla­dość pod­kre­ślała mascara, która roz­ma­zała jej się wokół oczu. Wyzie­rał spod niej nikły ślad daw­nej, nie­gdyś wiel­kiej urody niczym złota deko­ra­cja na zaku­rzo­nym chiń­skim tale­rzu.

– Zosta­wił mnie – powie­działa.

– Kto, mamo?

– Cal. A przy­się­gał, że kocha.

– Taaak… oni zawsze tak mówią, wszy­scy są tacy sami. – Lau­ren posta­wiła prze­wró­coną butelkę. Zasta­na­wiała się, czy są papie­rowe ręcz­niki, w które mogłoby wsiąk­nąć roz­lane piwo. Pew­nie nie ma. Wypłata mamy ostat­nio była coraz skrom­niej­sza. Pani Ribido zarze­kała się, że winny jest kry­zys, który spo­wo­do­wał, że mniej klien­tek odwie­dza Hair Appa­rent Beauty Salon, zakład fry­zjer­ski, gdzie pra­co­wała. To była zapewne połowa prawdy, jej dopeł­nie­niem zaś pub The Tides, odle­gły kil­ka­na­ście metrów od salonu.

– Znowu patrzysz na mnie w ten spo­sób. – Mama się­gnęła po papie­rosa i zapa­liła. – To twoje cho­lerne spoj­rze­nie mówiące, że matka jest nie­udacz­ni­kiem.

Lau­ren usia­dła na sto­liczku do kawy. Choćby nie wia­domo jak się sta­rała nie poka­zy­wać tego po sobie, doskwie­rało jej to. Zawsze, jak się oka­zy­wało, wyma­gała zbyt wiele od matki. Kiedy się wresz­cie nauczy? Cią­głe roz­cza­ro­wa­nia ją dobi­jały.

– Dzi­siaj odbyło się spo­tka­nie infor­ma­cyjne na temat col­lege’u.

– Miało być we wto­rek. – Pani Ribido zacią­gnęła się papie­ro­sem i wypu­ściła obłok dymu.

– Dzi­siaj jest wto­rek, mamo.

– O kur­czę! – Pani Ribido padła z powro­tem na sofę w kolo­rze awo­kado. – Prze­pra­szam, kocha­nie. Stra­ci­łam ostat­nio rachubę czasu. – Znowu wydmuch­nęła chmurę dymu, która pole­ciała uko­sem. – Siądź przy mnie.

Lau­ren zro­biła to szybko, bojąc się, że matka zmieni zda­nie.

– Jak poszło?

– Pozna­łam wspa­nia­łego faceta z USC. Pora­dził mi, bym poszu­kała reko­men­da­cji jakie­goś absol­wenta. Znam nawet kogoś, kto mi ją napi­sze. – Lau­ren przy­tu­liła się do matki i wes­tchnęła.

– Oby to był ktoś, kto zapłaci rachunki.

Pani Ribido powie­działa to twar­dym gło­sem, aż Lau­ren się wzdry­gnęła.

– Na pewno dostanę sty­pen­dium, zoba­czysz!

Matka zacią­gnęła się ponow­nie i obró­ciła w stronę córki, przy­pa­tru­jąc się jej twa­rzy poprzez mgiełkę dymu papie­ro­so­wego.

Lau­ren zebrała się w sobie. Domy­ślała się, co teraz nastąpi. „Nie dzi­siaj. Pro­szę”, pomy­ślała pospiesz­nie.

– Też myśla­łam, że dostanę sty­pen­dium, wiesz o tym.

– Pro­szę Cię, nie zaczy­naj znowu. Poroz­ma­wiajmy o czymś innym. Mam świa­dec­two z wyróż­nie­niem i notą A+. – Dziew­czyna pró­bo­wała wstać, ale matka trzy­mała ją mocno za rękę.

– Mia­łam dobre oceny. Suk­cesy w bie­gach i koszy­kówce. Wyniki testów co naj­mniej dobre. I byłam piękna. Mówili, że wyglą­dam jak Heather Loc­klear. – Jej brą­zowe oczy pociem­niały.

– Wiem. – Lau­ren wes­tchnęła, odsu­wa­jąc się nieco.

– I wtedy wybra­łam się na tańce do Sadie Haw­kins z Tha­dem Mar­lowe’em.

– To był poważny błąd. Wiem o tym.

– Kilka poca­łun­ków, parę drin­ków z tequ­ilą i zna­la­złam się z zadartą sukienką. Nawet nie przy­pusz­cza­łam, jak się to dla mnie skoń­czy. Cztery mie­siące póź­niej byłam stu­dentką z brzu­chem, szu­ka­jącą sukie­nek cią­żo­wych. Żad­nego sty­pen­dium ani przy­zwo­itej pracy. Koniec marzeń o nauce. Gdyby jeden z two­ich ojczy­mów nie pomógł mi, pła­cąc za kurs fry­zjer­ski, wylą­do­wa­ła­bym pew­nie na ulicy i żywiła się reszt­kami, które inni wyrzucą. Tak więc uwa­żaj, panienko…

– Nie roz­kła­daj nóg. Dobrze wiem, mamo, jak zruj­no­wa­łam ci życie – weszła jej w słowo Lau­ren.

– „Zruj­no­wa­łaś”. To brzmi okrut­nie. Ni­gdy tak nie mówi­łam.

– Cie­kawa jestem, czy ma inne dzieci? – Lau­ren zada­wała sobie to pyta­nie za każ­dym razem, gdy roz­ma­wiały o ojcu. Nie mogła się powstrzy­mać i wyda­wało jej się, że zna odpo­wiedź.

– Skąd mam wie­dzieć? Uciekł ode mnie jak od zarazy.

– Chcia­łam po pro­stu się dowie­dzieć, czy mam krew­nych, to wszystko.

– Uwierz mi, rodzina jest prze­re­kla­mo­wana. Zdają się mili, dopóki cze­goś nie schrza­nisz, a potem łamią ci serce. W ogóle nie ma co liczyć na ludzi, córeczko.

– Chcia­łam tylko… – zaczęła Lau­ren, bo już wie­lo­krot­nie to sły­szała.

– Nie mów dalej. To cię zrani.

1.

SAT (Scho­la­stic Asses­sment Test) – spraw­dzian wie­dzy uczniów szkół śred­nich. Jest brany pod uwagę przy selek­cji kan­dy­da­tów na stu­dia (przyp. red.).

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: