Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rzeka. Żywioły Podkarpacia. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rzeka. Żywioły Podkarpacia. Tom 1 - ebook

Jakie tajemnice skrywa nurt zdradliwej rzeki?

Pewnego listopadowego wieczoru na brzegu Wisłoka zostaje znaleziona kobieca torebka. Jest to jedyny trop w sprawie zaginionej Aliny Grzędowicz, właścicielki biura rachunkowego i żony prezesa jednej z największych rzeszowskich firm.

Detektyw Dobrosława Machniewicz, która prowadzi sprawę, ma wątpliwości co do wersji wydarzeń przedstawionej przez męża. Jej zdaniem Grzędowicz nie mówi całej prawdy. Dobrosława szuka też odpowiedzi na pytanie, co Alina robiła w klubie studenckim w noc przed zniknięciem i kim w jej życiu był nowy tajemniczy klient, biznesmen znany z powiązań z podkarpackim półświatkiem.

Czy Dobrosławie uda się wydobyć prawdę na światło dzienne, czy też zbrodnia, niczym tytułowa rzeka, porwie i pociągnie swych bohaterów na dno?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67137-58-4
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Gwiazdy skrzyły się złowrogo na mrozie. Było ich mnóstwo, choć nie tak dużo jak o tej samej porze roku na wsi. Miejskie latarnie i księżyc, wyłaniający się spomiędzy nielicznych chmur, zasłaniały swym światłem te najbledsze punkty, w najdalszych punktach galaktyki. Mimo to i tak zdawało się, że są ich miliony, że zaraz runą jej na głowę, roztrzaskają ją swym ciężarem i strącą w niebyt. Tylko czy byłoby to takie złe? Czy teraz, po tym wszystkim, co wiedziała, nie lepiej byłoby osunąć się w pustkę i już nigdy więcej nic nie poczuć? Nie byłoby. Nie dla niej._

Zimny powiew wilgotnego wiatru znad rzeki wdarł się pod jej płaszcz i przeszył ją do szpiku kości. Postawiła kołnierz, próbując zasłonić się przed arktycznym powietrzem. Gdyby niebo było całkiem zachmurzone, przypuszczałaby, że za kilka godzin spadnie śnieg. Pierwszy śnieg tegorocznej jesieni. Jesieni? Może jednak już zimy, bo złota polska jesień odeszła w niepamięć kilka dni temu.

Szybkim krokiem przeszła obok nieczynnej od kilku lat fontanny na rzeszowskich bulwarach. Podobno planowano jej przebudowę, bo już od dawna nie popłynęła w niej ani kropla wody. Za to w lecie rozwieszono między drzewami hamaki, a obok przybito drewniane skrzynki, w których na chętnych czekały książki do poczytania. Była tu kilka razy podczas ubiegłych wakacji, jednak nie korzystała z nich. Głupio czułaby się, leżąc tak na widoku i czytając. Czytanie zawsze było dla niej czynnością intymną, tak samo jak jedzenie.

Kolejny lodowaty podmuch dmuchnął jej prosto w twarz, pozbawiając przez chwilę powietrza w płucach. Zatrzymała się. Przymknęła oczy. Ciemność. Wokół tylko ciemność.

Gdzieś nieopodal, chyba od strony kładki, usłyszała ludzkie głosy. Otworzyła oczy i ruszyła szybko przed siebie. Nie chciała, by ktoś ją tu zobaczył, choć może powinna. Może wtedy mieliby jakiś trop, co się z nią stało.

Nad nabrzeżem unosiła się niska biała mgła. Ograniczała widoczność i zasłaniała widok na rzekę. Głosy zostały gdzieś za nią, oddalały się i milkły w ciemnościach nocy. Znów była sama.

Przystanęła. Co teraz? Gdzie teraz? Dalej, na Olszynki?

Następny chłodny podmuch. Znów zamknęła oczy.

Słyszała szum rzeki. Woda rytmicznie uderzała o brzeg. Prawie czuła ją na twarzy. Chłodne, kojące strugi wody oblewały ciało, zmywając z niej brud i niepewność. Fala za falą. Fala za falą.

Olszynki nie cieszyły się dobrą sławą, przede wszystkim w nocy. Z tego też powodu postanowiono zamontować tam miejski monitoring. Czy zamontowano? Nie była pewna, rzadko zapuszczała się w tamte rejony.

Otworzyła oczy i ruszyła pewnie przed siebie.

To nie było już ważne. Nie miało już żadnego znaczenia.

Rzeka ją wzywała.ROZDZIAŁ 1

19 listopada, poniedziałek

Snieg prószył, spadając na szare asfaltowe ulice, na szare chodniki i na ciąg kolorowych, dziesięciopiętrowych bloków na Nowym Mieście. W sumie nie było w tym nic dziwnego – nie tylko był koniec listopada, ale opady zapowiadano na cały weekend. W niepamięć odeszła złota polska jesień, zrobiło się mglisto, szaro, buro, a z północy zaczęło napływać arktyczne powietrze. I w końcu przyszedł. Pierwszy tegoroczny, może nie przez wszystkich wyczekany, ale jeszcze nie tak znienawidzony. Zresztą było więcej niż pewne, że to tylko chwilowa zmiana – przez kilka godzin świat będzie wyglądał jak posypany cukrem pudrem, jak magiczne dopełnienie sklepowych wystaw, kipiących już od dawna od świątecznych ozdób, aż w końcu najpóźniej jutro cała ta bajkowość i urokliwość rozpłynie się w szarej listopadowej brei ulic.

Śnieg miał jednak za nic swój przesądzony los i sypał dalej. Białe płatki opadały powoli na osiedlowy skwerek, na plac zabaw, na oddalone o parędziesiąt metrów tesco i czerwony neon media marktu. Dobrochna obserwowała to kątem oka przez okno, choć tak naprawdę powinna się skupić, bo naprzeciwko niej siedział on: potencjalny klient. Ale nie potrafiła. Zamiast słów słyszała tylko jednostajny, monotonny szum.

Myślała więc o śniegu, o zbliżających się świętach i o tym, że ma skończoną trzydziestkę, mało popularne imię i roztrzaskane w drzazgi życie osobiste. Myślała o tym, że wieczorem znów będzie musiała włóczyć się po mieście, śledząc niewiernych mężów swoich klientek, i o tym, że ten tu przed nią to pewnie kolejny rogacz. Żona ma romans z ogrodnikiem, hydraulikiem lub dostawcą pizzy. Pana i władcy wiecznie nie ma w domu, więc musi się jakoś pocieszyć i wypełnić czymś długie wieczory. Ten tutaj na pewno będzie chciał, żeby sprzedała mu miniaturową kamerę, pluskwę, a najlepiej jeszcze je zamontowała. Będzie męczył ją i straszył tym, że pójdzie do konkurencji, a ona nie będzie mogła się ugiąć, bo to wbrew prawu. W końcu wyjdzie, mrucząc pod nosem „Głupia cipa”, a co potem – nie wiadomo. Albo trafi na solidnego detektywa, który powie mu to samo co ona, lecz będzie facetem i połączy ich solidarność kutasów, albo trafi na ścierwo, które za nic ma etykę zawodową. Efekt będzie jeden, już go nie zobaczy. Do tej pory nie miała żadnego klienta płci męskiej. Tylko i wyłącznie kobiety.

Mężczyzna powiedział coś jeszcze, ale i tego nie zarejestrowała. Nie było sensu się skupiać, skoro i tak skończy się jak zawsze. Co z tego, że z wyróżnieniem skończyła szkołę detektywistyczną, co z tego, że zrobiła państwową licencję i na bieżąco doszkalała się, by nie wypaść z rynku? Była kobietą. Była detektywem, a właściwie – detektywką. Jedno w połączeniu z drugim z miejsca przekreślało jej szanse u większości potencjalnych męskich klientów.

W tej samej chwili doleciały do niej dwa słowa: ŻONA i ZAGINIĘCIE. Jej umysł błyskawicznie powrócił z dalekich przestworzy do ciała i przestawił się na tryb słuchania.

Spojrzała jeszcze raz uważnie na swojego rozmówcę. Typ biznesmena, nienaganny garnitur, szyty chyba na zamówienie, koszula bez ani jednej fałdki i modny, ale nie krzykliwy krawat. Zresztą coś jej mówiło jego imię i nazwisko – Paweł Grzędowicz – nie potrafiła sobie jednak teraz przypomnieć, w jakich okolicznościach je słyszała czy widziała. Może w lokalnej stacji radia, może w internecie, może na mijanym codziennie billboardzie. Sprawdzi później. Włosy obcięte krótko, ciemne, przetykane srebrnymi nitkami, mocno zarysowane brwi i kości policzkowe. Poważne, przenikliwe spojrzenie, oczy szare, o niebieskawym odcieniu. Chyba. Aż tak bardzo nie chciała mu się przyglądać.

Poprawiła się na krześle i odchrząknęła.

– Czyli mówi pan, że pana żona zaginęła?

Kiwnął powoli głową i o dziwo wcale nie było w tym geście zniecierpliwienia jej mało profesjonalną postawą. „Czyli jeszcze nie wyjdzie”, pomyślała. „Ale zrobi to za góra dwadzieścia minut”. Nie dlatego, że ona nie zna się na swojej robocie, choć z czymś takim styka się po raz pierwszy, lecz z powodu tego, że jest kobietą.

– Tak. W piątek w nocy jak wróciłem do domu ze służbowego bankietu, już jej nie było.

Zmarszczyła brwi. W piątek wieczorem? Był poniedziałek. Mężuś nie śpieszył się z szukaniem żonki, oj nie śpieszył. „Pewnie miał lepsze rzeczy do roboty w weekend”, pomyślała, z trudem powstrzymując ironiczny uśmiech.

– Zgłosił pan zaginięcie na policji?

– Tak, dziś rano. W sobotni poranek byłem nieco zdziwiony, że żony nie ma, ale założyłem, że może nocuje u którejś przyjaciółki. Dopiero wieczorem, gdy dalej nie wracała, zaniepokoiłem się – zaczął się tłumaczyć, widząc jej spojrzenie. – Alina miała wyłączony telefon, więc obdzwoniłem znajomych, rodzinę, później szpitale. Nigdzie jej nie było. Pomyślałem… pomyślałem, że może wyjechała gdzieś na weekend. Ale gdy dziś rano nie pojawiła się w pracy, stwierdziłem, że nie ma już żartów. Pojechałem na komisariat, niby przyjęli zgłoszenie, ale sama pani wie, jak to jest z tą naszą policją. Wolę, by zajął się tym ktoś kompetentny. Strasznie się martwię.

Odchrząknęła.

– Czy żonie zdarzało się to wcześniej? Wie pan, takie zniknięcia. Sam pan przyznał, że myślał, że może wyjechała gdzieś, nic nie mówiąc.

– Nie, właśnie o to chodzi, że nie. – Przygryzł wargę. – Ale… – Umilkł na moment.

– Ale?

Mężczyzna stłumił westchnienie.

– Żona miała ostatnio gorszy czas – wyjaśnił ponuro. – Od kilku tygodni chodziła osowiała, nic jej nie cieszyło, nie miała na nic siły ani ochoty. Nie chciała słyszeć o wizycie u specjalisty, ale w końcu na początku miesiąca dała się namówić. Dostała jakieś tabletki na poprawę nastroju i zwolnienie lekarskie, żeby odpocząć. Trochę to pomogło, ale wciąż nie chciała wychodzić z domu. Właśnie dziś miała zjawić się w biurze pierwszy raz po L4.

Zły nastrój, brak radości życia. Kolejny trop. Niestety bardzo niepokojący. Nawet nie chciała myśleć, co to mogło oznaczać i gdzie aktualnie mogła znajdować się Alina Grzędowicz.

– Czy żona mogła mieć myśli samobójcze?

Chwila ciszy.

– Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. – Kolejne westchnienie. Mężczyzna wydawał się być nieco zmieszany. – Wie pani, ostatnimi czasy nie byliśmy ze sobą bardzo blisko. Alinka zaczęła się oddalać… Nie chciała rozmawiać, zaczęła traktować mnie jak obcą osobę. Oczywiście starałem się to zmienić, ale zamknęła się w sobie. Ten lekarz… Rozmawiałem z nim dziś. Zasłaniał się tajemnicą lekarską i takie tam, ale owszem. Z tego, co mi powiedział między wierszami, wydaje mi się, że mogła mieć takie myśli. – Popatrzył na Dobrochnę poważnie.

Wzięła do ręki leżący na biurku długopis i zaczęła obracać go w dłoniach. Był to jeden z wielu nerwowych tików, którymi reagowała na krępujące sytuacje. Kolejne pytanie było bardzo intymne i wymagało wiele taktu. O ile jednak zaginięciami nie zajmowała się na co dzień, o tyle w tej kwestii miała duże doświadczenie.

– Proszę wybaczyć, ale muszę o to spytać, jeżeli mam zająć się pana sprawą. – Krótka pauza. Niech przygotuje się na najgorsze. – Czy dostarczył pan żonie jakiegoś powodu, żeby tak się zachowywała? Rozumie pan, o co mi chodzi?

Wyraz jego twarzy pokazał, że doskonale zrozumiał. Zaczerpnął głęboki oddech. Zaraz wyzna jej prawdę. Dlaczego tak późno zgłosił zaginięcie, co robił przez cały weekend i czemu ani razu nie pomyślał przez ten czas o żonie. Nie, tego nie powie. Wciśnie jej kit, że wszystko to przez to, że żona się od niego oddaliła. Że nie chciała być tak blisko, jak on pragnął, i że wszystko wyszło przypadkiem. Sekretarka czy sąsiadka po prostu go pocieszyła.

– Nie. Wydaje mi się, że nie.

Uniosła brwi zdziwiona. Nie tylko dlatego, że nie takiej odpowiedzi się spodziewała.

– Wydaje się panu?

Po raz pierwszy się uśmiechnął. Trochę może nieśmiało, trochę przepraszająco.

– Nie. Przepraszam, tak jakoś mi się powiedziało. Zdecydowanie nie.

Odłożyła długopis.

– Rozumiem. Mówi pan, że zgłosił zaginięcie na policji. Udało im się już coś ustalić? Ten jej telefon choćby. Wciąż jest wyłączony? Wiem, że służby mają możliwość ustalenia ostatnich logowań do sieci. Ja, jak pan zapewne wie, nie.

Kiwnął głową i zaraz potem pokręcił nią przecząco.

– Wiem, że ma pani mniejsze możliwości, ale i tak chciałbym, aby pracował nad tą sprawą ktoś poza policją. Jeśli chodzi o telefon, znajomy komisarz obiecał mi, że się tym zajmie i jeszcze dziś wystąpi do operatora. Mam się z nim skontaktować późnym wieczorem. Potem na tej podstawie mają zacząć szukać w zapisach z monitoringów.

– Świetnie. – Uśmiechnęła się szeroko, choć był to raczej nieszczery uśmiech. Co jest grane? Facet ma znajomego w policji i jeszcze dodatkowo zwraca się do niej? Coś jej tu nie pasowało. Od początku nie mogła pozbyć się odczucia, że ten gość jest jakiś dziwny. Że nie mówi jej całej prawdy, że jest jak aktor, który odgrywa przed nią swoją rolę. – Pozostaje zatem mieć nadzieję, że nie ugrzęzną w biurokracji. W takim razie nie bardzo wiem, jak jeszcze mogłabym panu pomóc.

Popatrzył na nią zdziwiony.

Świetnie. „Brawo”, pogratulowała sobie w duchu. „Wspaniałe posunięcie. Właśnie sama strzeliłaś sobie w kolano, z własnej woli pozbawiłaś się zlecenia. Czegoś innego, czego do tej pory nie robiłaś”.

– Czyli nie chce zająć się pani zaginięciem mojej żony?

– Nie, oczywiście chętnie wezmę tę sprawę – zaprzeczyła od razu, choć bez entuzjazmu. I tak już było po wszystkim. Ciekawe śledztwo uciekło jej sprzed nosa z jej własnej winy. Powinna bardziej wierzyć w siebie. Przecież nie musi babrać się wyłącznie w zdradach i rozwodach. – Tylko nie bardzo wiem, co mogę zrobić więcej niż policja.

Mężczyzna pochylił głowę i przeczesał palcami szpakowate włosy, po czym nagle oderwał dłoń od czoła i popatrzył na nią przenikliwie. Wyraz determinacji na jego twarzy zaskoczył ją.

– Po prostu proszę zrobić wszystko, co w pani mocy, by ją znaleźć.

Ze zdjęcia patrzyła na nią drobna, wyglądająca na energiczną blondynka. Alina Grzędowicz miała trzydzieści sześć lat i prowadziła biuro rachunkowe, w którym zatrudniała kilka osób. Nie była osobą towarzyską, choć miała kilka dawnych przyjaciółek, jeszcze z czasów studiów. Spotykała się z nimi co jakiś czas, nie częściej jednak niż kilka razy w miesiącu. Do Rzeszowa przyjechała zaraz po maturze z małej wioski na Podkarpaciu. Dostała się bez trudu na wydział ekonomii, skończyła studia z wynikiem bardzo dobrym, po czym rozpoczęła staż w jednym z rzeszowskich biur rachunkowości. Wśród jego klientów była między innymi firma Grzędowicza. I tak się poznali. Później poszło już szybko, randki, wspólne wyjazdy, w końcu po dwóch latach ślub. Dzieci nie mieli.

Alina z pomocą męża otworzyła własną firmę i radziła sobie całkiem nieźle. Była zadowoloną z siebie i życia kobietą sukcesu. Energiczna, obrotna, przekonana o własnej wartości. Miała to, o czym wiele osób w jej wieku mogło tylko pomarzyć – swój biznes, dom na obrzeżach Rzeszowa i gosposię, która ten dom prowadziła. To ona zresztą widziała swoją pracodawczynię prawdopodobnie jako ostatnia.

Tak przynajmniej wyglądało życie Aliny według jej męża. Mimo to zniknęła. Wyszła z domu i przepadła jak kamień w wodę.

Statystyki są bezlitosne. Co roku w Polsce ginie siedemnaście–dwadzieścia tysięcy osób. To tyle co małe miasteczko, ot taki Łańcut, nieopodal Rzeszowa. Trochę więcej niż Przeworsk, Ropczyce, Nisko czy Leżajsk, nie ruszając się z Podkarpacia. I prawie tyle co cały powiat bieszczadzki. Z tej liczby około trzydziestu procent odnajduje się w pierwszej dobie, pięćdziesiąt cztery w drugiej. W ciągu siedmiu dni procenty rosną do siedemdziesięciu siedmiu, natomiast po trzydziestu – do dziewięćdziesięciu. Mniej więcej dwa tysiące zaginionych nie odnajduje się nigdy: padają ofiarą przestępstw, wypadków lub znikają na tyle skutecznie, że nie zostawiają po sobie żadnego śladu.

Do której z tych grup przyjdzie dopasować przypadek Aliny Grzędowicz? Którą statystykę powiększy? Kobieta wyszła z domu po południu lub wieczorem w piątek. Świadków żadnych nie było, gosposia podobno skończyła pracę o trzeciej. Było poniedziałkowe popołudnie. Od zaginięcia minęło więc ponad czterdzieści osiem godzin, a zatem pierwsza i druga grupa odpadały. Wciąż jeszcze jednak mogła zasilić trzecią, a biorąc pod uwagę to, jak późno mąż zgłosił jej zaginięcie, ryzyko rosło. Czemu nie poszedł wcześniej na policję? Czemu zmarnował tyle czasu? Czy rzeczywiście miał nadzieję, że sama wróci?

U wielu osób wciąż pokutuje przekonanie, że zaginięcie można zgłosić dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach. Mit. I duży błąd. Im szybciej sprawa trafi w odpowiednie ręce, tym lepiej.

Ale Paweł Grzędowicz tego nie zrobił. Czekał aż do poniedziałku.

Dobrochna schowała zdjęcie do torebki i zapatrzyła się przez szybę samochodową na podmiejskie krajobrazy Rzeszowa.

Paweł Grzędowicz czekał zbyt długo. Dlatego ona nie mogła już tego robić. Trzeba działać natychmiast. Trzeba nadrobić jak najwięcej straconego czasu. Zebrać jak najwięcej informacji, postarać się odtworzyć ostatnie kilka godzin sprzed zniknięcia Aliny.

Co i tak będzie trudne, o ile nawet nie nierealne.

Dom Grzędowiczów był położony w podmiejskiej części Rzeszowa na tak zwanej Drabiniance, w dzielnicy willowej. Cisza, zieleń, rekreacyjne tereny starej żwirowni, korty tenisowe, a to wszystko w obrębie miasta, pięć minut samochodem od centrum. Ta część dzielnicy, w której mieszkał jej klient, choć włączona w granice miasta w latach pięćdziesiątych, bardzo długo jednak miała charakter rolniczy, który dopiero niedawno zaczął się zacierać.

Grzędowicz zaparkował samochód na wąskiej ulicy, przed jedną z bram i zgasił silnik.

– Proszę na mnie chwilę zaczekać – zwrócił się do Dobrosławy. – Odniosę dokumenty do domu i przejdziemy się po sąsiadach. O tej godzinie już większość z nich powinna być w domach.

– Oczywiście – odpowiedziała. – Zaczekam na pana na zewnątrz.

Nacisnęła klamkę i już w tym momencie pożałowała, że jednak nie chciała zaczekać w środku. Mocny podmuch lodowatego wiatru dmuchnął prosto w drzwi, ponownie je zatrzaskując.

– Jak pani uważa.

Mężczyzna wyciągnął ze środka ciemny skórzany biwuar i nacisnął pilota. Zamek kliknął piskliwie.

Dobrochna wsadziła ręce do kieszeni kurtki i kątem oka obserwowała klienta zmierzającego w stronę bramki i wchodzącego na podwórze. Nie chciała przyglądać mu się zbyt natarczywie. Dopiero po chwili podniosła wzrok i podeszła bliżej metalowej furtki. Zobaczyła podjazd wyłożony szarą kostką brukową. Po obu jego stronach rósł gęsty żywopłot: pora roku jej sprzyjała, w lecie pewnie nie było widać wiele więcej od strony drogi. Teraz jednak pomiędzy wyłysiałymi gałęziami można było dostrzec fragmenty kryjącego się w głębi budynku.

Piętrowy kremowy domek kryty ciemną dachówką nawiązywał swą bryłą do starych szlacheckich dworków z wykończonym drewnianą kolumnadą gankiem od frontu. Właściwie dom jak dom, niczym się niewyróżniający na tle sąsiednich, równie dobrze mógł w nim mieszkać drobny przedsiębiorca sprzedający buty, jak i bogacz. Jedynie wysoki szczelny płot i gęsta, starannie wypielęgnowana roślinność świadczyły o tym, że kimkolwiek byli jego mieszkańcy, bardzo cenili sobie prywatność. Grzędowicz z pewnością jednak do biednych nie należał, czego dowodem było samo posiadanie takiej nieruchomości na obrzeżach miasta. Zresztą samochód również należał do tych z wyższej półki. Pierwsze, co obiecała sobie zrobić po powrocie do domu, było sprawdzenie, kim właściwie, do diabła, jest jej nowy klient.

Od strony domu rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami. Dobrochna momentalnie odsunęła się od bramki i zaczęła lustrować resztę okolicy. Posesja Grzędowiczów sąsiadowała tylko z jednym domem, również ogrodzonym, choć zwykłą siatką ze zwykłą furtką, bez żadnego zamka, domofonu czy innych bajerów. Kolejne dwa budynki znajdowały się naprzeciwko, lecz nie okno w okno. Jakimś szóstym zmysłem poczuła, że jeżeli czegoś ma się dowiedzieć, to właśnie w tym obok.

– Już jestem – usłyszała nieopodal. Dopiero wówczas odwróciła wzrok. – To od czego chce pani zacząć?

– Spróbujmy tutaj. – Kiwnęła głową w stronę najbliższych sąsiadów. – Może już są.

Grzędowicz skrzywił się nieznacznie.

– Raczej tak. Sąsiadka ma małe dziecko.

Dobrochna ucieszyła się w duchu. Małe dziecko oznaczało, że młoda matka z pewnością o tej porze roku większość czasu spędza w domu. Wobec tego mogła coś zauważyć.

Po trzecim dzwonku w środku dało się słyszeć jakiś ruch, aż w końcu drzwi się otworzyły i stanęła w nich dziewczyna, na oko nieco młodsza od Dobrochny, z niemowlęciem na ręku. Uważnie zlustrowała niezapowiedzianych gości, przy czym dłużej zawiesiła wzrok na mężczyźnie.

– Tak? – spytała bez zdziwienia, jakby spodziewała się ich wizyty. – Pan pewnie w sprawie żony. Policja już była.

– To dobrze – odpowiedział, unosząc lekko kąciki ust w czymś na kształt uśmiechu. Chociaż nie wydawał się być zadowolony. – Czy możemy mimo to zadać pani jeszcze kilka pytań? Nie zajmiemy dużo czasu.

Dziewczyna przytaknęła, otwierając szerzej drzwi.

Weszli za nią do ciemnego przedpokoju i stamtąd do niewielkiego pokoju gościnnego. Na środku drewnianej podłogi leżał szary puchaty kocyk, a obok kilka grzechotek. Gospodyni ominęła je sprawnie, podchodząc do kompletu wypoczynkowego.

– Proszę, niech państwo usiądą – powiedziała, wskazując ruchem ciała złożoną kanapę. – Domyślam się, że chodzi o to, czy czegoś nie zauważyłam w piątek, prawda?

Grzędowicz spojrzał na Dobrosławę wymownie, oddając jej stery.

– Owszem – potwierdziła. Przez chwilę poczuła się jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Lekki rumieniec zaczął wypływać na jej twarz. Nie cierpiała tego. Zawsze pojawiał się w najmniej odpowiednim momencie. – Była pani tego wieczoru w domu?

Dziewczyna parsknęła coś niewyraźnie pod nosem, przeniosła niemowlę na drugą rękę, opierając je na biodrze, po czym dodała wyraźniej:

– Byłam, oczywiście, że byłam, gdzie indziej mogłam być? Mąż za granicą siedzi, więc gdzie mam chodzić? Nic, tylko dom i dzieci, dom i dzieci…

Bingo. Czyli jednak przeczucie jej nie myliło. Teraz tylko nie pozwolić jej się rozgadać o swoim parszywym losie, tylko wyciągnąć z niej fakty.

– …ale i tak nic nie wiem. Nie mam czasu sterczeć w oknie, ja czasem nawet nie mam jak do łazienki pójść. – Wyglądało, że nabiera rozpędu, jednak w pewnym momencie przystopowała i dodała spokojnie: – I niestety tego wieczoru też nic nie widziałam, przykro mi.

Słowa sąsiadki Grzędowiczów podziałały na Dobrochnę jak kubeł zimnej wody. Zapomniała, że posiadanie dzieci ma również ciemne strony. Cóż, gdy człowiek ich nie ma i dowolnie dysponuje swoim czasem, nie myśli o drugiej stronie medalu.

– Może jednak coś pani zauważyła? Jakiś ruch, światła samochodu, dźwięk odpalanego, gasnącego silnika?

– Nie, nic. – Dziewczyna potrząsnęła energicznie głową, po czym prawie niezauważalnie wzruszyła ramionami. – Wieczór jak wieczór. Taki sam jak dzień wcześniej, taki sam jak dzień później.

– A światło? Zauważyła pani, żeby w domu świeciło się światło?

– Nie.

– Nie zauważyła pani, czy się nie świeciło?

– Nie zauważyłam – odparła już nieco poirytowana, znów przekładając dziecko na drugą rękę. – Pewnie się świeciło. Ale w sumie jakby było ciemno, też bym pewnie nie zwróciła uwagi. W końcu to był piątkowy wieczór, nie wszyscy muszą siedzieć w domu. – W jej głosie słychać było zgryźliwość. – Zresztą na kamerach nic się nie nagrało? Przecież państwo mają podobno monitoring i wewnątrz, i na zewnątrz.

Dobrochna spojrzała pytająco na swojego klienta.

– Mamy – potwierdził spokojnie. – Niestety zepsuł się jakiś czas temu i dopiero pod koniec tygodnia ktoś go ma naprawić.

Zaklęła w duchu. Taki cholerny niefart!

Zrezygnowana zadała jeszcze kilka pytań o przejeżdżające tego wieczoru samochody, jakieś dziwne odgłosy, ludzi kręcących się w pobliżu, gdy jednak zauważyła, że młoda matka rzeczywiście nie ma zielonego pojęcia, co działo się obok, odpuściła. Była tylko ciekawa, czy faktycznie w okolicy jest tak spokojnie, czy też dziewczyna zajęta dziećmi i przeżywaniem swojej „niedoli” nie zauważyłaby nawet brygady czołgów przejeżdżających pod jej oknem. Byli już w drzwiach, gdy nagle sąsiadka przytrzymała klamkę.

– Niech pani minutę poczeka.

Zamarła w bezruchu. Czyżby jednak?

Odwróciła się w stronę dziewczyny.

– Tak?

– Światło. Pytała pani o światła. Wydaje mi się, że widziałam jakiś błysk w ogrodzie.

Dobrochna spojrzała pytająco na Grzędowicza.

– Mamy czujnik ruchu – wyjaśnił.

Napięcie zeszło z niej jak powietrze z balonika.

– Czyli mógł to być choćby kot?

Pokręcił głową.

– Jeżeli już, to raczej duży pies. Czujnik jest nastawiony na taką wysokość, żeby nie włączać się z powodu kota czy jeża.

Sąsiadka przypatrywała im się z żywym zainteresowaniem.

– Czyli możemy założyć, że był to człowiek? – upewniła się Dobrosława.

– Tak podejrzewam.

– Widziała pani coś jeszcze? Słyszała? O której to było godzinie?

Sąsiadka drgnęła.

– Nie, tylko to światło. O której? – zastanowiła się. – Wydaje mi się, że koło ósmej, może dziewiątej. Przygotowywałam młodszemu mleko.

Trop był nikły, ale zawsze był tropem. Tym bardziej że w pozostałych domach nie dowiedzieli się niczego więcej. Jednych sąsiadów nie było wówczas akurat w domu, drudzy zaś nic nie widzieli i nie słyszeli. Żadnych aut, żadnych przechodniów, żadnych niecodziennych odgłosów ani sytuacji. Krótki błysk światła, ruch w ogródku. Ktoś przyszedł albo ktoś wyszedł, nie wiadomo. Można było założyć nieśmiało, że wyszła Alina. Jak gdyby nigdy nic wyszła z domu, przeszła przez ścieżkę i zniknęła w ciemnościach nocy. Nie pojechała samochodem, bo jej samochód, jak twierdził Grzędowicz, stał w garażu, raczej też nikt po nią nie przyjechał, sąsiedzi najprawdopodobniej by coś zauważyli. Chociaż to nie było takie pewne, bo kierowca mógł zatrzymać się nieco dalej właśnie po to, aby nie zwracać ich uwagi.

Dobrochna nie miała wyjścia. Musiała chwytać się tego, czego się dowiedziała, i szukać kolejnych nitek.

– Chciałabym jeszcze porozmawiać z gosposią – powiedziała, gdy wracali od ostatnich sąsiadów.

Grzędowicz skrzywił się nieznacznie.

– To strata czasu, ona też nic nie wie. Byłem przy jej przesłuchaniu.

– Ale to ona prawdopodobnie widziała pańską żonę jako ostatnia. To konieczne.

Mężczyzna wyglądał, jakby przez chwilę myślał o czymś intensywnie.

– Jeżeli konieczne, to konieczne. Będzie jutro. Zadzwonię po panią i porozmawiacie.

– Lepiej by było jeszcze dzisiaj.

– Dziś to już niemożliwe – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jutro.

Nie wiedzieć czemu na dźwięk jego głosu przeszedł ją dreszcz. Coś tu mocno nie grało. „Ten facet udaje”, przemknęło jej znów przez myśl. Powróciło dziwne wrażenie przedstawienia teatralnego z jej gabinetu. Zamiast jednak próbować zedrzeć mu maskę z twarzy, przytaknęła:

– Niech więc będzie jutro.

Gdy tylko wróciła do biura, zadzwoniła do dwóch koleżanek zaginionej, do których numery zostawił jej mąż. Pierwsza nie odebrała, druga zrobiła to po trzecim sygnale i słysząc w jakiej sprawie dzwoni, zgodziła się z nią spotkać zaraz po pracy, o szóstej.

Coś drgnęło…

Do szóstej pozostało jeszcze trochę czasu, więc w drugiej kolejności obdzwoniła wszystkie znajdujące się w mieście firmy taksówkarskie. Z doświadczenia wiedziała, że niechętnie ujawniają informacje na temat swoich klientów, musiała więc uciec się do niewielkiego podstępu. Kilka lat w zawodzie nauczyło ją, że zdobywanie informacji jest czasem ważniejsze od etyki, a odpowiednim doborem słów można wyłudzić od rozmówcy to, czego się chce dowiedzieć, bez konieczności uciekania się do kłamstwa, jedynie za pomocą półprawdy.

– Agencja taksówkarska Dowóz Taxi, w czym mogę pomóc? – W telefonie rozległ się uprzejmy głos operatorki.

– Dzień dobry, moje nazwisko Machniewicz. Prowadzę sprawę zaginięcia pani Aliny Grzędowicz. Bardzo prosiłabym o sprawdzenie, czy taka osoba zamawiała u was taksówkę w ubiegły piątek, w godzinach wieczornych. – Głos jej ani drgnął. Nie podała imienia, bo było zbyt charakterystyczne. Nie wiedziała, ile jest w Rzeszowie Dobrosław, lecz bardzo możliwe, że była jedyna. W sumie w całej Polsce nie było ich zbyt wiele. Kiedyś to sprawdzała, lecz nie pamiętała gdzie i kiedy. Nie pamiętała też dokładnych danych: ale chyba około tysiąca kobiet nosiło to imię. Nawet je lubiła, lecz były momenty, gdy traktowała je jak przekleństwo i wolała być anonimową Katarzyną czy Anną.

Cisza w słuchawce. Złapie się na przynętę? Nie złapie?

– Proszę chwilkę poczekać, sprawdzę w naszych rejestrach. Może pani powtórzyć nazwisko?

– Oczywiście. – Triumfalny uśmiech zagościł na jej twarzy. Powtórzyła imię i nazwisko żony Grzędowicza, dodatkowo poprosiła o sprawdzenie, czy w ogóle był tego dnia jakiś kurs pod ich adres. Do tej pory nigdzie nie odmówiono jej informacji. Dowóz Taxi był ostatnim numerem na jej liście.

Rozparła się wygodnie na krześle i w oczekiwaniu, aż rozmówczyni skończy sprawdzanie, zaczęła rysować w notesie fantazyjne wzory.

– Przykro mi, ale nie widzę nic takiego. – Operatorka odezwała się po kilku minutach.

Dobrochna odłożyła długopis. Czyli pudło. Kolejne.

– A może pani jeszcze sprawdzić, czy taka osoba zamawiała taksówkę w weekend? Niekoniecznie z Drabinianki?

– Nie znalazłam tej pani w żadnym z kursów tamtego weekendu. Ale oczywiście mogła złapać taksówkę na mieście, więc może jej nie być w naszej bazie. Musiałaby pani… – Zawahała się, chyba nie wiedząc, jakiego stopnia użyć. – Trzeba by popytać osobiście taksówkarzy, najlepiej ze zdjęciem.

– Rozumiem. Dziękuję za informacje, w razie potrzeby będę kontaktować się telefonicznie lub osobiście.

Odłożyła słuchawkę. Pudło… Alina Grzędowicz z pewnością nie wydostała się z osiedla taksówką. Nikt nigdzie nie zanotował takiego kursu, a w pobliżu nie było postoju. Możliwość, że przypadkiem złapała jakąś wracającą skądś taryfę, była jak zakładanie, że jutro trafi się w totolotka. No, może trochę bardziej realne, ale wciąż mało prawdopodobne. Skoro więc nie taksówka, skoro nie własny samochód, należałoby założyć, że albo poszła na piechotę, albo pojechała komunikacją miejską.

Dobrochna odkreśliła nazwy agencji taksówkarskich kreską i zanotowała AUTOBUSY MPK SPRAWDZIĆ. Kolejna kreska.

Oczywiście ktoś mógł po nią przyjechać. To, że sąsiedzi nic nie widzieli ani nic nie słyszeli, o niczym nie świadczyło. Mógł zatrzymać się dalej, Alina mogła wyjść z domu i podejść kawałek. Przecież nie przepyta całej ulicy! Zgrzytnęła zębami. W sumie powinna. W sumie to jej praca.

Od której strony zabrać się za tę sprawę? Brakowało jej doświadczenia, nie musiała tego ukrywać sama przed sobą. Rozmowa z sąsiadami niewiele wniosła, błysk światła na ścieżce, jeżeli nawet nie był przypadkowy, nie dawał dużo poza zawężeniem czasu do godziny. Co robić dalej? Za którą nitkę pociągnąć, by rozwiązać kłębek?

„Przede wszystkim poczekaj na telefon od Grzędowicza”, powiedziała do siebie w duchu. „Może policja już wpadła na jakiś ślad. Nie musisz być na siłę o krok przed nimi. Po prostu masz zrobić wszystko, żeby ją znaleźć”.

Znów oparła się wygodnie o krzesło. Długopis jakby sam zaczął sunąć po czystej kartce. Kolejne wzory, kolejne esy-floresy. Kropki, kreski, zawijasy. Linie. Dużo długich linii. Stop. Zaczęła stukać czubkiem o kartkę, jakby chciała ją przedziurawić na wylot. Nie lubiła bezczynności. Nie lubiła siedzieć.

Odłożyła pisak i odsunęła od siebie notes. Autobusy. Autobusy to jedyne, co mogła w tej chwili sprawdzić. Całe szczęście, choć dla mieszkańców była to duża niedogodność, tramwajów w Rzeszowie nie było. Zatem mniej możliwości.

Otworzyła laptopa i w wyszukiwarkę zaczęła wstukiwać adres strony MPK. Nawet nie wiedziała za bardzo, które linie jeżdżą w tamtą okolicę.

Przejrzenie połączeń z Drabinianki w piątkowy wieczór zajęło jej kilka minut. Nie było tego dużo. Raptem trzy linie, z tego jedna jeździła praktycznie co pół godziny. Jeżeli kobieta podeszłaby jednak kawałek w stronę miasta, liczba ta rosła do pięciu. Gdyby Dobrosława miała obstawiać, założyłaby, że pojechała najczęściej jeżdżącą dwunastką. Mimo kiepskiego połączenia dzielnicy z centrum miasta znalezienie wszystkich kierowców z piątkowego popołudnia i wieczoru i tak mogło być trudne.

Dlaczego Alina nie wzięła samochodu? Czemu nie zamówiła taksówki? Tak przecież z pewnością byłoby jej wygodniej, niż tłuc się komunikacją miejską. Dobrochna nie sądziła, żeby kobieta korzystała z niej zbyt często, dla mieszkańców obrzeży miasta było to jednak mało komfortowe. Automatycznie otworzyła drugie okno w przeglądarce i wpisała do niej hasło PAWEŁ GRZĘDOWICZ RZESZÓW.

Jeżeli Alina nie skorzystała z najwygodniejszych środków podróży, musiała mieć w tym jakiś cel. Nie chciała zostać znaleziona. Nie chciała zostawiać za sobą zbyt wiele śladów. Co z telefonem? A karty bankomatowe? Ostatnie transakcje? Musi zapytać Grzędowicza, bo umknęło jej to podczas pierwszej rozmowy.

Zapatrzyła się w wyplute przez Google wyniki. Paweł Grzędowicz, lat czterdzieści cztery. Prezes i współudziałowiec firmy Gurdex, jednego z liderów na rynku informatycznym, co prawda nienotowany w żadnych rankingach najbogatszych Polaków, ale według informacji, które znalazła, zaliczający się do grona kilkudziesięciu rzeszowskich milionerów.

Zagwizdała przeciągle, przez chwilę wpatrując się w monitor jak zahipnotyzowana. A więc tak się sprawy mają. W świetle tych informacji wszystko, co wiedziała, trzeba było przewartościować. Czy Alina sama, dobrowolnie postanowiła odciąć się od dotychczasowego życia? Jaki był powód jej depresji?

Zjechała myszką na historię firmy i pobieżnie przeleciała wzrokiem przez tekst. Początki firmy sięgały końca lat dziewięćdziesiątych: Grzędowicz zaczynał w małym rzeszowskim sklepiku, gdzie wraz z kolegą sprzedawali płyty, dyskietki, a także doradzali przy problemach z komputerami, na których wówczas niewielu się znało.

– No tak, po nazwie można się było tego spodziewać – mruknęła do siebie. W tych czasach większość firm miała końcówkę „ex”, żeby przydać sobie zagranicznego szyku. Grzędowicz ze swoim kolegą nie byli wyjątkami.

Szybko przeleciała wzrokiem resztę historii, naszpikowanej terminami, które niewiele jej mówiły. Coś o nowoczesnych technologiach, kilka dziwnych skrótów… Cóż, sektor IT, mogła się tego spodziewać. Rzeszów powoli stawał się nie tylko stolicą innowacji, jak głosiły slogany, ale też technologicznym zagłębiem z wieloma liczącymi się firmami z tej branży, od gigantów i największych polskich producentów oprogramowania, przez europejskie oddziały wielu firm, aż po małe, ale dynamiczne zespoły, które dopiero zaczynały. Wyglądało na to, że firma jej nowego pracodawcy plasowała się może jeszcze nie w czołówce gigantów, ale zdecydowanie się do niej zbliżała.

Przerzuciła kilka kolejnych wyników, lecz informatyczne terminy brzmiały dla niej kompletnie obco.

Zmieniła parametry wyszukiwania na ALINA GRZĘDOWICZ i zaczęła przeglądać kolejne witryny.

Biuro rachunkowe, namiary, nic więcej. Dużo, dużo mniej niż o mężu. Znalazła jej profil na Naszej Klasie. Ukończone szkoły, nazwisko panieńskie. Wyglądało, że mieszkała pod Dębicą. Dla pewności wrzuciła jej panieńskie nazwisko w wyszukiwarkę. Krótka informacja, że za młodu trenowała pływanie i nawet osiągnęła jakieś krajowe sukcesy. Ciekawe. Ale nie na wiele przydatne.

Dlaczego Alina Grzędowicz zniknęła? Chciała zacząć od nowa? Mało prawdopodobne. Dobrochna już prędzej uwierzyłaby, że miało to związek z jej depresją. Tylko że wówczas trzeba by zacząć szukać w innych rejonach. Wisłok, ruchliwe ulice, tory kolejowe. Dla własnego spokoju przejrzała internet pod kątem ostatnich wypadków, choć była więcej niż pewna, że w takim razie policja już by wszystko wiedziała. Pozostaje Wisłok: topielcy mogli wypłynąć dopiero po kilkunastu tygodniach. „Stop”, zaświtało jej w głowie. „Samobójstwo w rzece? Byłej pływaczki? Nie niemożliwe, ale mało prawdopodobne. Można jednak nakierować Grzędowicza, by policja zajęła się monitoringami w pobliżu rzeki. Samobójcy w depresji mieli różne pomysły, więc może i ona chciała się w ten sposób pożegnać z wodą”.

Z drugiej strony Wisłok był zdradliwy, w niektórych miejscach miał pół metra, w innych trzy. Teraz jeszcze jego stan był podniesiony, bo zrzucono wodę z zapory. W dodatku był listopad, woda musiała być lodowata. Szok, hiperwentylacja, może nawet atak serca. Skurcz mięśni i po sprawie. Nie dopłyniesz, nie dasz rady.

Oparła głowę o rękę. Nieprzyjemny ból zaczął rozchodzić się w okolicach zatok. I dopiero wtedy, z kolejnym błyskiem bólu, przyszło jej to na myśl. Jak mogła być taka głupia, że nie wpadła na to od razu?

Dreszcz przebiegł jej po plecach. Chciała przegonić natrętną wizję, lecz nie mogła. Była zbyt realna, zbyt prawdopodobna, żeby ją zlekceważyć.

Bo co, jeżeli Alina Grzędowicz nie zniknęła z własnej woli, tylko została porwana?

_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: