- promocja
Rzeźnik i strzyżyk - ebook
Rzeźnik i strzyżyk - ebook
On poluje na swoje ofiary.
Ona poluje na niego…
Porywająca debiutancka powieść opowiedziana z perspektywy słynnego seryjnego mordercy i patolożki sądowej podążającej tam, dokąd prowadzą ją ślady ofiar.
Coś mrocznego czai się w luizjańskim bagnie: metodyczny morderca z zamiłowaniem do eksperymentów medycznych ciężko pracuje nad swoją najbardziej wstrząsającą zbrodnią, kpiąc z władz, które desperacko próbują go dogonić.
Ale patolożka sądowa, doktor Wren Muller, jest najlepsza. Uzbrojona w encyklopedyczną wiedzę na temat historycznych zbrodni i wieloletnie doświadczenie w pracy w prosektorium, nigdy nie spotkała się z zagadką, której nie mogłaby rozwiązać. Aż do teraz. Sprawa za sprawą piętrzą się na stole sekcyjnym Wren i wkrótce zostaje ona wciągnięta we wszechogarniający pościg za brutalnym mordercą, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej bezczelny.
Wciągająca lektura z detalami prosto z kostnicy, które może dostarczyć tylko technik przeprowadzający sekcję zwłok – „Rzeźnik i strzyżyk” zniewoli każdego, kto się w nią zagłębia.
Szybka, brawurowa gonitwa patolożki za seryjnym mordercą wciąga tym mocniej, gdy wiemy, że łączy ich coś szczególnego – nie tylko codzienna styczność z krojeniem ciał. Autorka zawodowo przeprowadza sekcje i prowadzi podcast true crime – połączenie tych dwóch światów w Rzeźniku i strzyżyku wyszło jej świetnie!
OLGA HERRING, podcasterka true crime
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67616-64-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z całą pewnością nie zainspirowaliście jej akcji (też coś!),
ale zainspirowaliście akt tworzenia. Trafiło wam się dziwne
dziecko, a wy jakoś wiedzieliście, co zrobić.
Zawsze będę was za to podziwiać.
Dla Johna, który daje mi pewność siebie, by tworzyć.
Z każdym kolejnym rokiem uwielbiam cię coraz bardziej.
Nigdy nie przestawaj śpiewać ballad R&B
z lat dziewięćdziesiątych w najmniej
sprzyjających momentach.
Dla trójki moich cudownych dzieciątek, które już teraz
lepiej piszą i mają ładniejsze włosy niż mama.
To nie jest książka dla was. Natychmiast ją odłóżcie!ROZDZIAŁ 1
Jeremy słyszy krzyk przez szyb wentylacyjny. Słyszy, ale na niego nie reaguje. Wieczorny rytuał jest dla niego zbyt ważny. Dzięki tym zwyczajnym, codziennym czynnościom czuje się bardziej sobą. Banalne zakręcenie starego kurka w schludnej łazience zakotwicza go i pionizuje. Wieczory przeważnie kończy przed tym lustrem. Dopiero co wyszedł spod prysznica i zwykle na koniec goli się dokładnie i powoli. Lubi się kłaść z czystym ciałem i umysłem. Dba o to, żeby te zabiegi powtarzały się codziennie, bez względu na przeszkody zewnętrzne.
Dziś wyjątkowo głośny wrzask odciąga go od rutynowych czynności. Jeremy wbija wzrok w lustro, a wściekłość fermentuje w nim jak zgnilizna. Te prawie rytmiczne krzyki z piwnicy przeszkadzają mu myśleć. Odkąd sięga pamięcią, nie znosi hałasów. Jako dziecko czuł, że przestrzeń go dławi, gdy otaczały go hałasy. Teraz pragnie tylko odgłosów trzęsawisk. Symfonia zwierzęcych głosów otula go jak ciepły koc. Natura tworzy najlepsze ścieżki dźwiękowe.
Jeremy stara się nie słyszeć tych krzyków. Nie zamierza skalać świętości swojego rytuału. Wzdycha, odgarnia lok jasnych włosów, który spadł mu na czoło, włącza radio obok umywalki. Jedynym dźwiękiem, który daje mu pociechę, jest muzyka. Gdy czeka na ulgę, z głośnika zaczyna płynąć Hotline Bling Drake’a. Natychmiast wyłącza radio. Czasem wydaje mu się, że przyszedł na świat w niewłaściwej epoce.
Powoli zmywa z rąk krew i brud, starając się nie zwracać uwagi na stłumione, gorączkowe jęki dobiegające przez szyb wentylacyjny. Wpatruje się ze skupieniem w twarz w lustrze. Z każdym rokiem ma wrażenie, że jego kości policzkowe się podnoszą i zarysowują się wyraźniej. Upływ lat działa na jego korzyść; Jeremy czuje się wybrańcem. Wiele rozsądnych osób podziwia pięknie ukształtowane czaszki. Większość z nich nawet nie rozumie, jak złowieszcza jest ta fiksacja. Ludzie na ogół nie pozwalają sobie dostrzec dzikiej strony psychiki, która wykształciła się miliony lat temu z często brutalnej żądzy przeżycia przodków. To cechy, które ewolucja uznała za użyteczne. Ludzie są przeważnie za głupi, by zrozumieć, że ich upodobania uformował gen brutalności.
Jeremy nie wygląda jak ktoś nurzający się w deprawacji. Wydaje się nieszkodliwy, a czasem nawet na wskroś poczciwy. Dlatego mu się udaje. Istnieje pewna roślina, Amorphophallus titanum, zwana dziwidłem olbrzymim. Jest wielka, piękna i nie posiada żadnych rzucających się w oczy cech, które by przed nią ostrzegały. Ale gdy kwitnie, co zdarza się mniej więcej raz na dziesięć lat, wydziela odór gnijącego mięsa. I doskonale sobie radzi. Jeremy przypomina dziwidło. Ludzie tłumnie ciągną do niego, zaciekawieni pomimo jego dziwactw.
Jutro jest czwartek. Czwartek to jego piątek, choć Jeremy nie znosi, kiedy ludzie tak mówią. Nieważne, odkąd zaczął drugi rok na studiach medycznych w Tulane University, rozkoszuje się wolnymi od pracy piątkami. Oczywiście musi przetrwać kilka godzin zajęć, ale i tak piątki oznaczają początek weekendu. To w weekendy wykonuje prawdziwą pracę. Teraz wręcz nie może się doczekać, bo na nadchodzący weekend zaplanował coś wyjątkowego dla swoich obecnych gości. Oczywiście to, czy te plany zostaną zrealizowane w stu procentach, zależy od tego, czy uda mu się powiększyć grupę o jedną osobę.
Tą osobą będzie Emily. Po zawarciu znajomości w laboratorium biologicznym zastanawiał się przez wiele tygodni i teraz jest już pewien, że Emily dostarczy mu dreszczu emocji, którego jest tak spragniony. Emily biega kilka razy w tygodniu i chyba nie napycha się śmieciowym jedzeniem, więc pewnie ma sporo energii. Mieszka z dwiema dziewczynami w Ponchatoula, w wynajętym dużym starym domu poza kampusem. Pomijając zbytnią gotowość do opowiadania o sobie, jest kompetentna, samodzielna i inteligentna, co bardzo się jej przyda podczas gry. Jej towarzysze także wniosą coś od siebie, ale Jeremy sądzi, że po pobycie w jego domu nie będą mogli wziąć udziału w całym weekendzie rozrywek, jakie dla nich zaplanował.
Od zeszłej soboty, gdy goście zawitali do jego domu, musieli znieść parę szturchnięć i ukłuć. U Buchanana zdołał nawiązać z nimi kontakt bez żadnych wcześniejszych przygotowań. Na ogół starał się najpierw poznać swoich potencjalnych gości, tak jak to zrobił z Emily, ale ci dwoje sami wpadli mu w ręce. Tak jakby wszechświat prosił go o sprzątnięcie śmieci. Oczywiście wszechświatowi się nie odmawia.
Katie i Matt są zwyczajni do bólu. Nie mają ani jednej oryginalnej myśli i zbyt łatwo zgodzili się pójść z gościem o ładnych kościach policzkowych, skuszeni obietnicą narkotyków. Teraz już wiedzą, że to był błąd. Z szybu wentylacyjnego znowu dobiega go bolesny jęk. Tego już za wiele!
Jeremy porzuca wieczorne zabiegi i zbiega schodami do piwnicy, gdzie rezydują jego goście. Ciche jęki Katie natychmiast przechodzą w przerażone skomlenie. Jej drobne ciało skręca się w spazmie strachu.
– Musisz sobie uświadomić fakt, że mieszkasz w czyimś domu – mówi Jeremy, patrząc prosto w jej oczy w kolorze błota.
Co za beznadziejna szara mysz. Brązowe smętne włosy, przyklejone do szyi krwią jak chropowatym klejem. Estetyka rodem z dzielnicy biedoty, choć Katie rozpaczliwie stara się to zatuszować. Szara, szara mysz – ma nawet zęby, które się kojarzą z mysimi, co mogłoby być urocze, gdyby nie była taką przyziemną idiotką. Kiedy podszedł do niej w barze, bawiła Matta anegdotą z licealnych czasów, gdy była cheerleaderką – żałosna historyjka, w dodatku mało wiarygodna, biorąc pod uwagę obecną kondycję Katie. Jeremy poprawia więzy utrzymujące ją na krześle i sprawdza, czy kroplówka działa prawidłowo. Cewnik się nie skręcił, a worek jest niemal pełen.
– Matt zachowuje się z szacunkiem. Bądź jak Matt, Katie. – Jeremy uśmiecha się od ucha do ucha i wskazuje milczącego, nieruchomego Matta, bezwładnie zwisającego z krzesła obok.
Oboje wiedzą, że Matt zemdlał, pewnie z przerażenia, podczas poprzednich odwiedzin Jeremy’ego na dole. Katie wybucha głośnym płaczem; Jeremy wznosi oczy ku niebu. Naprawdę, dziewczyna wystawia jego cierpliwość na próbę. Jeremy coraz bardziej brzydzi się tą jej desperacją. Staje cicho w mroku obok niej i włącza przenośny głośnik między krzesłami. W pomieszczeniu rozbrzmiewa A Girl Like You Edwyna Collinsa. Jeremy uśmiecha się z ulgą. W końcu jakaś przyzwoita nuta.
– Ach, o to chodziło. – Kołysze się w rytm muzyki, dając Katie czas, żeby się ogarnęła.
Przy refrenie babsko dostaje spazmów. Jeremy bez wahania chwyta obcęgi leżące za jej krzesłem i jednym zwinnym ruchem zrywa ohydnie różowy paznokieć z jej lewego kciuka. Przyciąga do siebie jej wykrzywioną we wrzasku twarz.
– Jeszcze jedno piśnięcie i zacznę ci wyrywać zęby. Jasne? – rzuca.
Katie nie może odpowiedzieć, więc tylko kiwa głową. Jeremy mruga do niej, odkłada obcęgi i wraca na górę.
W dzieciństwie nie zaznał wiele litości. Ani innych takich rzeczy. Jego ojciec był twardy, ale sprawiedliwy; oczekiwał po żonie i synu pewnego poziomu uległości. Jeśli Jeremy trafił na odpowiednią chwilę, mógł dzięki jego drobiazgowym instrukcjom zdobyć przydatne umiejętności. Jego ojciec, mechanik samolotowy, zajmował się sprzętem lotniczym. Nie wymagało to oficjalnego wykształcenia, lecz Jeremy zawsze szczycił się tym, że ojciec pracuje przy samolotach i często chętnie podglądał te najwspanialsze wynalazki ludzkości. Ale jeśli chwila była nieodpowiednia, czekało go okrutne upokorzenie.
Mimo wybuchowego temperamentu ojca Jeremy zawsze czekał na jego powrót z pracy. Niewiele robili razem, jednak właśnie to było dobre. Po całym dniu z matką milczenie, w którym oglądali z ojcem telewizję, sprawiało ulgę. Matka nie dostrzegała go całymi dniami, choć czasem zaczynała obdarzać go nadmierną uwagą, jakby nie umiała wyregulować własnych uczuć. Zawsze dawała mu o wiele za dużo albo zdecydowanie za mało.
Książki były jedynym stałym punktem chroniącym go przed nieprzewidywalnością rodziców. Siedmioletni Jeremy ciągle jeszcze nie chodził do szkoły. Matka, choć go zaniedbywała, co kilka dni prowadziła go do biblioteki przy St. Charles Avenue. Zawsze chodzili tam w dni robocze, gdy ojciec pracował. Jeremy wtedy nie rozumiał, że matka wlecze swojego jedynaka do biblioteki, bo ma romans z bibliotekarzem, za to bezbłędnie wyłapał metodę oszustwa. Wcześnie nauczył się, by nie mówić ojcu, że matka zostawia go samopas wśród półek z książkami, gdy sama zamyka się na zapleczu z panem Carrawayem. Co ważniejsze, nauczył się kraść. Przynosił do domu książki ukryte w kurtce albo plecaku, nigdy nie prosząc matki, żeby je wypożyczyła. Teraz jest pewien, że inni bibliotekarze z litości przymykali na to oko, ale wtedy czuł się, jakby co tydzień okradał bank.
Od czasu do czasu panna Knox, bibliotekarka, próbowała go zagadywać. Pewnego razu ośmieliła się spytać wprost, czy w domu wszystko w porządku. Głos drżał jej z troski. Jeremy nie odpowiedział; poprosił ją tylko o książkę o lobotomii. Zainteresowała go ta anachroniczna praktyka i jej największy zwolennik, doktor Walter Freeman. W weekend ojciec oglądał powtórkę Frontline, odcinek zatytułowany Uszkodzone umysły. Było to brutalne spojrzenie na system opieki zdrowotnej i metodę lobotomii stosowaną u pacjentów z najróżniejszymi problemami, zwłaszcza ze schizofrenią. Dzięki niej przecinano jakieś połączenie nerwowe, bądź też sieć połączeń, które uważano za odpowiedzialne za nietypowe zachowanie pacjenta.
Najbardziej fascynowała go stosowana prze doktora Freemana lobotomia czołowa. Fakt, że dokonuje się jej narzędziem podobnym do szpikulca do lodu, szczególnie podziałał na wyobraźnię Jeremy’ego, przywołując obraz nieskazitelnego chirurga, dręczonego pragnieniem zbadania chorego umysłu. W 1992 roku, gdy telewizja i gazety bez końca powtarzały, że w ten właśnie sposób seryjny zabójca Jeffrey Dahmer podporządkowywał sobie ofiary, Jeremy zareagował na tę informację obrzydzeniem. Dahmer był kretynem, który sądził, że wyprodukuje zombie, wprowadzając do mózgu ofiary środki czyszczące i kwas. Imbecyl! Nazwać jego poczynania lobotomią to jak nazwać działalność Teda Bundy’ego randkami. Jeremy dosłownie słyszał, jak doktor Freeman przewraca się w grobie.
Jeremy był dzieckiem spragnionym wiedzy i pozbawionym wyzwań. Dlatego karmił swój głód eksperymentami. Przyświecały mu słowa ojca:
– Chcesz wiedzieć, jak coś działa, synu? Musisz to otworzyć.ROZDZIAŁ 2
Powietrze Luizjany nawet o tej wczesnej godzinie wydaje się gęste. Doktor Wren Muller, patolog sądowy, nadal ledwie patrzy na oczy, wysiadając z samochodu w duszną noc. Spogląda na zegarek i wzdryga się na myśl, jak świetnie by było, gdyby przestępcy przynajmniej na parę miesięcy powstrzymali się przed popełnianiem zbrodni o drugiej w nocy.
Wchodzi w gęste, mokre krzaki, starając się nie potknąć o wystające korzenie cypryśnika. Bruzdy w jego pniu są tak głębokie, że mogłaby w nich zniknąć bez śladu – wyglądają jak ręce jakiegoś starożytnego potwora z miejscowych baśni. Wren zatrzymuje się i czeka, aż wzrok jej przywyknie do sztucznego światła. Latarki trzech policjantów kierują się w dół na coś na brzegu wody. Ich promienie przecinają ciemności, które stają się jeszcze głębsze. Ten kontrast jest pożyteczny; dzięki niemu scena lepiej rzuca się w oczy.
Półnagie ciało kobiety leży bezwładnie w wysokiej trawie na brzegu. Jej głowa i ramiona toną w mętnej czarnej wodzie. Zwłoki leżą brzuchem do góry, skulone w trawie. Kobieta jest wysoka, średniej wagi. Wren ogląda się przez ramię i widzi swoich zastępców, człapiących za nią z noszami. Przeniesienie martwego ciała z tego trzęsawiska będzie trudne nawet dla trzech osób.
Zaledwie dwa tygodnie wcześniej policja znalazła rozkładające się zwłoki innej młodej kobiety za barem Twelve Mile Limit. Ofiara leżała twarzą w kałuży, przesiąknięta cuchnącą bagienną wodą. Wren zauważa to podobieństwo i choć natychmiast słyszy syreny alarmowe, stara się je wyciszyć. Zawsze zajmuje się sprawami bez uprzedzeń czy oczekiwań. Ale mimo że zamierza tak zrobić i tym razem, pamięta, by sprawdzić, czy zabójca nie zostawił jakiegoś ukrytego przedmiotu. W gardle poprzedniej ofiary sprzed dwóch tygodni znaleźli kilka zmiętych kartek z książki. Były przemoczone i prawie nie do odczytania, z wyjątkiem jednej, prawie nietkniętej, zaczynającej się od słów „Rozdział 7”.
Wren ostrożnie podchodzi do zwłok. Nieznajoma nie ma bluzki, tylko brudne dżinsowe szorty i niebieski stanik. Coś ją prawie wypatroszyło. Wren nie może opanować myśli, że głos cykad pewnie ogłuszał dziewczynę. Ekipę, która usiłuje odtworzyć jej ostatnie chwile, na pewno ogłusza. Czy morderca myślał o nich, ciągnąc tu trupa? Myśl o deprawacji fascynowała Wren, ale jeszcze bardziej fascynowały ją ostatnie myśli zmarłej.
Spogląda na zwłoki i zauważa plecioną bransoletkę na lewym nadgarstku. Kiedyś była pewnie śnieżnobiała, teraz widać po niej upływ czasu. Wren myśli o tym, jak kobieta kupowała tę skromną ozdobę. Jak wzięła ją w dłonie i obejrzała, zanim postanowiła za nią zapłacić. Tania ozdóbka leżąca przy kasie, a teraz unieśmiertelniona poprzez śmierć.
Współpracownicy pomagają Wren wyciągnąć zwłoki na brzeg. Głowa wyłania się z wody. Na twarzy nieznajomej widać już plamy opadowe. Krew, która przestała płynąć, gdy serce stanęło, zastygła, a grawitacja sprawiła, że na policzkach i czole ofiary pojawiły się ciemne wybroczyny. W tym świetle trudno to określić, ale Wren sądzi, że mają ciemnoróżowy kolor, co oznacza, że zgon nastąpił jakieś dziesięć godzin temu. Plamy opadowe występują zwykle pół godziny po śmierci, lecz stają się wyraźne po jakichś dwóch lub trzech godzinach. Po sześciu nabierają ciemnego koloru, dostrzegalnego dla nieuzbrojonego oka. Po dwunastu stają się najciemniejsze.
Wren przebiega wzrokiem po twarzy zastygłej w grymasie przerażenia i zauważa ciemne siniaki na karku. To bardzo wyraźne ślady duszenia. Przyjrzy im się dokładniej w kostnicy. Teraz wkłada fioletowe lateksowe rękawiczki i przesuwa palcem po głębokich bruzdach na gardle kobiety.
Dotyka kieszeni nieznajomej, szukając wybrzuszeń. Nie do wiary, ile razy dziękowała sobie za ten krok, dzięki któremu wymacała strzykawkę i uniknęła wycieczki na zabiegowy. Wygląda na to, że jej kieszenie nie zawierają nic niebezpiecznego, więc sięga do nich – i niczego nie znajduje. Zwłoki pozostają niezidentyfikowane.
– Miała coś przy sobie? Portfel? – pyta, choć zna już odpowiedź.
Patrzy w górę na trzech policjantów, którzy świecą na nią swoimi latarkami. Wszyscy trzej kręcą głowami jednocześnie.
Ten młody po prawej niedbale przesuwa promieniem latarki po terenie wokół ciała.
– Wie pani tyle, co i my. Nie było portfela, dowodu osobistego ani broni.
Wren nie jest zachwycona jego nastawieniem, ale kiwa głową i ogląda kończyny nieznajomej. Na jej bicepsie znajduje stary, spłowiały tatuaż – jakby złożone do modlitwy ręce oplecione różańcem.
– Dajcie aparat – rzuca, nie odwracając wzroku od tatuażu, i wyciąga rękę.
Jeden jej zastępca – nowy pracownik – podbiega do swojej torby, wygrzebuje z niej aparat i kładzie go na jej otwartej dłoni. Wren robi parę zdjęć tatuażu i dalej ogląda ciało.
– W czasie sekcji zrobimy lepsze ujęcia, ale zawsze dobrze mieć je na zapas, tak na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy podczas transportu. Nie mamy danych ofiary, więc potrzebujemy wszystkich możliwych znaków charakterystycznych, w przeciwnym razie utknie w kostnicy na całe miesiące – wyjaśnia, oddając chłopakowi aparat. Wykręca dłonie, trzaskając kostkami. Wie, że to obrzydliwy nawyk, lecz tak już ma i trudno. – Dobrze, na jakiej podstawie możemy określić czas zgonu?
Wren spogląda na dwójkę młodych podopiecznych, którzy natychmiast bledną.
– Eee… no więc… plamy opadowe – stęka pierwszy.
Pochyla się i wskazuje czerwoną twarz nieznajomej.
Wren uśmiecha się i kiwa głową.
– Tak, to widać. A mniej oczywista metoda?
Wie, że chłopak jest inteligentny. Na razie się jeszcze nie otrzaskał, ale ma wiedzę. Z czasem zyska rozpęd. Wkrótce będzie robić wszystko na pamięć, czy to na miejscu zdarzenia, czy w biurze.
Chłopak nieco nerwowo przeczesuje ręką czarne włosy.
– Temperatura mierzona doodbytniczo?
Wren uśmiecha się, ale kręci głową.
– Masz dobry instynkt. Gdybyśmy znajdowali się w środowisku z kontrolowaną temperaturą, odpowiedź byłaby prawidłowa. Niestety, nie możemy zakładać ani nawet liczyć na to, że przez cały czas utrzymywała się tu rześka temperatura na poziomie trzydziestu stopni Celsjusza. – Wskazuje nosze. – Otwórz worek, wyciągniemy ją.
Zastępcy koronera rozkładają biały worek na zwłoki, a Wren mówi dalej:
– Miałeś rację co do plam opadowych. Mają najciemniejsze wybarwienie, co oznacza, że minęło do dwunastu godzin. Weźcie ją za ręce. Spróbujcie nimi poruszyć.
Jej podopieczni podchodzą do zwłok i starają się przesunąć je o parę centymetrów.
– O kurczę, ale zesztywniała – zauważa jeden z nich.
Wren podciąga rękawiczki wyżej.
– Dokładnie. Stężenie pośmiertne jeszcze nie ustąpiło. Co to znaczy?
Policjanci przyglądają im się z wyraźnym rozdrażnieniem. Ostentacyjnie wzdychają i dramatycznie wznoszą oczy ku niebu, jakby mieli co innego do roboty. Te demonstracje jej nie ruszają. Skoro ma o trzeciej nad ranem sterczeć na bagnach w towarzystwie nieboszczki, to równie dobrze może prowadzić szkolenie nowicjuszy.
Zastępca koronera wyciera ręce o spodnie.
– To też sugeruje upływ dwunastu godzin. Może nawet więcej, do trzydziestu.
No i mamy.
Jego rosnąca pewność siebie dobrze wróży. Przy takim zatrzęsieniu spraw Wren chętnie przyjmie każdą pomoc.
– Bingo. I patrz, co jeszcze mamy. – Wskazuje rój czarnych much, przed którymi wszyscy się opędzają. – Wiem, że tu lata mnóstwo owadów, ale te tutaj to plujki. Jako pierwsze zlatują się do zwłok i składają w nich jajeczka, z których wylęgają się larwy. Na razie ich tu nie widzimy, ale jajeczka powinny być już złożone. To wszystko ustala nam ramy czasowe. Wygląda na to, że morderca zabił ją w biały dzień. Drań ma nerwy ze stali.
Młodzi zachowują się jak grzeczni studenci, ale przestępują z nogi na nogę, by nie zasnąć, a to znaczy, że przestali jej słuchać. Wykład przerywa głos młodego policjanta, który unosi latarkę i woła zza kępy drzew:
– Hej! Mam tu ubranie!
Wren nie może powstrzymać złośliwego chichotu.
– No proszę, a wy chcieliście się już zbierać.
Stojący obok policjant rzuca jej urażone spojrzenie i rusza ku drzewom. Wren idzie za nim, dając znak zastępcom, żeby zostali przy zwłokach.
Za drzewami światło latarki wyłania z ciemności parę niepasujących tu rzeczy. Pod krzakiem leży schludnie złożony brudny żółty podkoszulek. Na nim spoczywają czarne klapki. Policjant robi im zdjęcie, po czym chowa rzeczy do worków na dowody rzeczowe. Gdy unosi podkoszulek, materiał się rozwija i coś ciężkiego spada na ziemię.
– To książka? – pyta przykucnięta Wren, włączając własną małą latarkę.
Na miękkiej okładce widać tytuł Upiory. Po bliższym spojrzeniu okazuje się, że to zbiór horrorów. Za ich plecami trzaska migawka. Wren podnosi książkę i wstaje. Obraca ją w dłoniach i podaje policjantom.
– Czytaliście to?
Wszyscy kręcą przecząco głowami. Jeden wyciąga rękę w rękawiczce.
– Myślisz, że należy do denatki? – zastanawia się, w roztargnieniu przerzucając kartki.
– Tego się dopiero dowiemy – rzuca Wren.
Policjant wkłada książkę do worka.
Wren odwraca się na pięcie; obcasy toną jej w wilgotnej ziemi, która mlaska pod jej stopami przy każdym kroku. Potem pomaga zastępcom przenieść zwłoki do worka i na nosze. Zanim zdejmie rękawiczki, jeszcze raz ocenia kolor plam opadowych. W innym świetle wydają się bardziej różowe. Ostrożnie idzie do furgonetki koronera i otwiera ją, czekając, aż dwaj zastępcy dobrną do niej po nierównym terenie. Myśl o kolejnym anonimowym ciele w kostnicy ją przeraża.
– Kto cię szuka? – pyta cicho, gdy mijają ją nosze z martwą dziewczyną.
Stojący nieopodal policjant śmieje się cicho.
– Umarlak kiedyś odpowiedział? – pyta ironicznie.
Wren spogląda mu prosto w oczy, zatrzaskuje drzwi i idzie do szoferki.
– Zdziwiłbyś się, ile tajemnic wyjawili mi zmarli.ROZDZIAŁ 3
Poranki są miłe. Jeremy ma straszną ochotę na mocną kawę i zawsze pilnuje, żeby nie wychodzić bez śniadania. Reszta dnia może przebiegać w nieskoordynowany, nieprzewidziany sposób, a przerwy obiadowe poświęca na poszukiwania, więc nie zawsze ma czas na solidny posiłek. Zerka na mały telewizor na kuchennym blacie. W wiadomościach już drugi tydzień wałkują temat ucieczki dwóch więźniów z zakładu w Dannemora w stanie Nowy Jork. Nawet w Luizjanie ludzie chętnie słuchają o zakochanej pracownicy więzienia, która pomogła uciec dwóm mordercom jak w prawdziwych Skazanych na Shawshank.
Jeremy ogląda wiadomości, smażąc sobie jajecznicę, którą zjada z kiełbasą z indyka. Kiedyś rozważał przejście na wegetarianizm z uwagi na korzyści zdrowotne, ale nie potrafił tego odpowiednio uzasadnić. Co prawda darzy zwierzęta większym szacunkiem niż większość przedstawicieli własnego gatunku, lecz głównie ze względu na zdolność przetrwania niemal natychmiast po narodzinach. O empatii nie ma mowy. I dlatego nie czuje potrzeby pozbawiania się łatwo dostępnego źródła protein. Zmywa talerz i idzie na dół, by zajrzeć do gości.
Katie zachowuje się wyjątkowo cicho.
– Chyba ceni sobie te swoje mysie ząbki – mówi do siebie Jeremy.
Jej lewa ręka jest oblepiona krwią, która spłynęła po nodze krzesła i zakrzepła na podłodze wokół niej. Katie półleży w pozycji, w której najwyraźniej znajduje ulgę, a to budzi w nim intensywną potrzebę, żeby jej to przerwać. Niestety, jest już spóźniony, więc tego ranka nie ma czasu na dodatkowe przyjemności, dlatego tylko puszcza do niej oko. Na jego widok Matt wpada w napędzany testosteronem szał, plując, przeklinając i usiłując się wyzwolić z łańcuchów. Najwyraźniej przez całą noc starał się wyrwać krzesło z podłogi, ale udało mu się jedynie nadłupać jedną nogę. Te krzesła dawno temu zostały zacementowane. Nawet nie drgną. Jeremy z ciekawości zastanawia się, co konkretnie zamierzał zrobić Matt, gdyby jakimś cudem przewrócił swoje krzesło, lecz szybko postanawia nie marnować czasu. Matt jest głupi i coraz bardziej traci siły – nie zdoła go przechytrzyć. Jeremy sprawdza obojgu kroplówki i zaczyna wymieniać worki, gdy Matt postanawia odegrać twardziela.
– Rozerwę cię na strzępy, ty cipo! – krzyczy, opluwając Jeremy’emu policzek cuchnącą śliną.
Myśl o potraktowaniu jego przednich zębów szczypcami jest kusząca, ale Jeremy nie ma drugiej wyprasowanej czystej koszuli na zmianę. Poza tym trudno poczuć coś innego niż obrzydzenie do człowieka, który siedzi we własnych sikach i mimo to nazywa kogoś cipą. Zamiast tego chwyta Matta za twarz i głęboko go całuje, zagryzając jego dolną wargę tak mocno, że słyszy satysfakcjonujące chrupnięcie pękającego ciała. Czasem pozwala sobie na spełnienie hedonistycznych ciągot i rzadko tego żałuje.
– Przyszedłeś tu z własnej woli. Pamiętaj o tym – warczy, patrząc, jak usta Matta napełniają się krwią.
Matt kaszle i wyje coś niezrozumiale. Katie cicho skomli. Jeremy uśmiecha się i wraca na górę, chusteczką ocierając wargi z krwi Matta. Rzuca na siebie szybkie spojrzenie w lustrze w korytarzu. Odgarnia lok jasnych włosów i wychodzi.
Praca, którą wykonuje za dnia, polega na wprowadzaniu danych i wypisywaniu faktur dla firmy logistycznej i magazynu. Jest dokładnie tak nudna i bezmyślna, jak się wydaje, i Jeremy nie może znieść, że musi poświęcać większą część tygodnia na karmienie komputera liczbami. Dziś wchodzi do Lovett Logistics prosto z dusznego upału. Lato w Luizjanie oznacza brnięcie przez parking jak przez ciepłe masło. Powietrze jest ciężkie, duszne, męczące. Za progiem Jeremy z wysiłkiem przyzwyczaja się do puszkowanego zimna, które napiera ze wszystkich stron. W tym krążącym w zamkniętym obiegu chłodzie, wśród ospałych urzędników, ze świadomością, że następne godziny spędzi ściśnięty jak preparat pod szkłem, czuje się jak w koszmarze na jawie. Sięga do torby i uświadamia sobie, że zapomniał identyfikatora otwierającego drzwi. To przez Katie, która go rozkojarzyła. Z cichym westchnieniem podchodzi do recepcji. Siedząca w niej kobieta ma lekką nadwagę, a jej ramiona, które tak beztrosko odsłania, nosząc sukienki i bluzki bez rękawów, przypominają mu tłustą, szorstką skórę oskubanej kury. Jej okrągłą twarz okalają spalone rozjaśniaczem włosy z ciemnymi odrostami. Nigdy nie tracił czasu na przyglądanie się kolorowi jej oczu, bo ta jej tapeta jest tak gruba, że robi mu się niedobrze. Dziś dostrzega na jej tęczówkach ślady zieleni, jakby w jej oczach zagnieździł się liszaj, przesączający się przez powieki, by zarazić całą jej pulchną twarz. Kobieta jak zwykle gapi się w komórkę. Pewnie ogląda te tłumy barbarzyńców, którzy szturmują jej skrzynkę mailową w jakiejś aplikacji randkowej, mającej jej znaleźć tego jedynego.
– Jak mogę ci pomóc, Jeremy? – pyta na jego widok.
Jeremy krzywi się, słysząc swoje imię w jej ustach, choć on sam nie uczynił najmniejszego wysiłku, żeby zapamiętać, jak ją tam zwą. Rozciąga usta w przyjaznym uśmiechu i opiera łokieć na blacie.
– Możesz być tak kochana i otworzyć mi drzwi – zagaja uwodzicielsko, wskazując na torbę. – Zapomniałem identyfikatora, a rwę się do pracy.
Kobieta śmieje się głośno, zakrywając usta, jakby przez to miała wyglądać jak dama. Jeremy powstrzymuje odruch wymiotny i chichocze razem z nią. Kobieta wgniata przycisk akrylowym pazurem.
– Masz u mnie dług – mówi i puszcza oko.
– Gówno prawda – odpowiada on zimno. Pewnie wzięła to za żart. A może nie, wisi mu to.
Ciąg dalszy w wersji pełnej