- promocja
Rzeki płyną, jak chcą - ebook
Rzeki płyną, jak chcą - ebook
Trzy siostry, których życie skomplikowały wojna i miłość.
Klara, Róża i Amelka. Panny Terechowiczówny. Przed wojną jeździły z rodzicami do wód, mieszkały w wytwornym pensjonacie, a matka pilnowała, by parasolkami chroniły delikatną cerę przed słońcem. Rok 1914 wywrócił życie sióstr, podobnie jak milionów ludzi w Europie, do góry nogami. Ojciec poszedł na front, a majątek bez jego opieki szybko zaczął podupadać.
Lata mijają. Matka na przemian rozpacza i modli się, Róża wciąż jest trzpiotką, a Klara, mimo protestów starej gosposi Ludwiżanki, urabia sobie ręce po łokcie. Amelka wbrew woli zszokowanej rodziny postanawia podjąć pracę w szpitalu wojskowym w Warszawie. Jednak to zaledwie grom przed prawdziwą burzą. Po kilku miesiącach zawiadamia bowiem rodzinę, że wraca do rodzinnego majątku z... mężem. Żołnierzem, którego poznała w szpitalu.
Kim jest mąż Amelki? Jak jego obecność w dworze wpłynie na życie Klary, Róży i ich matki? Czy Amelka może być pewna uczuć męża?
Znakomita powieść, której bohaterki można pokochać całym sercem.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-834-9 |
Rozmiar pliku: | 981 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pościel łopotała na wietrze. Do jej wyprania Klara zużyła ostatnią porcję ługu, którą znalazła w domu. Kiedy powiedziała o tym matce, ta załamała ręce i zaczęła cicho szlochać, jakby brak ługu był największym nieszczęściem, jakie je spotkało.
– Szkoda, że nie wzięłaś połowy – odezwała się w końcu.
– I tak było mało. – Klara starała się nadać swemu głosowi ton pełen szacunku i zrozumienia dla niezaradnej matki. – Wszystko pięknie wyprane – dodała.
Matka objęła ją, czego Klara nie znosiła, ale godziła się z tym, bo rozumiała, że matce jest to potrzebne. Jako najstarsza z trzech córek musiała wiele rzeczy zrozumieć, a czego nie była w stanie pojąć swoim dwudziestodwuletnim umysłem, próbowała przyjąć do wiadomości. To drugie ciężko jej szło. Lubiła rozumieć. Lubiła wiedzieć. Skończyła przecież pensję, i to z wyróżnieniem. Chciała się uczyć w studium nauczycielskim. Mogłaby zostać nauczycielką, gdyby nie wojna. O tak, gdyby nie wojna, mogłoby się zdarzyć wiele dobrego dla Klary, jej matki i pozostałych dwóch sióstr – ślicznej Róży i praktycznej Amelii. Pozostałyby jak przed wojną panienkami we dworze, pięknymi panienkami, trzeba dodać – przynajmniej dotyczyło to Róży i Amelii, bo ona nie uważała się za szczególnie ładną. Sądziła raczej, że jest przystojna. To słowo, chociaż zarezerwowane dla mężczyzn, według Klary pasowało do jej urody lepiej niż śliczna, ładna czy piękna. Klara miała pewną szlachetność rysów charakterystyczną dla lepiej urodzonych, dumny podbródek, prosty nos, ale już oczy jej się nie podobały. Śliczne panienki, takie jak Róża, miały wielkie niebieskie oczęta okolone długimi, podwiniętymi rzęsami. Jej były bardziej szare, niczym niebo tuż przed burzą, nie tak duże i głęboko osadzone. Na pensji jedna z jej największych rywalek, Lusia, powiedziała, że takie oczy nazywają się „złodziejskie”. Klara trzasnęła ją wtedy w twarz, za co została ukarana pięcioma uderzeniami linijką po ręce. Nie żałowała. Nikt nie będzie nazywał jej złodziejką. Nigdy więcej nie spotkała Lusi i nie tęskniła za nią. Co do ust, to najładniejsze wśród sióstr miała Amelia. Czerwone, lekko wydęte, takie, które mówią o swojej właścicielce, że w zależności od potrzeb może je wydąć, udając rozkapryszoną, albo złożyć w ciup, a wtedy będzie skromną, miłą dziewczyną. Wargi Klary nie były ani tak czerwone, ani tak wydatne. Raczej ciemne, równe, bez dzióbka pośrodku. Nikt inny w rodzinie nie miał takich. Ciekawe, po kim ona ma te usta? – pytała Amelia, kiedy myślała, że Klara jej nie słyszy. Sama się nad tym zastanawiała. Nie po matce, kobiecie klasycznie pięknej, po której oczy odziedziczyła Róża, a usta Amelia. Ojciec też nie miał takich ust, ani obaj dziadkowie. Podobnie babcia Zosia, czyli mama ojca, drobna kobietka o maleńkich usteczkach, zgrabnym nosku i dużych brązowych oczach. Babcia Zosia zmarła, rodząc brata ojca, który ją przeżył zaledwie o kilka godzin. Pozostawała jeszcze babka Leokadia, która zmarła, kiedy Klara była malutka, a teraz straszyła je zza grobu surowym spojrzeniem z portretów na ścianie i w rodzinnych opowieściach. Ponoć była to bardzo surowa osoba, która trzymała córkę krótko, a męża traktowała z zimną uprzejmością. Babka Leokadia lubiła zamawiać dla siebie portrety i jej córka, a matka Klary, Róży i Amelii, miała ich w domu bez liku. Praktycznie w każdym pokoju wisiał jakiś portret babki Leokadii. Nie, ona też nie miała takich ust, dziwnych i szpetnych. Za to włosy Klara miała najładniejsze z sióstr. Gęste, brązowe, miękkie. Układały się pięknie i mogłaby z nich wyczarowywać wspaniałe koki, anglezy i korony, gdyby przywiązywała do fryzury jakąkolwiek wagę.
– Panienka ze dworu nie powinna wiązać włosów w byle jaki węzeł – utyskiwała matka.
– Wygodniej mi wtedy robić w polu, mamo – odpowiadała spokojnie, a matce wilgotniały oczy.
– Panienka ze dworu nie powinna robić w polu – dodawała Ludwiżanka, służąca, która została z nimi po tym, jak przez Niebielów przetaczali się na przemian Niemcy i Rosjanie.
– A kto ma robić w polu? – pytała Klara i pochylała się nad grządkami wraz z Ludwiżanką. – Ty też nie powinnaś robić w polu, tylko polerować rodzinne srebra.
Z całego majątku obrabiały jedynie niewielkie poletko, sadziły ziemniaki, marchew. Pozostałe pola zarastały trawą i koniczyną. Przynajmniej dwie krowy i kózka miały co jeść.
– Pozbyłyście się już rodzinnych sreber – sapnęła raz Ludwiżanka. – Poszły między ludzi.
Ludwiżanka miała na imię Władysława, ale nikt jej tak w Niebielowie nie nazywał. Ona jedna się ostała w dziurawym majątku i Klara łapała się na myśli, że nigdy by tego wszystkiego nie przetrzymała, gdyby nie Ludwiżanka, jej rubaszność, szorstkość i wieczne psioczenie.
– Dokąd idziesz, Klarciu? – spytała ją, kiedy już Klara powiesiła te nieszczęsne prześcieradła, poszewki i poszwy wyprane za pomocą połowy potrzebnego ługu i natarła ręce gliceryną, bynajmniej nie z próżności, tylko dlatego, że miała skórę bardzo wrażliwą na ług.
– Chciałam iść nad rzekę, chwilę posiedzieć – wyznała Klara, modląc się, żeby Ludwiżanka nie zagoniła jej do obiadu, grządek, oporządzenia kurnika czy obory. W końcu dziś miał być wielki dzień w Niebielowie.
– Idź, idź, dziecko. – Ludwiżanka machnęła ręką. – Odpocznij. My tu sobie damy radę.
Siedziała zatem nad rzeką i zastanawiała się nad tym wszystkim, co się zdarzyło i co się miało zdarzyć, czyli nad tym, co wiedziała i czego wiedzieć nie mogła. Zakątek był odpowiedni na tego typu rozpamiętywanie, na myślenie nad czymś, czego nie sposób było ogarnąć. Rzeka bowiem nie była rzeką, jedynie korytem, wyschniętym pomnikiem niegdyś rzeki, która postanowiła swoje leże opuścić i przenieść się gdzie indziej, prawie dwadzieścia wiorst dalej. Jak ona to zrobiła, nikt nie wiedział, nie zauważył albo też nie chciał dostrzec. To było dziwne, ponieważ potrzebowała jedynie czterech lat, aby opuścić poprzednie miejsce i uwić sobie nowe gniazdo, może należałoby powiedzieć – znaleźć nowe koryto. Rzeka nazywała się Bora, ale nikt nie mówił „idę nad Borę”. Zresztą jeśliby kto tak powiedział, to nie wiadomo byłoby, czy ma na myśli wyschnięte koryto czy też nową wodę. Wszyscy mówili „Rzeczucha” i Klara uważała, że to dobra nazwa dla rzeki, która za nic ma prawa przyrody, tylko płynie sobie, jak chce. Dawna Rzeczucha była bliżej ich ziem i z niej czerpali wodę, żeby podlewać pola i zagony ziemniaków. Ojciec długo przed wojną kazał wykopać nową studnię bliżej dworu i zasypać starą, wysychającą, i chociaż matka sarkała na to, Klara uważała, że woda dostępna pod domem, po którą nie trzeba chodzić po śniegu czy lodzie do Rzeczuchy, stanowi błogosławieństwo losu. Wiedziała, że w innych domach wody jest pod dostatkiem, a niektóre jej koleżanki z pensji chwaliły się, że mają u siebie łazienki, ale u nich w Niebielowie wciąż królowało „stare”. I studnia była najstarsza. Żuraw zepsuł się w niej wieki temu. Klara pamiętała, że go naprawiano, ale kiedy ojciec odjechał, a żuraw się zepsuł ponownie, nie posłały po nikogo. Za każdym więc razem, gdy zanurzała w studni wiadro przymocowane żelaznym hakiem do kija, odmawiała krótką modlitwę dziękczynną za dalekowzroczność ojca.
Ojciec poszedł na wojnę, a listy od niego przestały dostawać dwa lata temu. Poszedł walczyć za ojczyznę, mimo płaczu i błagań matki, mimo że kazała wszystkim trzem dziewczynkom paść na kolana i prosić ojca, by tego nie robił. Klara nie chciała błagać ojca, żeby został. Uważała, że matka postępuje niewłaściwie, że jest samolubna. Po co było każdego wieczoru modlić się „o wojnę powszechną za wolność ludów”, powtarzać za ojcem, że wojna jest nieunikniona, przy każdej okazji odmieniać słowo „wolność” przez wszystkie przypadki, skoro gdy wojna przyszła, to zaczął się płacz? Klara do tej pory wzdrygała się, wspominając krzyk matki:
– Samą mnie zostawiasz! Na pastwę Rosjan!
Jeszcze gorzej było, kiedy wspominała ojca błogosławiącego każdą z nich po kolei i zimne słowa matki:
– Idź i nie wracaj, bo nie masz serca.
Potem oczywiście płakała, przepraszała jego portret wiszący nad kominkiem, stawiała kwiaty pod zdjęciem ślubnym, jedynym, jakie mieli razem, bo wszystkie inne zdjęcia przedstawiały ją samą albo z córkami lub same córki. Były też zdjęcia ojca w mundurze napoleońskim, pamiątka z czasów, kiedy byli bogaci. Wojna sprawia, że człowiek staje się biedny. Biedny, chociaż może o sobie mówić, że jest wolny. To niesprawiedliwe, pomyślała.
Nie zauważyła, kiedy stały się biedne. Pewnie zbiegło się to z odejściem chłopów z majątku. Chociaż tak naprawdę chłopi nie odeszli. Dalej mieszkali tam, gdzie przedtem, tylko nie byli ich. Pieniądze skończyły się bardzo szybko, trudno powiedzieć dlaczego. Pytała matkę, ale ona nie umiała albo nie chciała jej wyjaśnić. Nie mogli płacić chłopom za pracę, nie było „jaśnie pana”, a chłop bez gospodarza to nie chłop.
– Chłopu możesz nie płacić – prawiła Ludwiżanka – ale pan musi nad nim stać z batem. Kiedy nie stoi, chłop se robi, co chce.
– Przecież jest Niemirski – mówiła Ludwiżance. – Zarządca powinien ich pilnować.
– Ale zarządcy pilnował twój ojciec – gasiła dyskusję służąca.
– Dlaczego my nie mamy pieniędzy, Ludwiżanko? – pytała innym razem. – Przecież mieliśmy.
Ludwiżanka i na to pytanie potrafiła odpowiedzieć.
– Pan zostawił pani, ale pani, jak to pani, pojechała do Warszawy, na bzdury wydała. Pani zawsze żyła ponad stan.
– To my nie byliśmy tak bogaci, jak myślałam?
Ludwiżanka wzruszyła ramionami.
– Ja tam nie wiem. Mnie płacili dobrze.
– A mnie się wydaje, że i ojciec, i mama wszystkim płacili dobrze. – Klara wzięła matkę w obronę. – Dlatego pieniądze się skończyły.
Służąca pokiwała głową.
– Przyszedł Niemirski – kontynuowała Klara – i zażądał jakiejś ogromnej sumy na zasiew i na nowe konie. Matka mu dała, a potem Niemcy zabrali.
– Niemirski powiedział, że Niemce zabrały. – Ludwiżanka przerwała pracę w kuchni i wzięła się pod boki. – Widziała panienka te Niemce?
Pokręciła przecząco głową. Na szczęście nie widziała. Byli we wsi i zabrali chłopom ziarno na zasiew i zwierzęta. Kwity zostawili. Dzięki Bogu, do dworu nie przyszli.
– No właśnie – sapnęła kobieta. – Nie wiadomo, co one zabrały.
– Niemirski kwity pokazał. Musieliśmy podzielić się z chłopami jedzeniem.
– Ładnie ze strony pani, ale ja panience powiem, że jak kto serce ma miękkie, to co inszego musi mieć twarde.
Klara westchnęła. Trudno było odmówić Ludwiżance racji. Chłopi stracili ziarno na zasiew, a to od nich zjedli, zamiast zasiać. Coraz głośniej domagali się zapłaty, jedzenia, a matka nie miała ani jednego, ani drugiego. Przychodził Niemirski, brał srebra do sprzedania, ale ciągle było mało, chociaż nic nie rosło. Uspokajał matkę, że sobie poradzą, a on nie taki człowiek, żeby z kobiet zdzierał, przecie widzi, jak jest. Wreszcie złożył matce propozycję, a matka uznała ją za rozsądną.
– Póki pan nie wróci, a wojna się nie skończy – powiedział to w takiej, a nie odwrotnej kolejności – pani płacić tym ludziom nie będzie, bo nie ma z czego – zaczął.
Matka mogła zrobić jedynie oburzoną minę, ale nie protestować, bo Niemirski miał zupełną rację.
– Oni nigdzie nie pójdą, bo nie mają dokąd. No to zostaną, będą dalej pole obrabiać, a pani płacić w naturze. I każdy będzie zadowolony.
Matka wzdrygnęła się na tę „naturę”, ale skinęła głową. Niemirski poszedł, a Klara zwróciła się do matki:
– Trzeba było spytać, ile nam będą dawać i czego.
– Niemirski nas nie skrzywdzi – odpowiedziała matka.
Klara lubiła Niemirskiego, nie był złym człowiekiem i wierzyła, że celowo nie zrobiłby krzywdy ani matce, ani jej i siostrom. Wiedziała jednak, że jak nie ma umowy, to nie ma tyle worków mąki, kanek mleka, masła i mięsa, ile by im trzeba, tylko jest tak zwana „co łaska”, a wiadomo, jaka może być łaska chłopów wobec panów, chociażby i tych najlepszych.
– Nie skrzywdzi nas, ale chłopi dadzą nam tyle co nic – odparła.
– Coś ty mi zrobił, Tadeusz? – To była jedyna odpowiedź matki na jej uwagę o daninie chłopów.
– Ojciec zachował się jak prawdziwy Polak – rzuciła wtedy i wyszła, zanim matka zdążyła wybuchnąć płaczem i zacząć na powrót swoje żale, w czasie których powtarzała słowo „sama”. Klara mogłaby powiedzieć, że to ona jest sama, a nie matka, ale nigdy tego nie zrobiła.
Naprawdę uważała, że ojciec zachował się tak, jak powinien. Dość nasłuchała się w dzieciństwie wspomnień, jak to dziadek ojca, wielki pan, a do powstania poszedł i walczył ramię w ramię z chłopami ze swojego majątku. Potem w jednej mogile z nimi leżał. W jednej mogile! „Jedna mogiła” zdaniem Klary opowiadała o całej Polsce. Bo niby mogiła była jedna, ale tylko na chwilę. Potem, jak już Ruscy przeszli, to się z tej mogiły wykopywało panów i grzebało w majątkach. Klara wyobrażała sobie, jak jej prababka razem z braćmi pod osłoną nocy odkopywała ciało, jak tuliła trupa w ramionach, jak łzami go obmywała. Jak przyszedł ksiądz i pochował go w poświęconej ziemi, jak postawiono dębowy krzyż, aby uczcić bohatera. Pradziadek nie leżał w Niebielowie, tylko we własnym majątku w Niedarowicach. Dziwiło ją to „nie” przed nazwami majątków. Niebielów, Niedarowice. I jeszcze Niemirski, ich zarządca. Na szczęście oni sami nazywali się Terechowicz. Terechowicze z Niebielowa. Wracając do jednej mogiły, to było tak, jak śpiewali w pieśniach, a potem życie zrobiło swoje. Poszedł pan z chłopem, zginął chłop z panem, pochowali pana i chłopa, chłop został w piachu, a pan do rabatki. Teraz chłopi brali za to odwet, bo pana nie było i pewnie uważali, że zginął. Matka nie mogła ich do pracy zmusić, Niemirski też się do tego nie kwapił, bo o własną skórę się bał. Wszystko zostało odłożone na później, czyli na czas, kiedy pan Terechowicz z wojny wróci, choć w majątku panowało przekonanie, że to „kiedy” nastąpi na święty nigdy. Co gorsza, sama Klara tak myślała. Ona jedna, bo matka zapomniała już, jak krzyczała: „Idź i nie wracaj”. Zresztą Klara wiedziała, że wszystko zostało prawie wybaczone, bo w listach ojca były tylko dobre słowa: „Kiedy wrócę, zrobimy to i tamto, pojedziemy tam i tam, kupimy ci to i to”. Amelia i Róża, a nawet matka często powtarzały te zapewnienia ojca, a od siebie dopowiadały rzeczy, o których wcale nie pisał.
– Kiedy ojciec wróci, sprzedamy Niebielów i wyniesiemy się do Warszawy – mówiła matka.
– W Warszawie będziemy mieszkać w apartamentach – paplała Amelia, cerując pończochy.
– Będziemy chodziły do opery! – Róża zabawnie marszczyła nos.
– Nie marszcz nosa. – Dla matki to było ważne. Żeby panienka nie marszczyła nosa przy uśmiechu.
– Tylko wojna się musi skończyć – powtarzała matka.
– Wszystko się kiedyś kończy – rzucała Klara, która wcale nie miała na myśli wojny.
Patrzyła na suchą Rzeczuchę. Powinna już wracać. Ludwiżanka na pewno będzie potrzebowała pomocy przy obiedzie. Może Józka i Jaśka jej pomogą? Kiedyś tylko w polu i przy zwierzętach robiły, teraz coraz częściej szły na pokoje. Ludwiżanka i Klara nie były w stanie wszystkiego same doglądać. Po wyjeździe Amelii matka przestała czegokolwiek pilnować, przeciwnie, przeszkadzała jak mogła, narzekała, wtrącała się, gdzie nie trzeba. Podejmowała bezsensowne decyzje, typu zabicie kury na rosół ot tak, w środku tygodnia, jakby mięso było do czegoś potrzebne.
– Kurkę szybko się zjada – mruczała Ludwiżanka, skubiąc pióra. – A jaja by były co dzień dla wszystkich.
Józka i Jaśka zjawiły się nie wiadomo skąd. Klara była za tym, żeby im dać trochę chleba i sera i powiedzieć, że u nich biednie. Ludwiżanka coś tam z nimi pogadała, przyszła i powiedziała do matki:
– Zostają. Pożywią się przy nas, a w oborze i kurniku nie ma kto robić. I w polu pomogą.
– Niech będzie, jak chcecie – odparła matka lekceważąco.
– Nie gniewaj się, Klarcia – zwróciła się do niej wieczorem Ludwiżanka. – Tobie będzie lżej.
Miała rację, bo niecały miesiąc później Amelia wyjechała, a matka zrobiła się nieznośna.
Korciło ją, żeby się przenieść nad mokrą Rzeczuchę, chociaż powinna już wracać. Spojrzała na suche koryto. Gdyby tak się wsłuchać, można by usłyszeć szum wody. Albo przynajmniej wyobrazić sobie, że woda płynie i szumi, zahaczając o brzegi pełne kamieni i porośnięte sitowiem. Wsłuchała się zatem tak mocno, aż przez śpiew ptaków i szelest traw usłyszała rzekę. Płynęła gdzieś tam głęboko. Pewnie się rozszczepiła: jedna połówka schowała się głęboko pod ziemią, a druga, dla zmylenia wszystkich, przeniosła do innego koryta.
Zanim rozpoczęła się wojna i jeszcze byli bogaci, jeździli do wód. Mieszkali w uroczym pensjonacie i spacerowali. Matka pilnowała, aby każda z nich nosiła parasolkę chroniącą delikatną cerę przed słońcem.
– Nie możecie wyglądać jak chłopki – mawiała do córek, jeśli promyk słońca spoczął na ich policzku lub czole. – Jesteście Terechowiczówny.
Terechowiczówny powinny być blade. Dlatego nie wolno im było spacerować po plaży. Mogły się przechadzać wyłącznie po promenadzie, niespiesznym, dostojnym krokiem. Klara nie znosiła tego. Plaża ją kusiła. Do wody mogła jednak wejść tylko razem z matką i siostrami, w ściśle wyznaczonych miejscach, ledwie na kilka minut. Wydawało jej się to bez sensu. Przecież jeździli tam po to, aby zażywać kąpieli wodnych. Marzyła o tym cały rok. Miała też ochotę zanurzać palce w ciepłym piasku i zbierać muszelki, ale tego też matka zabraniała.
Kochała wodę. Może dlatego pod byle pretekstem wymykała się do Rzeczuchy, zarówno tej wyschniętej, jak i płynącej. No i wierzyła, że te podziemne rzeki mają swoją tajemnicę. Poza tym bliskość wody i samotność przynosiły jej ulgę.
Słońce stało już wysoko. Tylko patrzeć, jak zjadą, a jej nie będzie, żeby ich powitać. A może postąpić jak Amelia? Uciec i wrócić po kilku miesiącach z mężem u boku?
Przywołała w pamięci tak podobne obrazy. Ojciec wyjeżdża na wojnę. Siostra wyjeżdża na wojnę. Szlochająca matka i ojciec odchodzący w dal. Szlochająca matka i Amelka stojąca na środku pokoju i tupiąca nogą. Nadąsana Róża.
– A właśnie, że pojadę! – Amelia wygrażała pięścią.
– Taki skandal! – krzyczała matka.
– Ja muszę tam pojechać! – powtarzała dziewczyna, uparta od maleńkości.
Klara miała wtedy w ręku bukiet ziół, które nazbierała na łące. Bratki na piękną cerę, pokrzywa na dolegliwości żołądkowe, arnika na rany.
– Co się stało? – spytała.
– Ona – Róża wskazała siostrę palcem – chce jechać i pracować w szpitalu. Sama.
– Będę pielęgniarką. – Amelia znów tupnęła i zacisnęła piękne usta.
– Jak to? – spytała Klara.
– Nawet nie chcę o tym słyszeć! – wrzasnęła matka.
– A właśnie, że pojadę! – piekliła się średnia siostra.
– Jak pojedziesz? – dopytywała Klara. – Dokąd?
Amelia wyciągnęła z kieszeni sukni pismo i podała Klarze. Nadawcą był Szpital Ujazdowski.
– Szanowna pani – czytała na głos Klara. – Przyjęliśmy pani zgłoszenie. Ufamy, że przemyślała pani gruntownie swoją decyzję. Oferujemy skromną płacę…
– Przestań! – przerwała jej matka.
Klara zamilkła.
– Mama znieść nie może, że sama napisałam do szpitala i zgłosiłam się na szkolenie. – Amelia dumnie uniosła głowę.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę, co tam będziesz robiła? – spytała Klara.
– Owszem – odparła Amelia. – Wy myślicie, że ja o życiu nic nie wiem.
– A wiesz? – dopytywała się Róża.
Po jej minie Klara wywnioskowała, że Róża też nie miała pojęcia o planach Amelii. Poczuła ukłucie zazdrości. To ona była najstarsza i najwięcej potrafiła, a mimo to nie przyszło jej do głowy, że mogłaby wyjechać.
– Owszem. – Amelia kiwnęła głową. – Macie mnie za zwykłą trzpiotkę.
– Jesteś głupia, skoro myślisz, że sobie poradzisz na wojnie! – znów wrzasnęła matka.
Klara sądziła, że Amelia dalej będzie krzyczeć i tupać, ale się myliła. Siostra stała wyprostowana i zaczęła spokojnie wyjaśniać, co i dlaczego zamierza zrobić. Wyjeżdża do pracy, do szpitala wojskowego. Pełno tam rannych. Żołnierze co dzień giną i trafiają do niewoli, a na wschodzie niejaki Piłsudski formuje nowe legiony.
– Markietanką będziesz? – Matka chwyciła się za serce.
– Pielęgniarką – powtórzyła Amelia cierpliwie. – Jeśli przejdę pomyślnie szkolenie w Warszawie. To niedaleko. Ujazdów.
Nie bacząc na wyrzekania matki, Amelia wzięła walizkę, zapakowała do niej najskromniejsze sukienki i poprosiła Niemirskiego, aby ją zawiózł do Warszawy, obiecując zwrócić mu za podróż, kiedy tylko dostanie pensję. Niemirski zaskoczony i wzruszony gestem Terechowiczówny zgodził się ją zawieźć i nie chciał ani grosza. A wróciwszy, przyszedł do matki i powiedział:
– Panienka Amelka to się do takiej roboty nie nadaje. Wspomni pani moje słowa, pani Terechowiczowa, że ona zaraz do domu list napisze i po mnie pośle.
– Oby, panie Niemirski, oby. – Matka prezentowała zarządcy „wypłakane” za krnąbrną córką oczy.
Wbrew przewidywaniom Amelia nie tylko przetrzymała szkolenie, ale też ukończyła je z wyróżnieniem, o czym doniosła w liście do domu, wzbudzając wreszcie u matki szacunek i podziw. Matka zapomniała, jak nazywała ją głupią i krzyczała o skandalu. Teraz, przeciwnie, twierdziła, że Amelia jest patriotką, okryła dumą Terechowiczów, a kto wie, czy w szpitalu nie spotka ojca i nie uratuje mu życia.
– Mama się nie boi, że ona tak blisko działań wojennych? – Róża wymówiła słowo „wojenne” z drżeniem w głosie.
– Będziemy się za nią modliły – odpowiedziała spokojnie matka. – Pan Bóg nie pozwoli jej skrzywdzić.
– Pan Bóg pewnie nie, ale kto to wie, do czego ludzie są zdolni – mruknęła wtedy Ludwiżanka, która nie pojmowała tego odwrócenia porządku rzeczy. Według niej takie Amelki powinny w domu pomagać, kwiatki suszyć, nawet w czasie wojny, a nie do chłopów się zbliżać. – Bo jak dla mnie, to nieszczęście może być tylko jedno – zawyrokowała. – Że ona tam jakiego żołnierza sobie przygrucha.
I Ludwiżanka wykrakała, myślała Klara po drodze do domu. Amelia pojechała opiekować się rannymi żołnierzami. A potem za jednego z nich wyszła za mąż, o czym jak gdyby nigdy nic doniosła rodzinie, ozdabiając list mnóstwem wykrzykników.
– Czy ona go przed Bogiem poślubiła? – spytała matka, kiedy po przeczytaniu listu Amelii siedziały cicho w pokoju.
– Dobrze, że wraca – powiedziała Róża.
– Na pewno przed Bogiem – spróbowała przekonać matkę Klara.
– Co to jest kościół polowy? – spytała Róża.
– To samo co szpital polowy, tylko kościół – wyjaśniła jej Klara, chociaż miała wątpliwości.
* * *
Dotarła do domu tuż po południu i zastała zwykły rozgardiasz. Ominęła ganek i weszła do dworu kuchennymi drzwiami. Tak jak przypuszczała, Józka i Jaśka krzątały się pod dyktando Ludwiżanki. W kuchni panowało nieznośne gorąco.
– Klarcia, chodź no tu – zawołała ją Ludwiżanka.
Klara posłusznie do niej podeszła.
– Włóż pieczeń do pieca – poleciła jej służąca.
– A skąd pieczyste? – spytała.
– Ha! – Ludwiżanka oblizała wargi.
– Chłopak ze wsi jelonka złapał – odezwała się Jaśka.
Zemdliło ją. Jak można złapać i zjeść jelonka? Nie zamierzała tknąć pieczeni.
– Niedużo chciał – dodała Józka.
– Co się tak krzywisz? – skarciła Klarę Ludwiżanka. – Wolałabyś, żebyśmy prosiaka pod nóż dali?
Pokręciła przecząco głową. Wiedziała, że prosiaka prędzej czy później spotka ten los, ale jeszcze nie teraz, póki jest taki młody. Musi dorosnąć, utyć i dopiero będzie można go zapeklować i powekować na zimę. Chociaż gdyby ją pytali, to nigdy by zwierzęcia nie dała zarżnąć. Już z kurą miała kłopot. Uważała, że nie powinno się jej zjadać, tylko hodować na jaja.
– Wstawiłam pieczeń – powiedziała.
– To obierz jabłuszka na kompot. – Ludwiżanka wskazała jej spory koszyk z jabłkami.
– A mamy cukier? – spytała.
– Funt nam Niemirski dał. Ciasto upiekłam. Jeszcze trochę zostało do herbaty i na kompot.
Klara ruszyła w stronę koszyka, ale Józka zagrodziła jej drogę.
– Panienka idzie, my tu sobie damy radę.
Ludwiżanka odwróciła się, żeby zbesztać Józkę, bo kto jak kto, ale tylko ona mogła polecenia wydawać, ale zmilczała, zobaczywszy stanowczą minę dziewczyny.
– Panienka idzie się przygotować, my tu obierzemy jabłka i wszystkiego dopilnujemy – poparła siostrę Jaśka.
Klara z ulgą wyszła z gorącej kuchni. Na podwórzu spotkała Różę.
– Nie idziesz się uczesać? – spytała siostra.
Wzruszyła ramionami.
– Chodź ze mną – poprosiła ją Róża. – Ułożę ci włosy.
Klara poszła za nią bez słowa. Jej pokój był chłodny, przyjemny i pomyślała, że chętnie pod jakimś pretekstem zostałaby tutaj, zamiast wychodzić na powitanie Amelii i jej męża.
– Nie mam siły – wyznała Róży.
– Daj spokój. Ja też się denerwuję, bo to do Amelki niepodobne.
– Wszystko do niej niepodobne – zgodziła się Klara. – Wyjazd, praca, mąż.
Zaczerpnęła wody z miednicy i umyła twarz. Poczuła się trochę lepiej.
– A ty masz żal, że wyszła za mąż? – spytała Róża, cierpliwie czekając, aż Klara przebierze się w czystą sukienkę i usiądzie na krześle, aby mogła ją uczesać.
– Czemu miałabym mieć żal? – spytała.
– Bo ty jesteś najstarsza i pierwsza powinnaś wyjść za mąż – wyjaśniła siostra.
W ogóle nie przyszło jej to do głowy. Wszystkie myśli Klary krążące wokół Amelkowego zamążpójścia dotyczyły jej męża. Jaki on jest, czy to aby dobry człowiek i jak to będzie z nim żyć pod jednym dachem.
– Nawet o tym nie pomyślałam – powiedziała zgodnie z prawdą. – Zresztą nie miałabym za kogo pójść.
– A jeśli on będzie bez nogi? – Szylkretowa szczotka do włosów zawisła w powietrzu.
Klara spojrzała z politowaniem na siostrę.
– Czemu Amelka miałaby poślubić mężczyznę bez nogi?
– Przecież leżał w szpitalu. A to znaczy, że był ranny.
– Niekoniecznie jednak musiał stracić nogę.
– To może rękę – upierała się Róża. – Albo oko…
– Czesz! – zniecierpliwiła się Klara.
Róża zaczęła posłusznie rozplątywać jej pukle.
– Ja się zastanawiam nad inną sprawą – powiedziała Klara. – Czy oni będą tu mieszkać.
Róża znów przestała ją czesać.
– A gdzie mieliby mieszkać?
– W jego majątku – odparła Klara. – To wam chyba nie przyszło do głowy, a dla mnie to oczywiste.
– A jeśli on nie ma majątku?
Klara wzruszyła ramionami. Siostra nic im nie napisała o tajemniczym oblubieńcu. Nie poznały nawet jego imienia.
– Jeśli nie ma majątku, to gorzej dla niego – zawyrokowała.
– Czemu gorzej? – Róża zaplatała jej włosy w warkocze.
– Gołodupiec – mruknęła Klara.
Róży zadrżała ręka.
– Ależ ty się wyrażasz – sarknęła. – Jak chłopka.
– Stałam się chłopką. – Klara ani myślała się obrażać.
Róża zawijała już warkocze wokół głowy Klary.
– Ja też się zastanawiam, jaki on będzie, i sądzę, że wspaniały – wyznała. – Przystojny, dobry, waleczny i mądry.
Klara wątpiła w to, ale nie potrafiła powiedzieć dlaczego.
– Już! – Róża oceniła swoje dzieło. – Jesteś prawie piękna.
Klara uśmiechnęła się cierpko.
* * *
Stały wszystkie szeregiem niczym żołnierze na prezentacji wojska. Jako pierwsza oczywiście matka, potem ona, Klara, i Róża, przytulona do jej boku, dalej Ludwiżanka, wyprostowana jak struna, i Józka oraz Jaśka. Żadna nie wybiegła na drogę, aby wypatrywać powozu Niemirskiego, żadna nie czyniła gestów zniecierpliwienia. Ludwiżanka i Józka z Jaśką nie mogły jawnie okazywać rozgorączkowania, w końcu nie należały do rodziny. Jak tylko młodzi przyjadą, miały podać obiad i iść do swoich obowiązków. Co innego matka i Klara z Różą, ale one akurat stały spokojnie i czekały na to, kogo przywiezie im los wraz z Amelią oraz Niemirskim, który udrękę oczekiwania przekuł na propozycję, że na stację pojedzie i młodych stamtąd odbierze.
– Może nie przyjechali? – odezwała się Róża.
Było gorąco, jak zwykle pod koniec czerwca. Klara czuła oblewający ją pot, więc ukradkiem ocierała czoło i szyję chusteczką.
– Na pewno przyjechali – odpowiedziała Róży Ludwiżanka. – Słyszałam gwizd pociągu.
– Może pociąg przyjechał, a oni nie – nie ustawała w wątpliwościach Róża.
Róża wyglądała najładniej z nich, jasne włoski miała ufryzowane, cerę różaną, zgodnie ze swym imieniem, ani śladu potu na twarzy. Dłonie, odrobinę tylko spracowane, ukryła w rękawiczkach. Wdzięcznie zasłaniała się parasolką. Matka na okoliczność przyjazdu zięcia wyjęła z szafy najładniejszą suknię, fioletową w czarne kwiaty, ozdobioną wstążkami i bufkami. Trzeba przyznać, że wyglądała w niej jak prawdziwa dama. Klara prezentowała się najskromniej, chociaż miała kapelusz, rękawiczki i podobnie jak siostra i matka trzymała w ręku parasolkę. Podejrzewała, że tylko te atrybuty – parasolka i kapelusz – pozwolą szwagrowi odróżnić ją od służby, która nie miała ani jednego, ani drugiego. Jutro ta różnica się zatrze, kiedy pójdę w pole albo do Rzeczuchy, zdążyła pomyśleć, kiedy Józka ogłosiła:
– Słyszę rżenie konia.
Nie ruszyły się z miejsca, kiedy Niemirski podjechał powozem, wyciągały jedynie szyje, aby dojrzeć Amelię i jej męża. Pierwszy pokazał się zarządca, który zeskoczył z kozła i podszedł do Amelii, by pomóc jej zejść. Przez bluszcz oplatający płot dostrzegły, że ich siostra w ciągu kilku miesięcy nieobecności wysmuklała i nabrała gibkości. Potem pojawił się on, mąż Amelii. Klara wyobrażała sobie, że przyjedzie w mundurze wojskowym, może z szablą u boku albo, co gorsza, pistoletem lub karabinem. Nie znała się na tym, ale nie chciała broni pod ich dachem. Broń jak to broń, zawsze w końcu wypali, raniąc, kogo nie trzeba. Sylwetka mężczyzny w ciemnym garniturze i białej koszuli wciąż tańczyła za bluszczem. Ani on, ani Amelia nie wchodzili za bramę. Klara spojrzała na matkę. Jej dłonie w rękawiczkach poruszały się niespokojnie. Biedna mama, pomyślała Klara i spojrzała na Różę.
– Czemu oni nie wchodzą? – wyszeptała jej siostra.
– Nie wiem – powiedziała Klara. – Może trzeba do nich wyjść i zaprosić?
– Masz rację – zgodziła się matka. – Trzeba wyjść i zaprosić.
Zrobiła krok do przodu, ale właśnie w tej chwili przez furtkę wszedł Niemirski dzierżący w ręku kuferek Amelii.
– Przywiozłem cenny ładunek. – Odwrócił się, zapewne, żeby pokazać te dwa skarby, Amelię i jej męża, ale jego ręce napotkały pustkę. Zarówno dziewczyna, jak i mężczyzna wciąż chowali się za bluszczem.
– Panienko Amelko! Panie Janie! – krzyknął.
Ma na imię Jan, zamigotało w głowie Klary.
– Jan – wyszeptała Róża. – To bardzo ładne imię.
Wreszcie wyczekiwanie zostało nagrodzone, bo oto dostojnym krokiem na ścieżkę wiodącą do głównego wejścia wkroczyli Amelia oraz jej mąż, rzeczony Jan.
– Mamo! – Amelia rzuciła się na szyję matce, a ta zaczęła płakać i tulić córkę do piersi.
Klara, czekając cierpliwie na swoją kolej tulenia i witania, przyglądała się szwagrowi, który stał grzecznie, uśmiechał się lekko i patrzył życzliwie na swoją nową rodzinę. Nie miał wąsów, to pierwsze, co się jej rzuciło w oczy. Drugie – miał obie ręce, dwie nogi i dwoje oczu. Niebieskich, tyle zdążyła dostrzec, zanim siostra objęła ją z całej siły.
– Klarunia!
Twarz Amelii znalazła się tuż przy jej twarzy i Klara poczuła mieszaninę zapachów siostry: kwiatów, słońca, świeżo skoszonej trawy i pościeli suszącej się na słońcu. Poczuła wzruszenie i łzy napłynęły jej do oczu.
– Moja siostrzyczka – powiedziała. – Jesteś wreszcie.
Róża nie wytrzymała tego czekania i rzuciła się na siostrę, kiedy ta obejmowała jeszcze Klarę. Strąciła jej przy tym kapelusz, co starło łzy z oczu matki i Klary, wywołując ich śmiech. Jan wciąż stał grzecznie, cierpliwy i spokojny. Tymczasem Amelia podeszła do Ludwiżanki i Józki z Jaśką, przywitała się uprzejmie, ale krótko i zajęła się wreszcie tym, na co wszyscy czekali, to znaczy prezentacją ukochanego.
– Mamo – zaczęła uroczyście – Klaro, Różo…
Mężczyzna postąpił krok naprzód.
– To jest mój mąż – Jan Pilewicz.
Nazwisko nie pasuje do niego, pomyślała Klara.
– To zaszczyt. – Świeżo przywieziony małżonek ukłonił się i podchodząc kolejno do matki, Klary i Róży, złożył na ręce każdej z nich pełen szacunku pocałunek.
– Zapraszamy dalej. – Matka odzyskała wigor. – Proszę, proszę państwa. Panie Niemirski, proszę zjeść z nami.
– Nie, nie, szanowna pani Terechowiczowa – bronił się zarządca. – Wracam do siebie. Za nic nie chciałbym miru domowego zakłócać. Jak mówiłem, jedynie przywiozłem państwa skarby.
– Dziękujemy, panie Niemirski. – Amelia się ukłoniła. – Dziękujemy za pana dobroć.
– Da Bóg, że szanownego pana Tadeusza kiedyś paniom przywiozę, nie tylko ze stacji, ale chociażby z samej Warszawy. – Teraz Niemirski się ukłonił i wycofał rakiem.
Ludwiżanka skinęła właśnie na Józkę i Jaśkę i wszystkie trzy poszły do kuchni, żeby na powrót z komitetu powitalnego zamienić się w służące i czekać, kiedy mogą podać obiad.
– Wszystko nam musisz opowiedzieć, Amelciu kochana – zaczęła paplać Róża.
– Wszystko opowie, ale po kolei – ostudziła jej zapały matka. – Tymczasem prosimy na obiad. Chyba że pan chciałby odpocząć chwilę, zajść na górę…
Tu matka przerwała, bo wyniknęła sprawa, która powinna być pozostawiona na później, to znaczy ustalenie, czy państwo Pilewiczowie zatrzymają się w Niebielowie, czy też wybierają się do własnego majątku, a jeśli tak, to kiedy i czy na zawsze. Na szczęście Jan nie był tak dalekowzroczny albo nie zrozumiał aluzji matki, ponieważ odparł z prostotą:
– Ja widzę, że wszystko do obiadu przygotowane, więc może usiądziemy. Po podróży jesteśmy strudzeni, ale Amelia stęskniona za paniami, a ja chciałbym poznać moją nową rodzinę.
Ma miły głos, pomyślała Klara, i wie, czego chce. Umie podjąć decyzję, choćby i najbardziej błahą. Będzie tu rządził. Owinie sobie wokół palca Amelię, matkę i pewnie Różę. Ze mną też chyba zrobi wszystko, co zechce. Myśli przelatywały jej przez głowę niczym ptaki nad Rzeczuchą.
– Rosół. – Ludwiżanka postawiła parującą wazę na stole i zaczęła rozlewać do talerzy.
– Mam nadzieję, że lubi pan rosół – zwróciła się do Jana matka.
– Proszę, aby pani… – zawahał się – …aby mama nie mówiła do mnie pan.
Matka zastygła, ale natychmiast się zreflektowała.
– Janku – powiedziała.
– Moje siostrzyczki – dodał Janek i spojrzał na Różę oraz Klarę.
W ten sposób jeszcze przed pierwszym kęsem matka zyskała syna, a siostry brata. Klara podejrzewała, że w takim tempie przed deserem dowie się, czy w Niebielowie przybyła jeszcze jedna gęba do wykarmienia. I nie myliła się.
– To piękny majątek – rzekł Jan.
– Czy Amelka opowiadała panu… opowiadała ci, Janku, czego doświadcza Niebielów po wyjeździe mojego męża Tadeusza?
– Opowiadała. – Jan kiwnął głową, krojąc pieczystego jelonka. – Bardzo państwu współczuję.
– Tata żyje – rzuciła Klara.
– I wróci – dodała Róża.
Jan uśmiechnął się do nich krzepiąco, ale nic nie powiedział na temat ojca.
– Gdzie mieści się twój majątek rodzinny? – spytała matka.
– Nie mam majątku – odparł wprost.
– Będziemy mieszkać w Niebielowie – dodała szybko Amelia i wydęła swoje piękne wargi.
– Oczywiście – przytaknęła matka. – Tak myślałyśmy.
– Zastanawiałyśmy się, czy zostaniecie – wtrąciła Klara. – Nie wiedziałyśmy, że nie masz własnego… – Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć, czy użyć słowa „majątek”, czy „dom”, a może „miejsce”.
– Nasz majątek, Janicowo, skonfiskowano mojej rodzinie po upadku powstania styczniowego – wyjaśnił Jan. – Wszyscy mężczyźni walczyli w powstaniu. Dziadek i jego dwaj bracia zginęli. Moja babka przeniosła się z maleńkim ojcem do Kordiałowa, do majątku swojej ciotki. Ojciec był tam później zarządcą, żeby chleba darmo nie jeść. W trzynastym roku, tuż przed wybuchem wojny, koń go kopnął w głowę i ojciec umarł kilka godzin później. Matka zmarła na suchoty, kiedy byłem mały. Nie mam dokąd pójść.
Wszystkie milczały wstrząśnięte opowieścią Janka.
– Zajmiemy domek dla gości, jeśli pozwolicie – odezwała się Amelia.
– Domek dla gości był zrujnowany, zanim tatko na wojnę poszedł – wyszeptała Róża.
– Mam dwie ręce, jestem pracowity. Domek wyremontuję albo zbuduję nowy – zadeklarował Jan Pilewicz.
– Zatem witamy w Niebielowie – powiedziała matka, a Ludwiżanka przyniosła na te słowa poziomki z bitą śmietaną.
– Dziękuję. – Jan Pilewicz wstał od stołu i położył rękę na piersi. – Nie znacie mnie – zaczął przemowę. – Ale udowodnię wam, że polski szlachcic, nawet zubożały, bez majątku i pieniędzy, jest więcej wart niż niejeden bogaty chłoptaś, wychowany w puchach i ulegający francuskim modom.
Czemu francuskim? – chciała spytać Klara, ale się nie odważyła.
– A jak się poznaliście? – matka przerwała ciszę po przemowie zięcia.
– Amelka opiekowała się mną po tym, jak zostałem ranny. Jest najmilszą, najczulszą i najpiękniejszą pielęgniarką, jaką nosi świat.
Amelia spłoniła się wdzięcznie i zatrzepotała rzęsami.
– Myślałyśmy o tobie, Amelciu, jak ty sobie dajesz radę – zwróciła się do niej matka.
– Niewiele pisałaś o tym, jak wygląda twoja praca – dodała Róża.
– Musiało ci być bardzo ciężko. – Klara posłała siostrze krzepiący uśmiech.
– Było ciężko – przyznała Amelia. – Na początku, potem i dzień po dniu.
Jan ujął dłoń żony i złożył na niej pocałunek.
– Mój anioł – powiedział, a Klarę ukłuła dziwna zazdrość.
Jak pięknie się do niej zwraca, pomyślała. Nic dziwnego, że Amelia zakochała się w nim i przywiozła go do domu. I chociaż wyjazd siostry, jej pracę w szpitalu polowym, poznanie męża wciąż spowijała tajemnica, to Klara po raz pierwszy uznała, że widocznie tak miało być.
– Odpocznijcie teraz – zaproponowała. – Pościeliłam wam na górze, w pokoju gościnnym. Twój pokój, Amelko, jest zbyt mały.
– Tak – zgodziła się Amelia. – Mój pokój jest maleńki, a gościnny ma dodatkowo salonik.
– A jutro z samego rana zabiorę się do remontu domku – obwieścił Jan Pilewicz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki