Rzeka zaklęta - ebook
Rzeka zaklęta - ebook
"Dom Ziemi" i "Krwi" Sarah J. Maas spotyka Serce wiedźmy Genevieve Gornichec w genialnej powieści fantasy Rebekki Ross.
Jack Tamerlaine od dziesięciu długich lat nie postawił stopy na Cadence. Opuścił wyspę jako chłopiec, by uczyć się na barda. Początkowo zagubiony i osamotniony z czasem pokochał kontynent. Po latach nauki miał właśnie zostać asystentem na uniwersytecie.
Kiedy jednak młode dziewczęta zaczynają znikać z wyspy, mężczyzna odpowiada na wezwanie przywódcy klanu i wraca, by razem z Adairą, swoją nemezis i odwieczną rywalką z dzieciństwa, pomagać w poszukiwaniach zaginionych. Oboje szybko odkrywają, że są lepszymi sojusznikami niż wrogami, a ich pełna rezerwy współpraca powoli zamienia się w coś więcej.
Na Cadence nie można jednakże nigdy tracić czujności. Wyspa pełna jest zaklęć, a rządzące nią duchy żywiołów pokazują swoje kapryśne oblicze. Obłaskawić je może tylko muzyka. Niestety z każdą wybrzmiewającą nutą staje się jasne, że problemy z duchami są znacznie poważniejsze, niż początkowo się wydawało, a starszy, jeszcze mroczniejszy, niż zaginięcia dziewcząt, sekret czai się pod powierzchnią, grożąc unicestwieniem wszystkich i wszystkiego.
"Szkockie mgły, dwa skłócone ze sobą klany, zaczarowane ostrza i magiczna wyspa Cadence. "Rzekę zaklętą" można porównać do klimatycznej baśni, opowiadanej przy ognisku. Napisana pięknym, poetyckim językiem, łączy elementy fantasy i thrillera umiejętnie splatając je z mitologią celtycką i wątkiem romantycznym. Autorka czaruje słowem od pierwszej do ostatniej strony."
Kalina Konarzewska, Redaktor naczelna You&YA
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2523-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najbezpieczniej przepływać ocean nocą, kiedy światło gwiazd i księżyca kładzie się na wodzie… W każdym razie to właśnie wpajano mu w dzieciństwie; Jack nie wiedział, czy dawne przekonania wciąż się sprawdzają.
Minęła północ, a on właśnie dotarł do Woe, wioski rybackiej na północnym wybrzeżu kontynentu. Domy na palach stały przekrzywione, każdą okiennicę zaryglowano przed wyjącym nieustępliwie wiatrem, nawet tawerna była zamknięta – ogień zgaszony, beczki z piwem dawno zaczopowane. Kręciły się jedynie bezpańskie koty, chłepcząc mleko zostawione dla nich na schodach, a przy nabrzeżu kołysały się kogi oraz łodzie.
Pogrążona w ciemności wioska spała mocno.
Dziesięć lat temu przeprawił się przez ocean po raz pierwszy i zarazem ostatni – z wyspy na kontynent, dwie godziny przy sprzyjającym wietrze – i przypłynął właśnie tu, do tej wioski. Przez srebrzystą od gwiazd wodę przewiózł go stary żeglarz, chudy i sczerniały od dziesięcioleci spędzonych w słońcu i wietrze, człowiek, którego nie przerażała myśl o podejściu łodzią do wyspy.
Jack dobrze pamiętał, jak pierwszy raz postawił stopę na kontynencie. Miał wtedy jedenaście lat i od razu pomyślał, że pachnie tutaj inaczej, nawet nocą. Wilgotnymi linami, rybami, drzewnym dymem, butwiejącym papierem… Nawet ziemia pod stopami wydawała się dziwna, im dalej na południe, tym bardziej twarda i sucha.
– Czemu nie słychać głosów na wietrze? – spytał żeglarza.
– Tu nie ma takich rzeczy, mały – odparł mężczyzna i pokręcił głową, gdy myślał, że chłopiec nie patrzy.
Minął jakiś czas, nim Jack pojął, że dzieci urodzone i wychowane na wyspie Cadence uważa się za dziwne i zdziczałe. Niewielu wyspiarzy przybyło na kontynent tak, jak zrobił to on, jeszcze mniej zostało na nim tak długo.
Nawet teraz, po upływie dziesięciu lat, Jack pamiętał swój pierwszy kontynentalny posiłek i to, jak okropnie smakował. Pamiętał, jak pierwszy raz wszedł na uniwersytet, zaskoczony jego ogromem i muzyką, która odbijała się echem na korytarzach. Pamiętał chwilę, w której pojął, że już nigdy nie powróci na wyspę.
Jack westchnął, wspomnienie rozsypało się w pył.
Było późno. Podróżował od siedmiu dni i wreszcie znalazł się tutaj, gotów do ponownej przeprawy. Musiał tylko znaleźć tamtego starego rybaka.
Przeciął ulicę, usiłując sobie przypomnieć, gdzie mógł mieszkać żeglarz sprzed dziesięciu lat. Koty rozbiegły się, spłoszone, po nierównym bruku poturlała się pusta butelka, jakby za nim podążała. W końcu na skraju miasta Jack dostrzegł drzwi, które wydały mu się znajome. Na ganku wisiała latarnia, która rzucała słabe światło na obłażącą czerwoną farbę. Tak, drzwi na pewno były czerwone, przypomniał sobie Jack. I ta mosiężna kołatka w kształcie ośmiornicy. To był dom tamtego dzielnego starca.
Jack stał niegdyś dokładnie w tym samym miejscu, niemal widział dawnego siebie: chudego, schłostanego wiatrem chłopca, który marszczył brwi, żeby ukryć łzy w oczach.
– Chodź, mały – powiedział wtedy żeglarz; zadokował łódź i prowadził Jacka po schodkach do czerwonych drzwi. Był środek nocy i panował przejmujący chłód, kontynentalne powitanie. – Będziesz spał tutaj, a rano ruszysz powozem na południe, do swojego uniwersytetu.
Jack skinął głową, ale nie zmrużył oka tamtej nocy. Leżał na podłodze w domu żeglarza, otulony tartanem, miał zamknięte oczy i potrafił myśleć tylko o wyspie, o księżycowych ostach, które wkrótce zakwitną, o tym, jak nienawidził matki za to, że go tu wysłała.
Z czasem udało mu się wyrosnąć z tamtego bólu i zapuścić korzenie w obcym miejscu – a jednak wciąż czuł żal i złość do rodzicielki.
Wszedł na chybotliwe schodki, zastukał i czekał. Wiatr wciskał mu włosy w oczy, a on, głodny i zmarznięty, niecierpliwił się, zupełnie jakby dobijał się do zajazdu, a nie do obcego domu w środku nocy. Znów uderzył mosiężną ośmiornicą. I jeszcze raz. Nie ustawał, dopóki nie usłyszał stłumionego przekleństwa i dźwięku odryglowywanych zamków. Nieznajomy człowiek uchylił drzwi i spojrzał na niego zmrużonymi oczami.
– Czego chcesz?
Jack od razu wiedział, że to nie był żeglarz, którego szukał: mężczyzna był zbyt młody, nawet jeśli słońce i wiatr zdążyły już odcisnąć piętno na jego twarzy. Sądząc po zapachu ostryg, dymu i taniego piwa, który płynął z domu, nieznajomy był rybakiem.
– Szukam żeglarza, który przewiezie mnie na Cadence – odparł Jack. – Mieszkał tu i wiele lat temu przeprawił mnie z wyspy na kontynent.
– To musiał być mój ojciec – odpowiedział szorstko rybak. – Ale on nie żyje, więc nie może cię zabrać. – Chciał zamknąć drzwi, ale Jack wsunął stopę w szparę i na to nie pozwolił.
– Bardzo mi przykro. Przeprawisz mnie?
Przekrwione oczy rozszerzyły się, rybak parsknął śmiechem.
– Na Cadence? Nie, nic z tego.
– Boisz się?
– Boję? – Śmiech rybaka urwał się jak zbutwiała lina. – Nie wiem, gdzieżeś był przez kilka ostatnich lat, ale klany na wyspie bardzo pilnują swoich terytoriów i nie życzą sobie przybłędów. Jeśli jesteś na tyle głupi, by się tam wybierać, to wyślij kruka ze swoją prośbą, a potem czekaj na zgodę tego lairda, któremu zawracasz głowę, a że tam na wyspie czas płynie inaczej, spodziewaj się, że trochę to potrwa. Albo zaczekaj do kolejnej wymiany w czasie jesiennej równonocy, wtedy z portu rusza koga z tym wszystkim, czego lairdowie zażądali z kontynentu, i wraca z towarami z wyspy. Tak, tak będzie najlepiej.
Jack bez słowa wyjął z kieszeni płaszcza list, wręczył go rybakowi. Ten zmarszczył brwi i oglądał pergamin w świetle latarni.
Chłopak znał wiadomość na pamięć, przeczytał ją niezliczoną ilość razy od czasu, gdy dotarła do niego tydzień temu.
Twoja obecność wymagana w domu natychmiast, sprawa bardzo pilna. Wróć na Cadence ze swoją harfą.
Poniżej podpis lairda, a pod nim sygnet Alastaira Tamerlaina, odciśnięty w ciemnoczerwonym atramencie i zmieniający prośbę w rozkaz.
Po dziesięciu długich latach prawie bez kontaktu z klanem Jacka zawezwano do domu.
– Jesteś Tamerlainem, tak? – spytał rybak, oddając list. Jack dopiero teraz pomyślał, że mężczyzna raczej nie umie czytać. Ale rozpoznał herb.
Skinął głową, a rybak przyjrzał mu się uważniej.
Jack pozwolił na to, bo wiedział, że wygląda całkiem zwyczajnie. Był wysoki i chudy, jakby całe lata głodował; składał się z samych ostrych kantów i nieugiętej dumy. Miał czarne oczy, brązowe włosy i bladą cerę od tych wszystkich godzin poświęconych studiom i tworzeniu muzyki. Ubrany był w szarą koszulę i spodnie, teraz brudne od tłustego jedzenia w tawernie.
– Wyglądasz jak jeden z nas – oznajmił rybak.
Jack nie wiedział, czy traktować to jako obrazę, czy jak komplement.
– Co masz na plecach? – spytał rybak podejrzliwie.
– Harfę – odparł chłodno Jack.
– To wyjaśnia sprawę. Przybyłeś tu na naukę?
– W istocie. Jestem bardem. Uczyłem się na uniwersytecie w Faldare. Czy teraz przeprawisz mnie na wyspę?
– To cię będzie kosztować.
– Powiedz ile.
– Nie chcę pieniędzy. Chcę kuty dirk z Cadence – rzucił rybak. – Kindżał, który przetnie wszystko: liny, sieci, łuski… i szczęście rywala.
Prośba o zaczarowaną klingę nie zdumiała Jacka; te ostrza można było wykuć wyłącznie na Cadence, ale słono kosztowały.
– Tak, mogę to dla ciebie zorganizować – odparł chłopak, niemal bez wahania. Pomyślał o srebrnym sztylecie swojej matki. Zawsze nosiła go przy boku, choć Jack nigdy nie widział, żeby go używała. Wiedział za to, że sztylet jest zaczarowany, poświatę dało się dostrzec kątem oka: leciutka mgiełka, niczym światło ognia wbite w stal.
Jack nie wiedział, ile jego matka zapłaciła Unie Carlow za stworzenie dla niej tej klingi. Ani jak Una odchorowała jej wykucie.
Wyciągnął rękę, rybak ją uścisnął.
– Dobrze więc – podsumował mężczyzna. – Wyruszymy o świcie.
Znów chciał zamknąć drzwi, a Jack znowu nie cofnął stopy.
– Musimy płynąć teraz – rzekł twardo. – Póki jest ciemno. To najbezpieczniejszy czas na przeprawę.
Rybak się żachnął.
– Czyś ty oszalał? Nie popłynę tam w środku nocy nawet za sto czarodziejskich dirków!
– Zaufaj mi. Kruki mogą dostarczać wiadomości do lairdów w ciągu dnia, a koga handlowa może wyruszyć w pierwszy dzień sezonu, ale najlepszy czas na przeprawę to noc, kiedy księżyc i gwiazdy odbijają się w oceanie. – A duchy wody łatwo dają się uspokoić, dodał w myślach.
Rybak patrzył na niego, Jack czekał. Stałby tu całą noc i cały następny dzień, gdyby musiał, i mężczyzna chyba to wyczuł, bo ustąpił.
– Dobrze. Za dwa dirki z Cadence przewiozę cię dzisiaj w nocy. Bądź przy mojej łodzi za kilka minut. To tamta, ostatnia z prawej.
Chłopak zerknął przez ramię na ciemne nabrzeże. Księżycowe światło kładło się na masztach i kadłubach, a Jack dojrzał skromną rybacką łódź – tę samą, którą dziesięć lat temu płynął na kontynent.
Odsunął się od progu i rybak zamknął drzwi.
Czyżby go oszukał, zgodził się tylko po to, żeby wreszcie pozbyć się intruza? Mimo wątpliwości Jack szedł zdecydowanie do nabrzeża, wsłuchany w wiatr. Nie kryły się w nim żadne głosy, ale był silny, prawie pchał go po mokrej drodze.
Jack dotarł do łodzi, poczuł na twarzy rozbryzg fal i spojrzał w ciemność. Na oceanie migotała smuga światła, srebrna ścieżka, którą należało podążać, żeby dotrzeć do Cadence. Sierp księżyca wisiał na obliczu nieba jak uśmiech, otoczony piegami gwiazd. Najlepsza byłaby pełnia, ale Jack nie mógł czekać, aż księżyc urośnie.
Nie wiedział, dlaczego jego laird wzywał go na wyspę, ale nie spodziewał się dobrych nowin.
Wpatrywał się w noc, szukając zarysów wyspy, chociaż wiedział, że nawet z portu ledwie je widać. W świetle dnia Cadence przypominała plamę atramentu na horyzoncie, tam, gdzie niebo stykało się z oceanem.
Jack miał wrażenie, że minęła godzina, nim zobaczył zbliżające się światełko latarni. Rybak szedł pod wiatr pochylony, ze zmarszczonymi brwiami, w ciężkim płaszczu.
– Lepiej, żebyś dotrzymał słowa, bardzie. Za te wszystkie kłopoty chcę dwa dirki.
– Dotrzymam. Gdyby tak się nie stało, wiesz, gdzie mnie znaleźć – rzucił szorstko Jack.
Rybak spojrzał spode łba, skinął na swoją łódź.
– Właź do środka.
W ten sposób po dziesięciu latach Jack opuścił kontynent.
Początkowo ocean był wzburzony.
Jack trzymał się relingów, czując, jak skręca mu się żołądek, kiedy łódź unosiła się i opadała w groźnym tańcu. Fale nie przestawały biec w ich stronę, ale rybak rozcinał je swoją mocą, wypływając coraz dalej w morze. Podążał za światłem księżyca, jak sugerował Jack, i wkrótce ocean się wygładził. Wiatr nadal wył, ale to wciąż był wiatr z lądu, niosący w swoim oddechu tylko zimną sól.
Jack zerknął przez ramię. Światła Woe zamieniły się już w małe punkciki, a on wiedział, że za chwilę wejdą na wody wyspy. Czuł to, zupełnie jakby Cadence mu się przyglądała, wypatrywała go w ciemności, skupiała się na nim.
– Miesiąc temu woda wyrzuciła na brzeg ciało człowieka – odezwał się rybak, przerywając jego zadumę. – Napędził nam wszystkim stracha.
– Słucham?
– Breccanin, sądząc po tatuażach na rozdętej skórze. Niebieski tartan znalazł się na lądzie niedługo po nim. – Mężczyzna zamilkł, nie przestając machać wiosłami, które zanurzały się i wynurzały w hipnotycznym rytmie. – Poderżnęli mu gardło, pewnie ludzie z twojego klanu, a potem wyrzucili biedaka do oceanu. Żebyśmy to my posprzątali bałagan, kiedy przypływ przyniesie zwłoki na nasz brzeg.
Jack w milczeniu patrzył na rybaka, ale dreszcz przeszył go aż do kości. Nawet po tych wszystkich latach z dala od domu nazwa związana z wrogim klanem zdjęła go grozą.
– Możliwe, że to jego pobratymcy – przemówił Jack. – Breccanie słyną z krwiożerczości.
Rybak się zaśmiał.
– Miałbym uwierzyć w bezstronność Tamerlaina?
Jack mógłby opowiedzieć mu o najazdach. O tym, jak Breccanie przekraczali granicę klanu i okradali Tamerlainów mroźną zimą, jak plądrowali, ranili i rabowali bez wyrzutów sumienia… Nienawiść wezbrała w nim i uniosła się niczym dym, gdy przypominał sobie, jak bardzo bał się ich jako dziecko.
– Jak w ogóle zaczęła się ta waśń, bardzie? – naciskał rybak. – Czy ktoś jeszcze pamięta, czemu się nienawidzicie, czy po prostu podążacie ścieżką, którą wytyczyli wasi przodkowie?
Jack westchnął. Chciał po prostu szybko i spokojnie dopłynąć do wyspy, ale tak, znał tę historię. Pradawną, przesiąkniętą krwią sagę, która przesuwała się w jedną lub drugą stronę niczym konstelacje na niebie, w zależności od tego, kto ją opowiadał – Wschód czy Zachód, Tamerlainowie czy Breccanie.
Nurt wody złagodniał, a wycie wiatru ustąpiło miejsca szeptowi. Nawet księżyc jakby zszedł niżej, zachęcając do podzielenia się tą legendą. Rybak również to wyczuł, milczał, wiosłując teraz wolniej; czekał, aż Jack zacznie opowieść.
– Przed klanami wyspę zamieszkiwały duchy – zaczął Jack. – Duchy ziemi, powietrza, ognia oraz wody; to one dały Cadence życie i równowagę. Ale wkrótce poczuły się samotne i zmęczone słuchaniem własnych głosów i oglądaniem wciąż tych samych twarzy. Wtedy północny wiatr zepchnął z kursu i rozbił o skały statek. Płynął nim zaciekły i arogancki klan Breccanów, który chciał podbić nową ziemię.
Niedługo potem południowy wiatr zepchnął z kursu i poprowadził na wyspę inny statek. To byli Tamerlainowie i oni również znaleźli na Cadence dom, a duchy błogosławiły pracę ich rąk.
Na początku panowała zgoda. Od czasu do czasu między klanami dochodziło do sprzeczek i starć, ale na ogół na wyspie udawało się utrzymać równowagę – z Breccanami na Zachodzie i Tamerlainami na Wschodzie. Aż pewnego dnia Joan Tamerlain, lairdess ze Wschodu, zapragnęła zjednoczyć wyspę, a gdy laird Breccanów ujrzał, jaka jest piękna, on również zaczął marzyć o harmonii. Zostań moją żoną, poprosił Fingal, i niechaj połączą się dwa nasze klany.
Joanna wyszła za niego i zamieszkała na Zachodzie, ale mijały dni, Fingal zwlekał z formalnym zawieraniem pokoju, zaś Joan przekonała się, jacy Breccanie są twardzi i okrutni; nie umiała się do nich dostosować. Przygnębiona rozlewem krwi, próbowała wprowadzać zwyczaje Wschodu w nadziei, że przyjmą się na Zachodzie z korzyścią dla jej nowego klanu. Jednak Fingala rozgniewały jej starania, sądził, że osłabi to jego ludzi, i nie zgodził się na żadne obce nowinki.
Niedługo później pokój zawisł na włosku i Joan pojęła, że Fingal nie zamierza zjednoczyć wyspy. Mówił jedno, ale za jej plecami robił drugie i Breccanie zaczęli najeżdżać Wschód i okradać Tamerlainów. Joan tęskniła za swoim domem i pragnęła pozbyć się Fingala – wkrótce opuściła dom swojego męża, lecz nie odjechała daleko, dogonił ją pośrodku wyspy.
Kłócili się i walczyli, Joan wyciągnęła dirk i odcięła się od męża – od imienia, ślubów, ducha i ciała, ale nie od serca, bo jej serce nigdy nie należało do Fingala. Zraniła mu szyję w miejscu, które niegdyś całowała wśród nocy, śniąc o Wschodzie. To było ledwie draśnięcie, ale to właśnie przez nie z Fingala szybko wysączało się życie, aż poczuł, że jego koniec jest bliski. Upadając, pociągnął ją za sobą i wbił w jej pierś własny sztylet – by przebić serce, którego nigdy nie zdołał zdobyć.
Przeklęli i siebie, i swoje klany, i umarli spleceni, jedno splamione krwią drugiego, w miejscu, gdzie Wschód styka się z Zachodem. Duchy poczuły rozłam, granica klanu została wytyczona, a ziemia wypiła krew śmiertelników, ich walkę i gwałtowną śmierć. Zgoda stała się odległym marzeniem. I dlatego od tamtej pory Breccanie wciąż rabują i napadają, głodni tego, co do nich nie należy, a Tamerlainowie wciąż się bronią. To dlatego podcinają sobie gardła i przebijają serca klingami.
Rybak przestał wiosłować, zasłuchany, jednak kiedy Jack zamilkł, otrząsnął się i płynęli dalej.
Jack spojrzał w dal – po raz pierwszy od długich dziesięciu lat ujrzał wyspę.
Była ciemniejsza od nocy, niczym cień na tle oceanu i gwiaździstego nieba. Długa i nierówna, rozciągała się przed nimi niczym smok śpiący na falach. Serce Jacka ścisnęło się zdradziecko. Wkrótce będzie stąpał po ziemi, na której wyrósł, a nie wiedział, czy ma się spodziewać serdecznego przyjęcia, czy też nie.
Od trzech lat nie napisał do matki.
– Wszyscy jesteście tam pomyleni, ot co – mruknął rybak. – Ze wszystkimi tymi banialukami i gadaniem o duchach.
– Nie czcicie duchów? – spytał Jack, chociaż znał odpowiedź. Na kontynencie nie znali duchów czterech żywiołów, była tylko patyna bogów oraz świętych, wyrzeźbionych w sanktuariach kirków.
Rybak prychnął.
– Czyś ty kiedy widział ducha na oczy, chłopie?
– Widziałem dowody na ich istnienie – odpowiedział ostrożnie Jack. – Nieczęsto ukazują się śmiertelnikom. – Przypomniały mu się wielogodzinne włóczęgi po wzgórzach, kiedy tak bardzo pragnął dojrzeć ducha wśród wrzosów. Nigdy się nie udało.
– Dla mnie to nic innego jak bzdury.
Jack nie odpowiedział; łódź powoli dopływała do wyspy.
Widział już porosty świecące złotem na wschodnich skałach, wyznaczające linię brzegową Tamerlainów. Wspomnienia Jacka ożyły, przywołując osobliwe rośliny, wiry i jaskinie, które tak pociągały wszystkie dzieciaki. Jack również badał wybrzeże niezliczoną ilość razy, doprowadzając Mirin do rozpaczy, i za dnia, i w nocy, gdy porosty świeciły niczym drobinki słońca porzucone na skałach.
Znosiło ich. Chociaż rybak napierał na wiosła, oddalali się od porostów, jakby łódkę ciągnęło ku ciemnemu fragmentowi zachodniego wybrzeża.
– Płyniemy na wody Breccanów – zauważył Jack przez ściśnięte gardło. – Tam, wiosłuj w tamtą stronę…
Rybak naparł mocniej, kierując łódź we wskazaną stronę, ale poruszali się boleśnie powoli. Coś było nie tak i gdy tylko Jack pojął, że mają problem, wiatr umilkł, a ocean stał się szklisty i gładki niczym lustro. Zapanowała wwiercająca się w mózg cisza, od której włoski zjeżyły mu się na karku.
Stuk.
Rybak przestał wiosłować, jego wytrzeszczone oczy były wielkie jak księżyc w pełni.
– Słyszałeś?
Jack podniósł dłoń. Bądź cicho, chciał powiedzieć, ale powstrzymał się, czekał, aż ostrzeżenie pojawi się znowu.
Stuk. Stuk. Stuk.
Czuł to w podeszwach butów. Coś było w wodzie i stukało długimi pazurami od spodu. Szukało słabego miejsca.
– Matko bogów… – wyszeptał rybak, pot zalśnił mu na twarzy. – Co tak stuka?
Jack przełknął ślinę. Gdy pazury stukały w dno, szukając miejsca, w którym mogą przebić kadłub, czuł, jak pot spływa mu po czole, a jego mięśnie naprężają się niczym struny harfy.
Wszystko przez tę pogardę ludzi z kontynentu. Rybak obraził wodne duchy, które być może zebrały się w morskiej pianie, by posłuchać legendy, i teraz obaj za to zapłacą: łódź zatonie.
– Czcisz duchy? – spytał Jack niskim głosem, wpatrując się w rybaka.
Ten tylko wytrzeszczał na niego oczy. Przez jego twarz przemknął strach i rybak zaczął odwracać łódź, wiosłując w kierunku Woe.
– Co robisz?! – zawołał Jack.
– Nie płynę dalej. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą twoją wyspą i tym, co nawiedza te wody!
Jack zmrużył oczy.
– Zawarliśmy umowę.
– To wyskakuj za burtę i płyń do brzegu albo wracaj ze mną.
– W takim razie twoje dirki będą wykute tylko w trzech czwartych, tak?
– Możesz je zatrzymać.
Jack zaniemówił. Rybak prawie wyprowadził ich z wód wyspy, a Jack nie mógł wrócić na kontynent! Nie teraz, kiedy znalazł się tak blisko domu, gdy zobaczył złote porosty i posmakował zimnej słodyczy gór…
Stanął i obrócił się w łodzi, nie dbając o to, że się rozkołysała. Mógłby pokonać tę odległość, gdyby zostawił płaszcz i skórzany worek z ubraniami. Mógłby dopłynąć do brzegu, ale znalazłby się na wrogich wodach.
I musiał wziąć harfę, laird Alastair o nią prosił.
Szybko otworzył bagaż i wyjął instrument, ukryty w pokrowcu z olejowanej skóry. Słona woda mogła go zniszczyć… Jack wiedział, jak z tego wybrnąć.
Kopał głębiej, aż wyciągnął tartan Tamerlainów, którego nie zakładał, odkąd opuścił wyspę.
Matka utkała go dla niego, gdy miał osiem lat i zaczął wdawać się w bójki w szkole. Kiedy wrócił do domu z pękniętym żebrem i podbitym okiem, bez słowa podeszła do krosna i zaczęła tkać, wplatając we wzór zaklęcie. Pracowała dniami i nocami, aż skończyła, a on włożył tę zaczarowaną tkaninę i pewnego dnia wrócił z lekcji zachwycony: prześladowca chciał walnąć go w brzuch i złamał sobie rękę.
Ten kawałek materiału tylko wyglądał niewinnie. Był miękki, gdy leżał na podłodze, ale mocny jak stal, jeśli miał ochronić serce albo płuca.
Albo harfę, która za chwilę miała się kąpać w słonej wodzie.
Jack zawinął ją w wełnę i z powrotem wsunął do futerału.
Musiał po prostu popłynąć do brzegu, zanim rybak zabierze go jeszcze dalej w morze.
Zrzucił płaszcz, objął harfę i wyskoczył za burtę.
Woda, przejmująco zimna, wybiła mu powietrze z płuc, ocean go pochłonął. Jack wynurzył się, łapiąc oddech; włosy miał przyklejone do twarzy, spierzchnięte usta szczypały od soli. Rybak odpływał coraz dalej, zostawiając na wodzie strach.
Jack splunął za nim i zwrócił się w stronę wyspy. Modląc się, żeby duchy wody okazały się dla niego łaskawe, zaczął płynąć do Cadence.
Wpatrywał się w złociste porosty, jakby chciał z ich pomocą przyciągnąć się do bezpiecznego brzegu Tamerlainów, jednak fale zwróciły się przeciw niemu i przypływ zawrócił ze śmiechem. Jack znalazł się pod wodą, targany prądem.
Póki nie pojął, że udaje mu się zaczerpnąć powietrza za każdym razem, gdy dociera na powierzchnię, w jego żyłach pulsował przeszywający strach. Biorąc oddech po raz trzeci, już wiedział, że duchy się z nim bawiły – gdyby naprawdę chciały go utopić, byłoby po nim.
Jakżeby inaczej, pomyślał, zmagając się z przypływem. Jego powrót do domu musiał zostać okupiony wysiłkiem. Powinien się spodziewać takiego właśnie przyjęcia.
Skaleczył dłoń o rafę, stracił lewy but, ale wciąż obejmował harfę i próbował wywalczyć sobie drogę na powierzchnię; otworzył oczy w ciemności i zobaczył kobietę, płynącą obok niego. Błysnęły łuski, długie włosy łaskotały mu twarz.
Zadrżał i prawie zapomniał, że ma płynąć.
W końcu fale się nim znudziły i wypluły go na piaszczysty odcinek plaży – jedyna łaska, jaką mu okazały. Czołgając się i wykrztuszając słoną wodę, już wiedział, że znalazł się na ziemi Breccanów, i ta myśl niemal go obezwładniła. Potrzebował chwili, by się podnieść i zorientować, w którą stronę ma biec…
Widział granicę klanu: jakiś kilometr od miejsca, w którym stał, z piasku wyrastał rząd skał, ostrych jak kły, i ciągnął się aż do oceanu, gdzie schodził pod wodę. Odległy blask porostów wzywał go, by biegł, biegł najszybciej, jak potrafi!
I Jack pobiegł. W jednym mokrym bucie omijał plątaninę wyrzuconego przez wodę drewna i mały wir, migoczący jak sen, który zaraz ma się urwać. Przeczołgał się pod skalnym łukiem, który zasyczał, ześlizgnął się z głazu pomarszczonego mchem i nareszcie dotarł do granicy klanu.
Wspiął się szybko po skałach wilgotnych od morskiej mgły, rozorał bardziej skaleczenie na dłoni i przedostał się na bezpieczny grunt, na ziemie Tamerlainów. Tu wreszcie mógł odetchnąć. Stanął na piasku i zmusił się do wdechu, głębokiego i powolnego. Porosty wciąż świeciły. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć ognistego pnącza…
W jednej chwili panowały spokój i cisza, zakłócane jedynie szumem przypływu, a w następnej Jack został zwalony z nóg i uderzył o ziemię razem z harfą. Z rozciętej wargi popłynęła krew, gdy szamotał się pod ciężarem kogoś, kto go trzymał.
Tak rozpaczliwie pragnął dotrzeć na Wschód, że zupełnie zapomniał o Straży Wschodu!
– Mam go! – usłyszał młody głos napastnika, chyba gorliwego chłopaczka.
Jack charczał, ale nie potrafił wykrztusić nawet słowa. Napastnik przestał zgniatać mu pierś, a bard poczuł, jak dwie stalowe dłonie zamykają się na jego kostkach i wloką go przez plażę. Wyciągnął rękę, rozpaczliwie próbując dosięgnąć swojej harfy. Będzie musiał pokazać tartan Mirin, bo list lairda został w płaszczu na łodzi. Ciężkie ręce nie chciały go jednak słuchać i mógł jedynie pozwolić się dalej ciągnąć.
– Mam go zabić, kapitanie? – spytał żarliwie chłopak.
– Może. Daj go tam.
Ten głos! Głęboki niczym wąwóz ze śladową ilością mirtu, tak przeraźliwie znajomy, nawet po tych wszystkich latach z dala od domu.
Nie mogło być inaczej, pomyślał Jack, zaciskając powieki, żeby do oczu nie dostawał się piasek.
W końcu chłopak przestał go wlec i Jack leżał na plecach, wyczerpany.
– Był sam?
– Tak, kapitanie.
– Ma jakąś broń?
– Nie.
Cisza. I zaraz potem chrzęst butów na piasku. Ktoś nad nim stanął. Jack ostrożnie otworzył oczy i nawet w ciemności rozpoznał strażnika, chociaż jego twarz oświetlały jedynie gwiazdy.
Patrzył na niego Torin Tamerlain.
– Daj mi swój dirk, Roban – rozkazał Torin, a szok Jacka zmienił się w przerażenie.
Torin go nie poznał! Zresztą co w tym dziwnego? Kiedy rozmawiali po raz ostatni, Jack miał dziesięć lat, zawodził, a z jego twarzy wystawało trzynaście ostowych igieł.
– Torin… – wykrztusił Jack.
Torin zawahał się, nadal ściskając dirk.
– Coś powiedział?
Jack podniósł ręce.
– To ja… Jack Tamer… lain.
Torin zastygł, jego klinga zawisła nad Jackiem niczym omen, który za chwilę spadnie. A potem warknął:
– Przynieś latarnię, Roban.
Chłopak ruszył pędem i szybko wrócił, latarnia kołysała się w jego dłoni. Torin wziął ją i opuścił, światło rozlało się po twarzy Jacka.
Bard zmrużył oczy. Oblizał spuchniętą wargę, poczuł krew i czekał zmartwiały.
– Na duchy! – odezwał się w końcu Torin, odsuwając latarnię. Przed oczami Jacka tańczyły jaskrawe plamy. – Nie wierzę!
Torin Tamerlain musiał zobaczyć jakiś ślad tego ciemnookiego, płaczliwego chłopca, którym Jack był dziesięć lat temu, bo odrzucił głowę i się roześmiał.
– Co tak leżysz? Wstawaj i pozwól mi się lepiej przyjrzeć!
Jack niechętnie spełnił prośbę Torina. Wstał i otrzepał piasek z przemoczonego ubrania, krzywiąc się, gdy zabolała go zraniona dłoń.
Odwlekając to, co nieuchronne, i nie mając odwagi spojrzeć na strażnika, którym kiedyś tak bardzo pragnął zostać, Jack wpatrywał się w swoje stopy, jedną bosą, drugą w mokrym bucie, i w skaleczenie na dłoni. Jednak czuł na sobie wzrok Torina i w końcu musiał spojrzeć mu w oczy.
Ze zdumieniem odkrył, że są tego samego wzrostu, równie wysocy. Ale na tym kończyło się podobieństwo.
Torin był zbudowany jak wyspiarz: szerokie bary, mocny tors, solidne, lekko wygięte nogi, umięśnione ręce i duże dłonie – prawa nadal trzymała rękojeść dirka. Kwadratową twarz wieńczyła przystrzyżona broda, niebieskie oczy były szeroko rozstawione, a nos krzywy od bójek. Długie włosy, zebrane do tyłu w dwa warkocze, wciąż miały kolor pszenicy. Nosił takie same ubrania, jak te, które pamiętał Jack: sięgającą kolan ciemną wełnianą tunikę, skórzaną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami; strażniczy tartan w brązie i czerwieni, przewieszony przez pierś, spiął broszą z herbem Tamerlainów. Nie miał spodni, bo niewielu mężczyzn na wyspie je nosiło. Podtrzymywane przez rzemienie buty z niegarbowanej skóry sięgały kolan.
Jack zastanawiał się, jak Torin go teraz widzi. Za chudy, za słaby, za bardzo przygarbiony? Blady od ślęczenia nad książką? Stare, zniszczone ubrania, zmęczone oczy?
Torin Tamerlain skinął z uznaniem głową.
– Wyrosłeś, chłopcze. Ile masz teraz lat?
– Jesienią skończę dwadzieścia dwa.
– Dobrze, bardzo dobrze… – Torin zerknął na Robana, który stał nieopodal i przyglądał się podejrzliwie. – W porządku, Roban. To swój. Chłopak Mirin.
Roban, na oko piętnastoletni, chyba przeżył szok.
– Jesteś synem Mirin? – zawołał łamiącym się głosem. – Często o tobie mówi! Jesteś bardem!
Jack ostrożnie skinął głową.
– Dawno nie widziałem barda! – emocjonował się Roban.
– No cóż – odezwał się Jack z nutą irytacji. – Mam jedynie nadzieję, że nie złamałeś mojej harfy na granicy klanów.
Uśmiech Robana zgasł, chłopak stał jak sparaliżowany, dopóki Torin nie wysłał go po instrument. Gdy pobiegł, Jack podążył za Torinem do małego ogniska w gardzieli nabrzeżnej jaskini.
– Siadaj, Jack – zarządził Torin, rozpiął swój tartan i rzucił go Jackowi ponad ogniem. – Wytrzyj się.
Jack złapał materiał i od razu poczuł, że to jeden z zaczarowanych splotów Mirin. Jaką tajemnicę Torina tu umieściła?, pomyślał z irytacją, ale był zbyt przemarznięty, żeby się wzbraniać; owinął się wełnianym tartanem i wyciągnął ręce do ognia.
– Jesteś głodny? – zapytał Torin.
– Nie, w porządku. – Jego żołądek wciąż nie mógł się uspokoić po przeprawie przez wodę, strachu przeżytym na ziemiach wrogów i napaści Robana. Bard zobaczył, że drżą mu dłonie, Torin również to spostrzegł. Podał Jackowi manierkę i sam usiadł przy ogniu.
– Zauważyłem, że przybyłeś z Zachodu – powiedział Torin z nutą podejrzliwości.
– Niestety. Rybak z kontynentu, który przeprawił mnie tutaj łodzią, okazał się tchórzem. On zawrócił, a ja resztę drogi pokonałem wpław i prąd zniósł mnie na Zachód.
Pociągnął z manierki krzepiący łyk. Wrzosowe piwo podziałało orzeźwiająco, rozgrzało krew. Wziął drugi i poczuł się znacznie pewniej – to zasługa tego, co uwarzono na wyspie; tutejsze napoje i jedzenie smakowały dziesięć razy lepiej niż te na kontynencie.
Zerknął na Torina. Teraz, w świetle ogniska, dostrzegł herb kapitana na jego broszy: skaczący jeleń z rubinem w oku. Zauważył też bliznę na lewej dłoni.
– Pod moją nieobecność awansowałeś na kapitana – zauważył, zupełnie niezdziwiony; Torin od początku był najbardziej faworyzowanym strażnikiem.
– Trzy lata temu. – Twarz Torina się wygładziła, powróciły dawne wspomnienia. – Kiedy ostatni raz cię widziałem, Jack, byłeś tego wzrostu i miałeś…
– Trzynaście igieł ostu w twarzy – dokończył sucho Jack. – Czy Straż Wschodu nadal urządza to wyzwanie?
– Co trzecią równonoc wiosenną. Ale nie widziałem jeszcze, żeby ktoś skończył tak poraniony.
Jack patrzył w ogień.
– Widzisz, zawsze chciałem zostać strażnikiem – przemówił. – Tamtej nocy próbowałem dowieść, że jestem godny Wschodu.
– Upadając twarzą w naręcze ostów?
– Nie upadłem. Ktoś mi je cisnął w twarz.
Torin zmarszczył brwi.
– Kto?
Twoja słodka kuzynka, chciał odpowiedzieć, ale przypomniał sobie, jak bardzo Torin lubił Adairę. Na pewno myślał, że byłaby niezdolna do tego okrucieństwa.
– Nikt ważny – mruknął Jack, choć Adaira była, ni mniej, ni więcej, jak dziedziczką Wschodu.
Już miał spytać o nią Torina, ale zmienił zdanie. Od lat nie myślał o swojej dawnej rywalce, która teraz ma już pewnie męża, może nawet dzieci, i jest jeszcze bardziej kochana niż w młodości.
Jack pojął, że w jego wiedzy zieje spora dziura. Nie wiedział, co działo się na wyspie, kiedy go nie było, bo pławił się w muzyce. Nie wiedział, dlaczego teraz laird Alastair go wezwał. Nie wiedział, ile najazdów się wydarzyło i czy Breccanie wciąż stanowili zagrożenie, kiedy nadchodził lód.
Ośmielony, spojrzał Torinowi w oczy.
– Każdego zbłąkanego, który przekroczy granicę klanu, czeka natychmiastowa śmierć?
– Nie zabiłbym cię, chłopcze.
– Nie o to pytam.
Torin milczał, lecz nie odwrócił wzroku. Światło ognia migotało na jego ostrych rysach, ale w jego oczach nie było żalu czy wstydu.
– To zależy. Niektórzy zbłąkani Breccanie rzeczywiście dali się zwieść złośliwym duchom, zbłądzili i nie chcieli zrobić nic złego. Inni to zwiadowcy.
– Doszło ostatnio do jakichś najazdów? – zapytał Jack nagle zdjęty strachem, że Mirin, mieszkająca tak blisko zachodniego terytorium, okłamywała go w swoich listach.
– Od zeszłej zimy ani jednego, ale spodziewam się jakiegoś wkrótce, gdy tylko nadejdą chłody – odparł Torin.
– A ten ostatni, gdzie miał miejsce?
– W zagrodzie Elliottów – wyjaśnił Torin, ale patrzył ostro, jakby zaczynała do niego docierać niewiedza Jacka. – Martwisz się o mamę? Farmy Mirin nie najechano od czasu, gdy byłeś chłopcem.
Jack pamiętał tamto zdarzenie, choć był tak mały, że czasem się zastanawiał, czy mu się to nie przyśniło. Oddział Breccanów przybył pewnej zimowej nocy, a ich konie zamieniły na podwórzu śnieg w błoto. Mirin trzymała Jacka w kącie izby, jedną ręką przyciskając do piersi jego twarz, żeby nie patrzył, w drugiej ściskając miecz. Jack słuchał, jak Breccanie zabierali wszystko, co chcieli – prowiant na zimę, żywy inwentarz z obórki, kilka srebrnych marek. Potłukli garnki, wywrócili stosy tkanin Mirin i wynieśli się, wiedząc, że za chwilę wpadnie tutaj Straż Wschodu. Odeszli tak szybko, jakby byli pod wodą i musieli wstrzymywać oddech.
Nie zrobili krzywdy Mirin ani Jackowi, nie rozmawiali z nimi. Mieszkańcy byli nieważni, ledwie cienie w kącie. Mirin nie rzuciła im wyzwania, stała spokojnie, oddychała głęboko, ale Jack pamiętał bicie jej serca. Z uchem przy jej piersi słuchał, jak jej serce tłucze się niczym zamknięty w klatce ptak.
– Dlaczego wróciłeś do domu, Jack? – spytał cicho Torin. – Myśleliśmy, że już nigdy nie wrócisz. Uznaliśmy, że zostałeś bardem na kontynencie i urządziłeś tam sobie życie.
– Przybyłem tutaj na krótko. Laird Alastair mnie wezwał.
Torin uniósł brwi.
– Naprawdę? Teraz?
– Tak. Wiesz dlaczego?
– Chyba wiem, czemu cię wezwał – powiedział Torin, wpatrując się w barda. – Dzieje się coś złego, co ciąży nad całym klanem.
Puls Jacka przyspieszył.
– Nie widzę, jak mógłbym pomóc w kwestii najazdów…
– Nie chodzi o najazdy – odparł Torin i gdy znów spojrzał na Jacka, jego oczy znieruchomiały, jakby ujrzał upiora. – Dzieje się coś znacznie gorszego.
Roban schylił głowę, a Jack poczuł chłód, wkradający się pod skórę. Przypominał sobie, jak smakuje strach doświadczany na wyspie. Poczucie zagubienia, kiedy ziemia się przesuwała. Burze, które mogły rozszaleć się w jednej chwili. Duchy, życzliwe dzisiaj i złośliwe jutro; ich kapryśną naturę, zmienną jak rzeka.
Cadence zawsze była nieprzewidywalna i niebezpieczna, cudowności istniały tu obok koszmarów. A jednak nic nie mogło przygotować go na to, co powiedział mu Torin.
– Chodzi o dzieci, Jack. Nasze dziewczynki przepadają bez śladu.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji