Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeka Bogów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Rzeka Bogów - ebook

"Rzeka bogów” bez wysiłku bije na głowę dowolną spekulatywną powieść z ostatnich paru lat; to pełen wigoru skok w przyszłość Indii, widziany oczyma dziewięciu zupełnie różnych postaci. Ich historie wikłają się i łączą, podczas gdy McDonald nie tylko snuje rozbuchaną, pełną tajemnicy intrygę, ale także ilustruje przyszłe dylematy ludzkości, przeskakując od jednego odkrycia ku następnemu, prowadząc nas nieubłaganie ku przyszłości, jakiej sami byśmy sobie nie wyobrazili. (…) Książka się kończy, a czytelnik chce więcej, mimo że McDonald, w odróżnieniu od autorów paru innych potężnych tomiszczy, wie jak się kończy opowieść. Nieustanny potok objawień prowadzi do kulminacji, smutnej i ekscytującej zarazem, całkiem jakby autor, na równi z czytelnikiem, pragnął pozostać w roku 2047. „Rzeka bogów” (…) jest (…) prawdopodobnie jak dotąd najwybitniejszą powieścią Iana McDonalda. Gęsta, momentami trudna w odbiorze, kojarzy się z puszczonym na pełen gaz kulturowym zanurzeniem Williama Gibsona; jest pełna naukowego żargonu, spostrzeżeń religijnych i socjologicznych oraz nawiązań do sztuki, tak niskiej, jak i wysokiej. Powieść potrafi jednak wynagrodzić staranną lekturę, więcej niż rekompensując skupienie wartką akcją. Najnowsze dokonanie wielokrotnie już nagradzanego pisarza należy zaliczyć do najlepszych powieści SF wydanych w Stanach Zjednoczonych w tym roku. „San Francisco Chronicle”.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-86-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Shiv

Nie­siony prą­dem trup obraca się. W miej­scu, gdzie Gan­ges prze­cina pięć beto­no­wych pasm nowego mostu, na pod­po­rach osa­dzają się tra­twy z rzecz­nych śmieci, gir­landy gałęzi i pla­stiku. Ciemna bryła ciała w czar­nym nur­cie wygląda przez chwilę tak, jakby miała do nich dołą­czyć. Łagodny prąd pociąga je jed­nak, obraca i prze­pro­wa­dza nogami do przodu, pod łukiem stali i ruchu ulicz­nego. Z pod­nieb­nych przę­seł dobiega ryk cię­ża­ró­wek. Lśniące chro­mem, wyma­lo­wane w pstro­ka­tych bogów, dniem i nocą sztur­mują mia­sto przez most, grzmiąc muzyką z gło­śni­ków na dachach. Płytka woda drga.

Shiv, po kolana w rzece, zaciąga się głę­boko papie­ro­sem. Święta Ganga. Osią­gną­łeś mok­śię. Wyrwa­łeś się z ćakry. Wianki aksa­mi­tek owi­jają mu się wokół mokrych noga­wek. Obser­wuje trupa, aż znik­nie mu z oczu, potem łukiem czer­wo­nych iskier ciska papie­rosa w noc i chlu­piąc, idzie z powro­tem, tam gdzie po osie w wodzie stoi jego merol. Siada na skó­rza­nym tyl­nym sie­dze­niu, a chło­pak podaje mu buty. Porządne buty. Porządne wło­skie skar­petki, nie jakieś bha­rac­kie gówno. Za dobre, żeby je mar­no­wać na muł i szlam Matki Gangi. Chło­pak zapusz­cza sil­nik; muśnięte świa­tłem reflek­to­rów cien­kie jak drut syl­wetki roz­pierz­chają się po bia­łym pia­sku. Jebane dzie­ciaki. Wszystko doj­rzą.

Wielki merol pnie się znad rzeki, przez spę­kane błoto na biały pia­sek. Shiv ni­gdy dotąd nie widział tak niskiej wody. Te gadki o Ganga devi, rzece-bogini ni­gdy spe­cjal­nie doń nie prze­ma­wiały – bajki w sam raz dla kobiet, a radźa _swoje wie_, albo co z niego za radźa – ale widząc, jaka jest płytka, jaka słaba, czuje się nie­swojo, jakby patrzył na bro­czącą krwią ranę w ramie­niu sta­rego przy­ja­ciela, ranę, któ­rej nie da się wyle­czyć. Pod pęka­tymi opo­nami chru­pią kości. Merol roz­rzuca dzie­cia­kom resztki ogni­ska, potem chło­pak, Yogen­dra, włą­cza napęd na cztery koła i wie­zie ich pro­sto pod górę, wygry­za­jąc dwie bruzdy w połaci aksa­mi­tek. Pięć pór desz­czo­wych temu sam był takim nad­rzecz­nym dzie­cia­kiem, sie­dział przy takim kop­cą­cym ogieńku, grze­bał w pia­sku, szu­ka­jąc w szla­mie szmat i innych skar­bów. I skoń­czy też tutaj. Jak wszy­scy. Rzeka wszystko unie­sie. Błoto i czaszki.

Wiry niosą ciało, chwy­ta­jąc zwoje jedwab­nego sari i powoli je roz­wi­ja­jąc. Gdy pod­pływa do niskiego mostu pon­to­no­wego pod zruj­no­wa­nym for­tem w Ram­na­ga­rze, trup wyko­nuje ostatni obrót i uwal­nia się. Wąż jedwa­biu wije się przed nim, zaha­cza o obły nos pon­tonu i spływa wzdłuż obu jego boków. Ten most zbu­do­wali angiel­scy sape­rzy, w pań­stwie przed pań­stwem przed tym pań­stwem; pięć­dzie­siąt pon­to­nów połą­czo­nych wąską sta­lową belką. Tędy idzie lżej­szy ruch – fat­faty, moto­ro­wery, moto­cy­kle, rowe­rowe rik­sze, od czasu do czasu lawi­ru­jące mię­dzy rowe­rami maruti, z nie­ustan­nie roz­trą­bio­nym klak­so­nem; oraz piesi. Most pon­to­nowy to jedna wstęga dźwięku, nie­skoń­czona taśma magne­tyczna brzmiąca echem kół i stóp. Nagie zwłoki kobiety dry­fują parę cen­ty­me­trów pod auto­rik­szami.

Za Ram­na­ga­rem prawy brzeg roz­po­ściera się sze­roko i piasz­czy­ście. Tutaj nadzy sadhu wzno­szą swe obo­zo­wi­ska z łozy i bam­busa i ćwi­czą się w zapa­mię­ta­łej asce­zie zanim o świ­cie popłyną do świę­tego mia­sta. Za ich ogni­skami strze­lają w niebo potężne gazowe pochod­nie wiel­kich prze­twórni nale­żą­cych do mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji, pod­świe­tla­jąc lśniące grzbiety bawo­łów zbi­ja­ją­cych się w gro­madkę w wodzie obok roz­pa­da­ją­cego się Asi Ghatu, pierw­szego ze świę­tych gha­tów Vara­nasi. Na rzece migocą pło­myki – paru piel­grzy­mów i tury­stów puściło już na wodę dije w małych spodecz­kach z liści mango. Będzie ich przy­by­wać, kilo­metr za kilo­metrem, ghat za gha­tem, aż Gan­ges zmieni się w kon­ste­la­cję prą­dów i wstęg świa­tła, kre­śląc wzory, w któ­rych mędrcy dostrzegą zwia­stuny, wróżby i przy­szłość naro­dów. Oświe­tlają pły­nącą dalej kobietę. Uka­zują jej prze­ciętną twarz, twarz z tłumu, twarz, któ­rej nikomu nie zabrak­nie, jeśli w ogóle wśród jede­na­stu milio­nów miesz­kań­ców mia­sta jaka­kol­wiek twarz mogłaby być nie­za­stą­piona. Jest pięć kate­go­rii ludzi, któ­rych rzuca się rzece, bo nie wolno kre­mo­wać ich na gha­tach: trę­do­waci, dzieci, kobiety cię­żarne, bra­mini i uką­szeni przez kobrę kró­lew­ską. Jej bindi mówi, że nie należy do żad­nej z tych kast. Nie­po­strze­że­nie prze­śli­zguje się mię­dzy tłu­mem łodzi z tury­stami. Białe dło­nie są deli­katne, nie­na­wy­kłe do pracy.

Na gha­cie Mani­kar­nika płoną stosy. Żałob­nicy zno­szą bam­bu­sową lek­tykę nad samą wodę, po zasła­nych popio­łem stop­niach i spę­ka­nym bło­cie. Zanu­rzają w rzece-odku­pi­cielce owi­nięte sza­fra­no­wym cału­nem ciało, uważ­nie obmy­wają mu wszyst­kie członki. Potem niosą je na stos. Doglą­da­jący sto­sów nie­do­ty­kalni Domo­wie obkła­dają płó­cienny zwój drew­nem, a inni, sto­jący po pas w wodzie, prze­sie­wają ją pła­skimi wikli­no­wymi koszami, odce­dza­jąc złoto z popio­łów zmar­łych. Każ­dej nocy na gha­cie, gdzie Brahma Stwo­rzy­ciel zło­żył ofiarę z dzie­się­ciu koni, pię­ciu bra­mi­nów pali arati na cześć Matki Gangi. Pobli­ski hotel płaci im za to po dwa­dzie­ścia tysięcy rupii mie­sięcz­nie na głowę, ale ich modli­twy nie tracą od tego na żar­li­wo­ści. Odpra­wiają nad ogniem pudźię o deszcz. Ostatni mon­sun był trzy lata temu. Teraz bluź­nier­cza tama Awa­dhów w Kunda Kha­dar zamie­nia w proch ostat­nie kro­ple krwi w żyłach Gangi. Ostat­nio różane płatki rzu­cają na wodę nawet nie­wie­rzący i agno­stycy.

Yogen­dra ste­ruje wiel­kim mero­lem po tej dru­giej rzece, nie­zna­ją­cej posu­chy rzece opon, poprzez ścianę dźwięku i ruchu, wieczny cza­kram Vara­nasi – jed­nego wiel­kiego korka. Prze­ci­ska­jąc się mię­dzy fat­fa­tami, objeż­dża­jąc rowe­rowe rik­sze, zjeż­dża­jąc na drugą stronę drogi, aby omi­nąć krowę prze­żu­wa­jącą stary pod­ko­szu­lek, wła­ści­wie nie zdej­muje ręki z klak­sonu. Shiv ma immu­ni­tet na wszyst­kie wykro­cze­nia dro­gowe, z wyjąt­kiem prze­je­cha­nia krowy. Ulica zlewa się z chod­ni­kiem: stra­gany, budy z gorą­cym jedze­niem, kaplice, uliczne świą­tynki obwie­szone gir­lan­dami nagiet­ków. „Pozwól­cie naszej Rzece swo­bod­nie pły­nąć!” – obwiesz­cza ręcz­nie wypi­sany trans­pa­rent pro­te­stu­jący prze­ciw tamie. Banda chło­pa­ków z call cen­tre, idąca na łowy w naj­lep­szych czy­stych koszu­lach i spodniach, prze­cina tere­nówce drogę. Tłu­ste łapy na lakie­rze, Yogen­dra krzy­czy na tę bez­czel­ność. Ruch uliczny staje się coraz gęst­szy i bar­dziej skrę­po­wany, kobiety i pąt­nicy muszą przy­ci­skać się do ścian i drzwi, żeby prze­pu­ścić Shiva. Powie­trze aż ude­rza do głowy opa­rami alko­pa­liwa. To podróż monar­chy, to demon­stra­cja. Trzy­ma­jąc na kola­nach zro­szoną od zimna meta­lową butlę, Shiv wjeż­dża do mia­sta, z któ­rym łączy go imię i dzie­dzic­two.

Naj­pierw było Kashi: pier­wo­rodne pośród miast; sio­stra Babi­lonu, Teb, która prze­żyła je oba; mia­sto świa­tła, gdzie Dźjo­tir­linga Śiwy, boska twór­cza ener­gia, eks­plo­do­wała z ziemi świetl­nym słu­pem. Potem zostało Vara­nasi, naj­święt­szym z miast, dwo­rem bogini Gangi, mia­stem śmierci i pąt­ni­ków, które prze­żyło cesar­stwa i kró­le­stwa, Radźów i wiel­kie narody, pły­nąc przez czas, jak jego rzeka pły­nie przez wielką rów­ninę pół­noc­nych Indii. Za nim wyro­sło Nowe Vara­nasi; glo­balne dolary wle­wa­jące się w indyj­ską stud­nię siły robo­czej bez dna wypię­trzyły wały i for­tece nowych osie­dli, pnące się za pała­cami szklane iglice sie­dzib wiel­kich kor­po­ra­cji oraz wąskie, splą­tane ulice. Potem nastą­piło nowe pań­stwo i Nowe Vara­nasi znów stało się legen­dar­nym Kashi; pęp­kiem świata odro­dzo­nym jako naj­now­sza Ginza połu­dnio­wej Azji, tylko że towa­rem są tu ciała. To mia­sto schi­zo­fre­nii. Na zatło­czo­nych uli­cach piel­grzymi potrą­cają japoń­skich sek­stu­ry­stów. Mię­dzy klat­kami nasto­let­nich pro­sty­tu­tek żałob­nicy niosą na ramio­nach zmar­łych. Zasy­mi­lo­wani, szczu­pli goście z Zachodu, z bro­dami i kora­li­kami, ofe­rują masaż głowy, pod­czas gdy dziew­czyny ze wsi zapi­sują się do agen­cji matry­mo­nial­nych i uważ­nie prze­glą­dają linię z rocz­nym docho­dem w bazach danych despe­ra­tów.

_Hello, hello, skąd jesteś? Gan­dzia Nepali kadzi­dełka? Chce młodą dziew­czynę, bara bara? Zoba­czyć jak kobieta wkłada sobie ame­ry­kań­ską piłkę do foot­ball? Dzie­sięć dola­rów. Zrobi ci tak wielki fiut, że będzie stra­szył ludzi._ Karty, horo­skopy, hora cza­kra, tłu­ste czer­wone tilaki odci­skane na czo­łach tury­stów. Nie­letni guru. Ciu­chy! Moda! Spor­towe pod­róbki, lewe opro­gra­mo­wa­nie, kopie pakie­tów wiel­kich firm, pro­duk­cje fil­mowe z ostat­niego mie­siąca, zdub­bin­go­wane przez jed­nego faceta, jed­nym gło­sem, w sypialni two­jej kuzynki, pal­mery i ligh­tho­eki z podej­rza­nych fabry­czek, wąt­pliwe dżin i whi­sky pędzone w sta­rych gar­bar­niach (naj­bar­dziej sza­cowna marka, John E. Wal­ker). Odkąd zepsuł się mon­sun, zepsuła się także woda; na butelki, na szkla­neczki, na łyczki, ze zbior­ni­ków, cystern, opa­ko­wa­nych w folię palet, pla­sti­ko­wych bute­lek, ple­ca­ków i wor­ków z koź­lej skóry. Ci Ban­glo­wie i ich góra lodowa; myślisz, że z tego spad­nie nam w Bha­ra­cie choćby jedna kro­pla? Kupuj, pij.

Mija­jąc roz­pło­mie­niony ghat i świą­ty­nię Śiwy, powoli, tek­to­nicz­nie prze­wra­ca­jącą się w vara­na­ski muł, rzeka skręca nieco na wschód. Trzeci zestaw fila­rów mostu tnie wodę na kocie języczki. Falują świa­tła, świa­tła eks­pre­so­wego śatabdi pędzą­cego przez rzekę na dwo­rzec w Kashi. Opły­wowy eks­pres gło­śno postu­kuje na złą­czach, gdy zwłoki kobiety uwal­niają się spod kole­jo­wego mostu na otwartą wodę.

Za Kashi i New Vara­nasi jest jesz­cze trze­cie Vara­nasi. Na pla­nach i w mate­ria­łach pra­so­wych archi­tek­tów i ich firm PR-owskich nazywa się „New Sar­nath”, wyko­rzy­stu­jąc pre­stiż sta­ro­daw­nego bud­dyj­skiego mia­sta. Wszy­scy inni mówią „Rana­pur”; na wpół zbu­do­wana sto­lica świeżo opie­rzo­nego rodu poli­ty­ków. Jak zwał, tak zwał, jest to naj­więk­szy plac budowy w całej Azji. Świa­tła ni­gdy nie gasną, ni­gdy nie ustaje praca. Hałas jest ogłu­sza­jący. Pra­cuje tu sto tysięcy ludzi, od ćow­ki­da­rów po inży­nie­rów budow­la­nych. Prze­piękne i śmiałe wie­żowce wyra­stają z bam­bu­so­wych koko­nów rusz­to­wań, bul­do­żery rzeź­bią sze­ro­kie bul­wary i aleje ocie­niane zmo­dy­fi­ko­wa­nymi gene­tycz­nie drze­wami asioka. Nowe pań­stwa doma­gają się nowych sto­lic, Rana­pur będzie zatem wizy­tówką kul­tury, prze­my­słu i wizjo­ner­stwa Bha­ratu. Cen­trum Kul­tu­ralne Sajidy Rany. Cen­trum kon­fe­ren­cyjne Rajiva Rany. Wieża tele­ko­mu­ni­ka­cyjna Ashoka Rany. Mini­ster­stwa i admi­ni­stra­cja pań­stwowa, amba­sady, kon­su­laty, inne rzą­dowe rekwi­zyty. Rano­wie uczy­nią z Vara­nasi to, co Bry­tyj­czycy z Delhi. Tak mówi się w budynku w sercu tego wszyst­kiego, Bha­rad Sabha, kwie­cie lotosu z bia­łego mar­muru, gdzie mie­ści się Par­la­ment Bha­ratu i urząd Sajidy Rany, pani pre­mier.

Reflek­tory budów odbi­jają się od pły­ną­cego rzeką kształtu. Nowe ghaty mogą sobie być z mar­muru, ale rzeczne dzie­ciaki to stu­pro­cen­towe Vara­nasi. Zadarte głowy. Coś tam jest. Coś jasnego, błysz­czą­cego. Har­to­wane kiepy. Dzie­ciaki rzu­cają się w wodę. Bro­dzą, zanu­rzone po uda po płyt­kiej, cie­płej jak krew wodzie, nawo­łu­jąc się gwiz­dami. Coś jest. Trup. Trup kobiety. Nagi trup kobiety. W Vara­nasi to nic szcze­gól­nego, ani nowego, nie­mniej chłopcy i tak wycią­gają ją na brzeg. Może da się z niej odzy­skać jesz­cze jakąś ostat­nią war­to­ściową rzecz. Biżu­te­rię. Złote zęby. Pro­tezy sta­wów bio­dro­wych. W pro­mie­niach budow­la­nych reflek­to­rów chłopcy wywle­kają zdo­bycz za ramiona na brudny pia­sek. Na szyi bły­ska coś srebr­nego. Chciwe dło­nie łapią łań­cu­szek z tri­śulą, trój­zę­bem wyznaw­ców Pana Śiwy. I nagle dzie­ciaki ucie­kają z cichym krzy­kiem.

Kobieta jest roz­cięta od mostka po łono. W świe­tle z budowy poły­skuje splą­tana masa jelit. Dwa krót­kie cię­cia czy­sto pozba­wiły ją jaj­ni­ków.

Shiv w swoim szyb­kim, nie­miec­kim samo­cho­dzie tuli do sie­bie omszoną kon­den­sa­cją srebrną butlę, pod­czas gdy Yogen­dra prze­ci­ska go przez korek.Roz­dział 2

Pan Nan­dha

Pan Nan­dha, gli­niarz, Pies Kryszny podró­żuje dziś rano pocią­giem, w wago­nie pierw­szej klasy. Pan Nan­dha jest w wago­nie pierw­szej klasy jedy­nym pasa­że­rem. Pociąg to elek­tryczny eks­pres, śatabdi, firmy Bha­rat Rail: mknie trzy­sta pięć­dzie­siąt na godzinę spe­cjal­nie zbu­do­waną szybką linią, prze­chy­la­jąc się na łagod­nych zakrę­tach. Wio­ski drogi pola mia­steczka świą­ty­nie ucie­kają roz­ma­zane w tył, spo­wite się­ga­jącą tylko do kolan poranną mgiełką. Pan Nan­dha w ogóle ich nie widzi. Za przy­ciem­nio­nym oknem sku­pia się na wir­tu­al­nych stro­ni­cach „Bha­rat Timesa”. Arty­kuły i repor­taże wideo uno­szą się nad sto­łem, gdy jego ligh­thoek pom­puje mu dane bez­po­śred­nio do kory wzro­ko­wej. W ośrod­kach słu­cho­wych: _Nie­szpory naj­święt­szej Maryi Panny_ Mon­te­ver­diego, wyko­ny­wane przez wenecką Came­ratę i Chór św. Marka.

Pan Nan­dha bar­dzo lubi wło­ską muzykę rene­san­sową. Pan Nan­dha jest głę­boko zafa­scy­no­wany muzyką euro­pej­skiej tra­dy­cji huma­ni­stycz­nej. Pan Nan­dha sam uważa się za czło­wieka rene­sansu. Może więc czy­tać sobie infor­ma­cje o wodzie, albo i woj­nie, o demon­stra­cjach pod figurą Hanu­mana, o pro­jek­cie budowy sta­cji metra pod ron­dem Sar­khand, skan­da­lach, plot­kach i spo­rcie, lecz część jego kory wzro­ko­wej, do jakiej ligh­thoek ni­gdy nie dotrze, wyobraża sobie piazze i kam­pa­nile sie­dem­na­sto­wiecz­nej Cre­mony.

Pan Nan­dha ni­gdy tam nie był. Ni­gdy nie zwie­dzał Włoch. Jego wyobra­że­nia to malow­ni­cze obrazy z kanału History Pla­net, skrzy­żo­wane z wła­snymi wspo­mnie­niami z Vara­nasi, mia­sta jego naro­dzin, i Cam­bridge, mia­sta, gdzie na nowo naro­dził się inte­lek­tu­al­nie.

Pociąg mija w pędzie wiej­ską cegiel­nię; dym z pie­ców ściele się nad mgłą. Stosy cegieł przy­po­mi­nają ruiny nie­na­ro­dzo­nej cywi­li­za­cji. Stoją tam dzie­ciaki i gapią się, macha­jąc dłońmi, oszo­ło­mione szyb­ko­ścią. Kiedy pociąg prze­je­dzie, wlezą na tory i zaczną szu­kać wetknię­tych w złą­cza szyn jed­no­pa­iso­wych monet. Eks­pres roz­sma­ro­wuje je cie­niutko po szy­nie. Można coś za nie kupić, ale nic cen­niej­szego niż oglą­da­nie, jak stają się klek­sem na dro­dze śatab­diego.

Wzdłuż wagonu idzie koły­szą­cym się kro­kiem ćaj-wal­lah.

– Sahib?

Pan Nan­dha wrę­cza mu dyn­da­jącą na sznu­reczku torebkę. Her­ba­ciarz kła­nia się, bie­rze ją, udra­po­wuje na pla­sti­ko­wym kubku i nalewa wrzątku z trzy­ma­nego na gło­wie naczy­nia. Pan Nan­dha cierpi na ciężką droż­dżycę. Her­batka jest ajur­we­dyj­ska, przy­go­to­wana na receptę. Pan Nan­dha unika także zbóż, owo­ców, pro­duk­tów sfer­men­to­wa­nych, w tym alko­holu, wielu pro­duk­tów sojo­wych oraz wszyst­kich mlecz­nych.

Tele­fon zadzwo­nił o czwar­tej nad ranem, kiedy pan Nan­dha dopiero co zasnął po przy­jem­nym sek­sie ze swoją piękną żoną. Pró­bo­wał jej nie prze­szka­dzać, ale ona ni­gdy nie może spać, kiedy on się budzi, więc wstała i przy­go­to­wała mu Torbę Dele­ga­cyjną, któ­rej zawar­tość dhobi-wal­lah utrzy­my­wał w porządku – świeżą i poskła­daną. Odpro­wa­dziła go do samo­chodu Mini­ster­stwa. Samo­chód omi­nął plac przed dwor­cem, zatło­czony fat­fa­tami i rik­szami cze­ka­ją­cymi na sypialny z Agry, i pod­wiózł go przez bocz­nice roz­rzą­dowe pro­sto na peron, gdzie cze­kał już długi, opły­wowy, elek­tryczny pociąg. Funk­cjo­na­riusz Bha­rat Rail zapro­wa­dził go do zare­zer­wo­wa­nego miej­sca w zare­zer­wo­wa­nym wago­nie. Trzy­dzie­ści sekund póź­niej pociąg ulot­nił się z dworca Kashi. Całe trzy­sta metrów wago­nów zatrzy­mano dla Psa Kryszny.

Pan Nan­dha wspo­mina seks z żoną i dzwoni do niej z pal­mera. Poja­wia się w jego korze wzro­ko­wej. Nie dziwi się, widząc ją na dachu. Odkąd zaczęły się prace nad ogro­dem, Parvati spę­dza na dachu apar­ta­men­towca coraz wię­cej czasu. Za beto­niarką, ster­tami blocz­ków i wor­kami z kom­po­stem pan Nan­dha widzi poranne świa­tła w oknach czyn­szó­wek, nachy­la­ją­cych się mocno do sie­bie nad wąskimi uli­cami. Zbior­niki z wodą, panele sło­neczne, anteny sate­li­tarne i rzędy doni­czek z gera­nium odci­nają się kon­tu­rem na tle bez­barw­nego, mgli­stego nieba. Parvati odgar­nia za ucho pasemko wło­sów i mruży oczy do bindi kamerki.

– Wszystko w porządku?

– Jak naj­bar­dziej. Za dzie­sięć minut będę na miej­scu. Po pro­stu chcia­łem do cie­bie zadzwo­nić.

Uśmie­cha się. Panu Nan­dzie top­nieje serce.

– Dzię­kuję, miło, że o mnie pomy­śla­łeś. Oba­wiasz się tego zada­nia?

– Nie, to ruty­nowa eks­ko­mu­nika. Chcemy ją dopaść, zanim wybuch­nie panika.

Parvati kiwa głową, wcią­ga­jąc dolną wargę, jak to ma w zwy­czaju, kiedy myśli.

– A ty co będziesz dzi­siaj robić?

– O – mówi, odwra­ca­jąc się ku ogro­dowi. – Przy­szedł mi do głowy taki pomysł. Nie złość się na mnie, pro­szę, ale pomy­śla­łam, że nie potrzeba nam tylu krza­ków. Chcia­ła­bym posa­dzić tro­chę warzyw. Parę rzę­dów faso­lek, tro­chę pomi­dor­ków i papryki – dają świetną osłonę – może nawet tro­chę ket­mii i bakła­ża­nów? I zioła. Bar­dzo chcę hodo­wać zioła, asant, kolen­drę, słodką bazy­lię.

Pan Nan­dha uśmie­cha się w swoim zare­zer­wo­wa­nym fotelu pierw­szej klasy.

– Moja praw­dziwa miej­ska ogrod­niczka.

– Ależ nic, czego mógł­byś się wsty­dzić. Tylko parę grzą­dek, zanim prze­nie­siemy się do Can­ton­mentu, do bun­ga­lowu. Mogła­bym ci hodo­wać warzywa na twoje sałatki. Oszczę­dzi­li­by­śmy tro­chę, przy­wożą je z Europy, z Austra­lii, widzia­łam nalepki. Zga­dzasz się?

– Co tylko zechcesz, kwia­tuszku.

Parvati klasz­cze w dło­nie z rado­ści.

– No to dobrze. Może to tro­chę bez­czelne z mojej strony, ale już umó­wi­łam się z Kri­sha­nem do dostawcy nasion.

Pan Nan­dha czę­sto powąt­piewa, czy dobrze zro­bił, spro­wa­dza­jąc swoją uko­chaną żonę do vara­na­skiego krwio­żer­czego towa­rzy­stwa, wiej­ską dziew­czynę mię­dzy kobry. Socjety z Can­ton­mentu – jego kole­dzy z pracy, osoby równe mu rangą – napawa go obrzy­dze­niem. Szepty, spoj­rze­nia, plotki, zawsze sło­dziut­kie i ugrzecz­nione, ale cią­gle ważą, mie­rzą i oce­niają. Cnota i wystę­pek w naj­de­li­kat­niej­szej z rów­no­wag. Dla face­tów sprawa jest pro­sta. Ożeń się naj­le­piej, jak dasz radę – o ile dasz radę. Pan Nan­dha oże­nił się w ramach swo­jej dźati – bar­dziej niż Arora, jego prze­ło­żony w Mini­ster­stwie, bar­dziej niż więk­szość rówie­śni­ków. Porządne mał­żeń­stwo Kay­astha-Kay­astha, ale tu, w nowym Rana­pu­rze, te rygory wydają się już bez zna­cze­nia. Widzia­łeś tę żonę Nan­dhy? Co za akcent, posłu­chaj. W ogóle nie umie mówić. Ani słowa. Nie ma nic do powie­dze­nia. Otwiera gębę i wyla­tują muchy. Kom­pletna wio­ska. Mówię ci. Dalej włazi nogami na deskę klo­ze­tową i kuca.

Pan Nan­dha stwier­dza, że pię­ści ma zaci­śnięte z wście­kło­ści na samą myśl o wplą­ta­niu Parvati w te okropne gierki: mój mąż to, moje dzieci tamto, mój dom owamto. Ona wcale nie potrze­buje bun­ga­lowu w Can­ton­men­cie, dwóch aut, pię­ciorga słu­żą­cych i dziecka od zna­nego pro­jek­tanta. Spraw­dziła, jak każda nowo­cze­sna żona, jego kwe­stie finan­sowe i bada­nia gene­tyczne, jed­nak ich zwią­zek zawsze opie­rał się na sza­cunku i miło­ści; nie był roz­pacz­li­wym sko­kiem po pierw­szy towar na dar­wi­now­skim rynku matry­mo­nial­nym Vara­nasi. Kie­dyś z kobietą dawali posag. To męż­czy­zna był war­to­ścią, bogac­twem. Na tym wła­śnie polega pro­blem. Teraz, po ćwierć wieku selek­cji zarod­ków, dys­kret­nych pod­miej­skich kli­nik i sta­ro­świec­kich, tra­dy­cyj­nych w Kashi, zabie­gów na scho­dach, w samo­cho­dzie, w powie­trzu, w miej­skiej kla­sie śred­niej Bha­ratu jest czte­ro­krot­nie wię­cej męż­czyzn niż kobiet.

Pan Nan­dha czuje deli­katną zmianę przy­spie­sze­nia. Pociąg zwal­nia.

– Muszę koń­czyć, kocha­nie, dojeż­dżamy do Nawady.

– Ale nic ci nie grozi, skar­bie, prawda? – pyta Parvati. Spo­gląda z obawą w kamerę.

– Nic a nic, skar­bie. Robi­łem to sto razy.

– Kocham cię, mężu.

– Kocham cię, mój skar­bie.

Żona pana Nan­dhy znika mu z głowy. Zro­bię to dla cie­bie, myśli, gdy pociąg dowozi go na miej­sce decy­du­ją­cej roz­grywki. Zabi­ja­jąc to, będę myśleć o tobie.

Przy­stojna kobieta-dźe­ma­dar miej­sco­wej Obrony Cywil­nej wita pana Nan­dhę ele­ganc­kim salu­tem z peronu. Dwu­sze­reg dźa­wa­nów powstrzy­muje swo­imi lathi tłum gapiów. Gdy kon­wój wyjeż­dża na ulicę, eskorta usta­wia się z przodu i z tyłu.

Nawada to mia­sto-uli­cówka, nazwa nale­piona na unię czte­rech gów­nia­nych mia­ste­czek. Potem z nieba spa­dła garść dota­cji na roz­wój, pospiesz­nie zapro­jek­to­wana siatka ulic, eks­pre­sowo zbu­do­wane meta­lowe szopy z fabry­kami i maga­zy­nami, wypchane far­mami danych i call cen­trami. Spi­namy kablami i łączami sate­li­tar­nymi, pod­łą­czamy do prądu i niech nam tłuką krory rupii. To wła­śnie mię­dzy budami maga­zy­nów z fali­stego alu­mi­nium i włókna węglo­wego, nie w nie­bo­tycz­nych wie­żach Rana­puru, wykuwa się przy­szłość Bha­ratu. Pan Nan­dha w ogrom­nym, woj­sko­wym hum­me­rze mija nie­sie­ciowe sklepy i warsz­taty pro­du­ku­jące czę­ści do samo­cho­dów. Czuje się jak wjeż­dża­jący do mia­sta płatny mor­derca. Z drogi zjeż­dżają mu sku­tery wio­zące z tyłu sie­dzące bokiem, po dam­sku, wiej­skie dziew­czyny.

Eskorta skręca w zaułek mię­dzy dwiema szo­pami z pia­no­be­tonu, syre­nami toru­jąc drogę hum­me­rowi. Słup elek­tryczny ugina się pod cię­ża­rem nie­le­gal­nie pod­pię­tych kabli. Pod ogromną, pozba­wioną okien beto­nową kostką sie­dzą w kucki kobiety, dzie­ląc się śnia­da­nio­wym ćajem i plac­kiem roti; męż­czyźni stoją z dala od nich, w naj­dal­szym zakątku placu, i palą. Pan Nan­dha patrzy na wycią­gnięte do bło­go­sła­wień­stwa ręce farmy sło­necz­nej Ray Power. Pozdro­wie­nie oddane słońcu.

– Wyłącz­cie te syreny – poleca przy­stoj­nej dźe­ma­darce, która nazywa się Sen. – To coś ma inte­li­gen­cję przy­naj­mniej na pozio­mie zwie­rzę­cia. Jeśli ktoś je ostrzeże, będzie pró­bo­wało wyko­pio­wać się na zewnątrz.

Sen odkręca szybę i wykrzy­kuje roz­kazy eskor­cie. Syreny milkną.

Hum­mer jest jak sta­lowa cie­plar­nia. Spodnie pana Nan­dhy przy­kle­jają się do winy­lo­wego pokrowca na sie­dze­niu, ale jest zbyt dumny, by się wier­cić. Nasuwa hoeka na ucho, przy­tyka prze­kaź­nik kostny w naj­lep­szym punk­cie czaszki i otwiera skrzy­neczkę z awa­ta­rami.

Ganeśa, Pan Pomyśl­nych Począt­ków i Pogromca Prze­szkód, maje­sta­tycz­nie jadący na szczu­rze, wznosi się nad pła­skimi dachami i lasami anten Nawady, potężny jak burzowa chmura. W rękach ma swe atry­buty: bodziec, pętlę ze sznura, zła­many sło­niowy kieł, ryżowy pie­ro­żek i miskę z wodą. W wydat­nym brzu­chu mie­ści całe cyber­prze­strzenne wszech­światy. On jest por­ta­lem. Pan Nan­dha zna na pamięć gesty przy­wo­łu­jące każdy z awa­ta­rów. Ręką przy­zywa lata­ją­cego hanu­mana z jego maczugą i górą; Śiwę Nata­ra­dźię, Władcę Tańca, o jeden taneczny krok od znisz­cze­nia i odro­dze­nia wszech­świata; Durgę Ciemną, bogi­nię słusz­nego gniewu, z bro­nią w każ­dej z dzie­się­ciu rąk; Pana Krysznę z fle­tem i naszyj­ni­kiem; Kali burzy­cielkę opa­saną w talii odcię­tymi rękami. W oczach umy­słu pana Nan­dhy agenty aeai Mini­ster­stwa nachy­lają się nad maleńką Nawadą. Są gotowe. Chętne. I głodne.

Eskorta skręca w pod­jazd dla cię­ża­ró­wek. Rój poli­cjan­tów pró­buje roz­dzie­lić cisną­cych się ludzi, by prze­pu­ścić hum­mera. Uliczka jest zablo­ko­wana: karetka, radio­wóz poli­cyjny, elek­tryczny dostaw­czy jeep­ney. Pod przed­nim kołem fur­go­netki coś leży.

– Co się tu dzieje? – pyta pan Nan­dha, pod­cho­dząc z wysoko unie­sioną legi­ty­ma­cją Mini­ster­stwa.

– Sir, pra­cow­nik z fabryki spa­ni­ko­wał i wybiegł na ulicę, pro­sto pod koła – odpo­wiada sier­żant poli­cji. – Coś krzy­czał o dżin­nie, że w fabryce jest dżinn i zaraz ich wszyst­kich dopad­nie.

Wy to nazy­wa­cie „dżin­nem”, myśli pan Nan­dha, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Ja zaś „memem”. Nie­ma­te­rial­nym repli­ka­to­rem, jak żarty, plotki, zwy­czaje, wier­szyki dla dzieci. Umy­słowe wirusy. Bogo­wie, demony, dżinny, zabo­bony. To coś w fabryce nie jest żadną nad­na­tu­ralną istotą, nie ma pło­mien­nego ducha, ale z pew­no­ścią jest nie­ma­te­rial­nym repli­ka­to­rem.

– Ilu jest tam w środku?

– Dwa trupy, sir. To była nocna zmiana. Reszta ucie­kła.

– Pro­szę oczy­ścić ten obszar – roz­ka­zuje pana Nan­dha.

Dźe­ma­darka Sen prze­ka­zuje roz­kaz swoim dźa­wa­nom. Pan Nan­dha mija zwłoki z narzu­coną na twarz skó­rzaną kurtką oraz dygo­cą­cego kie­rowcę fur­go­netki na tyl­nym sie­dze­niu poli­cyj­nego maruti. Lustruje miej­sce. W tej pogię­tej, meta­lo­wej szo­pie pro­du­kuje się pastę-tikkę. Rodzina emi­gran­tów zarzą­dza nią z Brad­ford. Nowe miej­sca pracy w two­jej ojczyź­nie. Na tym wła­śnie stoją mie­ściny w rodzaju Nawady. Dla pana Nan­dhy sama idea pasty-tikki to obrzy­dli­stwo, ale w tym roku kuch­nia bry­tyj­skiej azja­tyc­kiej dia­spory to sam szczyt mody. Mruży oczy, zer­ka­jąc na szafkę tele­fo­niczną.

– Niech ktoś prze­tnie ten kabel.

Gdy wiej­ska poli­cja uga­nia się za dra­biną, pan Nan­dha odszu­kuje bry­ga­dzi­stę noc­nej zmiany, gru­bego Ben­gal­czyka sku­bią­cego ner­wowo skórki wokół paznokci. Śmier­dzi czymś, pan Nan­dha przy­pusz­cza, że pastą-tikką.

– Macie tu komór­kową sta­cję bazową albo łącze sate­li­tarne? – pyta.

– Tak tak, wewnętrzną sieć komór­kową. Dla robo­tów. I takie cóś, co odbija sygnały od śla­dów mete­orów, żeby roz­ma­wiać z Brad­ford.

– Pani Sen, niech ktoś z pani ludzi zaj­mie się anteną sate­li­tarną. Może jesz­cze zdą­żymy zatrzy­mać wyko­pio­wy­wa­nie.

Poli­cji wresz­cie udaje się wypchnąć miesz­kań­ców pobli­skiego slumsu na koniec uliczki. Dźa­wan macha z dachu, dając znać, że gotowe.

– Pro­szę wyłą­czyć wszyst­kie urzą­dze­nia tele­ko­mu­ni­ka­cyjne – poleca pan Nan­dha. Dźe­ma­dar Sen i sier­żant Sun­der wcho­dzą wraz z nim do nawie­dzo­nej fabryki. Popra­wia swój gar­ni­tur w stylu Nehru, wyciąga man­kiety koszuli i w przy­sia­dzie prze­myka pod meta­lową roletą na pole bitwy. – Trzy­maj­cie się bli­sko i rób­cie dokład­nie to, co mówię. – Oddy­cha­jąc powolną tech­niką pra­na­jama, w któ­rej Mini­ster­stwo ćwi­czy swo­ich funk­cjo­na­riu­szy, pan Nan­dha doko­nuje wstęp­nej oceny wzro­ko­wej.

Typowy pro­dukt dota­cji na wspar­cie roz­woju. Pla­sti­kowe beczki z surow­cami spo­żyw­czymi po jed­nej stro­nie, główna linia pro­duk­cyjna pośrodku, pako­wa­nie i wysyłka po dru­giej. Żad­nych zabez­pie­czeń, ubrań ochron­nych, sprzętu do ochrony przed hała­sem, kli­ma­ty­za­cji; jedna łazienka dla męż­czyzn, jedna dla kobiet.

Wszystko ogra­ni­czone przez księ­go­wych do nie­zbęd­nego mini­mum. Mini­malna robo­ty­za­cja; w tych mia­stach zawsze tań­sze są ludz­kie ręce. Po pra­wej sze­reg kostek z gla­stiku zawie­ra­ją­cych biura i sprzęt aeai. Dozow­niki z wodą i wen­ty­la­tory, wszyst­kie nie­ru­chome. Słońce jest już wysoko. Hala przy­po­mina sta­lowy piec.

Po lewej stro­nie stoi wbity w ścianę wózek widłowy. Zwłoki, na wpół wypro­sto­wane, są ledwo widoczne mię­dzy nim a ścianą z fali­stej bla­chy. Krew, lśniąca i z roją­cymi się muchami, skrze­pła pomię­dzy kołami. Czło­wiek został nadziany na widły pod­no­śnika, jak na bagnet. Pan Nan­dha sznu­ruje z nie­sma­kiem usta.

Wszę­dzie oczy kamer. Nic się już z tym nie da zro­bić. Widzi ich.

Pod­czas swo­jej trzy­let­niej kariery łowcy zbie­głych aeai pan Nan­dha zoba­czył sporo zwłok, które powstają, kiedy ludzie i sztuczne inte­li­gen­cje wejdą sobie w drogę. Wyciąga broń. Oczy pani dźe­ma­dar się roz­sze­rzają. Pisto­let pana Nan­dhy jest wielki, czarny i wygląda jak odlany w pie­kle. Ma wszyst­kie gałki, wihaj­stry i bajery, jakich potrze­buje na swo­jej broni Pies Kryszny, ma auto­ma­tyczne celo­wa­nie i dwa rodzaje ognia. Dolna lufa zabija mięso; roz­pry­skowe poci­ski o niskiej pręd­ko­ści. Jedno tra­fie­nie w dowolną część ciała to pewna śmierć od urazu ude­rze­nio­wego. W końcu Dum-Dum to nazwa dziel­nicy Kol­katy. Górna lufa jest na duchy. Emi­tuje impulsy elek­tro­ma­gne­tyczne; zyga­wat mocy zogni­sko­wany w trzy­mi­li­se­kun­dowy kie­run­kowy pro­mień. Biał­kowe układy faj­czą się. Kwan­towe pro­ce­sory lecą w Heisen­berga. Nano­rurki węglowe odpa­ro­wują. To broń do ani­hi­lo­wa­nia zbun­to­wa­nych aeai. Ste­ro­wana żyro­sko­pami orien­tu­ją­cymi się po GPS-ie i kon­tro­lo­wana przez awa­tar Indry, Pana Pio­ru­nów, broń pana Nan­dhy zawsze zabija i ni­gdy nie pudłuje.

Smród pasty-tikki dotkli­wie szar­pie pana Nan­dhę na dnie. Jak to moż­liwe, że ten muł, ten syf, to sam szczyt mody? Jeden z wiel­kich, sta­lo­wych prze­my­sło­wych garów jest prze­wró­cony, zawar­tość wylana na pod­łogę. Tu leżą dru­gie zwłoki. Górna połowa ciała tonie w paście-tikce. Pan Nan­dha czuje zapach goto­wa­nego mięsa, zakrywa usta chu­s­teczką. Zauważa spodnie na kant, ele­ganc­kie buty, wypra­so­waną koszulę. Czyli to będzie infor­ma­tyk. Doświad­cze­nie pana Nan­dhy mówi, że aeai, jak psy, naj­pierw ata­kują swo­ich panów.

Przy­wo­łuje Sen i Sun­dera. Wiej­ski poli­cjant zacho­wuje się ner­wowo, nato­miast pani dźe­ma­dar unosi kara­bin.

– To nas sły­szy? – pyta, obra­ca­jąc się.

– Wąt­pię. Aeai pierw­szego poziomu rzadko mają umie­jęt­no­ści języ­kowe. Mamy do czy­nie­nia z czymś o inte­li­gen­cji małpy.

– I cha­rak­te­rem tygrysa – rzuca sier­żant Sun­der.

Pan Nan­dha wywo­łuje Śiwę z prze­strzeni fabryki, układa dło­nie w mudrę i hala ożywa, roz­świe­tla­jąc się sys­te­mem ner­wo­wym łącz infor­ma­cyj­nych. Dla Śiwy to moment: wejść do fabrycz­nego intra­netu, wyśle­dzić ser­wer, mały, nijaki sze­ścia­nik na rogu biurka i prze­ci­snąć się przez fire­wall do sys­temu fabryki. Kata­logi i pliki roz­my­wają się w tyło­mó­zgo­wiu pana Nan­dhy. Jest. Zabez­pie­czone hasłem. Przy­wo­łuje Gane­śię. Pogromca Prze­szkód natych­miast znaj­duje kwan­towy klucz. Pan Nan­dha się nie­po­koi. Odpra­wia Gane­śię i posyła Krysznę. Za tą kwan­tową ścianą może się kryć jakiś dżinn. Albo rów­nie dobrze trzy tysiące zdjęć chiń­skich dziew­czyn kopu­lu­ją­cych z wie­przami. Pan Nan­dha oba­wia się, że zbun­to­wana aeai zdą­żyła się powie­lić. Jedna wysłana wia­do­mość, a wytro­pie­nie tego spod ziemi zaj­mie całe tygo­dnie. Kryszna mel­duje, że log ruchu wycho­dzą­cego jest czy­sty. Czyli to jest cią­gle gdzieś w budynku. Pan Nan­dha wyłą­cza bez­prze­wo­dową sieć, odłą­cza ser­wer i bie­rze go pod pachę. Jego ludzie w Mini­ster­stwie dobiorą mu się do tajem­nic.

Przy­staje, węszy. Czyżby odór pasty-tikki stał się sil­niej­szy i bar­dziej gry­zący? Pan Nan­dha poka­słuje, coś dra­pie go w gar­dle – palone chili. Widzi, że Sen też węszy i marsz­czy czoło. Sły­szy szum wiel­kiego elek­trycz­nego wyciągu.

– Ucie­kamy! – krzy­czy i dokład­nie w tym momen­cie łań­cu­chowy napęd rolety rusza z szarp­nię­ciem, a kadź do goto­wa­nia numer dwa eks­plo­duje dła­wią­cym dymem z chili. – Szybko, szybko! – roz­ka­zuje, wymru­gu­jąc draż­niące łzy, z chu­s­teczką przy­ci­śniętą do ust. Razem z pozo­sta­łymi ucieka pod opa­da­jącą roletą. Bra­ko­wało paru mili­me­trów. W uliczce z iry­ta­cją otrze­puje brud z gar­ni­turu.

– Bar­dzo dener­wu­jące – mówi pan Nan­dha. Woła do robot­ni­ków od pasty-tikki: – Ej, wy! Jest jakieś inne wej­ście?!

– Z boku, sahib – odpo­wiada nasto­la­tek z cho­robą skóry, jakiej pan Nan­dha wolałby nie oglą­dać w pobliżu cze­go­kol­wiek spo­ży­wa­nego przez ludzi.

– Nie ma czasu do stra­ce­nia! – woła, uno­sząc broń. – Mogło już wyko­rzy­stać zamie­sza­nie i uciec. Za mną.

– Ja tam nie idę – pro­te­stuje Sun­der, z dłońmi na udach. Męż­czy­zna w śred­nim wieku, nabie­ra­jący tłusz­czu na brzu­chu i bio­drach, a w pod­ręcz­niku pro­ce­dur poste­run­ko­wego z Nawady nie ma nic na taką oka­zję. – Nie jestem zabo­bonny, ale jeśli to nie dżinn, to ja nie wiem co.

– Dżin­nów nie ma – mówi pan Nan­dha.

Sen idzie tuż za nim. Jej masku­jący ubiór jest dokład­nie koloru pasty-tikki. Zakry­wają twa­rze, wci­skają się w duszne boczne przej­ście wyście­łane nie­do­pał­kami i wcho­dzą wyj­ściem prze­ciw­po­ża­ro­wym. Powie­trze dusi od dymu z chili. Pan Nan­dha czuje, jak wpija mu się pazu­rami w głąb gar­dła, kiedy grze­bie w awa­ta­rach, szu­ka­jąc naj­po­tęż­niej­szego z pro­gra­mów, Kali Burzy­cielki. Wpina się do fabrycz­nej sieci i wpusz­cza ją do sys­temu. Przej­dzie przez strony www, sieci prze­wo­dowe i bezprze­wo­dowe, wko­piuje się do każ­dej sta­cjo­nar­nej i prze­no­śnej jed­nostki kom­pu­te­ro­wej. Ozna­czy, wyśle­dzi i wyka­suje wszystko, co jest pozba­wione licen­cji. Kiedy Kali skoń­czy, z Pasta-Tikka, Inc. zostaną tylko strzępy. Wła­śnie dla­tego pan Nan­dha odizo­lo­wał fabrykę. Wpusz­czona do glo­bal­nej sieci Kali w sekundę naro­bi­łaby na całym kon­ty­nen­cie szkód na krory rupii. Nie ma lep­szego psa na aeai niż inna aeai. Zda­rzało się, że sam zapach Kali, man­gu­sty w pogoni za wężem, wystar­czał, by wypło­szyć aeai z kry­jówki.

W peł­nej roz­dziel­czo­ści ligh­tho­eka Kali wygląda nie­sa­mo­wi­cie – opa­sana odcię­tymi rękami, krzywe sza­ble unie­sione, wysu­nięty język i wyba­łu­szone oczy. Wznosi się nad powoli osia­da­jącą chmurą dymu z chili, a wokół niej jedna po dru­giej gasną kon­ste­la­cje danych. Tak pew­nie wygląda śmierć, myśli pan Nan­dha. Deli­katna nie­bie­ska poświata prze­pływu infor­ma­cji migoce i gaśnie punkt za punk­tem. Impulsy ner­wowe zawo­dzą jedne po dru­gich, bodźce zmy­słowe słabną, świa­do­mość się roz­pada.

Spło­szona milk­ną­cymi wokół maszy­nami Sen przy­bliża się do pana Nan­dhy. Dzia­łają tu siły i istoty, któ­rych nie rozu­mie. Kiedy przez pełną minutę już nic się nie rusza ani nie gaśnie, Sen pyta:

– Myślisz, że wszyst­kie zde­chły?

Pan Nan­dha spraw­dza raport od Kali.

– Usu­ną­łem dwie­ście podej­rza­nych pli­ków i pro­gra­mów. Jeśli choć jeden pro­cent z tego to kopie aeai… – Ale jego zmy­sły drażni coś wię­cej niż tylko chili w gar­dle.

– Czemu one to robią? Czemu znie­nacka dostają wście­kli­zny? – pyta Sen.

– Zawsze odkry­wa­łem, że u źró­deł pro­blemu z kom­pu­te­rem leży ludzka ułom­ność – mówi pan Nan­dha, obra­ca­jąc się powoli, pró­bu­jąc usta­lić, co wzbu­dziło jego podej­rze­nie. – Podej­rze­wam, że nasz przy­ja­ciel kupo­wał od sun­dar­ba­nów nie­le­galne, hybry­dowe aeai. Z mojego doświad­cze­nia wynika, że z prze­cho­walni danych ni­gdy nie wyszło nic dobrego.

Sen ma kolejne pyta­nie, ale pan Nan­dha uci­sza ją gestem. Sły­szy ruch, bar­dzo daleki, bar­dzo sła­biutki. Kali pozo­sta­wiła z fabrycz­nego softu aku­rat tyle, żeby Śiwa mógł się pod­łą­czyć do sys­te­mów moni­to­ringu. W kame­rach nie ma nic, tak jak się spo­dzie­wał, ale w roz­my­tym świe­cie pod­czer­wieni coś się poru­sza. Zadziera głowę, spo­glą­da­jąc na gale­ryjkę suw­nicy na końcu hali.

– Widzę cię – mówi, kiwa­jąc na Sen. Ta wcho­dzi na gale­rię z jed­nego końca. Pan Nan­dha wybiera drugi. To coś jest gdzieś u góry, na sufi­cie. Idą ku sobie.

– W któ­rymś momen­cie się rzuci – ostrzega Nan­dha.

– Co się rzuci? – szep­cze Sen, ści­ska­jąc swoją potężną broń.

– Podej­rze­wam, że sko­pio­wała się do robota i pró­buje tym spo­so­bem uciec. Spo­dzie­waj się cze­goś małego i szyb­kiego.

Pan Nan­dha sły­szy to teraz mię­dzy meta­licz­nymi odgło­sami ludz­kich kro­ków, coś dra­pią­cego o dach, pró­bu­ją­cego wybić sobie dziurę i uciec. Pan Nan­dha unosi rękę, poka­zu­jąc dźe­ma­dar Sen, by szła ostroż­nie. Ma prze­czu­cie, że jest dokład­nie pod tym czymś. Wpa­truje się we wro­nie gniazdo kabli i rurek. Nagle dźga go kamera-oko na słupku. Pan Nan­dha odska­kuje. Sen unosi broń; zanim zdąży pomy­śleć, wypusz­cza serię w sufit. Coś spada tak bli­sko pana Nan­dhy, że pra­wie go ude­rza, coś skła­da­ją­cego się z samych nóg, roze­dr­ga­nych, roz­bie­ga­nych. To robot inspek­cyjny, mała, wspi­na­jąca się maszynka podobna do cze­piaka. Poje­dyn­czych firm z reguły na nie nie stać, ale firmy deve­lo­per­skie kupują po jed­nym i obsłu­gują nim cały kwar­tał hal. To coś będzie miało dostęp do wszyst­kich budyn­ków w tej stre­fie prze­my­sło­wej. Maszyna staje dęba, pędzi ku niemu, potem zawraca i leci bez­ład­nym zyg­za­kiem ku Sen. Wie tylko, że chce ist­nieć, a te stwo­rze­nia chcą ją zabić. Spa­ni­ko­wana nagłą serią, Sen zapo­mina wszel­kie woj­skowe instynkty, gdy to coś pędzi ku niej w pod­sko­kach. Gmera przy swoim kara­binku sztur­mo­wym. Pan Nan­dha ze spo­ko­jem, kla­row­nie uświa­da­mia sobie, że jej panika go zabije.

– Nie! – krzy­czy i wyciąga pisto­let.

Indra namie­rza cel, celuje, strzela. Impuls na chwilę prze­ciąża nawet jego hoeka. Świat znika ośle­piony wybu­chem. Robot zamiera, dostaje kon­wul­sji, spada w sno­pie żół­tych iskier. Nogi mu drgają, wysu­wają się słupki z oczami. Z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych uno­szą się strużki dymu. Pana Nan­dhy to nie zado­wala. Stoi nad mar­twą aeai, potem klęka i pod­pina skrzynkę z awa­ta­rami do złą­cza ser­wi­so­wego. Ganeśa pod­łą­cza się do sys­temu ope­ra­cyj­nego. Kali stoi w pogo­to­wiu z sza­blami w górze.

Nie żyje. Została eks­ko­mu­ni­ko­wana. Pan Nan­dha wstaje i otrze­puje się. Chowa broń. Nie­chluj­nie to wyszło. Nie­za­do­wa­la­jąco. Pozo­stały pyta­nia. Wiele znaj­dzie odpo­wiedź, kiedy Banda z Pięt­na­stego roz­pruje ser­wer, ale Gliną Kryszny nie zostaje się bez intu­icji, a ta pod­po­wiada panu Nan­dzie, że owa plą­ta­nina metalu i pla­stiku jest wstę­pem do nowej i dłu­giej histo­rii. Opo­wie tę histo­rię, roz­wi­kła jej zawi­ło­ści, roz­szy­fruje posta­cie i zda­rze­nia, zamy­ka­jąc całość wła­ści­wym zakoń­cze­niem, ale w tej chwili jego naj­bar­dziej palą­cym pro­ble­mem jest pozby­cie się z gar­ni­turu smrodu spa­lo­nej pasty-tikki.Roz­dział 7

Tal

Tal jedzie dziś pla­sti­kową tak­sówką. Mały bąbel­ko­waty fat­fat pod­ska­kuje na kro­stach i dzio­bach wiej­skiej drogi, pro­wa­dzony przez ner­wo­wego szo­fera w świe­tle jedy­nej przed­niej lampki. Już o mało co nie zde­rzył się z zabłą­kaną krową i szpa­le­rem kobiet z chru­stem na gło­wach. Para­so­lowe drzewa wyła­niają się z głę­bo­kiej, gęstej wiej­skiej nocy. Tary­fiarz przy­pa­truje się pobo­czu, szu­ka­jąc bocz­nej drogi. Wska­zówki doty­czące dojazdu ma przy­kle­jone do deski, żeby widzieć je w świe­tle wskaź­ni­ków. Tyle i tyle kilo­me­trów taką drogą, przez tyle i tyle wio­sek, drugi skręt w prawo po ścien­nej rekla­mie bie­li­zny Rupa. Ni­gdy wcze­śniej nie był poza mia­stem.

Spe­cjalny miks Tala gra nie­re­gu­larne rytmy ano­kha prze­mie­szane z grzmią­cymi akor­dami slav metalu, na cześć gościa. Na imprezę z taką sławą powinno się mieć eks­tra­spe­cjalny miks. Życie Tala można mie­rzyć cią­giem pli­ków ze ścież­kami dźwię­ko­wymi. Jego aeai DJ spre­pa­ro­wało zestaw nie­złych, pul­su­ją­cych beatów, kiedy szki­co­wało pawi­lon weselny dla pary Chawla/Nad­ia­dwala. W życiu tych akto­rów z _Mia­sta i wsi_ tyle się teraz dzieje.

Nagle szarp­nię­cie zrzuca Tala z ławeczki. Fat­fat staje jak wryty. Tal popra­wia roz­pra­sza­jący ter­micz­nie płaszcz, cmoka, widząc kurz na jedwab­nych spodniach, i wtedy zauważa żoł­nie­rzy. Sze­ściu z nich wyła­nia się z noc­nego, wiej­skiego kamu­flażu. Pyzaty Sikh unosi rękę. Pod­cho­dzi do tak­sówki.

– Nie widzie­li­ście nas?

– Tro­chę jeste­ście tacy… mało widoczni – odpo­wiada szo­fer.

– Jakieś prawo jazdy? Pew­nie nie? – pyta dźe­ma­dar.

– Nic z tych rze­czy. Mój kuzyn…

– Nie wie­cie, że jeste­śmy w sta­nie pod­wyż­szo­nej czuj­no­ści? – napo­mina ich Sikh. – Powolne poci­ski Awa­dhów może już idą przez nasz kraj. Trudno je wykryć, maskują się na sto spo­so­bów.

– Ale tak powolne jak ten stru­cel to nie są – żar­tuje tak­sów­karz.

Sikh powstrzy­muje uśmiech i pochyla się, żeby zer­k­nąć na pasa­żera. Tal pośpiesz­nie wyłą­cza beat. Sie­dzi bar­dzo nie­ru­chomo, bar­dzo pro­sto, serce bije zdra­dziecko gło­śno.

– A pan? Pani?

Żoł­nie­rze chi­cho­czą. Sikh jadł cebulę. Talowi wydaje się, że od tego smrodu i napię­cia zaraz zemdleje. Otwiera wie­czo­rową torebkę, wyciąga grube, obra­mo­wane zło­tymi musz­lami zapro­sze­nie. Sikh ogląda je, jakby mogło być pod­stawą do peł­nej rewi­zji oso­bi­stej, potem wci­ska z powro­tem Talowi.

– Masz szczę­ście, że tu dziś sto­imy. Prze­je­cha­li­ście wasz skręt o dobre parę kilo­me­trów. Pew­nie sie­dem albo osiem. Czyli teraz musi­cie…

Tal odzy­skuje oddech. Gdy tak­sów­karz zawraca, Tal wyraź­nie sły­szy przez war­kot alko­ho­lo­wego sil­niczka wredny rechot żoł­nie­rzy.

Mam nadzieję, że was dopadną te powolne poci­ski, myśli.

Na wpół zruj­no­wana świą­ty­nia Ardha­na­ri­swary stoi mię­dzy drze­wami przy grun­to­wej ścieżce odcho­dzą­cej pod kątem pro­stym od szosy. Orga­ni­za­to­rzy imprezy oświe­tlili zjazd bio­lu­mi­ne­scen­cyj­nymi nalep­kami. Zie­lone świa­tełka rysują twa­rze na pniach drzew, upior­nie pod­świe­tlają przy­gar­bione posągi i jak­śów, osa­dzo­nych w przed­wiecz­nej gle­bie. Moty­wem prze­wod­nim przy­ję­cia są dwa prze­ciwne bie­guny: _sakti_ i _puruśa_: ener­gia żeń­ska i męska, sat­twa i tamas – inte­li­gen­cja duchowa i przy­ziemny mate­ria­lizm. Baseny w kształ­cie joni zostały roz­rzut­nie napeł­nione wodą. Tal wspo­mina wła­sną toa­letę przed imprezą: oszczędne ochla­pa­nie się butelką pod­grza­nej mine­ral­nej. W White For­cie – gigan­tycz­nej aglo­me­ra­cji osie­dli miesz­kal­nych, gdzie Tal ma swoje dwu­po­ko­jowe miesz­kanko, nie ma wody już od dwóch mie­sięcy. Dniem i nocą pochody kobiet i dzieci cho­dzą w górę i w dół z bań­kami, mija­jąc jego drzwi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: