Rzeka Bogów - ebook
Rzeka Bogów - ebook
"Rzeka bogów” bez wysiłku bije na głowę dowolną spekulatywną powieść z ostatnich paru lat; to pełen wigoru skok w przyszłość Indii, widziany oczyma dziewięciu zupełnie różnych postaci. Ich historie wikłają się i łączą, podczas gdy McDonald nie tylko snuje rozbuchaną, pełną tajemnicy intrygę, ale także ilustruje przyszłe dylematy ludzkości, przeskakując od jednego odkrycia ku następnemu, prowadząc nas nieubłaganie ku przyszłości, jakiej sami byśmy sobie nie wyobrazili. (…) Książka się kończy, a czytelnik chce więcej, mimo że McDonald, w odróżnieniu od autorów paru innych potężnych tomiszczy, wie jak się kończy opowieść. Nieustanny potok objawień prowadzi do kulminacji, smutnej i ekscytującej zarazem, całkiem jakby autor, na równi z czytelnikiem, pragnął pozostać w roku 2047. „Rzeka bogów” (…) jest (…) prawdopodobnie jak dotąd najwybitniejszą powieścią Iana McDonalda. Gęsta, momentami trudna w odbiorze, kojarzy się z puszczonym na pełen gaz kulturowym zanurzeniem Williama Gibsona; jest pełna naukowego żargonu, spostrzeżeń religijnych i socjologicznych oraz nawiązań do sztuki, tak niskiej, jak i wysokiej. Powieść potrafi jednak wynagrodzić staranną lekturę, więcej niż rekompensując skupienie wartką akcją. Najnowsze dokonanie wielokrotnie już nagradzanego pisarza należy zaliczyć do najlepszych powieści SF wydanych w Stanach Zjednoczonych w tym roku. „San Francisco Chronicle”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-86-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Shiv
Niesiony prądem trup obraca się. W miejscu, gdzie Ganges przecina pięć betonowych pasm nowego mostu, na podporach osadzają się tratwy z rzecznych śmieci, girlandy gałęzi i plastiku. Ciemna bryła ciała w czarnym nurcie wygląda przez chwilę tak, jakby miała do nich dołączyć. Łagodny prąd pociąga je jednak, obraca i przeprowadza nogami do przodu, pod łukiem stali i ruchu ulicznego. Z podniebnych przęseł dobiega ryk ciężarówek. Lśniące chromem, wymalowane w pstrokatych bogów, dniem i nocą szturmują miasto przez most, grzmiąc muzyką z głośników na dachach. Płytka woda drga.
Shiv, po kolana w rzece, zaciąga się głęboko papierosem. Święta Ganga. Osiągnąłeś mokśię. Wyrwałeś się z ćakry. Wianki aksamitek owijają mu się wokół mokrych nogawek. Obserwuje trupa, aż zniknie mu z oczu, potem łukiem czerwonych iskier ciska papierosa w noc i chlupiąc, idzie z powrotem, tam gdzie po osie w wodzie stoi jego merol. Siada na skórzanym tylnym siedzeniu, a chłopak podaje mu buty. Porządne buty. Porządne włoskie skarpetki, nie jakieś bharackie gówno. Za dobre, żeby je marnować na muł i szlam Matki Gangi. Chłopak zapuszcza silnik; muśnięte światłem reflektorów cienkie jak drut sylwetki rozpierzchają się po białym piasku. Jebane dzieciaki. Wszystko dojrzą.
Wielki merol pnie się znad rzeki, przez spękane błoto na biały piasek. Shiv nigdy dotąd nie widział tak niskiej wody. Te gadki o Ganga devi, rzece-bogini nigdy specjalnie doń nie przemawiały – bajki w sam raz dla kobiet, a radźa _swoje wie_, albo co z niego za radźa – ale widząc, jaka jest płytka, jaka słaba, czuje się nieswojo, jakby patrzył na broczącą krwią ranę w ramieniu starego przyjaciela, ranę, której nie da się wyleczyć. Pod pękatymi oponami chrupią kości. Merol rozrzuca dzieciakom resztki ogniska, potem chłopak, Yogendra, włącza napęd na cztery koła i wiezie ich prosto pod górę, wygryzając dwie bruzdy w połaci aksamitek. Pięć pór deszczowych temu sam był takim nadrzecznym dzieciakiem, siedział przy takim kopcącym ogieńku, grzebał w piasku, szukając w szlamie szmat i innych skarbów. I skończy też tutaj. Jak wszyscy. Rzeka wszystko uniesie. Błoto i czaszki.
Wiry niosą ciało, chwytając zwoje jedwabnego sari i powoli je rozwijając. Gdy podpływa do niskiego mostu pontonowego pod zrujnowanym fortem w Ramnagarze, trup wykonuje ostatni obrót i uwalnia się. Wąż jedwabiu wije się przed nim, zahacza o obły nos pontonu i spływa wzdłuż obu jego boków. Ten most zbudowali angielscy saperzy, w państwie przed państwem przed tym państwem; pięćdziesiąt pontonów połączonych wąską stalową belką. Tędy idzie lżejszy ruch – fatfaty, motorowery, motocykle, rowerowe riksze, od czasu do czasu lawirujące między rowerami maruti, z nieustannie roztrąbionym klaksonem; oraz piesi. Most pontonowy to jedna wstęga dźwięku, nieskończona taśma magnetyczna brzmiąca echem kół i stóp. Nagie zwłoki kobiety dryfują parę centymetrów pod autorikszami.
Za Ramnagarem prawy brzeg rozpościera się szeroko i piaszczyście. Tutaj nadzy sadhu wznoszą swe obozowiska z łozy i bambusa i ćwiczą się w zapamiętałej ascezie zanim o świcie popłyną do świętego miasta. Za ich ogniskami strzelają w niebo potężne gazowe pochodnie wielkich przetwórni należących do międzynarodowych korporacji, podświetlając lśniące grzbiety bawołów zbijających się w gromadkę w wodzie obok rozpadającego się Asi Ghatu, pierwszego ze świętych ghatów Varanasi. Na rzece migocą płomyki – paru pielgrzymów i turystów puściło już na wodę dije w małych spodeczkach z liści mango. Będzie ich przybywać, kilometr za kilometrem, ghat za ghatem, aż Ganges zmieni się w konstelację prądów i wstęg światła, kreśląc wzory, w których mędrcy dostrzegą zwiastuny, wróżby i przyszłość narodów. Oświetlają płynącą dalej kobietę. Ukazują jej przeciętną twarz, twarz z tłumu, twarz, której nikomu nie zabraknie, jeśli w ogóle wśród jedenastu milionów mieszkańców miasta jakakolwiek twarz mogłaby być niezastąpiona. Jest pięć kategorii ludzi, których rzuca się rzece, bo nie wolno kremować ich na ghatach: trędowaci, dzieci, kobiety ciężarne, bramini i ukąszeni przez kobrę królewską. Jej bindi mówi, że nie należy do żadnej z tych kast. Niepostrzeżenie prześlizguje się między tłumem łodzi z turystami. Białe dłonie są delikatne, nienawykłe do pracy.
Na ghacie Manikarnika płoną stosy. Żałobnicy znoszą bambusową lektykę nad samą wodę, po zasłanych popiołem stopniach i spękanym błocie. Zanurzają w rzece-odkupicielce owinięte szafranowym całunem ciało, uważnie obmywają mu wszystkie członki. Potem niosą je na stos. Doglądający stosów niedotykalni Domowie obkładają płócienny zwój drewnem, a inni, stojący po pas w wodzie, przesiewają ją płaskimi wiklinowymi koszami, odcedzając złoto z popiołów zmarłych. Każdej nocy na ghacie, gdzie Brahma Stworzyciel złożył ofiarę z dziesięciu koni, pięciu braminów pali arati na cześć Matki Gangi. Pobliski hotel płaci im za to po dwadzieścia tysięcy rupii miesięcznie na głowę, ale ich modlitwy nie tracą od tego na żarliwości. Odprawiają nad ogniem pudźię o deszcz. Ostatni monsun był trzy lata temu. Teraz bluźniercza tama Awadhów w Kunda Khadar zamienia w proch ostatnie krople krwi w żyłach Gangi. Ostatnio różane płatki rzucają na wodę nawet niewierzący i agnostycy.
Yogendra steruje wielkim merolem po tej drugiej rzece, nieznającej posuchy rzece opon, poprzez ścianę dźwięku i ruchu, wieczny czakram Varanasi – jednego wielkiego korka. Przeciskając się między fatfatami, objeżdżając rowerowe riksze, zjeżdżając na drugą stronę drogi, aby ominąć krowę przeżuwającą stary podkoszulek, właściwie nie zdejmuje ręki z klaksonu. Shiv ma immunitet na wszystkie wykroczenia drogowe, z wyjątkiem przejechania krowy. Ulica zlewa się z chodnikiem: stragany, budy z gorącym jedzeniem, kaplice, uliczne świątynki obwieszone girlandami nagietków. „Pozwólcie naszej Rzece swobodnie płynąć!” – obwieszcza ręcznie wypisany transparent protestujący przeciw tamie. Banda chłopaków z call centre, idąca na łowy w najlepszych czystych koszulach i spodniach, przecina terenówce drogę. Tłuste łapy na lakierze, Yogendra krzyczy na tę bezczelność. Ruch uliczny staje się coraz gęstszy i bardziej skrępowany, kobiety i pątnicy muszą przyciskać się do ścian i drzwi, żeby przepuścić Shiva. Powietrze aż uderza do głowy oparami alkopaliwa. To podróż monarchy, to demonstracja. Trzymając na kolanach zroszoną od zimna metalową butlę, Shiv wjeżdża do miasta, z którym łączy go imię i dziedzictwo.
Najpierw było Kashi: pierworodne pośród miast; siostra Babilonu, Teb, która przeżyła je oba; miasto światła, gdzie Dźjotirlinga Śiwy, boska twórcza energia, eksplodowała z ziemi świetlnym słupem. Potem zostało Varanasi, najświętszym z miast, dworem bogini Gangi, miastem śmierci i pątników, które przeżyło cesarstwa i królestwa, Radźów i wielkie narody, płynąc przez czas, jak jego rzeka płynie przez wielką równinę północnych Indii. Za nim wyrosło Nowe Varanasi; globalne dolary wlewające się w indyjską studnię siły roboczej bez dna wypiętrzyły wały i fortece nowych osiedli, pnące się za pałacami szklane iglice siedzib wielkich korporacji oraz wąskie, splątane ulice. Potem nastąpiło nowe państwo i Nowe Varanasi znów stało się legendarnym Kashi; pępkiem świata odrodzonym jako najnowsza Ginza południowej Azji, tylko że towarem są tu ciała. To miasto schizofrenii. Na zatłoczonych ulicach pielgrzymi potrącają japońskich seksturystów. Między klatkami nastoletnich prostytutek żałobnicy niosą na ramionach zmarłych. Zasymilowani, szczupli goście z Zachodu, z brodami i koralikami, oferują masaż głowy, podczas gdy dziewczyny ze wsi zapisują się do agencji matrymonialnych i uważnie przeglądają linię z rocznym dochodem w bazach danych desperatów.
_Hello, hello, skąd jesteś? Gandzia Nepali kadzidełka? Chce młodą dziewczynę, bara bara? Zobaczyć jak kobieta wkłada sobie amerykańską piłkę do football? Dziesięć dolarów. Zrobi ci tak wielki fiut, że będzie straszył ludzi._ Karty, horoskopy, hora czakra, tłuste czerwone tilaki odciskane na czołach turystów. Nieletni guru. Ciuchy! Moda! Sportowe podróbki, lewe oprogramowanie, kopie pakietów wielkich firm, produkcje filmowe z ostatniego miesiąca, zdubbingowane przez jednego faceta, jednym głosem, w sypialni twojej kuzynki, palmery i lighthoeki z podejrzanych fabryczek, wątpliwe dżin i whisky pędzone w starych garbarniach (najbardziej szacowna marka, John E. Walker). Odkąd zepsuł się monsun, zepsuła się także woda; na butelki, na szklaneczki, na łyczki, ze zbiorników, cystern, opakowanych w folię palet, plastikowych butelek, plecaków i worków z koźlej skóry. Ci Banglowie i ich góra lodowa; myślisz, że z tego spadnie nam w Bharacie choćby jedna kropla? Kupuj, pij.
Mijając rozpłomieniony ghat i świątynię Śiwy, powoli, tektonicznie przewracającą się w varanaski muł, rzeka skręca nieco na wschód. Trzeci zestaw filarów mostu tnie wodę na kocie języczki. Falują światła, światła ekspresowego śatabdi pędzącego przez rzekę na dworzec w Kashi. Opływowy ekspres głośno postukuje na złączach, gdy zwłoki kobiety uwalniają się spod kolejowego mostu na otwartą wodę.
Za Kashi i New Varanasi jest jeszcze trzecie Varanasi. Na planach i w materiałach prasowych architektów i ich firm PR-owskich nazywa się „New Sarnath”, wykorzystując prestiż starodawnego buddyjskiego miasta. Wszyscy inni mówią „Ranapur”; na wpół zbudowana stolica świeżo opierzonego rodu polityków. Jak zwał, tak zwał, jest to największy plac budowy w całej Azji. Światła nigdy nie gasną, nigdy nie ustaje praca. Hałas jest ogłuszający. Pracuje tu sto tysięcy ludzi, od ćowkidarów po inżynierów budowlanych. Przepiękne i śmiałe wieżowce wyrastają z bambusowych kokonów rusztowań, buldożery rzeźbią szerokie bulwary i aleje ocieniane zmodyfikowanymi genetycznie drzewami asioka. Nowe państwa domagają się nowych stolic, Ranapur będzie zatem wizytówką kultury, przemysłu i wizjonerstwa Bharatu. Centrum Kulturalne Sajidy Rany. Centrum konferencyjne Rajiva Rany. Wieża telekomunikacyjna Ashoka Rany. Ministerstwa i administracja państwowa, ambasady, konsulaty, inne rządowe rekwizyty. Ranowie uczynią z Varanasi to, co Brytyjczycy z Delhi. Tak mówi się w budynku w sercu tego wszystkiego, Bharad Sabha, kwiecie lotosu z białego marmuru, gdzie mieści się Parlament Bharatu i urząd Sajidy Rany, pani premier.
Reflektory budów odbijają się od płynącego rzeką kształtu. Nowe ghaty mogą sobie być z marmuru, ale rzeczne dzieciaki to stuprocentowe Varanasi. Zadarte głowy. Coś tam jest. Coś jasnego, błyszczącego. Hartowane kiepy. Dzieciaki rzucają się w wodę. Brodzą, zanurzone po uda po płytkiej, ciepłej jak krew wodzie, nawołując się gwizdami. Coś jest. Trup. Trup kobiety. Nagi trup kobiety. W Varanasi to nic szczególnego, ani nowego, niemniej chłopcy i tak wyciągają ją na brzeg. Może da się z niej odzyskać jeszcze jakąś ostatnią wartościową rzecz. Biżuterię. Złote zęby. Protezy stawów biodrowych. W promieniach budowlanych reflektorów chłopcy wywlekają zdobycz za ramiona na brudny piasek. Na szyi błyska coś srebrnego. Chciwe dłonie łapią łańcuszek z triśulą, trójzębem wyznawców Pana Śiwy. I nagle dzieciaki uciekają z cichym krzykiem.
Kobieta jest rozcięta od mostka po łono. W świetle z budowy połyskuje splątana masa jelit. Dwa krótkie cięcia czysto pozbawiły ją jajników.
Shiv w swoim szybkim, niemieckim samochodzie tuli do siebie omszoną kondensacją srebrną butlę, podczas gdy Yogendra przeciska go przez korek.Rozdział 2
Pan Nandha
Pan Nandha, gliniarz, Pies Kryszny podróżuje dziś rano pociągiem, w wagonie pierwszej klasy. Pan Nandha jest w wagonie pierwszej klasy jedynym pasażerem. Pociąg to elektryczny ekspres, śatabdi, firmy Bharat Rail: mknie trzysta pięćdziesiąt na godzinę specjalnie zbudowaną szybką linią, przechylając się na łagodnych zakrętach. Wioski drogi pola miasteczka świątynie uciekają rozmazane w tył, spowite sięgającą tylko do kolan poranną mgiełką. Pan Nandha w ogóle ich nie widzi. Za przyciemnionym oknem skupia się na wirtualnych stronicach „Bharat Timesa”. Artykuły i reportaże wideo unoszą się nad stołem, gdy jego lighthoek pompuje mu dane bezpośrednio do kory wzrokowej. W ośrodkach słuchowych: _Nieszpory najświętszej Maryi Panny_ Monteverdiego, wykonywane przez wenecką Cameratę i Chór św. Marka.
Pan Nandha bardzo lubi włoską muzykę renesansową. Pan Nandha jest głęboko zafascynowany muzyką europejskiej tradycji humanistycznej. Pan Nandha sam uważa się za człowieka renesansu. Może więc czytać sobie informacje o wodzie, albo i wojnie, o demonstracjach pod figurą Hanumana, o projekcie budowy stacji metra pod rondem Sarkhand, skandalach, plotkach i sporcie, lecz część jego kory wzrokowej, do jakiej lighthoek nigdy nie dotrze, wyobraża sobie piazze i kampanile siedemnastowiecznej Cremony.
Pan Nandha nigdy tam nie był. Nigdy nie zwiedzał Włoch. Jego wyobrażenia to malownicze obrazy z kanału History Planet, skrzyżowane z własnymi wspomnieniami z Varanasi, miasta jego narodzin, i Cambridge, miasta, gdzie na nowo narodził się intelektualnie.
Pociąg mija w pędzie wiejską cegielnię; dym z pieców ściele się nad mgłą. Stosy cegieł przypominają ruiny nienarodzonej cywilizacji. Stoją tam dzieciaki i gapią się, machając dłońmi, oszołomione szybkością. Kiedy pociąg przejedzie, wlezą na tory i zaczną szukać wetkniętych w złącza szyn jednopaisowych monet. Ekspres rozsmarowuje je cieniutko po szynie. Można coś za nie kupić, ale nic cenniejszego niż oglądanie, jak stają się kleksem na drodze śatabdiego.
Wzdłuż wagonu idzie kołyszącym się krokiem ćaj-wallah.
– Sahib?
Pan Nandha wręcza mu dyndającą na sznureczku torebkę. Herbaciarz kłania się, bierze ją, udrapowuje na plastikowym kubku i nalewa wrzątku z trzymanego na głowie naczynia. Pan Nandha cierpi na ciężką drożdżycę. Herbatka jest ajurwedyjska, przygotowana na receptę. Pan Nandha unika także zbóż, owoców, produktów sfermentowanych, w tym alkoholu, wielu produktów sojowych oraz wszystkich mlecznych.
Telefon zadzwonił o czwartej nad ranem, kiedy pan Nandha dopiero co zasnął po przyjemnym seksie ze swoją piękną żoną. Próbował jej nie przeszkadzać, ale ona nigdy nie może spać, kiedy on się budzi, więc wstała i przygotowała mu Torbę Delegacyjną, której zawartość dhobi-wallah utrzymywał w porządku – świeżą i poskładaną. Odprowadziła go do samochodu Ministerstwa. Samochód ominął plac przed dworcem, zatłoczony fatfatami i rikszami czekającymi na sypialny z Agry, i podwiózł go przez bocznice rozrządowe prosto na peron, gdzie czekał już długi, opływowy, elektryczny pociąg. Funkcjonariusz Bharat Rail zaprowadził go do zarezerwowanego miejsca w zarezerwowanym wagonie. Trzydzieści sekund później pociąg ulotnił się z dworca Kashi. Całe trzysta metrów wagonów zatrzymano dla Psa Kryszny.
Pan Nandha wspomina seks z żoną i dzwoni do niej z palmera. Pojawia się w jego korze wzrokowej. Nie dziwi się, widząc ją na dachu. Odkąd zaczęły się prace nad ogrodem, Parvati spędza na dachu apartamentowca coraz więcej czasu. Za betoniarką, stertami bloczków i workami z kompostem pan Nandha widzi poranne światła w oknach czynszówek, nachylających się mocno do siebie nad wąskimi ulicami. Zbiorniki z wodą, panele słoneczne, anteny satelitarne i rzędy doniczek z geranium odcinają się konturem na tle bezbarwnego, mglistego nieba. Parvati odgarnia za ucho pasemko włosów i mruży oczy do bindi kamerki.
– Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej. Za dziesięć minut będę na miejscu. Po prostu chciałem do ciebie zadzwonić.
Uśmiecha się. Panu Nandzie topnieje serce.
– Dziękuję, miło, że o mnie pomyślałeś. Obawiasz się tego zadania?
– Nie, to rutynowa ekskomunika. Chcemy ją dopaść, zanim wybuchnie panika.
Parvati kiwa głową, wciągając dolną wargę, jak to ma w zwyczaju, kiedy myśli.
– A ty co będziesz dzisiaj robić?
– O – mówi, odwracając się ku ogrodowi. – Przyszedł mi do głowy taki pomysł. Nie złość się na mnie, proszę, ale pomyślałam, że nie potrzeba nam tylu krzaków. Chciałabym posadzić trochę warzyw. Parę rzędów fasolek, trochę pomidorków i papryki – dają świetną osłonę – może nawet trochę ketmii i bakłażanów? I zioła. Bardzo chcę hodować zioła, asant, kolendrę, słodką bazylię.
Pan Nandha uśmiecha się w swoim zarezerwowanym fotelu pierwszej klasy.
– Moja prawdziwa miejska ogrodniczka.
– Ależ nic, czego mógłbyś się wstydzić. Tylko parę grządek, zanim przeniesiemy się do Cantonmentu, do bungalowu. Mogłabym ci hodować warzywa na twoje sałatki. Oszczędzilibyśmy trochę, przywożą je z Europy, z Australii, widziałam nalepki. Zgadzasz się?
– Co tylko zechcesz, kwiatuszku.
Parvati klaszcze w dłonie z radości.
– No to dobrze. Może to trochę bezczelne z mojej strony, ale już umówiłam się z Krishanem do dostawcy nasion.
Pan Nandha często powątpiewa, czy dobrze zrobił, sprowadzając swoją ukochaną żonę do varanaskiego krwiożerczego towarzystwa, wiejską dziewczynę między kobry. Socjety z Cantonmentu – jego koledzy z pracy, osoby równe mu rangą – napawa go obrzydzeniem. Szepty, spojrzenia, plotki, zawsze słodziutkie i ugrzecznione, ale ciągle ważą, mierzą i oceniają. Cnota i występek w najdelikatniejszej z równowag. Dla facetów sprawa jest prosta. Ożeń się najlepiej, jak dasz radę – o ile dasz radę. Pan Nandha ożenił się w ramach swojej dźati – bardziej niż Arora, jego przełożony w Ministerstwie, bardziej niż większość rówieśników. Porządne małżeństwo Kayastha-Kayastha, ale tu, w nowym Ranapurze, te rygory wydają się już bez znaczenia. Widziałeś tę żonę Nandhy? Co za akcent, posłuchaj. W ogóle nie umie mówić. Ani słowa. Nie ma nic do powiedzenia. Otwiera gębę i wylatują muchy. Kompletna wioska. Mówię ci. Dalej włazi nogami na deskę klozetową i kuca.
Pan Nandha stwierdza, że pięści ma zaciśnięte z wściekłości na samą myśl o wplątaniu Parvati w te okropne gierki: mój mąż to, moje dzieci tamto, mój dom owamto. Ona wcale nie potrzebuje bungalowu w Cantonmencie, dwóch aut, pięciorga służących i dziecka od znanego projektanta. Sprawdziła, jak każda nowoczesna żona, jego kwestie finansowe i badania genetyczne, jednak ich związek zawsze opierał się na szacunku i miłości; nie był rozpaczliwym skokiem po pierwszy towar na darwinowskim rynku matrymonialnym Varanasi. Kiedyś z kobietą dawali posag. To mężczyzna był wartością, bogactwem. Na tym właśnie polega problem. Teraz, po ćwierć wieku selekcji zarodków, dyskretnych podmiejskich klinik i staroświeckich, tradycyjnych w Kashi, zabiegów na schodach, w samochodzie, w powietrzu, w miejskiej klasie średniej Bharatu jest czterokrotnie więcej mężczyzn niż kobiet.
Pan Nandha czuje delikatną zmianę przyspieszenia. Pociąg zwalnia.
– Muszę kończyć, kochanie, dojeżdżamy do Nawady.
– Ale nic ci nie grozi, skarbie, prawda? – pyta Parvati. Spogląda z obawą w kamerę.
– Nic a nic, skarbie. Robiłem to sto razy.
– Kocham cię, mężu.
– Kocham cię, mój skarbie.
Żona pana Nandhy znika mu z głowy. Zrobię to dla ciebie, myśli, gdy pociąg dowozi go na miejsce decydującej rozgrywki. Zabijając to, będę myśleć o tobie.
Przystojna kobieta-dźemadar miejscowej Obrony Cywilnej wita pana Nandhę eleganckim salutem z peronu. Dwuszereg dźawanów powstrzymuje swoimi lathi tłum gapiów. Gdy konwój wyjeżdża na ulicę, eskorta ustawia się z przodu i z tyłu.
Nawada to miasto-ulicówka, nazwa nalepiona na unię czterech gównianych miasteczek. Potem z nieba spadła garść dotacji na rozwój, pospiesznie zaprojektowana siatka ulic, ekspresowo zbudowane metalowe szopy z fabrykami i magazynami, wypchane farmami danych i call centrami. Spinamy kablami i łączami satelitarnymi, podłączamy do prądu i niech nam tłuką krory rupii. To właśnie między budami magazynów z falistego aluminium i włókna węglowego, nie w niebotycznych wieżach Ranapuru, wykuwa się przyszłość Bharatu. Pan Nandha w ogromnym, wojskowym hummerze mija niesieciowe sklepy i warsztaty produkujące części do samochodów. Czuje się jak wjeżdżający do miasta płatny morderca. Z drogi zjeżdżają mu skutery wiozące z tyłu siedzące bokiem, po damsku, wiejskie dziewczyny.
Eskorta skręca w zaułek między dwiema szopami z pianobetonu, syrenami torując drogę hummerowi. Słup elektryczny ugina się pod ciężarem nielegalnie podpiętych kabli. Pod ogromną, pozbawioną okien betonową kostką siedzą w kucki kobiety, dzieląc się śniadaniowym ćajem i plackiem roti; mężczyźni stoją z dala od nich, w najdalszym zakątku placu, i palą. Pan Nandha patrzy na wyciągnięte do błogosławieństwa ręce farmy słonecznej Ray Power. Pozdrowienie oddane słońcu.
– Wyłączcie te syreny – poleca przystojnej dźemadarce, która nazywa się Sen. – To coś ma inteligencję przynajmniej na poziomie zwierzęcia. Jeśli ktoś je ostrzeże, będzie próbowało wykopiować się na zewnątrz.
Sen odkręca szybę i wykrzykuje rozkazy eskorcie. Syreny milkną.
Hummer jest jak stalowa cieplarnia. Spodnie pana Nandhy przyklejają się do winylowego pokrowca na siedzeniu, ale jest zbyt dumny, by się wiercić. Nasuwa hoeka na ucho, przytyka przekaźnik kostny w najlepszym punkcie czaszki i otwiera skrzyneczkę z awatarami.
Ganeśa, Pan Pomyślnych Początków i Pogromca Przeszkód, majestatycznie jadący na szczurze, wznosi się nad płaskimi dachami i lasami anten Nawady, potężny jak burzowa chmura. W rękach ma swe atrybuty: bodziec, pętlę ze sznura, złamany słoniowy kieł, ryżowy pierożek i miskę z wodą. W wydatnym brzuchu mieści całe cyberprzestrzenne wszechświaty. On jest portalem. Pan Nandha zna na pamięć gesty przywołujące każdy z awatarów. Ręką przyzywa latającego hanumana z jego maczugą i górą; Śiwę Nataradźię, Władcę Tańca, o jeden taneczny krok od zniszczenia i odrodzenia wszechświata; Durgę Ciemną, boginię słusznego gniewu, z bronią w każdej z dziesięciu rąk; Pana Krysznę z fletem i naszyjnikiem; Kali burzycielkę opasaną w talii odciętymi rękami. W oczach umysłu pana Nandhy agenty aeai Ministerstwa nachylają się nad maleńką Nawadą. Są gotowe. Chętne. I głodne.
Eskorta skręca w podjazd dla ciężarówek. Rój policjantów próbuje rozdzielić cisnących się ludzi, by przepuścić hummera. Uliczka jest zablokowana: karetka, radiowóz policyjny, elektryczny dostawczy jeepney. Pod przednim kołem furgonetki coś leży.
– Co się tu dzieje? – pyta pan Nandha, podchodząc z wysoko uniesioną legitymacją Ministerstwa.
– Sir, pracownik z fabryki spanikował i wybiegł na ulicę, prosto pod koła – odpowiada sierżant policji. – Coś krzyczał o dżinnie, że w fabryce jest dżinn i zaraz ich wszystkich dopadnie.
Wy to nazywacie „dżinnem”, myśli pan Nandha, rozglądając się po okolicy. Ja zaś „memem”. Niematerialnym replikatorem, jak żarty, plotki, zwyczaje, wierszyki dla dzieci. Umysłowe wirusy. Bogowie, demony, dżinny, zabobony. To coś w fabryce nie jest żadną nadnaturalną istotą, nie ma płomiennego ducha, ale z pewnością jest niematerialnym replikatorem.
– Ilu jest tam w środku?
– Dwa trupy, sir. To była nocna zmiana. Reszta uciekła.
– Proszę oczyścić ten obszar – rozkazuje pana Nandha.
Dźemadarka Sen przekazuje rozkaz swoim dźawanom. Pan Nandha mija zwłoki z narzuconą na twarz skórzaną kurtką oraz dygocącego kierowcę furgonetki na tylnym siedzeniu policyjnego maruti. Lustruje miejsce. W tej pogiętej, metalowej szopie produkuje się pastę-tikkę. Rodzina emigrantów zarządza nią z Bradford. Nowe miejsca pracy w twojej ojczyźnie. Na tym właśnie stoją mieściny w rodzaju Nawady. Dla pana Nandhy sama idea pasty-tikki to obrzydlistwo, ale w tym roku kuchnia brytyjskiej azjatyckiej diaspory to sam szczyt mody. Mruży oczy, zerkając na szafkę telefoniczną.
– Niech ktoś przetnie ten kabel.
Gdy wiejska policja ugania się za drabiną, pan Nandha odszukuje brygadzistę nocnej zmiany, grubego Bengalczyka skubiącego nerwowo skórki wokół paznokci. Śmierdzi czymś, pan Nandha przypuszcza, że pastą-tikką.
– Macie tu komórkową stację bazową albo łącze satelitarne? – pyta.
– Tak tak, wewnętrzną sieć komórkową. Dla robotów. I takie cóś, co odbija sygnały od śladów meteorów, żeby rozmawiać z Bradford.
– Pani Sen, niech ktoś z pani ludzi zajmie się anteną satelitarną. Może jeszcze zdążymy zatrzymać wykopiowywanie.
Policji wreszcie udaje się wypchnąć mieszkańców pobliskiego slumsu na koniec uliczki. Dźawan macha z dachu, dając znać, że gotowe.
– Proszę wyłączyć wszystkie urządzenia telekomunikacyjne – poleca pan Nandha. Dźemadar Sen i sierżant Sunder wchodzą wraz z nim do nawiedzonej fabryki. Poprawia swój garnitur w stylu Nehru, wyciąga mankiety koszuli i w przysiadzie przemyka pod metalową roletą na pole bitwy. – Trzymajcie się blisko i róbcie dokładnie to, co mówię. – Oddychając powolną techniką pranajama, w której Ministerstwo ćwiczy swoich funkcjonariuszy, pan Nandha dokonuje wstępnej oceny wzrokowej.
Typowy produkt dotacji na wsparcie rozwoju. Plastikowe beczki z surowcami spożywczymi po jednej stronie, główna linia produkcyjna pośrodku, pakowanie i wysyłka po drugiej. Żadnych zabezpieczeń, ubrań ochronnych, sprzętu do ochrony przed hałasem, klimatyzacji; jedna łazienka dla mężczyzn, jedna dla kobiet.
Wszystko ograniczone przez księgowych do niezbędnego minimum. Minimalna robotyzacja; w tych miastach zawsze tańsze są ludzkie ręce. Po prawej szereg kostek z glastiku zawierających biura i sprzęt aeai. Dozowniki z wodą i wentylatory, wszystkie nieruchome. Słońce jest już wysoko. Hala przypomina stalowy piec.
Po lewej stronie stoi wbity w ścianę wózek widłowy. Zwłoki, na wpół wyprostowane, są ledwo widoczne między nim a ścianą z falistej blachy. Krew, lśniąca i z rojącymi się muchami, skrzepła pomiędzy kołami. Człowiek został nadziany na widły podnośnika, jak na bagnet. Pan Nandha sznuruje z niesmakiem usta.
Wszędzie oczy kamer. Nic się już z tym nie da zrobić. Widzi ich.
Podczas swojej trzyletniej kariery łowcy zbiegłych aeai pan Nandha zobaczył sporo zwłok, które powstają, kiedy ludzie i sztuczne inteligencje wejdą sobie w drogę. Wyciąga broń. Oczy pani dźemadar się rozszerzają. Pistolet pana Nandhy jest wielki, czarny i wygląda jak odlany w piekle. Ma wszystkie gałki, wihajstry i bajery, jakich potrzebuje na swojej broni Pies Kryszny, ma automatyczne celowanie i dwa rodzaje ognia. Dolna lufa zabija mięso; rozpryskowe pociski o niskiej prędkości. Jedno trafienie w dowolną część ciała to pewna śmierć od urazu uderzeniowego. W końcu Dum-Dum to nazwa dzielnicy Kolkaty. Górna lufa jest na duchy. Emituje impulsy elektromagnetyczne; zygawat mocy zogniskowany w trzymilisekundowy kierunkowy promień. Białkowe układy fajczą się. Kwantowe procesory lecą w Heisenberga. Nanorurki węglowe odparowują. To broń do anihilowania zbuntowanych aeai. Sterowana żyroskopami orientującymi się po GPS-ie i kontrolowana przez awatar Indry, Pana Piorunów, broń pana Nandhy zawsze zabija i nigdy nie pudłuje.
Smród pasty-tikki dotkliwie szarpie pana Nandhę na dnie. Jak to możliwe, że ten muł, ten syf, to sam szczyt mody? Jeden z wielkich, stalowych przemysłowych garów jest przewrócony, zawartość wylana na podłogę. Tu leżą drugie zwłoki. Górna połowa ciała tonie w paście-tikce. Pan Nandha czuje zapach gotowanego mięsa, zakrywa usta chusteczką. Zauważa spodnie na kant, eleganckie buty, wyprasowaną koszulę. Czyli to będzie informatyk. Doświadczenie pana Nandhy mówi, że aeai, jak psy, najpierw atakują swoich panów.
Przywołuje Sen i Sundera. Wiejski policjant zachowuje się nerwowo, natomiast pani dźemadar unosi karabin.
– To nas słyszy? – pyta, obracając się.
– Wątpię. Aeai pierwszego poziomu rzadko mają umiejętności językowe. Mamy do czynienia z czymś o inteligencji małpy.
– I charakterem tygrysa – rzuca sierżant Sunder.
Pan Nandha wywołuje Śiwę z przestrzeni fabryki, układa dłonie w mudrę i hala ożywa, rozświetlając się systemem nerwowym łącz informacyjnych. Dla Śiwy to moment: wejść do fabrycznego intranetu, wyśledzić serwer, mały, nijaki sześcianik na rogu biurka i przecisnąć się przez firewall do systemu fabryki. Katalogi i pliki rozmywają się w tyłomózgowiu pana Nandhy. Jest. Zabezpieczone hasłem. Przywołuje Ganeśię. Pogromca Przeszkód natychmiast znajduje kwantowy klucz. Pan Nandha się niepokoi. Odprawia Ganeśię i posyła Krysznę. Za tą kwantową ścianą może się kryć jakiś dżinn. Albo równie dobrze trzy tysiące zdjęć chińskich dziewczyn kopulujących z wieprzami. Pan Nandha obawia się, że zbuntowana aeai zdążyła się powielić. Jedna wysłana wiadomość, a wytropienie tego spod ziemi zajmie całe tygodnie. Kryszna melduje, że log ruchu wychodzącego jest czysty. Czyli to jest ciągle gdzieś w budynku. Pan Nandha wyłącza bezprzewodową sieć, odłącza serwer i bierze go pod pachę. Jego ludzie w Ministerstwie dobiorą mu się do tajemnic.
Przystaje, węszy. Czyżby odór pasty-tikki stał się silniejszy i bardziej gryzący? Pan Nandha pokasłuje, coś drapie go w gardle – palone chili. Widzi, że Sen też węszy i marszczy czoło. Słyszy szum wielkiego elektrycznego wyciągu.
– Uciekamy! – krzyczy i dokładnie w tym momencie łańcuchowy napęd rolety rusza z szarpnięciem, a kadź do gotowania numer dwa eksploduje dławiącym dymem z chili. – Szybko, szybko! – rozkazuje, wymrugując drażniące łzy, z chusteczką przyciśniętą do ust. Razem z pozostałymi ucieka pod opadającą roletą. Brakowało paru milimetrów. W uliczce z irytacją otrzepuje brud z garnituru.
– Bardzo denerwujące – mówi pan Nandha. Woła do robotników od pasty-tikki: – Ej, wy! Jest jakieś inne wejście?!
– Z boku, sahib – odpowiada nastolatek z chorobą skóry, jakiej pan Nandha wolałby nie oglądać w pobliżu czegokolwiek spożywanego przez ludzi.
– Nie ma czasu do stracenia! – woła, unosząc broń. – Mogło już wykorzystać zamieszanie i uciec. Za mną.
– Ja tam nie idę – protestuje Sunder, z dłońmi na udach. Mężczyzna w średnim wieku, nabierający tłuszczu na brzuchu i biodrach, a w podręczniku procedur posterunkowego z Nawady nie ma nic na taką okazję. – Nie jestem zabobonny, ale jeśli to nie dżinn, to ja nie wiem co.
– Dżinnów nie ma – mówi pan Nandha.
Sen idzie tuż za nim. Jej maskujący ubiór jest dokładnie koloru pasty-tikki. Zakrywają twarze, wciskają się w duszne boczne przejście wyściełane niedopałkami i wchodzą wyjściem przeciwpożarowym. Powietrze dusi od dymu z chili. Pan Nandha czuje, jak wpija mu się pazurami w głąb gardła, kiedy grzebie w awatarach, szukając najpotężniejszego z programów, Kali Burzycielki. Wpina się do fabrycznej sieci i wpuszcza ją do systemu. Przejdzie przez strony www, sieci przewodowe i bezprzewodowe, wkopiuje się do każdej stacjonarnej i przenośnej jednostki komputerowej. Oznaczy, wyśledzi i wykasuje wszystko, co jest pozbawione licencji. Kiedy Kali skończy, z Pasta-Tikka, Inc. zostaną tylko strzępy. Właśnie dlatego pan Nandha odizolował fabrykę. Wpuszczona do globalnej sieci Kali w sekundę narobiłaby na całym kontynencie szkód na krory rupii. Nie ma lepszego psa na aeai niż inna aeai. Zdarzało się, że sam zapach Kali, mangusty w pogoni za wężem, wystarczał, by wypłoszyć aeai z kryjówki.
W pełnej rozdzielczości lighthoeka Kali wygląda niesamowicie – opasana odciętymi rękami, krzywe szable uniesione, wysunięty język i wybałuszone oczy. Wznosi się nad powoli osiadającą chmurą dymu z chili, a wokół niej jedna po drugiej gasną konstelacje danych. Tak pewnie wygląda śmierć, myśli pan Nandha. Delikatna niebieska poświata przepływu informacji migoce i gaśnie punkt za punktem. Impulsy nerwowe zawodzą jedne po drugich, bodźce zmysłowe słabną, świadomość się rozpada.
Spłoszona milknącymi wokół maszynami Sen przybliża się do pana Nandhy. Działają tu siły i istoty, których nie rozumie. Kiedy przez pełną minutę już nic się nie rusza ani nie gaśnie, Sen pyta:
– Myślisz, że wszystkie zdechły?
Pan Nandha sprawdza raport od Kali.
– Usunąłem dwieście podejrzanych plików i programów. Jeśli choć jeden procent z tego to kopie aeai… – Ale jego zmysły drażni coś więcej niż tylko chili w gardle.
– Czemu one to robią? Czemu znienacka dostają wścieklizny? – pyta Sen.
– Zawsze odkrywałem, że u źródeł problemu z komputerem leży ludzka ułomność – mówi pan Nandha, obracając się powoli, próbując ustalić, co wzbudziło jego podejrzenie. – Podejrzewam, że nasz przyjaciel kupował od sundarbanów nielegalne, hybrydowe aeai. Z mojego doświadczenia wynika, że z przechowalni danych nigdy nie wyszło nic dobrego.
Sen ma kolejne pytanie, ale pan Nandha ucisza ją gestem. Słyszy ruch, bardzo daleki, bardzo słabiutki. Kali pozostawiła z fabrycznego softu akurat tyle, żeby Śiwa mógł się podłączyć do systemów monitoringu. W kamerach nie ma nic, tak jak się spodziewał, ale w rozmytym świecie podczerwieni coś się porusza. Zadziera głowę, spoglądając na galeryjkę suwnicy na końcu hali.
– Widzę cię – mówi, kiwając na Sen. Ta wchodzi na galerię z jednego końca. Pan Nandha wybiera drugi. To coś jest gdzieś u góry, na suficie. Idą ku sobie.
– W którymś momencie się rzuci – ostrzega Nandha.
– Co się rzuci? – szepcze Sen, ściskając swoją potężną broń.
– Podejrzewam, że skopiowała się do robota i próbuje tym sposobem uciec. Spodziewaj się czegoś małego i szybkiego.
Pan Nandha słyszy to teraz między metalicznymi odgłosami ludzkich kroków, coś drapiącego o dach, próbującego wybić sobie dziurę i uciec. Pan Nandha unosi rękę, pokazując dźemadar Sen, by szła ostrożnie. Ma przeczucie, że jest dokładnie pod tym czymś. Wpatruje się we wronie gniazdo kabli i rurek. Nagle dźga go kamera-oko na słupku. Pan Nandha odskakuje. Sen unosi broń; zanim zdąży pomyśleć, wypuszcza serię w sufit. Coś spada tak blisko pana Nandhy, że prawie go uderza, coś składającego się z samych nóg, rozedrganych, rozbieganych. To robot inspekcyjny, mała, wspinająca się maszynka podobna do czepiaka. Pojedynczych firm z reguły na nie nie stać, ale firmy developerskie kupują po jednym i obsługują nim cały kwartał hal. To coś będzie miało dostęp do wszystkich budynków w tej strefie przemysłowej. Maszyna staje dęba, pędzi ku niemu, potem zawraca i leci bezładnym zygzakiem ku Sen. Wie tylko, że chce istnieć, a te stworzenia chcą ją zabić. Spanikowana nagłą serią, Sen zapomina wszelkie wojskowe instynkty, gdy to coś pędzi ku niej w podskokach. Gmera przy swoim karabinku szturmowym. Pan Nandha ze spokojem, klarownie uświadamia sobie, że jej panika go zabije.
– Nie! – krzyczy i wyciąga pistolet.
Indra namierza cel, celuje, strzela. Impuls na chwilę przeciąża nawet jego hoeka. Świat znika oślepiony wybuchem. Robot zamiera, dostaje konwulsji, spada w snopie żółtych iskier. Nogi mu drgają, wysuwają się słupki z oczami. Z otworów wentylacyjnych unoszą się strużki dymu. Pana Nandhy to nie zadowala. Stoi nad martwą aeai, potem klęka i podpina skrzynkę z awatarami do złącza serwisowego. Ganeśa podłącza się do systemu operacyjnego. Kali stoi w pogotowiu z szablami w górze.
Nie żyje. Została ekskomunikowana. Pan Nandha wstaje i otrzepuje się. Chowa broń. Niechlujnie to wyszło. Niezadowalająco. Pozostały pytania. Wiele znajdzie odpowiedź, kiedy Banda z Piętnastego rozpruje serwer, ale Gliną Kryszny nie zostaje się bez intuicji, a ta podpowiada panu Nandzie, że owa plątanina metalu i plastiku jest wstępem do nowej i długiej historii. Opowie tę historię, rozwikła jej zawiłości, rozszyfruje postacie i zdarzenia, zamykając całość właściwym zakończeniem, ale w tej chwili jego najbardziej palącym problemem jest pozbycie się z garnituru smrodu spalonej pasty-tikki.Rozdział 7
Tal
Tal jedzie dziś plastikową taksówką. Mały bąbelkowaty fatfat podskakuje na krostach i dziobach wiejskiej drogi, prowadzony przez nerwowego szofera w świetle jedynej przedniej lampki. Już o mało co nie zderzył się z zabłąkaną krową i szpalerem kobiet z chrustem na głowach. Parasolowe drzewa wyłaniają się z głębokiej, gęstej wiejskiej nocy. Taryfiarz przypatruje się poboczu, szukając bocznej drogi. Wskazówki dotyczące dojazdu ma przyklejone do deski, żeby widzieć je w świetle wskaźników. Tyle i tyle kilometrów taką drogą, przez tyle i tyle wiosek, drugi skręt w prawo po ściennej reklamie bielizny Rupa. Nigdy wcześniej nie był poza miastem.
Specjalny miks Tala gra nieregularne rytmy anokha przemieszane z grzmiącymi akordami slav metalu, na cześć gościa. Na imprezę z taką sławą powinno się mieć ekstraspecjalny miks. Życie Tala można mierzyć ciągiem plików ze ścieżkami dźwiękowymi. Jego aeai DJ spreparowało zestaw niezłych, pulsujących beatów, kiedy szkicowało pawilon weselny dla pary Chawla/Nadiadwala. W życiu tych aktorów z _Miasta i wsi_ tyle się teraz dzieje.
Nagle szarpnięcie zrzuca Tala z ławeczki. Fatfat staje jak wryty. Tal poprawia rozpraszający termicznie płaszcz, cmoka, widząc kurz na jedwabnych spodniach, i wtedy zauważa żołnierzy. Sześciu z nich wyłania się z nocnego, wiejskiego kamuflażu. Pyzaty Sikh unosi rękę. Podchodzi do taksówki.
– Nie widzieliście nas?
– Trochę jesteście tacy… mało widoczni – odpowiada szofer.
– Jakieś prawo jazdy? Pewnie nie? – pyta dźemadar.
– Nic z tych rzeczy. Mój kuzyn…
– Nie wiecie, że jesteśmy w stanie podwyższonej czujności? – napomina ich Sikh. – Powolne pociski Awadhów może już idą przez nasz kraj. Trudno je wykryć, maskują się na sto sposobów.
– Ale tak powolne jak ten strucel to nie są – żartuje taksówkarz.
Sikh powstrzymuje uśmiech i pochyla się, żeby zerknąć na pasażera. Tal pośpiesznie wyłącza beat. Siedzi bardzo nieruchomo, bardzo prosto, serce bije zdradziecko głośno.
– A pan? Pani?
Żołnierze chichoczą. Sikh jadł cebulę. Talowi wydaje się, że od tego smrodu i napięcia zaraz zemdleje. Otwiera wieczorową torebkę, wyciąga grube, obramowane złotymi muszlami zaproszenie. Sikh ogląda je, jakby mogło być podstawą do pełnej rewizji osobistej, potem wciska z powrotem Talowi.
– Masz szczęście, że tu dziś stoimy. Przejechaliście wasz skręt o dobre parę kilometrów. Pewnie siedem albo osiem. Czyli teraz musicie…
Tal odzyskuje oddech. Gdy taksówkarz zawraca, Tal wyraźnie słyszy przez warkot alkoholowego silniczka wredny rechot żołnierzy.
Mam nadzieję, że was dopadną te powolne pociski, myśli.
Na wpół zrujnowana świątynia Ardhanariswary stoi między drzewami przy gruntowej ścieżce odchodzącej pod kątem prostym od szosy. Organizatorzy imprezy oświetlili zjazd bioluminescencyjnymi nalepkami. Zielone światełka rysują twarze na pniach drzew, upiornie podświetlają przygarbione posągi i jakśów, osadzonych w przedwiecznej glebie. Motywem przewodnim przyjęcia są dwa przeciwne bieguny: _sakti_ i _puruśa_: energia żeńska i męska, sattwa i tamas – inteligencja duchowa i przyziemny materializm. Baseny w kształcie joni zostały rozrzutnie napełnione wodą. Tal wspomina własną toaletę przed imprezą: oszczędne ochlapanie się butelką podgrzanej mineralnej. W White Forcie – gigantycznej aglomeracji osiedli mieszkalnych, gdzie Tal ma swoje dwupokojowe mieszkanko, nie ma wody już od dwóch miesięcy. Dniem i nocą pochody kobiet i dzieci chodzą w górę i w dół z bańkami, mijając jego drzwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki