Sacrum et profanum - ebook
Sacrum et profanum - ebook
Za sprawą przypadku urodziwa studentka psychologii zaczyna parać się profesją starą jak świat, zostaje Anastazją, luksusową call- girl. Nie narzeka na brak amatorów seksu za pieniądze, jednak to z pierwszym klientem Janem, bogatym biznesmenem po pięćdziesiątce połączy ją coś więcej. Zaczynają się przyjaźnić, jednak jego problemy ze zdrowiem zawiodą ich do przepięknej Normandii, gdzie wśród malowniczych klifów i urokliwych miasteczek przyjdzie im spędzić wiele czasu. Tymczasem w życiu Anastazji pojawia się wyjątkowo urodziwy mężczyzna, przy tym bardzo nieśmiały, dla którego ona staje się tą pierwszą. Zakochuje się w nim, zupełnie nic o nim nie wiedząc. Kim okaże się ten tajemniczy klient? Jak potoczą się losy Jana i Anastazji?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-831-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak plus z minusem, jak przeciwne bieguny magnesu? Jak czerń z bielą, dobro ze złem? Czy też raczej odpychać jak… jak co? Prawda i kłamstwo, miłość i nienawiść… sacrum i profanum…? Albo odwrotnie? Czy to ma jakiś sens? Czy jednak na równi się odpychają i przyciągają, a wszystko zależy tylko od okoliczności…?
SACRUM – mit świętości, czyste uduchowienie, sfera rządzona przez nadprzyrodzoną, tajemniczą siłę, wzbudzającą jednocześnie fascynację i strach. Z drugiej strony PROFANUM – obszar codzienności, wszystkiego, co ludzkie, często brudne, cuchnące i bolesne.
Każde SACRUM posiada jednocześnie swój pierwiastek przeciwstawny występujący w przyrodzie, swoje PROFANUM. Komizm i tragizm, fantastyka i realizm, piękno i brzydota…
Jak je obie pogodzić?
***
– Chciała pani ze mną porozmawiać? Jestem Anastazja.
Do stolika w przytulnej kawiarence na warszawskim Starym Mieście podeszła młoda kobieta, która zupełnie nie wyglądała jak ta na zdjęciu z ogłoszenia internetowego. Była drobna, smukła, średniego wzrostu, ale od razu rzucały się w oczy jej zgrabne, długie nogi, odziane w wąskie dżinsy rurki. Kasztanowe, długie włosy spięła prostą, skórzaną klamrą, jej twarz zdobił delikatny makijaż. Na ramiona zarzuciła granatowe, wełniane ponczo, spod którego wystawał kołnierzyk białej bluzki. Jej piersi zdobił zawieszony na skórzanym rzemieniu srebrny wisior w kształcie połówki jabłka, przez ramię przewiesiła sporych rozmiarów popielatą, skórzaną torbę. Na nogach nosiła granatowe mokasyny z miękkiej skóry. Ubrana była na sportowo, ale na tle osób znajdujących się w kawiarni wyróżniała się klasą i dyskretną elegancją.
I była bardzo ładna, to nie budziło wątpliwości.
Dziennikarka, trzymająca do tej pory w ręce czerwoną różę, wstała z krzesła i wyciągnęła dłoń na przywitanie.
– Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną porozmawiać – powiedziała, miło się uśmiechając, jakby bała się spłoszyć swojego gościa. Nigdy nie domyśliłaby się, że ma do czynienia z ekskluzywną prostytutką. Call-girl, jak wolała się nazywać jej rozmówczyni. Skojarzyła się jej raczej z wychowawczynią z pierwszej klasy szkoły podstawowej – sportowy ubiór, dyskretny makijaż, zero perwersji czy wulgarności.
Obie zajęły miejsca przy stoliku.
– Czego się pani napije? Może ma pani ochotę na jakiś deser? – zapytała dziennikarka.
– Poproszę o cappuccino. – Po chwili dodała: – Może jeszcze mały sernik z brzoskwinią. Mój ulubiony. – Zrobiła minę zawstydzonej małej dziewczynki, która właśnie popełniała drobny grzeszek.
Redaktorka uśmiechnęła się, dając sygnał kelnerowi. Po chwili obie pochylały się nad parującymi filiżankami z aromatyczną kawą, przegryzając raz po raz smakowitymi kawałkami ciasta.
– Nie wygląda pani jak na zdjęciu w anonsie.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Bo cenię sobie prywatność. Na zdjęciu jestem tak ucharakteryzowana, żeby nikt mnie nie rozpoznał w realu. W pracy wyglądam zupełnie inaczej, bo jestem inną osobą. Prywatnie wyglądam po prostu zwyczajnie.
– Co sprawiło, że zgodziła się pani na rozmowę ze mną?
– Zaciekawiła mnie pani. Tym, że pisze pani książkę o nas, dziewczynach do towarzystwa, jak lubimy się nazywać. Jesteśmy jak współczesne gejsze. Nie lubimy, kiedy mówi się o nas „prostytutki”. To takie trywialne i obraźliwe. Ale cóż; jak zwał, tak zwał. W końcu profesja stara jak świat. Ile z nas wyraziło zgodę na rozmowę z panią?
– Jest pani trzecia.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– Co chciałaby pani wiedzieć?
– Wszystko. Od samego początku. Od pani dzieciństwa, pierwszego razu, o pani refleksjach, zarobkach, lękach… Wszystko…ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od zawsze czuła w sobie moc. Moc sprawiania mężczyznom rozkoszy. Nawet kiedy jeszcze nie wiedziała, co to rozkosz, czuła tę moc w sobie.
Wychowała się w purytańskiej katolickiej rodzinie. Co tydzień, wyszykowani „jak do kościoła”, jak jeden mąż stawiali się na mszy świętej. I żadne z jej czworga rodzeństwa nie zastanawiało się, czy może być inaczej. To był dogmat.
Znacznie później, kiedy chłopcy z gimnazjum zaczęli zwracać na nią uwagę, zdecydowanie wolałaby w niedzielę, zamiast na mszę, pójść na spacer z przystojnym kolegą, potrzymać go za rękę, przytulić się do niego. Nie myślała jeszcze wówczas o innych sprawach damsko-męskich, była niewinna niczym lilia, ale wyjścia do kościoła zdecydowanie zaczęły ją nudzić. Lecz wtedy jeszcze nie śmiała się zbuntować. Wtedy jeszcze nie…
Z zaciekawieniem przyglądała się, jak jej ciało się zmienia. Z tyczkowatej, chuderlawej dziewczynki z nieproporcjonalnie długimi nogami, płaskiej jak deska, powoli stawała się motylem. I to takim z tych najpiękniejszych, najbarwniejszych. Zdawała sobie z tego sprawę. Ukradkiem obserwowała zachowania kolegów ze szkoły, kiedy wodzili za nią wzrokiem, niby to obojętnie, ale wiedziała, że w myślach ślinią się na jej widok.
Oprócz tego, że stawała się piękną dziewczyną, nie była przy tym głupia. Rozumiała, że sama uroda dziewczynie nie wystarczy, jeżeli chce coś w życiu osiągnąć. Uczyła się więc pilnie, długo w nocy ślęczała nad podręcznikami, kiedy jej rodzeństwo chrapało już sobie smacznie. Im wszystkim było obojętne, co będą robić w życiu, liczyło się tylko to, żeby odwalić swoje, przejść z klasy do klasy i aby rodzice zostawili ich w spokoju. A rodzice nie mieli wielkich ambicji wobec niej i reszty dzieci. Chcieli, żeby każde z nich miało w życiu fach, dzięki któremu będą mogły przeżyć od pierwszego do pierwszego, a jeśli jeszcze udałoby się im coś odłożyć na czarną godzinę, to byłby dla nich sukces. No i żeby żyli uczciwie.
Jej jednak takie ambicje nie wystarczały. Ona chciała więcej… Chciała mieć wszystko. I zamierzała konsekwentnie do wybranego celu dążyć.
Początkowo myślała, że dobre studia do tego wystarczą. Skończyła więc liceum z trzecią lokatą. Dojeżdżała codziennie z ich niewielkiej miejscowości do najlepszego ogólniaka w Toruniu, do którego zresztą dostała się bez problemów, ale w którym od pierwszych dni musiała solidnie przysiadać fałdów, aby sobie poradzić. Czterdzieści minut w jedną stronę, czyli codziennie traciła prawie półtorej godziny na samą podróż. Na szczęście bilety nic jej nie kosztowały, jako dziecko pracownika kolei miała je w gratisie. Wykorzystywała tę podróż pociągiem oczywiście na naukę, nigdy nie plotkowała z koleżankami, jak to jej rówieśniczki miały w zwyczaju. Nie chodziła także na imprezy, zawsze problemem był powrót do domu – ostatni pociąg odjeżdżał o dwudziestej drugiej, a wtedy tak na dobre dopiero zaczynała się huczna zabawa. Nie nocowała także u koleżanek, bo tak naprawdę nigdy ich nie miała. Zawsze była takim urodziwym odludkiem. Prędzej dogadywała się z chłopakami niż z jej wiecznie plotkującymi rówieśniczkami. Zdobywanie dobrych ocen nie sprawiało jej większych trudności. Miała już wprawę w uczeniu się, uparcie podążała ku wyznaczonemu sobie celowi. A tym celem był dobrobyt i wygodne życie. Dlatego poszła na psychologię. Może powinna iść na jakiś marketing, bankowość, zarządzanie? Może na medycynę? Jednak w wyborze zawodu nie chciała kierować się jedynie wyrachowaniem, chciała także lubić swoją pracę, a że od zawsze interesowały ją ludzkie losy i charaktery, dokonała właśnie takiego wyboru. Nie spodziewała się wówczas, jak bardzo jej się to przyda.
Jej rodzina nie była zamożna, ale też nigdy nie klepali biedy. Po prostu nauczyli się radzić sobie z tym, co mieli. Mieszkali w małym miasteczku, albo inaczej mówiąc, dużej wsi w okolicach Torunia, w małym domku będącym typowym wiejskim domem z prawie stuletnią historią. Ojciec był kolejarzem, mama nigdy nie pracowała, zajęta wychowywaniem piątki potomstwa. Mieszkała z nimi jeszcze babcia Rozalia – staruszeczka, mama jej mamy. Obie kobiety, nauczone od zawsze gospodarności, potrafiły wykarmić całą ośmioosobową rodzinę przez cały miesiąc z jednej kolejarskiej pensji. Mama sama piekła chleb w chlebowym piecu opalanym drewnem. Od kiedy pamięta, zawsze hodowali kury, kaczki, króliki. Bywały czasy, że nawet trzymali świnię w komórce albo kozę w ogródku. Jednego lata chowali także cztery owce, nawet mieli zamiar zająć się tym na większą skalę, ale owieczki dopadła jakaś zaraza i wszystkie padły jednej nocy. Po tym zdarzeniu nie zaryzykowali więcej.
Za domem był warzywniak, o który wszyscy z rodzeństwa musieli dbać, to było ich zadanie przez całe lato, mama tylko rozdzielała obowiązki. Tak więc na jedzenie nie wydawali wiele, wszyscy byli nauczeni gospodarności. Rachunki też nie były zbyt wysokie, wodę i prąd się oszczędzało, zimą dom ogrzewali drewnem, i to tym, które cała rodzina zdołała latem nagromadzić, zwożąc je z okolicznych lasów. A o dwudziestej drugiej zazwyczaj wszyscy już spali, światła były pogaszone, toteż prądu także nie zużywali wiele. W domu zawsze było skromnie, ale czysto. Co sobotę mama zarządzała sprzątanie i nikt nie śmiał się jej sprzeciwić ani z tego rytuału wyłamać. Było trzepanie chodników, szorowanie podłóg i kuchennego pieca, co którąś sobotę dochodziło do tego mycie okien i różne inne czynności, w zależności od tego, co matula wymyśliła. Innymi słowy, w domu panował matriarchat.
Ojciec co miesiąc oddawał mamie całą pensję, wtedy ona wydzielała mu trochę grosza na jego własne potrzeby, a resztę skrzętnie chowała do puszki po herbatnikach, stojącej na najwyższej półce w kuchni. Agata zawsze dziwiła się, że tato tak dobrowolnie oddawał mamie wszystko, co zarobił. Ale z drugiej strony, gdyby było inaczej, gdyby przepijał większość zarobionych pieniędzy, jak to się działo w niejednym domu dzieciaków ze szkoły, chyba przyszłoby im przymierać głodem.
Tak… miała na imię Agata.
Jednak w swoim późniejszym życiu stała się Anastazją. Zafascynowała ją dawno temu historia jednej z córek ostatniego cara Rosji, która rzekomo jako jedyna uratowała się z okrutnej rzezi zgotowanej carskiej rodzinie. Była to prawdopodobnie historia nieprawdziwa, ale legenda krążyła i rozbudzała Agaty wyobraźnię. Kiedy jako nastolatka, zmęczona nauką, w końcu późną nocą kładła się do łóżka, żeby pozwolić odpocząć swojemu umysłowi od całek i różniczek, rozmyślała o różnych ciekawych historiach. Często puszczała wodze fantazji, marząc sobie, że jest tą właśnie carówną Anastazją, która błąka się po arystokratycznych domach Europy, nie do końca mogąc sobie przypomnieć, kim tak właściwie jest. Oczywiście wyobrażała sobie, że swoją osobą wzbudza nadzwyczajne zainteresowanie u płci przeciwnej. I rzecz jasna, oczami wyobraźni widziała te wytworne bale, w których bierze udział, stroje, które nosi, misterne fryzury zdobiące jej głowę…
Zasypiała, wzdychając cicho do tego nierzeczywistego świata. I śniła o innym życiu, książętach z bajki…
Studiowała psychologię w Gdańsku. Wybrała to miasto, aby było daleko od domu, a poza tym Trójmiasto zawsze ją fascynowało. Raz tylko była na wakacjach nad morzem. Kiedy miała dwanaście lat, Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej zorganizował wakacje dla dzieci z biednych rodzin. Pojechała tam razem z siostrą i pomimo że morzem była oczarowana, postanowiła już wtedy, że taki wyjazd był pierwszym i ostatnim w jej życiu. Na koloniach były dzieci z MOPS-u, takie, które pojechały tam za darmo, ale były też dzieciaki z zamożnych rodzin. Ona była tą „biedną”, najbiedniej ubraną, niemogącą się pochwalić modną komórką, czy empetrójką, nosiła zniszczone ciuchy po starszej siostrze. Nie znalazła się w żadnej grupce, na które podzieliło się kolonijne towarzystwo. Była ciągle sama. Co z tego, że stale otaczał ją wianuszek chłopców, nie na takim towarzystwie jej wtedy zależało. A dziewczyny poczuły do niej wówczas jeszcze większą niechęć. I wtedy powiedziała sobie, że jeżeli kiedykolwiek pojedzie dokądś z jakąś grupą, nigdy nie pozwoli na to, żeby być tą gorszą.
W gdańskim akademiku mieszkała w ciasnym pokoju razem z koleżanką z grupy, Anką. Nie przyjaźniły się początkowo, ona nigdy wcześniej nie miała prawdziwej przyjaciółki, ale od razu stały się dobrymi koleżankami. Przyjaźń nadeszła dopiero później. Nie zwierzały się sobie wieczorami ze swoich intymnych spraw, ale i tak wiedziały o sobie wiele. Anka może nawet i byłaby skłonna do „psiapsiółskich” pogaduch, ale Agata stwarzała pierwotnie między nimi pewien dystans. Anka rychło wyczuła, o co koleżance chodzi, w końcu obie studiowały psychologię, i nie przekraczała cicho ustalonej granicy.
Agata była jeszcze wtedy nieśmiałą dziewczyną, chociaż coraz bardziej zaczynała być świadoma swojej urody i pożądania, jakie jej wygląd wzbudzał u płci przeciwnej. Nie była już wówczas dziewicą, ale nie miała żadnego chłopaka na stałe. Owszem, spotykała się raz po raz z jakimś kolegą, lub kolegą kolegi, dawała się zapraszać do kina czy na dyskotekę, ale zazwyczaj nie wiązało się to z niczym innym. Żaden chłopak nie zainteresował jej tak naprawdę, dla żadnego jej serce nie zaczynało bić szybciej. A dziewicą przestała być, bo jej zdaniem był na to najwyższy czas. Oddała się więc jednemu ze studentów politechniki, z którym to spotkała się po raz trzeci. Trzeci i ostatni. Chłopak był wniebowzięty, a ona nie czuła nic. Ot, zaliczyła kolejne życiowe doświadczenie. Już nawet zaczęła się zastanawiać, czy może bardziej zainteresowałyby ją dziewczyny, ale po głębszej analizie doszła do wniosku, że jednak nie. Zdecydowanie nie!
Jej sytuacja materialna w tym czasie była raczej kiepska. Wszystko, co mogła dostać od rodziców, to dwieście złotych na miesiąc. Za akademik płaciła trzysta dwadzieścia pięć złotych miesięcznie, a gdzie reszta? Wprawdzie do tego dochodziło jeszcze stypendium socjalne – pięćset złotych – i rektorskie – za dobre wyniki w nauce – trzysta złotych. Miała zatem tysiąc złotych co miesiąc. Nie paliła papierosów, nie piła alkoholu, mogła za te pieniądze wyżyć od pierwszego do pierwszego, ale musiała się za coś ubrać, kupić podręczniki, mieć na bilet tramwajowy, kosmetyki, których przecież każda kobieta potrzebuje, obojętnie w jakim byłaby wieku.
Dorabiała zatem jako kelnerka. Wcześniej imała się różnych innych zajęć: pilnowała obcych dzieci, myła okna, sprzątała, aż w końcu na dobre zaczęła parać się kelnerowaniem. Początkowo krótko pracowała w McDonaldzie, potem w pizzerii na sąsiednim osiedlu, aż w końcu znajomy polecił ją do restauracji Appassionata na gdańskiej starówce. Kiedy po raz pierwszy przekroczyła jej próg, onieśmieliły ją przepych i elegancja, jakie tam panowały. Przygotowywano właśnie główną salę do wesela, które miało się odbyć za dwa dni. Stanęła z rozdziawioną buzią, podziwiając śnieżną biel obrusów, złocenia zastawy stołowej, światło odbite od kryształków żyrandoli i świeczników, panujące wokoło bogactwo.
– Pani w jakiej sprawie? – usłyszała za plecami stanowczy kobiecy głos.
– Ja w sprawie pracy – odpowiedziała nieśmiało. – Nazywam się Agata Dobrowolska.
– Ach, to pani – ponownie odezwała się do niej kobieta. – Przyszła pani za wcześnie.
Obok niej stała wysoka, elegancka babka, z długimi blond włosami spiętymi na karku szykowną srebrną klamrą. Była ubrana w czarne spodnie cygaretki, kremową jedwabną bluzkę z apaszką fantazyjnie wywiązaną pod szyją, którą dodatkowo zdobił cieniusieńki złoty łańcuszek z delikatnym serduszkiem. Stopy miała obute w czarne czółenka na wysokiej szpilce. Te szpilki od razu przykuły Agaty uwagę, ona chybaby się w takich zabiła, jednak były piękne. Bez wątpienia piękne. Zresztą cała kobieta była piękna. Czyściutka, elegancka i pachnąca, taka nieskazitelna. I onieśmielała Agatę jak chyba nikt dotąd.
– Przepraszam – odpowiedziała cicho. – Nie chciałam się spóźnić.
– Dobrze, już dobrze – usłyszała natychmiast poirytowany głos. – Proszę za mną!
I nie oglądając się za siebie, osoba, która nawet nie raczyła się jej przedstawić, ruszyła w głąb sali, a następnie wydawałoby się niekończącym się korytarzem do pomieszczenia, na którego drzwiach widniał napis „Anna Ostoja – manager”.
Gabinet urządzony był elegancko, ale jednocześnie po spartańsku, czyli w stylu minimalistycznym – proste, nowoczesne biurko z obrotowym krzesłem przeznaczonym dla właścicielki i futurystycznym fotelem po drugiej jego stronie. Pod oknem stała wygodna kanapa, po przeciwległej stronie białe półki pokrywające całą ścianę, a na nich segregatory z dokumentami, trochę książek i eleganckich dekoracyjnych drobiazgów. Przez dłuższą chwilę Agata zatrzymała wzrok na niewielkiej rzeźbie nagiej kobiety, która siedziała, obejmując rękoma swoje kolana, a rozpuszczone włosy łagodnie spływały jej po plecach. Smutna twarz odwrócona na bok miała wzrok utkwiony gdzieś w dal, jakby spoglądała w swoje myśli. Emanowały z niej nostalgia i smutek. Przez chwilę odniosła wrażenie, że ta rzeźba przedstawia ją samą, zagubioną, niepewną siebie, biedną istotę.
– Gdzie pani przedtem pracowała? Ma pani jakieś referencje? – Ostry głos przywołał ją do rzeczywistości.
I kobieta zasypała ją gradem pytań. Agata miała wrażenie, że ta robi wszystko, aby złapać ją na jakimś potknięciu, żeby mieć argument i nie przyjąć jej do tej pracy. Pracy, której teraz tak bardzo potrzebowała. Na szczęście wytrzymała nerwowo, nie dała się zagiąć.
– Oddzwonimy do pani w ciągu trzech dni – usłyszała na zakończenie, po czym oschła szefowa kiwnęła jej głową i pochyliła się nad jakimiś dokumentami, zupełnie nie zwracając już uwagi na biedne dziewczę.
***
Pracę, o dziwo, dostała i po tygodniu, po krótkim przeszkoleniu, miała swoją pierwszą zmianę. Czuła zdenerwowanie, jakby to był jakiś ważny egzamin, którego pod żadnym pozorem nie może oblać.
Czas szybko mijał…
Lubiła tam pracować, patrzeć na eleganckich ludzi, spożywających w nonszalanckim stylu wykwintne posiłki, za których cenę ona mogłaby wyżywić się przez tydzień. Albo i dłużej. Ich ubrania były zazwyczaj nieskazitelnie czyste, eleganckie (w restauracji obowiązywał dress code – dla panów marynarki i krawaty, dla pań sukienki koktajlowe), pachnieli też jakoś wyjątkowo. Często, podając do stołu, lubiła wciągać w nozdrza zapach drogich męskich perfum. Wyobrażała sobie, że przytula się do takiego czyściutkiego, pachnącego mężczyzny. Nie żeby zadawała się do tej pory z brudasami, ale żaden z jej chłopaków nigdy nie był taki elegancki. Jednak zdawała sobie sprawę, że oni są z wyższej półki. Tej, do której nie jest w stanie sięgnąć, nawet podskakując wysoko.
Ale zdarzył się wieczór, kiedy przestała myśleć w ten sposób.
Było ich dwóch. Młodych, eleganckich, pachnących biznesmenów. Na ich nadgarstkach, podczas swobodnych ruchów, pobłyskiwały drogie zegarki. Mieli nieskazitelne fryzury, jakby dopiero co wyszli od fryzjera – jeden blondyn, z nieco dłuższymi włosami, gładko ogolony, drugi brunet, którego krótko ostrzyżone, lekko kręcone włosy harmonizowały z dwudniowym zarostem na twarzy. Gdyby miała wybrać, postawiłaby na bruneta, ciemnowłosi zawsze bardziej jej się podobali, ale gdyby blondyn się nią zainteresował, nie wybrzydzałaby. Takie refleksje ją nachodziły, kiedy przyjmowała od gości zamówienie. Obaj na przystawkę zażyczyli sobie carpaccio z łososia z musem pomarańczowym, następnie zupę rakową. Na danie główne brunet zamówił polędwicę wołową grillowaną w sosie z czerwonego wina z grzybami leśnymi i zapiekanymi ziemniakami, natomiast blondyn świeżą doradę z grilla z szafranowym risotto. Kiedy niosła dla nich talerze z pachnącymi potrawami, czuła takie ssanie w dołku, że miała wrażenie, iż nie opanuje głodu i spałaszuje ich jedzenie, na które będzie musiała potem pracować przez pół miesiąca. Koniec końców udało się jej nie ulec pokusie.
Mężczyźni przez cały czas byli pochłonięci rozmową, ale była świadoma tego, że każdy z nich raz po raz na nią zerka. Blondyn bardziej ukradkiem, brunet nieco śmielej, ale nie nachalnie. Owszem, zdawała sobie sprawę, że jest bardzo atrakcyjna. Miała gładko zaczesane, kasztanowe włosy sięgające jej poniżej łopatek, spięte w koński ogon czarną aksamitką, czarną prostą spódnicę kończącą się tuż powyżej kolan, do tego białą bluzkę koszulową, na niej popielatą kamizelkę. Pod szyją każda z kelnerek nosiła czarny, wąski krawat. Takie same krawaty mieli na sobie kelnerzy. Jednym słowem, wyglądała profesjonalnie. Do tego subtelny makijaż na twarzy podkreślał jej delikatne rysy. Wiedziała, że może się podobać. Spojrzenia tych dwóch gości nie były dla niej czymś nowym, jednak tym razem ci dwaj wyjątkowo ją intrygowali. Może dlatego, że byli dla niej tak bardzo nieosiągalni.
Kiedy podawała kawę na zakończenie posiłku, blondyn akurat oddalił się od stolika, widocznie musiał odwiedzić „świątynię dumania”. Brunet spoglądał na nią coraz śmielej, na jego twarzy gościł miły uśmiech.
– Czy mogę zapytać, o której kończy pani pracę? – zagadnął, nie odrywając od niej wzroku.
Zawahała się przez moment.
– Czy mogę zapytać, dlaczego to pana interesuje? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, a jej twarz profesjonalnie nie zdradzała żadnych emocji.
– Chciałbym zaprosić panią na drinka, nic zobowiązującego – odparł, nadal patrząc jej prosto w oczy.
Personel miał wyraźny zakaz bratania się i umawiania z klientami. Właśnie postawiła na stole filiżanki z parującym napojem i miała zamiar odejść.
– Czy podać coś jeszcze? – zapytała uprzejmie.
– Godzinę i miejsce – odpowiedział brunet, nadal się uśmiechając.
Agata nic nie powiedziała, przez chwilę stała obok stolika, wyprostowana niczym struna, ale nie doczekała się kolejnego zamówienia, kiwnąwszy więc lekko głową, oddaliła się w głąb sali, dzierżąc metalową tacę pod ręką. Podeszła do baru, gdzie notowała kolejne zamówienia, ale ustawiła się nieco bokiem do sali, tak żeby mogła obserwować stolik dwóch dżentelmenów. Blondyn wkrótce wrócił, panowie wypili kawę i poprosili o rachunek. Płacił brunet. Zapłacił gotówką, zostawiając jej sowity napiwek, po czym poprosił o fakturę i podał jej wizytówkę.
„Marcin Barski. Kancelaria adwokacka”
Dalej był krakowski adres i NIP. Wydrukowała rachunek na komputerze, włożyła w skórzane etui i wahając się przez kilka sekund, dołączyła do niego małą karteczkę.
„Irish Pub, Rynek 20, 22.15”
A czemu nie?
***
Czuła taką ekscytację, jakiej nie doznała nigdy wcześniej. Ciekawość, podniecenie, a jednocześnie niepewność. Nie co do tego, czy robi dobrze, umawiając się z obcym mężczyzną, tylko czy on tam przyjdzie, czy nie wystawi jej do wiatru. Pięć minut zajęła jej droga od restauracji do pubu. Kiedy otworzyła drzwi, buchnął z wnętrza gwar ludzkich głosów i zapach piwa zmieszanego z wonią różnorodnych damsko-męskich perfum. W pomieszczeniu panował półmrok, dlatego przez długą chwilę rozglądała się wokoło w poszukiwaniu swojego adoratora.
Zobaczyła go w końcu, siedzącego przy barze. Trzymał w dłoni szklaneczkę z whisky i patrzył na nią, uśmiechając się szeroko.
– Nie byłem pewien, czy pani jednak przyjdzie – odezwał się niskim barytonem.
– Ja też nie byłam pewna – odpowiedziała, sadowiąc się na stołku obok.
– Co dla pani zamówić? – zapytał.
– Lampkę białego półwytrawnego wina poproszę.
– Może ma pani ochotę coś przekąsić?
Zawahała się, ale w tym momencie usłyszała burczenie w jej własnym brzuchu. Na szczęście gwar rozmów skutecznie ten dźwięk zagłuszył. Kiwnęła głową.
– Poproszę sałatkę z grillowanym kurczakiem – odpowiedziała zdecydowanie.
Po chwili rozmawiali w najlepsze, popijając swoje trunki, ona zajadała ze smakiem podaną sałatkę i czuła, jakby znała tego mężczyznę od dawna. Nie zdziwiła się, kiedy zaproponował jej wizytę w swoim pokoju hotelowym. Owszem, przez moment zapaliła się w jej głowie ostrzegawcza lampka, ale desperacja i wypity alkohol natychmiast ją ugasiły.
Nie rozczarowała się.
Mężczyzna był przez cały wieczór szarmancki, uwodził ją, adorował, zdawał się zgadywać jej myśli. Pokój w eleganckim hotelu dodatkowo podnosił wartość jej towarzysza. Wypita kolejna porcja wina rozluźniła ją zupełnie. Kiedy Marcin zaproponował wspólną, odprężającą kąpiel w olbrzymiej wannie z jacuzzi, uznała, że po całym dniu pracy to doskonały pomysł. Stopy paliły ją żywym ogniem. I zupełnie nie zmartwiła się, że będzie musiała wejść do wanny nago. Nie czuła skrępowania, jakby robiła takie rzeczy z obcymi mężczyznami od dawna. Ba, wręcz podniecało ją to. Dreszczyk tego, co nieznane… I może nawet niebezpieczne?
Marcin był ładnie zbudowany. Żadne tam kaloryfery, czy bicepsy, ale miał szczupłe, sprężyste ciało, na które przyjemnie było patrzeć i którego miło się dotykało. Był delikatny, czuły… i taki pewny siebie jak adwokat na sali sądowej. Najpierw w wodzie rozmasował jej stopy, zauważywszy wcześniej, że lekko syknęła z bólu, zdejmując buty. Na szczęście zawsze o nie dbała, miała paznokcie ładnie pomalowane ciemnoróżowym lakierem. Po stopach nadszedł czas na masaż karku. Odwrócił ją plecami do siebie, oparł jej tułów o swoje zgięte w kolanach nogi i zdecydowanymi, okrężnymi ruchami ugniatał okolice jej spiętych ramion. Potem kochali się dwukrotnie w miękkiej białej satynowej pościeli, a ona wprawnie i pomysłowo usiłowała go zaspokoić, robiąc wszystkie te rzeczy, których naoglądała się w filmach i naczytała w książkach. I musiało jej to wychodzić zupełnie dobrze, bo Marcin raz po raz dyszał z zadowoleniem wprost do jej ucha:
– Jesteś fantastyczna…
I taka się czuła. A potem wtuleni w siebie, zmęczeni, zasnęli głębokim snem.
Po przebudzeniu poprosił ją o numer telefonu. Obiecał, że kiedy następnym razem będzie w interesach w Gdańsku, na pewno się do niej odezwie. Wychodząc, zostawił jej dwie stówy na taksówkę. Dwie stówy!
NA TAKSÓWKĘ!
Wróciła do akademika tramwajem, a za te dwie stówy następnego dnia kupiła sobie nowe ciuchy – elegancką jedwabną bluzkę w kolorze brzoskwini, z pięknym dekoltem odsłaniającym tyle, żeby patrzącego intrygowało, co jeszcze mogłoby zostać odsłonięte, oraz czarną, elegancką krótką spódniczkę w najmodniejszym kroju. Nie czuła się jeszcze wtedy jak prostytutka. Gdzieś na dnie jej podświadomości zatliła się taka myśl, że oto dokonała transakcji, kupcząc swoim ciałem, ale skutecznie zepchnęła ją jeszcze głębiej, nie dopuszczając do siebie żadnych wątpliwości.
Bo i po co?
***
Po kilku dniach zadzwonił telefon, na wyświetlaczu zobaczyła nieznany numer. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś dzwonił do niej z obcego telefonu. Miała wąskie grono znajomych, każdy z nich miał w jej komórce zakodowany numer z imieniem i nazwiskiem albo chociaż przezwiskiem.
– Halo? – odezwała się niepewnie.
– Dzień dobry, czy dodzwoniłem się do Agaty? – usłyszała uprzejmy męski głos po drugiej stronie.
– Tak… A kto mówi?
– Jestem znajomym Marcina Barskiego, od niego dostałem pani numer. Pamięta mnie pani z restauracji? Obsługiwała nas pani. Otóż… Marcin powiedział mi, że spędził z panią przyjemny wieczór. I noc… Będę pojutrze w Gdańsku w interesach, zastanawiałem się, czy nie spotkałaby się pani ze mną?
Zatkało ją. Przez długą chwilę nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Czy ten blondas chciał, żeby ona poszła z nim do łóżka? Tak po prostu? Bezceremonialnie? Nie żeby czekała na telefon od tego adwokaciny Barskiego. Owszem, fajnie jej było się z nim zabawić, ale nie oczekiwała niczego więcej, żadnej kontynuacji romansu. Początkowo odczuła paraliżujące ją oburzenie, już miała zakończyć rozmowę bez żadnych wyjaśnień, ale coś ją przed tym powstrzymało. Jakby drugie „ja” przejęło stery nad jej wolą, odpychając grzeczną dziewczynkę gdzieś na bok.
– Dlaczego nie? – w końcu wydusiła z siebie.
…i tak to się zaczęło…
Była wówczas na ostatnim roku studiów, właśnie rozpoczął się rok akademicki. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że jej dalsze życie będzie związane z mężczyznami i przygodami na jedną noc. Poszła na spotkanie chyba bardziej z ciekawości niż chęci zarobienia pieniędzy. Nie myślała wówczas, co będzie później, jak to spotkanie się skończy. Po prostu poszła na żywioł.
Umówili się w tym samym irlandzkim pubie. Tym razem Agata miała czas, żeby się porządnie przygotować do spotkania. Przeczesała szafy kilku koleżanek z akademika i wybrała czarną sukienkę bez rękawów z wąskim dołem sięgającym jej zdecydowanie powyżej kolan i odsłaniającym jej zgrabne, długie nogi. Dodatkowe rozcięcie po boku sprawiało, że wyglądała jeszcze bardziej ponętnie. Na nogach miała cieliste rajstopy, do tego czerwone szpilki, w takim samym kolorze jak szminka na ustach. Makijaż wieczorowy, ale nie za mocny. Na ramiona zarzuciła czerwoną skórzaną kurtkę ramoneskę, w dłoni trzymała małą, czarną kopertową torebkę. Na szyi zawiesiła gruby srebrny wisior w kształcie liścia. Z prawdziwym srebrem nie miał nic wspólnego, jednak i tak prezentował się imponująco. Wyglądała szykownie, ale zarazem seksownie. Przeglądając się w lustrze tuż przed wyjściem, pomyślała, że jeszcze tylko brakuje jej czarnych kabaretek, a wyglądałaby wypisz wymaluj jak kobieta upadła.
Jednak bez kabaretek wyglądała okay.
Blondyn czekał przy barze, podobnie jak jej wcześniejszy towarzysz. Nie pił jednak whisky, ale piwo. Wyglądał elegancko, nawet bardziej elegancko niż Barski. Pachniał zmysłowo Eternity Air for Men Calvina Kleina. Znała dobrze ten zapach. Lubiła buszować po perfumeriach i wąchać różne perfumy i wody toaletowe, zarówno damskie, jak i męskie. Ten zapach ostatnio spodobał się jej bardzo. Kiedy zdarzyło się jej rozpoznać go na ulicy, odwracała się za mężczyzną, który nim pachniał, i przyglądała mu się uważnie. I zazwyczaj tymi mężczyznami byli młodzi, atrakcyjni ludzie.
Teraz uśmiechnęła się do siebie. Nie pomyliła się, i ten był jak z obrazka. Wstał ze stołka barowego, kiedy ją ujrzał. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, starał się to zrobić dyskretnie, ale ona to zauważyła. I zobaczyła w jego oczach uznanie. I coś jeszcze… błysk pożądania.
– Dzień dobry, cieszę się, że zgodziła się pani ze mną spotkać.
Uśmiechnęła się czarująco, podając mu dłoń na przywitanie.
– Na co ma pani ochotę? Napije się pani czegoś na początek?
– Poproszę o szampana – powiedziała niskim głosem.
Starała się zachowywać tajemniczo i zmysłowo, ale jeszcze wtedy tak naprawdę nie wiedziała, jak to się robi. W tym czasie zwolnił się stolik pod oknem i usiedli przy nim. Kelner przyniósł im menu.
– Co dla pani zamówić? – zapytał jej towarzysz, wpatrując się intensywnie w jej oczy.
A oczy miała wyjątkowe, wiedziała o tym. Błękitne niczym woda, niczym morski lazur. Przyciągały wzrok każdego swoją intensywnością barwy. Dla niej to nie było nic nadzwyczajnego, jej mama i wszyscy z rodzeństwa mieli ten sam kolor tęczówek.
– A co pan proponuje? – Uśmiechając się lekko, patrzyła prosto w jego przystojną twarz.
– Może… na początek zupę Świętego Patryka, a na danie główne Irish Stew, gulasz z jagnięciny, specjalność szefa kuchni? – zaproponował, spoglądając do menu.
Agata kiwnęła głową, wskazując otwartą dłonią na kartę.
Kolacja rzeczywiście okazała się smaczna, a że oprócz śniadania nie jadła dzisiaj żadnego innego posiłku, starała się bardzo, żeby nie jeść zbyt łapczywie. Przecież w końcu dzisiaj była damą. Jadła więc małymi kęsami, popijając raz po raz łyczek zimnego szampana, który zaczynał jej szumieć w głowie, ale przecież o to chodziło, czyż nie? Chodziło o to, żeby się wyluzować, nie przejmować się niczym i dobrze się bawić.
Jej towarzysz okazał się bardzo zabawny. W przeciwieństwie o poważnego Barskiego był typem wesołka. Poznała jego imię – Rafał, ale nie znała nazwiska. Bo i po co? Zupełnie jej to nie interesowało. Rafał opowiadał różne zabawne historie ze swojego prawniczego życia (jak się wkrótce okazało, obaj z Barskim byli adwokatami, kolegami ze studiów). Śmiali się przy tym oboje beztrosko, a ona miała wrażenie, jakby znała Rafała od dawna.
Nie zdziwiło jej, kiedy po kolacji zaprosił ją do hotelu. Szli spacerem przez gdańską starówkę i po kilku minutach znaleźli się w jego pokoju. Szybko przeszedł do rzeczy, żadne z nich nie miało wątpliwości, w jakim celu się tu znalazła. I okazał się doskonałym kochankiem. Barski był młody, jurny i niecierpliwy, natomiast Rafał był mistrzem w ars amandi. Uwodził ją powoli, delikatnie i zmysłowo. Każdy jego dotyk był jak rozpalone żelazo przyłożone do jej rozgrzanej skóry. Przestała myśleć o jakimkolwiek skrępowaniu, wstydzie. Poddała się swoim oszalałym zmysłom.
I było jej dobrze, nie mogła zaprzeczyć. Ale jednocześnie zaczęła się zastanawiać, czy jest w stanie przeżyć coś więcej. Takie uniesienie, o jakim czyta się w powieściach, romansach, poematach. Czy byłaby w stanie przeżyć miłość?
Kiedy się obudziła, była w łóżku sama. Zmięta pościel wokół niej świadczyła o tym, że tej nocy nie spędziła tu w pojedynkę, że to nie był sen ani inna nocna mara. Tak, była z mężczyzną, przystojnym, miłym, dziarskim, który na odchodnym nie omieszkał zostawić jej paru groszy. Na taksówkę, oczywiście. Wychyliła się z łóżka, przeczesując plik banknotów leżący na szafce nocnej. Trzysta pięćdziesiąt złotych. O kurczę! Musiała się nieźle spisać, skoro okazał się taki hojny. W tak krótkim czasie udało się jej zarobić tyle forsy! Po co zatem męczyć się, pracując jako kelnerka, skoro przez moment przyjemności można zarobić o wiele więcej?
Przeciągnęła się z rozkoszą. Jej zaspokojone ciało było takie odprężone, lekkie, głowa pełna pomysłów na przyszłość. I portfel pełny jak chyba nigdy przedtem. Nie zamierzała się jeszcze zrywać z mięciutkich piernatów. Nie wiedziała, kiedy musi opuścić pokój, ale co ją to mogło obchodzić? Przykryła się kołdrą po same uszy i zapadła w błogi sen.
Ciąg dalszy w wersji pełnej