- W empik go
Rzeczy, które robisz we Lwowie, będąc martwym - ebook
Rzeczy, które robisz we Lwowie, będąc martwym - ebook
W Olesku koło Lwowa, pod murami magnackiego zamku, dawnej siedziby Sobieskich, w tajemniczych okolicznościach ginie młody Polak. Jerzy Kawalec, nauczyciel z Radomia i przyjaciel rodziny zamordowanego, postanawia wyruszyć na Ukrainę, aby poprowadzić własne, prywatne śledztwo. Razem z kolegami – nietuzinkowym księdzem oraz znudzonym konsulem – jest o wiele bliżej rozwiązania zagadki, niż można by się spodziewać. Gdyby tylko miejscowa policja współpracowała zamiast utrudniać, a ktoś skutecznie nie zacierał śladów i nie mylił tropu. Prawda okaże się jednak zgoła inna od podejrzeń…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-537-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żar lał się z nieba.
Nie, to nie była żadna figura retoryczna. Falujące i zniekształcone od gorąca powietrze rzeczywiście do złudzenia przypominało kurtynę deszczu. Trzydzieści osiem stopni w cieniu. Typowe ukraińskie lato. Początek czerwca to kalendarzowo jeszcze wiosna, a nie lato, ale tym razem ta wiosenność ewidentnie czerwcowi nie wychodziła. W Polsce taki skwar zdarza się od wielkiego dzwonu. W najgorętszym dniu roku, tuż przed jakąś epicką burzą. A potem ludzie wspominają różne rzeczy, przywołując taki dzień jako punkt odniesienia: „A pamiętasz, jak kilka miesięcy temu, gdy była ta upalna sobota…”. Tutaj, ledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od naszej granicy, przez kilka miesięcy jest tak prawie codziennie. Uroki klimatu kontynentalnego.
Konsul zahamował w pobliżu zaparkowanych pod klasztorem radiowozów. Skrzywił się na myśl o źle położonym, roztopionym asfalcie oblepiającym w tym momencie koła jego limuzyny. Westchnął i niechętnie, a z uwagi na tuszę z trudem, wygramolił się z klimatyzowanego samochodu. Najpierw zderzył się ze ścianą dźwięków. Tysiące świerszczy czy tam innych cykad – o, z pewnością wiedziałby, co to, gdyby tylko nie był wychowanym w mieście laikiem nieodróżniającym świerszcza od cykady – dawały koncert na otaczających Olesko polach, łąkach i ścierniskach. Falujące powietrze wydawało się jeszcze zwielokrotniać te odgłosy w jakiś sprzeczny z zasadami fizyki sposób. Wszystko to razem wzięte było na tyle absorbujące, że dyplomata dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że uderzyła w niego z całą swoją mocą także fala gorąca. Po chwili wahania zrezygnował z włożenia marynarki. Jej smolistoczarny kolor może i podkreślał majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, ale protokół dyplomatyczny chyba wyłącza obowiązek napierdalania majestatem w tak nieludzkiej temperaturze, prawda? Cóż, dziś majestat RP będzie reprezentowało sto piętnaście kilo jego żywej wagi nieobleczone w żadną marynarkę. Zaklął na zły los i niesprzyjające układy w ministerstwie, za których pośrednictwem wylądował w kraju przez siebie lekceważonym, wśród ludzi, których nie lubił, z klimatem, którego nie cierpiał.
Przed wyjściem z wozu na wszelki wypadek wcisnął jeszcze klakson. Samochody, na które patrzył, musiały należeć do tutejszych małomiasteczkowych stróżów prawa. Z doświadczenia zaś wiedział, że niezależnie od szerokości geograficznej prowincjonalni gliniarze to lenie. Potrafią zasnąć w każdej chwili i na wszystkim, by obudzić się sprawnie i szybko, gotowi do dalszego unikania pracy.
Okazało się, że ci konkretni milicjanci – albo policjanci: nie do końca nadążał za przekształceniami tej ukraińskiej formacji – byli na swój sposób sprytni. Może nie na tyle, by łapać przestępców, bez przesady, na aż takich asów nie wyglądali… Ale mieli w sobie na tyle inteligencji, żeby znaleźć kawałek cienia rzucany przez klasztorny mur. Dzięki temu zamiast koczować w rozgrzanych puszkach aut, rozłożyli się na świeżym powietrzu. Urządzili sobie na trawie – wśród tych wszystkich świerszczy albo i cykad – coś w rodzaju prowizorycznego pikniku. Dwóch chyba faktycznie drzemało. Trzeci postanowił spędzić czas bardziej produktywnie i zabawiał się gierką w telefonie. Teraz, na dźwięk klaksonu, cała trójka poderwała się i pośpiesznie poprawiła umundurowanie.
– Jan Cukierski, konsul generalny RP we Lwowie – przedstawił się po polsku, zakładając, że go zrozumieją. Tu wszyscy znali język polski. Czasami – jak się zastanowić, to nawet często – udawali, że nie znają, próbując zmusić go do przejścia na ukraiński. Tego Cukierski nie znosił i w odpowiedzi złośliwie zaczynał mówić po angielsku. Z kolei konieczność rozmowy w tym języku zazwyczaj przerażała ukraińskiego rozmówcę, który w takiej sytuacji, zdjęty grozą i perspektywą lingwistycznej kompromitacji, błyskawicznie przypominał sobie, że właściwie to całkiem znośnie zna mowę Mickiewicza i Lewandowskiego.
Ku radości konsula, bo ten był fanem rodzimego języka.
Franciszkanin Wojciech Dębołecki, siedemnastowieczny pisarz, kompozytor, teolog i poliglota, głosił tezę, że Adam i Ewa w raju mówili językiem polskim, który w ogóle jest po prostu pierwszym językiem ludzkości, a Babilon to nic innego jak „babie łono”. Była to idea bliska sercu Jana.
Ukraińscy milicjanci (bądź policjanci – diabli nadali ten ich burdel, w którym funkcjonują równocześnie obydwie te formacje) nie mnożyli problemów, nie legitymowali go. Widać całkiem rozsądnie za najlepsze potwierdzenie jego tożsamości uznali znaczki korpusu dyplomatycznego widoczne na aucie. Nie udawali też, że nie potrafią rozmawiać po polsku, chociaż chyba trochę się skrzywili na dźwięk tego języka. Możliwe jednak, że to ostatnie Janowi tylko się wydawało.
Po prezentacji Cukierski pomyślał, że dobrze byłoby nie zrażać zbyt szybko do siebie miejscowych. Zdobył się więc na coś w rodzaju komplementu:
– Jestem przekonany, że ukraińskie służby sprawnie i profesjonalnie poprowadzą śledztwo.
– Naprawdę? – Najstarszy rangą z funkcjonariuszy sprawiał wrażenie szczerze zaskoczonego wiarą Polaka.
Dyplomata na chwilę zaniemówił. Ukrainiec zorientował się, że powiedział coś nie tak, więc starał się to naprawić. Jeszcze bardziej się pogrążając, dodał:
– Kto wie… eeee… może rzeczywiście złapiemy sprawcę?
Mundurowy mimo wyraźnego zakłopotania wydawał się miłym i sympatycznym człowiekiem, chcącym pomóc. Cukierski uznał, że po tak wyglądających ludziach można się spodziewać wszystkiego najgorszego, i bez wchodzenia w dalszą konwersację odruchowo skierował się do budynku, pod którym stali – dawnego klasztoru kapucynów zamienionego w muzeum czy galerię sztuki.
– Nie, nie… my w inną stronę idziemy. – Policjant go powstrzymał i równocześnie machnął ręką w kierunku, w którym mieli się udać funkcjonariusze.
Okazało się, że muszą przejść na drugą stronę ulicy i wdrapać się na wzgórze zamkowe. Poprowadzone przez park podejście było na tyle strome, a narzucone przez Ukraińców tempo marszu na tyle szybkie, że tuż przed szczytem pagórka konsul musiał się zatrzymać, by złapać oddech.
Zdecydowanie nie był w formie.
W sumie nic dziwnego. Siedzący tryb życia, nieumiarkowanie w jedzeniu… Nie uprawiał przy tym żadnego sportu. Co by musiało się stać, żeby ktoś zobaczył go – dajmy na to – biegnącego? Chyba musiałby go gonić jakiś wariat z nożem. Jedyna opcja. Na inne okazje miał stateczny spacer albo auto. Sapnął ciężko i skupił się na okolicy. Z miejsca, w którym przystanął, miał całkiem niezły widok na renesansowo-gotycki zamek Sobieskich. Zauważył, że do jednej z zamkowych ścian dostawiono niedawno pięć wielkich, wysokich na kilka metrów ni to rzeźb, ni to płaskorzeźb. Na tej instalacji artystycznej uwiecznieni zostali chyba jacyś kozacy, ruski wojownik w typowo wschodnim hełmie typu jerychonka, babuszka w stroju regionalnym i inne przejawy lokalnego folkloru. Gdyby ktoś spytał Cukierskiego, stwierdziłby, że przypomina to trochę błąd w matrixie… Ci wszyscy kozacy kompletnie nie pasowali do – jego zdaniem – polskiego zamku. To tak, jakby na dziedzińcu Wawelu ustawić pomnik Boryny. Pomyślał złośliwie, że ich przywleczenie tutaj musiało stanowić rozpaczliwą i nieporadną próbę oswojenia obcej kulturowo budowli przez niepodległą Ukrainę.
W ostatniej chwili powstrzymał się przed prychnięciem i komentarzem. Darował sobie tę demonstrację nie tyle nawet z uwagi na sprawowaną przez siebie funkcję, co bardziej ze względu na myśl, że we Wrocławiu, z którego pochodził, jego rodzice i dziadkowie pewnie robili podobne albo i gorsze rzeczy z niemieckimi pozostałościami. Czasami, niespodziewanie dla niego samego, nachodziły go właśnie tego typu przemyślenia. Czy traktowaliśmy zastaną tkankę na ziemiach odzyskanych lepiej niż Ukraińcy tutejsze ślady polskości? Jak by się sam zachował – w sensie: jak bardzo obelżywie i nieprzyjaźnie – gdyby jakiś szwab w jego Wrocławiu, a swoim Breslau, zaczął do niego szprechać w tym przypominającym chorobę gardła języku? I gdyby taki Niemiec z góry zakładał, jak on to robi teraz, że każdy na wschód od Odry ma obowiązek posiadać umiejętność porozumiewania się po niemiecku?
Szybko jednak odganiał podobne myśli, dochodząc do wniosku, że co go w sumie obchodzą jakieś Niemiaszki. Nawiasem mówiąc, niemieckiego nawet się uczył cztery lata w liceum, ale po dwóch latach od ukończenia szkoły nie pamiętał już ani słowa w tym języku, co przyjął z dużą ulgą.
Tymczasem Ukraińcy, zobaczywszy jego zasapanie, zaczęli równocześnie przekonywać go, że już niedaleko, i życzliwie się uśmiechać. Żadna z tych rzeczy nie wychodziła im przekonująco.
Ruszyli dalej. Okazało się, że zamiast dotrzeć na sam szczyt, okrążają jego wierzchołek i schodzą ze wzgórza po jego drugiej stronie. Cukierski zaklął w duchu. Przecież mogli spokojnie obejść górę, nie bawiąc się w cały ten alpinizm. Sądząc po porozumiewawczych spojrzeniach wymienianych przez tubylców, mogła to być jakaś forma żartu z ich strony. Może rewanż za ten jego polski przy przywitaniu? W każdym razie z tego punktu widział już zabagniony stawik i łączkę przed nim. Łączkę otoczono taśmą, a po całym terenie kręcili się technicy i chyba policjanci w cywilu. Po kolejnej minucie dowlókł się do miejsca, z którego mógł już rozpoznać zarys zmasakrowanego ciała.
– Tu są te zwłoki – powiedział jeden z prowadzących go gliniarzy, jak widać, zawsze gotowy potwierdzić rzecz oczywistą.
Niedługo potem ktoś wcisnął Cukierskiemu w spoconą dłoń zafoliowane dokumenty denata. Właśnie te parę kartek i kawałeczek plastiku – paszport z orłem w koronie oraz dowód osobisty wystawiony przez Prezydenta Miasta Radom – były powodem jego obecności w tym miejscu. Ginie Polak, to ściąga się przedstawiciela dyplomatycznego Rzeczypospolitej.
Pokiwał smętnie głową, popatrzył na zdjęcie w papierach, potem na ciało młodego chłopaka. Zwłokom, szczerze mówiąc, starał się zbyt dokładnie nie przyglądać, bo i widok nie był specjalnie przyjemny. Właściwie miał przed sobą gotowy materiał na nocne koszmary. Nie tylko napastnik – albo napastnicy – ale też upał i dzikie zwierzęta zdążyły zrobić swoje.
Mimo że się starał, ale to naprawdę się starał, rozregulować w jakiś sposób wzrok, ten jakby posiadł własną, niezależną wolę i co rusz kierował się ku zmasakrowanej twarzy, trochę tak, jak język zawsze bezwiednie wędruje do chorego zęba.
Dzięki temu zauważył, że na ciele wyrżnięto symbol, zbyt regularny i – z braku lepszego określenia – nienaturalny, by mógł być zwykłą raną.
W pierwszym momencie Cukierskiemu wydawało się, że ktoś wyciął Polakowi znaczek waluty euro: zaokrągloną dużą literę E przeciętą w połowie długą kreską. Było to jednak absurdalne i pozbawione sensu. Że niby co? Fani dolara lub funta polują na rywali preferujących inne waluty? Zapomniał na moment o niebezpieczeństwie nocnych koszmarów i zaczął obchodzić pakowane właśnie w worek zwłoki. Nie spuszczał przy tym wzroku z rany. Wszystkie ślady były już chyba zabezpieczone albo wszyscy mieli to w dupie, bo nikt nie próbował konsula powstrzymywać.
– O kurwa… – wyrwało mu się zgoła niedyplomatycznie, gdy mógł spojrzeć na ranę z innej perspektywy.
– …No, kurwa mać. To teraz się zacznie… Pożar w burdelu będzie – przytaknął smętnie jeden z uwijających się techników. Potwierdził tym samym tezę konsula, że wszyscy tu znają język polski. Włącznie z jego idiomami.
Nie mogło być wątpliwości. Na ciele zamordowanego Polaka był wyrżnięty ukraiński tryzub.III
Słoik to najlepsze, co się przydarzyło ludzkości do czasu wynalezienia chleba w kromkach – pomyślał mężczyzna. Można w nim bezpiecznie przechowywać ogórki kiszone albo smakowite przetwory. Dżemy jakieś na ten przykład.
Ale nie tylko, zastosowań jest mnóstwo.
On do słoików miał upchane kosztowności: złotą biżuterię, parę kamieni szlachetnych i pieniądze. Dużo pieniędzy. I to prawdziwych, a nie tych ukraińskich.
Zakopywał teraz to wszystko w lesie pod Lwowem, bo i cóż miał z tym zrobić? Do banku, przynajmniej na razie, nie pójdzie, bo zaczną coś podejrzewać. Przy sobie nosił nie będzie, bo tego za dużo… W domu nie zostawi, bo to niebezpieczne: sporo osób się przez to mieszkanie przewija, do tego złodziei pełno, a okolica tam nieszczególna. A w razie – odpukać – katastrofy, czyli jeśli go wytropią i złapią, wszystko przepadnie, milicja zabierze…
Jakieś skrytki pocztowe?
Oho, jasne, też mi alternatywa… Był pewien, że sami pocztowcy najpóźniej drugiego dnia by mu taką skrytkę obrobili.
Więc został, jak to kiedyś określano, bank ziemski.
Rozejrzał się jeszcze raz po okolicy. Miejsce było w miarę charakterystyczne. Z drogi schodzi się koło wiaty przystanku. Na Ukrainie są dwa rodzaje przystanków: odziedziczone po Związku Radzieckim wielkie betonowe budowle ozdobione zadziwiająco ładnymi mozaikami i nowe, blaszane budki, stawiane już po uzyskaniu niepodległości.
Ten przystanek był metalowym koszmarkiem nowego typu. Choć postawiono go względnie niedawno, zdążył już zostać dowcipnie rozwalony przez tubylców. Ale pozostawał wciąż nie najgorszym punktem odniesienia. Za zrujnowaną wiatą trzeba iść trzydzieści kroków w głąb lasu. Na pewno zapamięta. Na wszelki wypadek naciął ostrym brzegiem saperki korę najbliższego drzewa, a na wydrukowanym z map Google’a zdjęciu satelitarnym naniósł dokładną lokalizację. Nie wiedział, czy nie wpada w paranoję, ale bojąc się, że kartka dostanie się w niepowołane ręce, wcześniej totalnie pomazał zdjęcie. Teraz właściwy znaczek nie odróżniał się dla postronnego obserwatora na tle kilkudziesięciu innych parafek, postawionych na mapce kompletnie przypadkowo.
Kiwnął zadowolony głową, ale zaraz spojrzał na swoje ubabrane ciuchy i humor mu się pogorszył.
Jego strój był schludny jeszcze dziś rano, wiele plam i błota temu. Nic dziwnego, sporo się przez ostatnie godziny nakopał. Ten schowek był jego czwartym i ostatnim. Przez chwilę zastanawiał się, czy tak utytłany nie zwróci czyjejś uwagi. Ale nie, tu chyba nie ma żadnego zagrożenia. Jeśli nawet ktokolwiek go zobaczy – a tak jakoś miał, że większość ludzi go nie zauważała – weźmie go za bumelującego robotnika, rolnika, grzybiarza albo kogoś takiego. Spojrzał jeszcze raz krytycznym okiem na skrytkę i dodatkowo zamaskował świeżo skopaną ziemię luźnymi gałęziami i poszyciem leśnym.
Zadowolony z efektu spakował saperkę w podróżną torbę sportową i ruszył w stronę miasta. Już zaczynało powoli zmierzchać, a zanim dotrze z tego pierdziszewa do siebie, miną pewnie jeszcze ze dwie godziny. Był zmęczony po całym dniu łażenia po jarach, targania cennych słojów, kopania i maskowania skrytek… Marzył teraz tylko o tym, by móc się położyć do łóżka i usnąć.
Nie zamierzał śnić o tym, skąd wzięły się te wszystkie zakopane pieniądze i kosztowności. Bał się koszmarów.