- W empik go
Rzeka zimna - ebook
Rzeka zimna - ebook
Małe miasteczko nad rzeką zasypane śniegiem, spokojne i urokliwe. Sceneria jak z sielankowego serialu. Czy w takim miejscu mogą dziać się rzeczy, od których włosy jeżą się na głowie, a dusza zaczyna wątpić w istotę człowieczeństwa?
Młoda kobieta, Tamara, przyjeżdża do Grzmotów w nadziei odnalezienia matki, poczytnej pisarki, która jakby „rozpłynęła się w powietrzu”. Od dłuższego czasu nikt jej nie widział, z nikim się nie kontaktowała. Pozostał po niej jedynie pusty dom, biurko z otwartym laptopem i głodny kot.
Tamara próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia, ale niespodziewanie wplątuje się w dramatyczne wydarzenia, przy których duch myśliwego ukazujący się na torach jest tylko niewinną igraszką i miejscowym kolorytem, ponieważ najgroźniejsze demony nie muszą pochodzić z zewnątrz…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-60-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za każdym razem, kiedy wstaję od komputera, ogarnia mnie uczucie, że to już koniec. Że to ostatnie słowa, jakie w życiu napisałam. Że niczego więcej już nie jestem w stanie wymyślić. Wrażenie potężne i dojmujące.
Przez tyle lat nauczyłam się z tym żyć i akceptować, jak się akceptuje fakt, że w domu oprócz mnie mieszkają też muchy, pająki i roztocza. Ohydne, ale co zrobić? Najlepiej nie zwracać uwagi, bo inaczej może się okazać, że pewnego dnia znajdą mnie, jak z zaciętą twarzą i obłędem w oczach zdzieram sobie dłonie do krwi, szorując dywan, w którym koczują miliony tych, obrzydliwych w powiększeniu, stworzeń.
Zwykle po prostu siadałam i pozwalałam myślom płynąć, gdzie im się podobało. Na białym ekranie mrugała ponaglająco czarna kreseczka kursora, a ja sobie byłam w dzieciństwie albo na Krecie, gdzie próbowałam z tych paru nędznych kamieni zbudować obraz minojskiej świetności. Akurat zapadał zmierzch, gasząc intensywność barw i odbierając ostrość konturom… W końcu ręce bezwiednie zaczynały dotykać klawiatury i słowa, jak wartki potok, płynęły jedno za drugim, przepychając się między sobą. Myśli rozpoczynały szaleńczą walkę o pierwszeństwo i powoli powstawała kolejna historia.
Może inni pisarze mają plany, szkice i konspekty, nie wiem. Ja mam w sobie wielką pokorę wobec tych, których tworzę.
Czasem nawet chciałabym, żeby Z. okazał się dobrym synem i zrozumiał prostą prawdę, że lepiej umiera się we własnym domu, ale cóż z tego, kiedy się nie udaje. Choćbym nie wiem, jak się starała, jak przemyślanie prowadziła akcję i budowała napięcie, nie mam na to wpływu. Zbliżam go do matki, próbuję uwrażliwić na jej cierpienia, ale wystarczy jeden mały błysk, jak porażenie pioruna, i już widzę w myślach te oczy: obojętne i nieuważne.
Te wszystkie powołane do życia w mojej głowie postacie, kiedy tylko dostaną imię, tożsamość i ledwie zalążek osobowości, kiedy poczują się trochę pewniej osadzone w treści, natychmiast zaczynają ignorować swojego stwórcę i robią, co im się podoba. Ja mogę jedynie, z bezsilną złością, opisywać ich poczynania.
Dawno temu, kiedy dopiero zaczynałam swoją przygodę z pisaniem, pewien wydawca postawił mi ultimatum: albo główni bohaterowie w końcu do siebie wrócą, albo nie ma książki.
Przez dwa tygodnie robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby ich do tego namówić: stwarzałam sprzyjającą atmosferę, nie pozwalałam, żeby w paradę wchodziła banalna codzienność, nawet dzieci wysłałam same na wakacje, chociaż były dopiero w drugiej klasie podstawówki! Wszystko na nic. Nie iskrzyło i tyle. Wypaliło się bezpowrotnie, a nawet najlepszy i najbardziej sprawny pisarz nie skrzesze ognia tam, gdzie nie ma choćby śladu iskry…
W końcu skapitulowałam i poszłam do wydawcy. Kiedy mu oznajmiłam, dlaczego nie mogę spełnić jego warunków – tylko popukał się w czoło i powiedział, że to wielkie nieszczęście, kiedy sklepowa za bardzo uwierzy w swój geniusz stwórcy…
A ja po prostu nie mogłam inaczej i praca w sklepie nie miała tu nic do rzeczy. Ogromnie potrzebowałyśmy wtedy tych pieniędzy; ty bardzo chciałaś jechać na klasową wycieczkę do Krakowa, a trzeba było przecież kupić i plecak, i buty, i nowa kurtka by się przydała, bo z tej starej już zupełnie wyrosłaś…
Na szczęście pewna gazeta wzięła powieść i co tydzień zamieszczała jej fragment. Bohaterowie wprawdzie się nie zeszli, ale za to błyskawicznie schodziły całe nakłady, bo powieść okazała się bestsellerem i bardzo szybko mogłam oddać pożyczone pieniądze. I nawet trochę zostało. Oczywiście nie były to stawki takie jak dziś, ale jeśli dodać do tego te wszystkie wypociny przyszłych magistrów, które przepisywałam na maszynie, jakoś dawało się z tego wyżyć. Wkrótce rzuciłam pracę w sklepie (przy wydatnej pomocy mało delikatnych sugestii kierowniczki) i z radością kupiłam sobie porządną maszynę do pisania…
Wczoraj siedziałam przed komputerem cztery godziny. Cztery długie godziny gapienia się przez okno… Siedziałabym dłużej, ale zadzwoniła Weronika i zapytała, kiedy przyjadę do Poznania, bo trzeba już pomyśleć o promocji. Była taktowna, jak zawsze, ale znam ją zbyt długo i wiem, że w istocie dzwoniła, aby zapytać, kiedy skończę.
Nie wiem, kiedy skończę… Wiem natomiast, że wszyscy czekają: wydawca, księgarze, czytelnicy. Każda powieść Małgorzaty Zawistowskiej zostaje bestsellerem, zanim jeszcze pojawi się na półkach. Zanim jeszcze w ogóle pojawi się w mojej głowie…
Przez tyle lat tkwiłam z nosem w maszynie, potem w komputerze, żyjąc emocjami nieistniejących ludzi, że nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiły mi się zmarszczki na czole, a podbródek zyskał brata bliźniaka. Co gorsza, nie zauważyłam również, że życie toczy się swoim rytmem, a ludzie, którzy mnie otaczają, nie chcą poczekać, aż rozprawię się z moją fikcją i wreszcie będę miała czas, żeby zająć się ich rzeczywistością.
Dopiero tutaj, w tym brzydkim, małym miasteczku nad rzeką, o którym mogłabym poetycko napisać, że jest zagubione wśród pól i lasów, gdyby nie to, że leży sobie na widoku, całkiem prozaicznie, przy książęcym trakcie ze Szczecina do Gdańska, a właściwie to przy krajowej szóstce, oczy mi się otworzyły ze zdumienia na widok owej „rzeczywistości”.
Ty także nie chciałaś czekać… Wiem, masz do mnie żal, chociaż wolisz udawać, że to obojętność… Uprzejme, zdawkowe zainteresowanie, krótki telefon raz w miesiącu i wymuszona wizyta w Boże Narodzenie. Wiem, sama na to zapracowałam… I to nieprawda, że nie lubię twojego męża, ja po prostu go nie znam. Ale cieszę się, że ci się udało… Widać jabłko jednak czasem spada bardzo daleko…
Nie chcę, żebyś pomyślała, że rozklejam się dlatego, że dopadła mnie twórcza niemoc, starość i samotność… Kryzys może i mam, ale stara jeszcze nie jestem (a przynajmniej wcale się tak nie czuję). Nie jestem też samotna…
Nieraz chciałam porozmawiać z tobą tak zwyczajnie, po babsku, powiedzieć ci, co czuję, dlaczego niekiedy dokonywałam takich, a nie innych wyborów, jak bardzo cię kocham, ale… Wiesz, że to trudne, bo niestety jesteś do mnie podobna. Całe szczęście, że Cyryl potrafił jakoś przebić się przez tę twoją skorupę, mój żółwiku.
Obiecałam sobie, że następnym razem, kiedy do ciebie zadzwonię…7 stycznia
Telefon dzwonił jak zwariowany. Był stary, z czarnego ebonitu i miał charakterystyczny, terkoczący dzwonek, którego nie dawało się regulować. Już dawno by się go pozbyła, gdyby mogła. Mieszkanie, co prawda, miało tylko osiemdziesiąt metrów kwadratowych i podejście do aparatu nie wymagało wiele zachodu, ale i tak przenośna słuchawka byłaby wygodniejsza. Niestety, Cyryl zapałał do niego wielką miłością od pierwszej chwili, kiedy wypatrzyli go na Marché Vernaison. Właściwie to on go wypatrzył, bo Tamara nie miała serca do starych rzeczy. Nieprzyjemna była już sama myśl, że telefon należał kiedyś do kogoś innego. Czyjeś palce dotykały gładkiej, lśniącej powierzchni, kręciły białym cyferblatem w poszukiwaniu właściwego numeru. Ciepło czyjegoś ucha przenosiło się na czarną słuchawkę. Nie lubiła antyków. Nigdy nie zdołała zrozumieć zachwytów nad starą szafą zalatującą stęchlizną czy wypłowiałym fotelem, nawet jeśli siadywało na nim kilka królewskich pokoleń. A może właśnie dlatego. Ludzie przeminęli, odeszli w zapomnienie razem ze swoimi planami i marzeniami, a pozostały po nich banalne krzesła, komody i zawiedzione nadzieje na nieśmiertelność.
Słyszała go już na schodach i nie miała wątpliwości, że odgłos dobiega z ich mieszkania; nikt oprócz nich nie gromadził tu takich staroci. A ściślej rzecz ujmując, nikt oprócz Cyryla. Zanim jednak zdołała znaleźć klucze w torbie i uporać się z ciężkimi, rzeźbionymi drzwiami – zamilkł. Z westchnieniem ulgi zrzuciła kozaki w przedpokoju i weszła do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
Wtedy rozległ się znowu.
– Tami, gdzie ty jesteś?! Dzwonię cały dzień na komórkę, ale nie odbierasz! Czekam na ciebie od godziny! Wszyscy czekamy! Kupiłaś wino?
Cyryl jak zawsze, kiedy był zdenerwowany, wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. Gardłowe dźwięki zlewały się w jedno wielkie charczenie. Choć przez tyle lat zdążyła już dobrze poznać francuski, w takich chwilach bardziej domyślała się, niż rozumiała, co mówi.
– Nie wiem, o co ci… – zaczęła i nagle sobie przypomniała. – O Chryste! To dziś!
– Dziś, dziś! – powtórzył z sarkazmem. – Zapomniałaś oczywiście! – Nie ukrywał tryumfu, że tym razem to nie on nawalił. – Bierz taksówkę, po drodze kup kilka butelek i przyjeżdżaj natychmiast! Powiedziałem, że okres dostałaś… – ściszył głos. – Nic innego nie przyszło mi do głowy.
– Może wystarczyło po prostu powiedzieć prawdę. Ale ja miałam dla nich palmę…
– No to weź ze sobą…
– Oszalałeś!? Ma ze trzy metry!
– No to nie wiem, rób, co chcesz, tylko się pospiesz!
Trzask odkładanej słuchawki zabrzmiał jak armatni wystrzał. Nerwowo podrapała się za uchem i po chwili namysłu wykręciła numer.
– Bertrand, tu Tamara – powiedziała do słuchawki. – Na parterze, w rogu, stoi taka duża howea w drewnianej donicy; idź na górę i dobierz do niej jakąś efektowną osłonkę, najlepiej z mosiężnymi elementami. Potem zamów transport i niech przywiozą ją na rue Saint-Honoré 123. Pieniądze weź z kasy… Aha! Nie zapomnij jej zabezpieczyć! Jest zimno.
– Ok, szefowo! Robi się!
– Dziękuję.
Odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi. Była pewna, że Marie spodoba się prezent, a Paul zazwyczaj i tak był zachwycony wszystkim, co sprawiało jej przyjemność. Jak mogła zapomnieć o czterdziestej rocznicy ich ślubu! Od miesiąca nie mówiło się o niczym innym. W głębi ducha uważała, że sensowniej byłoby urządzić przyjęcie w piątek albo w sobotę, ale jej teściowa miała własne przekonania i zazwyczaj stawiała na swoim. Skoro ślub brali siódmego stycznia, nie widziała powodu, dla którego mieliby przekładać przyjęcie, nawet jeśli siódmy wypadał w poniedziałek.
W pośpiechu otworzyła szafę i nerwowo wyszarpała sukienkę, którą Cyryl kupił jej na święta. Początkowo zamierzała się w nią ubrać, ale po chwili namysłu odwiesiła ją z powrotem. Święta były nie tak znowu dawno i Marie z pewnością ją zapamiętała. Tym bardziej, że mimochodem uprzejmie zauważyła, iż chłodny fiolet to nie jest kolor dla blondynek… Nie mogła na uroczystym przyjęciu, na którym pierwsze skrzypce grała teściowa, wystąpić w czymś, co już raz zostało skrytykowane…
Niewiele myśląc, wyciągnęła długą, granatową suknię z głębokim wycięciem na plecach, w której zazwyczaj chodziła do teatru. Przyniosła z przedpokoju czarne, zamszowe szpilki i sięgnęła po krótkie futerko. Jak gala, to gala. Zamówiła taksówkę i zeszła na dół.
– No wiesz! Wyglądasz… – Cyryl z zainteresowaniem pochylił się nad wycięciem z tyłu. – Już zapomniałem, jak ci w niej ładnie. Nie wiem tylko, co mama…
Popatrzyła na niego z niesmakiem.
– To jest elegancka suknia na eleganckie okazje. Myślałam, że…
W progu stanęła pani domu.
– Tamara! Wreszcie jesteś! Mam nadzieję, że dobrze się czujesz, moja droga? – Obrzuciła jej kreację nieodgadnionym spojrzeniem i dodała: – Chodźcie, wszyscy już czekają…
– Dużo ludzi? – spytała, cicho podążając za mężem.
– Jak zwykle, pół miasta – roześmiał się półgębkiem.
Przez wielkie dwuskrzydłowe drzwi weszli do salonu.
Gości rzeczywiście było sporo. Dostrzegła mecenasa Purcell z żoną, państwa Poussin, de Virion, profesora Soupault, panią de Marivaux – to byli nieliczni z tych, których znała. Teściowie obracali się w kręgach towarzyskiej śmietanki i nie narzekali na brak rozrywek, co w dużej mierze wiązało się z pozycją Paula, przed laty piastującego stanowisko mera. Od kilku lat był na emeryturze, ale stare znajomości nie wygasły. Odeszli tylko ci, dla których wypadł już z obiegu, ponieważ wbrew powszechnie panującym zwyczajom nie związał się z polityką i znajomość z nim nie mogła się już do niczego przydać.
W powietrzu unosił się duszący zapach perfum i woń kwiatów. Nie wiadomo z jakiego powodu, tej zimy najbardziej popularne były lilie. Nie nadążała z dostawami, bo nagle wszyscy, jak jeden mąż, zapałali miłością do tych nieco staroświeckich kwiatów. Jeszcze kilka sezonów temu lilie zarezerwowane były raczej na smutne okazje i schodziły głównie przy okazji pogrzebów. Dziś do dobrego tonu należało wręczanie ich przy każdej okazji.
Zauważyła pod ścianą wielkie wazony z białymi, pomarańczowymi i żółtymi kwiatami. Pomyślała, że musi uprzedzić Marie, żeby nie zabierała ich do sypialni, bo nie będzie mogła spać. Oszałamiający zapach kwiatów po dłuższej chwili robił się nieznośny i duszący, powodując bóle i zawroty głowy. Nie pomagało nawet usuwanie słupka i pylnych pręcików.
– Chodźcie, chodźcie!
Paul podszedł do Tamary i wyciągnął rękę.
– Witaj, moja droga! Jak zawsze urocza – mówiąc to, nachylił się i ciepło pocałował ją w policzek. – Masz szczęście, synu, że twoja piękna żona ciągle jest uśmiechnięta. Jeśli któregoś dnia zobaczę smutek na jej twarzy, będziesz miał ze mną do czynienia. – Pogroził mu palcem. – A teraz pozwól, że ci ją porwę! Philippe bardzo chciałby wreszcie ją poznać.
Nie protestując, pozwoliła poprowadzić się w głąb salonu. Jeśli chodzi o Paula, to bez wahania pozwoliłaby mu zaprowadzić się nawet na biegun. Od pierwszej chwili, kiedy Cyryl przedstawił jej swoich rodziców, poczuła wielką sympatię do tego uroczego, trochę niedzisiejszego, szarmanckiego dżentelmena, który od czterech lat ilekroć ją widział, nieodmiennie wpadał w zachwyt. W przeciwieństwie do swojej żony był autentycznie uszczęśliwiony, kiedy dowiedział się, że syn wreszcie się oświadczył. Cyryl zdradził jej kiedyś w wielkiej tajemnicy, że pierwszą, wielką miłością jego ojca była pewna Polka, Teresa. Poznali się w Krakowie, kiedy Paul przyjechał na jakiś zjazd młodzieży, i zwariowali na swoim punkcie. Spędzili razem gorący tydzień i rozstali się, obiecując sobie dozgonną miłość. On musiał wracać, ona miała przylecieć do niego za kilka tygodni. Niestety, nie dostała paszportu, gdyż ktoś życzliwy doniósł o zażyłej znajomości z pewnym czarnowłosym Francuzem… Pisali do siebie jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu uczucie umarło śmiercią naturalną. Niedługo potem Paul poznał Marie i ożenił się, ale, jak przyznał się kiedyś synowi, obraz Teresy na zawsze pozostał w jakimś zakamarku jego serca.
Być może dlatego Marie, piekielnie zazdrosna o męża, nie przepadała za synową. Dla ścisłości, Marie w ogóle nie przepadała za Polakami. Tamara wiedziała, że kilkakrotnie była powodem awantur między nimi. Tym bardziej, że jej teściowa należała do tego gatunku Francuzów, którzy nigdy nie przyjęli do wiadomości, że Chopin był Polakiem, i uważali, że od czasu, kiedy Polacy zostali łaskawie wpuszczeni do Unii, zamiast okazywać wdzięczność, zaczęli prezentować nadmiernie roszczeniowe postawy. Relacje między nimi obiema były jednak na ogół poprawne; może z tego powodu, że Tamara nauczyła się odpowiednio postępować z teściową i czując oparcie w mężu i w teściu, zbytnio nie przejmowała się jej złośliwymi komentarzami, które ostatnimi czasy zdarzały się jakby rzadziej.
– To jest właśnie moja synowa – wygłosił z dumą Paul, zatrzymując się przy niskim, starszym panu w galowym mundurze. – Pozwól, moja droga, to pułkownik Auber, mój stary przyjaciel…
Nobliwie wyglądający, szczupły pan z wielką szopą białych włosów szarmancko szurnął nogami i z atencją uścisnął podaną mu dłoń.
– Tylko nie stary, tylko nie stary! – zaprotestował, zabawnie wyciągając żylastą szyję. – Zapominasz, mój drogi, że jestem od ciebie dużo młodszy. Poza tym, to niestosowne wypominać wiek w towarzystwie pięknych kobiet – uśmiechnął się do Tamary, przyglądając się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. – A więc to pani – powiedział, kiwając głową. – Paul zawsze chwalił się swoimi dziećmi, ale od kiedy zyskał synową, jest z pani tak dumny, jakby sam panią spłodził.
– Ja też mam szczęście, że trafił mi się taki cudowny teść…
Ujęła Paula pod rękę i położyła mu głowę na ramieniu. Zza filaru dostrzegła bystry wzrok teściowej. „Czy tej kobiecie naprawdę wszystko musi się tak jednoznacznie kojarzyć?” – westchnęła w duchu, ale na wszelki wypadek odsunęła się.
– Ach, młoda damo, przystojni to my byliśmy pół wieku temu. – Pułkownik przestał udawać, że ma dwadzieścia lat. – Teraz jesteśmy co najwyżej wyprostowani, a może mi pani wierzyć, że to w naszym wieku nie jest wcale łatwe.
Roześmiali się wszyscy troje.
– A czy pani wie – kontynuował – że to właśnie pani teść przed laty nie dopuścił do zamknięcia dla pieszych mostów na Sekwanie z powodu „spaceru” po rzece Kadafiego? Oskarżył wtedy prezydenta, że dla uzyskania kontaktów handlowych przymyka oczy na libijskie naruszenia praw człowieka i…
Paul zniecierpliwiony machnął ręką.
– Dajżesz spokój, Tami słyszała to już tysiące razy!
– Może być tysiąc pierwszy; lubię słuchać, jaki tato był nieustraszony – uśmiechnęła się. Choć ta forma zwracania się do teściów nie była we Francji zbyt popularna, od początku mówiła do niego „tato”, z czego był niezwykle dumny.
– O to, to! Nieustraszony! – ucieszył się pułkownik. – Nie wiem, czy pani opowiadał, jak kiedyś…
– Dość! – przerwał Paul stanowczo. – Od dawna jestem na emeryturze, ale nie jestem jeszcze taki stary, żeby karmić się w kółko minionymi sukcesami. Czego się napijesz? – zwrócił się do synowej, bo pułkownik już dzierżył w dłoniach wielką bańkę koniaku.
– Jeśli mogę, poproszę o wino – uśmiechnęła się, obserwując, jak spieszy spełnić jej życzenie. Naprawdę miała do niego słabość. Zdarzało się, że to właśnie on pierwszy dowiadywał się o jej kłopotach. Cyryl był kochany, ale tak bardzo skupiony na sobie i swoich białych krukach, że czasami zapominał o bożym świecie. Niekiedy musiała twardo się postawić, żeby całego weekendu nie przesiedział z nosem w książce albo na kolejnej aukcji starych fotografii… Paul zawsze miał dla niej czas. Nie chcąc narażać jej na wścibskie pytania Marie, kiedy potrzebowała porady, umawiał się z nią w kafejce niedaleko kwiaciarni, żeby nie musiała tracić czasu. – Ty jesteś kobietą biznesu i twój czas jest cenniejszy – wygłaszał za każdym razem, kiedy próbowała oponować. Nie zdarzało się to zresztą zbyt często; właściwie tylko raz miała kłopoty. Pewnego dnia, nie wiadomo z jakiego powodu, lokalem, który kupiła od miasta, zainteresował się jakiś urzędnik i oficjalnie podważył wyniki przetargu, zarzucając jej, że był ustawiony, a cena, którą zapłaciła, zbyt niska. Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i nawet pomoc Paula okazała się niepotrzebna. Tak czy inaczej, czasami odnosiła wrażenie, że jest jedyną osobą, której zależy na niej naprawdę i bezwarunkowo…
Lubiła wyobrażać sobie, że taki właśnie był jej ojciec. Opiekuńczy, niezawodny, nieodmiennie zainteresowany jej sprawami, bez względu na to, czy chodziło o zwykły katar, czy o zarzut korupcji. Prawie wcale go nie pamiętała; w domu natrafiała niekiedy na zdjęcia w jakichś starych szpargałach, pogniecione, przykurzone. Wysoki, uśmiechnięty, z charakterystycznym dla krótkowidzów przymrużeniem oczu. Mama nie darzyła ich wielkim sentymentem i walały się tam pewnie przez jej nieuwagę i roztargnienie. Wyrzuciła go ze swojego życia, kiedy Tamara miała cztery lata. Wśród wielu spraw, o których nigdy nie rozmawiały, ta zajmowała poczesne miejsce. Z fragmentów podsłuchanych rozmów, skąpych uwag rzucanych mimochodem i kilku wymijających odpowiedzi wyłaniał się banał zdrady, zawiedzionego zaufania i zapiekłej złości z powodu urażonej dumy. Tylko raz, kiedy skończyła siedemnaście lat, odbyły na ten temat krótką rozmowę. Mama przyparta do muru przez zbuntowaną nastolatkę, dla której świat składał się wyłącznie z dwóch kolorów, tym razem nie mogła jej zbyć byle machnięciem ręki. Używając najoględniejszych z oględnych słów, uraczyła ją historyjką o dwóch połówkach jabłka, z których jedna w końcu okazała się gruszką…
Z tamtej rozmowy najbardziej zapamiętała jedno zdanie: „Nie ma żadnych połówek, to największa bzdura, jaką wymyśliły zakompleksione kobiety, żeby jakoś usprawiedliwić swój brak wiary we własne możliwości. Każda z nas jest całością, pełną i skończoną”.
Pokłóciły się wtedy potężnie. Tamara wrzeszczała, że nie jest żadną zasraną czytelniczką i nie pozwoli karmić się głodnymi kawałkami o jabłkach i gruszkach rodem z poradników dla niedorozwiniętych kucharek. Mama z kamienną twarzą wyciągnęła swoje najcięższe działa i popłynęła opowieść o poświęceniu, niewdzięczności i odejmowaniu sobie od ust, żeby tylko ona miała na nowe buty czy modną torbę. Skończyło się trzaśnięciem drzwiami i krótkim telefonem, że zostaje na noc u koleżanki. Od tamtego czasu nie wracały więcej do tej rozmowy. I tak zawsze żyły osobno; Małgorzata z nosem w maszynie, przerzucająca sterty kartek i doznająca swoich prywatnych olśnień i rozczarowań, które przynosili jej papierowi ludzie, a Tamara w swoim szczelnym, odpowiedzialnym świecie.
Przeszła przyspieszony kurs dorastania: w wieku dziesięciu lat już wiedziała, ile kosztuje cukier i gdzie bardziej opłaca się kupować warzywa. Po drodze ze szkoły robiła zakupy, czasem płaciła rachunki na poczcie i wystawała w niekończących się kolejkach po mięso. Na szczęście w pobliskiej masarni już ją znali, wiedzieli, że to córka „tej pisarki”, więc zdarzało się, że była obsługiwana bez oczekiwania. Była chuda i niewyrośnięta, więc sklepowe, rozpływając się w uśmiechach, napychały jej siatki biodrówką, pasztetową, niekiedy szynką i kazały pozdrowić mamusię, dopytując się natarczywie, o czym będzie kolejna książka. Nie znosiła tych bab, ich lepkiego zainteresowania i czerwonych, grubych twarzy z idiotyczną koronką nad czołem. Myślała ze złością, że gdyby nie one, mama byłaby tylko dla niej. Gdyby nikt nie chciał kupować jej książek, w końcu przestałaby pisać i przypomniała sobie, że ma córkę…
– Marcel przyjechał! – Cyryl wziął ją za rękę i pociągnął w stronę kuchni. Pozwoliła się zaprowadzić do wielkiego, pełnego pary i apetycznych aromatów pomieszczenia, gdzie królowała kucharka. Przy pobielanym stole, opierając głowę na ramieniu, siedział wysoki, przystojny brunet, bardziej doskonała kopia jej własnego męża.
– O, moja ulubiona bratowa! – zawołał na jej widok, zrywając się z krzesła. – Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego wybrałaś Cyryla… – skrzywił się zabawnie.
– Bo najpierw poznałam jego. Poza tym ty miałeś już żonę, niestety.
– A, tak, zapomniałem. – Uścisnął ją serdecznie i poklepał energicznie po plecach. – Ale to cię w żaden sposób nie usprawiedliwia… – roześmiał się. – No, braciszku, nie patrz tak groźnie, przecież ci jej nie zjem.
Zdecydowanie miała szczęście do mężczyzn w tej rodzinie. Z Marcelem, mimo że od dwóch lat mieszkał w Stanach, łączyła ją zażyła komitywa. Mieli podobne poczucie humoru i taki sam, lekko ironiczny, dystans do świata. Od razu przypadli sobie do gustu i choć Cyryl początkowo był trochę zazdrosny, w końcu zaakceptował ich specyficzne relacje.
– Jak podróż? – zapytała.
– Samolot to środek lokomocji dla ludzi bez wyobraźni – odparł. – Ale niestety najszybszy. Nie mogłem napić się podczas lotu, więc teraz muszę odreagować, zanim moja droga rodzicielka znowu zacznie snuć wydumane teorie na temat mojego rzekomego alkoholizmu. – Sięgnął po stojącą nieopodal butelkę calvadosu. Jak na zawołanie w drzwiach stanęła Marie.
– Marcel! – zawołała, rozkładając ramiona. – Ty niewdzięczny chłopcze! Służąca dopiero mi powiedziała, że jesteś.
Stojąca przy piecyku kucharka rzuciła w jej stronę urażone spojrzenie, ale nic nie powiedziała.
– Dlaczego nie przyszedłeś się przywitać?! – ciągnęła Marie z wyrzutem, obejmując syna.– Znowu pijesz. – Popatrzyła z naganą na szklankę w jego ręce. – Kiedy przyjechałeś? Gdzie Roxana? Jak chłopcy? Na jak długo zostaniesz? Dlaczego nie zadzwoniłeś, ojciec pojechałby na lotnisko? – zarzuciła go pytaniami.
Marcel zamachał rękami, jakby odpędzał się od wyjątkowo natrętnej muchy.
– Mamo! Spokojnie, bo mnie udusisz! – Delikatnie wyswobodził się z jej ramion. – Roxana musiała zostać, bo chłopcy mają ospę. Bardzo cię pozdrawia i ściska. Może w lipcu uda nam się przyjechać we czwórkę… A nie dzwoniłem, bo chciałem wam zrobić niespodziankę; poza tym do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy uda mi się wyrwać…
– Moje wnuki kochane… – rozkleiła się Marie, na powrót przytulając się do syna. – Nie dosyć, że jedyne – mówiąc to, łypnęła załzawionym okiem w stronę Tamary – to jeszcze tak daleko… Ach, Boże, rozmazałam sobie oko. – Sięgnęła po chusteczkę i powiedziała, już spokojniej: – Zawołam ojca, ale będzie miał niespodziankę! A wy nie pijcie tyle – fuknęła i obrzuciwszy nagannym spojrzeniem szklanki w rękach synów i synowej, wyszła z kuchni.
– Ach, ta nasza Marie. Rozpacza, że staczamy się w alkoholową przepaść, bo nie ma pojęcia, że tradycja picia calvadosu wyrasta z czasów normandzkich, kiedy to w czasie trwających długo posiłków traktowano go jako rodzaj napoju pobudzającego apetyt i pozwalającego zjeść jeszcze więcej – roześmiał się Marcel, zanurzając usta w złotym trunku. – Dawni mężczyźni przekładali ilość spożytych przez siebie produktów na obraz swojej męskości i na powodzenie u płci pięknej – oświadczył i teatralnym gestem rozwichrzył sobie włosy. – Calvados to coś więcej niż trunek. To sposób bycia, jak mawiał Remarque.
– Biorąc pod uwagę ilość – zauważył nieco złośliwie Cyryl – nie narzekasz zdaje się na powodzenie.
– Schlebiam sobie, drogi braciszku, że to nie jest zasługa jedynie calvadosu. A coeur vaillant rien d’impossible1.
– Une poule aveugle peut quelquefois trouver son grain2 – wykrzywił się Cyryl.
Tamara stała z boku i przyglądała się braciom. Marcel był starszy o kilka lat, ale wszystkim, począwszy od sposobu ubierania, a skończywszy na sposobie bycia, dawał światu do zrozumienia, że jest w najlepszym okresie swojego życia. Wyłożona na wierzch dżinsów, lekko pognieciona biała koszula, bujna czupryna, zawadiacka, kwiecista chustka pod szyją i wysokie, ciężkie buty świadczyły o tym, że ich właściciel dobrze się czuje sam ze sobą i nie do końca poważnie traktuje zarówno świat, jak i siebie samego. Kto inny w takim stroju wyglądałby na starannie wystylizowanego. On sprawiał wrażenie, jakby to, co akurat ma na sobie było wybitnie przypadkowe i po omacku wyciągnięte z szafy.
Cyryl był zupełnie inny. Jego brak dystansu do siebie przejawiał się przede wszystkim w sposobie ubierania. Nienagannie zawiązany krawat, koszula pasująca odcieniem do garnituru i buty wyglancowane tak, że można się było w nich przejrzeć – wszystko to niemal krzyczało, że ich właściciel uważa się za poważnego i godnego szacunku człowieka.
Aż trudno było uwierzyć, że ten pierwszy był szanowanym wykładowcą literatury francuskiej na jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów, drugi zaś prowadził popularny wśród paryżan antykwariat i od kilku lat zajmował się wyszukiwaniem, a potem wyceną i sprzedażą zabytkowych mebli, obrazów, wartościowych rzeźb, starych rycin, grafik i rękopisów i w związku z tym większość czasu spędzał wśród zakurzonych przedmiotów i ekscentrycznych artystów.
– Jestem piekielnie zmęczony – westchnął Marcel. – Pójdę się położyć na kwadrans, mam nadzieję, że to nie będzie wielkie faux pas. Potem przywitam się z ojcem. Nie chcę go odciągać od gości, w końcu to jego wielki dzień.
Tamara uniosła brwi w niemym zdziwieniu.
– No wiesz, wytrzymać z naszą drogą matką czterdzieści lat to nie lada wyczyn.
Roześmieli się wszyscy troje.
Późnym wieczorem, kiedy już wszyscy goście rozjechali się do domów, Paul zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i podszedł do barku, skąd wyciągnął butelkę koniaku.
– Wreszcie mogę się w spokoju napić z synami – westchnął. – I z synową oczywiście. – Mrugnął łobuzersko do Tamary.
– Nie uważasz mój drogi, że na dziś już wystarczy? Przynajmniej ty masz dosyć – odezwała się spod okna Marie. Stała przy wielkiej palmie i delikatnie gładziła jej wąskie liście. – Naprawdę piękna – zwróciła się do synowej. – Musisz koniecznie powiedzieć Elwirze, jak ją pielęgnować. Już wy się tam najlepiej dogadacie…
Elwira była Polką, która dwa razy w tygodniu przychodziła sprzątać i robić zakupy.
– Nie przesadzaj, nie co dzień świętuje się taką rocznicę – zaprotestował Paul. – Napijesz się z nami, kochanie?
Marie wydęła usta.
– Najwyżej kapkę cointreau z lodem, poproszę – rzekła, rozsiadając się na obitej złotym pluszem sofie. – Boże, jestem potwornie zmęczona. Jutro rano mam umówionego masażystę, ale chyba nie wstanę przed dwunastą. Muszę powiedzieć Elwirze, żeby go odwołała. Poza tym chciałabym spędzić trochę czasu z synem. – Popatrzyła z czułością na Marcela, który zajęty był przeglądaniem gazety. Na dźwięk jej słów podniósł głowę.
– Przepraszam, mamo, ale jutro nie dam rady – powiedział, rozkładając ręce. – Będę zajęty cały dzień. Zaplanowałem sobie obchód wszystkich księgarni, muszę uzupełnić bibliotekę. Ostatnio wyszło kilka pozycji, a kupowanie przez internet to nie to samo… Poza tym muszę wpaść na wydział, obiecałem Julienowi, że poprowadzę wykład…
– No to może weekend spędzimy razem? Moglibyśmy pójść do teatru! Tata kupi bilety! W tym dzikim kraju pewnie nie bywa się w takich przybytkach sztuki…
– Jak możesz być taką ignorantką, mamo – oburzył się Cyryl.
– Jaką ignorantką?! – Wzruszyła ramionami. – O tym, że teatr to sztuka, Amerykanie dowiedzieli się dopiero w dwudziestym wieku wraz z pojawieniem się modernizmu.
– A Eugene O’Neill?! – zaperzył się Cyryl.
Marie popatrzyła na niego z pobłażaniem i umoczyła usta w kieliszku. Dyskretnie oblizała wargi i oświadczyła:
– Właśnie o tym mówię. Ale zanim w ogóle mieli okazję przyzwyczaić się do faktu, że dobrego dramatu nie muszą już importować z Europy, bo mają swojego geniusza, przyszła wielka depresja lat trzydziestych, no i cóż…?
– Wtedy wszyscy myśleli o pieniądzach, których nie mieli, a rząd federalny postanowił wprowadzić roboty publiczne jako sposób na ożywienie gospodarki – włączył się Marcel. – Jednym z programów w ramach tych robót ogłoszonych przez Roosvelta był Federalny Program Teatralny, pierwszy w dziejach przypadek, by rząd federalny Stanów zajął się subsydiowaniem sztuki, więc nie potępiaj ich tak bardzo…
– Przecież dobrze wiesz, że nie chodziło o sztukę, tylko o zapobieganie rozruchom z powodu bezrobocia…
– To nie ma znaczenia. Ważne, że Kongres dał się przekonać, że warto wydać parę milionów dolarów, by artystom dać możliwość pracy za mniej niż minimalną płacę, a ludziom dostęp do teatru…
– …co i tak im nie pomogło, bo wyżyny sztuki, na które się wspięli, to zaledwie musicale…
– A co jest złego w musicalach?! – oburzył się Cyryl kolejny raz. – A West Side Story? Albo Lady Be Good, że nie wspomnę o Skrzypku na dachu! Przecież już klasycy wiedeńscy docenili ten rodzaj spektaklu muzycznego.
– Ach, mój drogi, dobrze wiesz, że nie interesuje mnie ani Strauss, ani Offenbach. Ta ich frywolność i napuszenie…
– Mama kocha wyłącznie Erika Satie – roześmiał się Paul, przysiadając koło żony i czule otaczając ją ramieniem.
– Bez prozacu nie do przełknięcia – mruknął Cyryl.
– Tylko dla depresyjnej natury, braciszku.
Tamara siedziała w przepastnym fotelu z lampką wina w dłoni i przysłuchiwała się rozmowie. Nie wtrącała się nie dlatego, że nie znała się na teatrze, tylko nie chciała płoszyć atmosfery. Wielki, kryształowy żyrandol odbijał ciepłe światło z kominka i roznosił je po suficie. Na metalowej etażerce stały okazałe, białe i zielone świece, których blask migotliwie pełgał po ścianach. Ludzie zebrani w salonie byli sobie bliscy i mimo różnicy zdań nastawieni do siebie życzliwie. Czuło się, że lubią swoje towarzystwo.
Paul siedział blisko żony i delikatnie, niemal od niechcenia bawił się jej dłonią; gładził palce i rysował obwódki na paznokciach. Marie, zajęta rozmową z synami, zdawała się tego nie dostrzegać, ale od czasu do czasu czule przejeżdżała ręką po jego włosach.
– Co trzeba zrobić, żeby po tylu latach własne towarzystwo ciągle sprawiało radość? – odezwała się Tamara znienacka. Na moment zapadła cisza. Cyryl oderwany od zachwalania uroków operetki spojrzał na żonę zdziwiony.
– A co w tym dziwnego? Jak ludzie się kochają, to lubią być razem.
– No tak, ale łatwo kochać miesiąc po ślubie, rok, dwa, pięć. Ale potem? Nigdy, Paul, nie miałeś wątpliwości? – zapytała głupio, nie dostrzegając zimnego wzroku teściowej. – Ani ty, Marie? – dodała szybko, kiedy już go zauważyła.
– No cóż, moja droga – zaczęła Marie z wyżyn swoich czterdziestu małżeńskich lat – jak już człowiek raz wybierze, to jest oczywiste, że musi być wierny swoim wyborom. Nie sztuka uciekać, kiedy coś idzie nie tak…
– Ja ci zdradzę receptę na udany związek – roześmiał się Paul. – Trzeba codziennie, dzień po dniu, robić to samo, co przed ołtarzem w dniu ślubu: uśmiechać się i przytakiwać.
Do domu wracali w dobrych nastrojach. Tamara lubiła wizyty u teściów; lubiła wygrzewać się w ich mieszczańskim, rodzinnym ciepełku. Przyzwyczaiła się już do…
.
.
.
(fragment)
1 Dla chcącego nic trudnego.
2 I ślepej kurze trafi się ziarnko.