- W empik go
Saga niewoli. 1914-1933. Tom 2 - ebook
Saga niewoli. 1914-1933. Tom 2 - ebook
Fascynująca i wciągająca saga rodzinna z Wielkopolski. To kontynuacja losów Jakuba i Anny z Radomicka. W pierwszej części pożegnaliśmy się z bohaterami w momencie wybuchu I wojny światowej. Druga część obejmuje lata 1914-1933, akcja rozgrywa się na froncie wschodnim i w Wielkopolsce. W książce poruszono wiele ważnych wątków historycznych, społecznych i politycznych tamtych czasów. Jest też sporo ciekawostek związanych z regionem, gdzie mieszkają bohaterowie. Tę opowieść napisało samo życie.
Aldona Wleklak to PR manager, lokalna patriotka i magister historii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Do napisania „Sagi niewoli” zainspirowały ją rodzinne opowieści i losy pradziadków, którzy stali się pierwowzorem postaci Jakuba i Anny.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65816-97-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zmobilizowani chłopi dostali się do Rawicza, zebrali się przed jednostką wojskową. Przydzielili im prycze w koszarach, wydali mundury, plecaki oraz buty. Ustawili ich na wielkim placu i rozdzielali na grupy. Jakub i Leo mieli doświadczenie wojskowe, więc dowiedzieli się, że już jutro wyruszą na front, gdzieś na wschód. Dokąd? Mieli się o tym przekonać w ciągu dnia. Reszta poborowych miała zostać w koszarach i przejść szkolenie. Po długiej musztrze mogli położyć się w końcu na swoich pryczach i odpocząć. O piątej trzydzieści obudził ich dźwięk alarmu. Jakub otworzył oczy, podniósł się energicznie i uderzył o łóżko nad sobą. Chwycił się za czoło i wstał z posłania.
– Jeszcze nie walczył, a już ranny – zawołał do niego Leo, śmiejąc się pod nosem. – Zbierajmy się szybko, bo nie wiadomo, co dziś wymyślą.
Jakub wciągnął portki i włożył koszulę. Mundur zostawił na ważniejsze okazje. Niemiecki oficer czekał już na nich przed blokiem. Zarządził gimnastykę poranną i bieg przez las. Chłopi z Radomicka po pięciu kilometrach ledwo dyszeli i poczuli, że najlepsze lata mają już za sobą. W końcu Jakubowi stuknęło już czterdzieści jeden wiosen i brakowało mu tej kondycji, jaką cieszył się dwadzieścia lat wcześniej.
Po śniadaniu dostali broń, przeszli szybkie szkolenie z obsługi nowego karabinu i ze strzelania do tarczy.
Wkrótce dowiedzieli się, że za dwie godziny wyruszą w kierunku Kalisza. To był ich pierwszy punkt na mapie wielkiej wojny.
Weszli do miasta następnego dnia po południu i zajęli je bez problemów, bo Rosjanie uciekli dzień wcześniej. Władzę przejął prezydent miasta, aż do czasu, kiedy major Hermann Preisner odebrał od niego symboliczne klucze i ogłosił panowanie cesarza Wilhelma w Kaliszu.
Jakub wraz z innymi żołnierzami podziwiali zabytkowe uliczki, okazały ratusz, wspaniały budynek teatru. Wszędzie pozdrawiali ich Polacy, wiwatujący na ich cześć. W batalionie było kilku rodaków. Podchodzili do mieszkańców i rozmawiali z nimi po polsku. Dostali wolne, więc usiedli na rynku, rozkoszując się piękną pogodą i miejscowym piwem. Wypłacono im żołd, dlatego mogli sobie pozwolić na małe luksusy.
Polacy poklepywali ich po ramionach i częstowali smakołykami, które przynieśli ze swoich domów.
Cieszyli się, że to oni wyswobodzili ich miasto z rąk rosyjskich. Podziwiali doskonałe mundury, buty, a nawet kunsztownie zrobione guziki. Po stu ośmiu latach Prusacy wrócili do Kalisza.
Żołnierze zakwaterowani zostali w koszarach, a komendanci i oficerowie zamieszkali w Hotelu Europejskim. Major zaczął swoje rządy od zabrania 29 tysięcy rubli z kasy miejskiej, pozostawiając tam tylko 1600. Wszyscy urzędnicy zostali na swoich stanowiskach i musieli poddać się jego władzy.
Po pierwszym dniu w Kaliszu Jakub i Leo w doskonałych humorach wracali do swoich kwater. Cieszyli się, że bez jednego strzału przejęli miasto, a ludzie ich tak przyjaźnie powitali. Czuli się jak w domu. Jakub położył głowę na poduszce i zasnął. Przebudził się po kilku godzinach, słysząc jakieś pojedyncze strzały w niedużej odległości. Podniósł głowę, ale zapanowała cisza. Może to był tylko sen? – pomyślał i zasnął ponownie.
Niestety wkrótce wszystkich obudził alarm. Kazano im stawić się na placu. Żołnierze w pośpiechu ubierali się i biegli na zewnątrz. Stanął przed nimi niemiecki oficer i poinformował, że w nocy Polacy ostrzelali patrol wojskowy, więc trzeba ich za to ukarać. Część oddziału skierowano na ulicę do pilnowania porządku, a Jakub i Leo trafili do szpitala, gdzie mieli trzymać wartę przy 30 rannych żołnierzach. Stawili się na miejscu, gdzie zobaczyli polskich lekarzy, którzy opatrywali pruskich towarzyszy broni.
– Co tu się dzieje? – zapytał Jakub swojego szwagra. – To nie może być, żeby tutejsi nas ostrzelali. Wczoraj jeszcze z nami piwo pili. Musiało dojść do jakiejś pomyłki.
– Stój tu i rób, co każą, a ja pójdę rozejrzeć się i popytam rannych – uspokajał go Adamski.
Przed szpitalem jeden z doktorów klęczał przy rannym w rękę żołnierzu. Właśnie wyciągnął z niej pocisk. Potem przypatrywał się mu przez moment i schował go do kieszeni. Leo to zauważył, ale nic nie powiedział. Stanął przed nim, dając zebranym do zrozumienia, że osoby niepożądane nie dostaną się do szpitala. Przywołał innych żołnierzy niemieckich, nie zdradzając się, że jest Polakiem. Wszyscy stanęli przed wejściem. Kiedy Adamski zauważył, że lekarz ruszył za budynek, rzucił od niechcenia:
– Idę na stronę, a wy tu pilnujcie, aby jakiś Polaczek nie wdarł się do środka.
Rzucił niedopałek papierosa i przydepnął go ciężkim butem. Poszedł za doktorem, który stał oparty o ścianę i rozmawiał z drugim medykiem.
– Proszę się mnie nie obawiać – zaczął Leo, widząc ich wzrok na sobie. – Jestem Polakiem. Nie wierzę w te niemieckie kłamstwa, że to nasi rodacy zaatakowali Prusaków.
Podszedł do nich bliżej i zawiesił pistolet na ramieniu.
– Jestem Leo Adamski z Radomicka. Wiem, żeście schowali pocisk do kieszeni. Mogę go zobaczyć? Zaufajcie mi – poprosił.
Doktor przyglądał mu się przez chwilę, a potem sięgnął do kieszeni i pokazał nabój.
– Polacy tego nie zrobili. To nie jest pocisk z naszej broni. Nie znam się za dobrze, ale szkolenie wojskowe przeszedłem – zauważył medyk.
Leo wziął do ręki małą metalową kulkę i przyjrzał się jej dokładnie.
– To z naszej broni – potwierdził Leo. – Musiało dojść do pomyłki i jeden patrol niemiecki ostrzelał drugi. Nie mówcie nikomu o tym, bo jeszcze spotka was co złego. Prusakom nie ma co gadać, oni i tak wiedzą lepiej, kto do nich strzelał. Panowie, my ich znamy od lat i niejedno my wycierpieli od nich. Postaramy się być bierni w tych rozrachunkach niemieckich. Oczywiście na tyle, na ile pozwolą nam okoliczności, bo jesteśmy w wojsku pruskim i trzeba słuchać ich rozkazów. Z Bogiem. – Odwrócił się na pięcie i pobiegł przed szpital.
Tam spotkał Jakuba. Wziął go na bok i opowiedział mu ze szczegółami, jakiego odkrycia dokonał. Polacy z Radomicka byli przerażeni, ale martwili się także, co będzie dalej. Major zarządził aresztowania i strzelanie do stawiających opór. Wpadano do domów i zabijano przypadkowych mieszkańców. Hermann Preisner nałożył na miasto ogromne kontrybucje. Kazał wypłacić pięćdziesiąt tysięcy rubli! Na ulicach leżały ciała mężczyzn, kobiet, dzieci. Kaliszanie byli przerażeni i nie rozumieli, co się stało. Ludzie pouciekali do swoich domów. Zabarykadowali drzwi, a sklepy i restauracje zamknięto. Rzeź na zewnątrz trwała. Jakub i Leo widzieli, jak ich kompanii z wojska strzelali do Polaków, ustawionych rzędem pod murem. Nie mogli na to patrzeć. Próbowali robić coś innego, aby nikt nie wpadł na pomysł postawienia ich w plutonie egzekucyjnym. Przemierzali ulice. Kiedy nie było przy nich dowódcy, prosili mieszkańców, aby się ukryli. Gdy musieli strzelać, zawsze robili to niecelnie.
Aresztowano duchownych, bankierów, a nawet prezydenta miasta. Prusacy zażądali okupu za uwolnienie finansistów. Pieniądze wypłacono, ale Niemcy nie dotrzymali słowa. Wszyscy zatrzymani, popychani kolbami, zostali wypchnięci na drogę w stronę Skalmierzyc. Nikt nie wiedział, jaki los ich tam spotka.
4 sierpnia 1914 roku wojska niemieckie wycofały się z miasta. Chłopi z Radomicka poczuli ulgę, ale tylko na chwilę. Zobaczyli broń maszynową, artylerię i się przestraszyli. Bombardowanie Kalisza nastąpiło jeszcze tego samego wieczoru i trwało przez kilka godzin. Cały czas dochodziły też informacje, że Rosjanie kręcą się w okolicy i mogą wrócić w każdej chwili. Następnego dnia Prusacy ostrzelali ponownie miasto, więc ludzie zaczęli uciekać ze swoich domów. Źródła podają, że w tym czasie dziesięć tysięcy z nich mogło opuścić Kalisz, ratując życie. Czego nie dokonały pociski, dokończyli w ciągu kolejnych dni żołnierze. 8 sierpnia do miasta weszły oddziały pruskie i saskie, które pomagały w rabowaniu miasta. Płonęły całe ulice, a w gruzach legły całe zabytkowe śródmieście, szpital, kościół, gazownia i monopol. Tydzień później spalono budynek teatru.
Jakub i Leo na kilka dni zostali rozdzieleni. Jeden podawał pociski do armat, a drugi kontrolował miasto. Spali po dwie, czasami trzy godziny. Serce im krwawiło, łzy płynęły po policzkach, zaciskali pięści, gdy widzieli, co robią Niemcy z tym pięknym miastem i jego mieszkańcami. Gdyby mogli, sami strzelaliby do swoich towarzyszy broni.
Wieczorem 22 sierpnia zakończyły się podpalenia. Miasto leżało w gruzach. Markiewicz i Adamski siedzieli na przedmieściach i patrzyli na wielką łunę ognia, która unosiła się nad nielicznymi dachami domów. Z prawie siedemdziesięciotysięcznego Kalisza pozostało na miejscu około pięciu tysięcy mieszkańców. Reszta uciekła w różnych kierunkach, czekając na możliwość powrotu. Prusacy zabili dwieście pięćdziesiąt osób w egzekucjach, a bombardowanie miasta pochłonęło wiele ofiar.
Dowództwo zarządziło, że część wojska zostanie na miejscu i będzie pilnować porządku. Wśród tych wybranych znaleźli się również Jakub i Leo. Cieszyli się tylko z faktu, że ich nie rozdzielili. Cała reszta ich przygnębiała i doprowadzała do rozpaczy. Codziennie wieczorem, gdy już obeszli ulice zrujnowanego miasta, szukali jakiegoś trunku, aby się napić i szybko zasnąć. To w Kaliszu zobaczyli po raz pierwszy okropności wojny. Jednak zdawali sobie sprawę, że to dopiero początek. Nie zabili jeszcze nikogo, ale byli pewni, że kiedyś to nastąpi. Tego obawiali się najbardziej. Czekali na wroga, którym miał być dla nich Rosjanin. Nie znali go, ale wiedzieli, że gnębi ich rodaków w Królestwie Polskim. To jego mogli zabić, a nie swoich. Rano wstawali z bólem głowy po gorzałce i modlili się do Matki Boskiej, aby pozwoliła im przeżyć następny dzień.
Często siadali i wspominali swoje domy, do których bardzo tęsknili.
– A u nas na wsi już czas na wykopki – powiedział Jakub, siedząc z Leo w miejscu, gdzie mieli widok na drogę wyjazdową z miasta.
– Ciekawe, czy pyrki obrodziły? – zastanawiał się Leo. – i jak nasze żony sobie radzą.
– Oj, chętnie bym położył się do własnego łóżka i zaległ z Agnes. – Adamski uśmiechał się pod nosem.
– Oj tak, długo baby my nie mieli, to już nam kosmate myśli przychodzą – stwierdził Jakub i poklepał towarzysza swojej niedoli po ramieniu. – Mamy dzielne kobity, to obrobią pole. Mój ojciec myślę, że zdrowy, to pomoże, a i Stachu przecież ma 13 lat, to już powinien garnąć się do roboty jako młody gospodarz. A i u was na pewno też syn Czesiu obrobi pole.
– Toś mnie pocieszył, ale i tak by się chciało to wszystko zobaczyć i zrobić samemu. Kto tam w młynie pracuje, jak wszystkich na wojnę pobrali? Listy nasze ja wysłał, ale nie wiadomo, czy doszły?.
Takie pytania, na które nie mieli odpowiedzi, zadawali sobie prawie codziennie. Często nudzili się w czasie warty. Co tu robić, jak im kazali tylko obserwować drogi wyjazdowe i czy jakiś patrol rosyjski nie czai się w okolicy? Po miesiącu zaczęli przebąkiwać, że woleliby być na polu walki.
– Już lepiej coś robić. Może czas ubić Ruskich? – zadał sobie pytanie Jakub.
– Byle tam jakiegoś Polaka nie było. Bo jak swojego zabić? – zastanawiał się Leo, zapalając następnego papierosa.
– Oby nam nie przyszło tego doświadczyć, bo prędzej się sam postrzelę – zagroził Jakub i postawił kołnierz płaszcza, bo październikowe wieczory bywały już chłodne.
PAŹDZIERNIK 1914
Anna siedziała na zydlu przy piecu i obierała kapustę. Potem przerzuci się ją do wielkiej bani i trzeba będzie ugniatać. Zebrali tego sporo, a nic nie może się zmarnować. Będą zapasy na zimę. W chałupie było ciepło, bo gotowała rosół na niedzielę. Całe szczęście, że wszystkich kur im nie zabrali w ramach kontrybucji wojennych. Odłożyła nóż i wstała, żeby zamieszać w garnku. Potem położyła ręce na brzuchu. Toś mi ładny prezent podarował na pożegnanie – pomyślała i uśmiechnęła się.
Następne dziecko było w drodze, a ona czuła, że nie będzie jej łatwo, ale nie zamierzała narzekać na wolę boską. Tak On chciał i trzeba się z tym zgodzić. Od trzech miesięcy nie miała wiadomości, co dzieje się z Jakubem. To ją martwiło najbardziej. Chciałaby znać prawdę, czy żyje, czy gdzieś poległ w Rosji, a może we Francji? Co jakiś czas listonosz przynosił telegram do którejś z sąsiadek. Za dobre wiadomości uważało się te, gdy ktoś leżał w szpitalu, bo został ranny podczas walk. Były też listy z obozów jenieckich, kiedy chłopi dostali się do niewoli francuskiej czy angielskiej. Jeńcy w listach nigdy nie narzekali. Mieli co zjeść i dobrze ich traktowano. Jednak zdarzały się i takie listy, że po ich przeczytaniu słychać było w chacie tylko krzyk i płacz matek czy żon. Wszyscy we wsi wiedzieli, co to oznacza. Ich najbliższy poległ na polu walki, ale nie za swoją sprawę. Wcieleni do armii pruskiej musieli walczyć przeciwko Francuzom, Belgom, Anglikom, którzy nic im złego nie zrobili. Raz albo dwa razy w tygodniu stary kolejarz przywoził do Markiewiczów gazetę „Kurier Poznański”, gdzie zamieszczano nazwiska Polaków poległych na froncie wschodnim i zachodnim. Anusia, córka Jakuba, z drżeniem czytała, czy na liście nie ma kogoś z rodziny. W Radomicku zdarzyły się tylko dwa takie przypadki. Cała wieś żyła w ciągłym niepokoju. Każdy starał się oporządzić swój kawałek ziemi, jak mógł najlepiej. Dali radę z wykopkami, teraz z kapustą, burakami. Anna cieszyła się, że ma w domu teścia Tomasza, który mimo podeszłego wieku nie zaniedbywał swoich obowiązków gospodarza. Był też Stasio, który skończył trzynaście lat i mógł im pomóc. Dziadek wdrażał go we wszystkie tajniki prac w polu czy w oborze. Będą z niego ludzi – myślał, kiedy widział, jak chłopak wynosi gnój za stodołę.
Potem ładowali go na wóz i jechali we dwóch rozrzucić na pole. Na wiosnę trzeba siać. Wojna gdzieś daleko. Na szczęście nie u nich, więc próbowali żyć normalnie. Ludzie na wsi, jak się zmiarkowali, że zaborca chciałby im zabrać prawie wszystko, zostawiając głodowe porcje, zaczęli chować swoje plony. Ukrywali je w ziemiankach i w specjalnych schowkach. Dzięki temu mogli przeżyć.
Anna z Tomaszem również przygotowali takie miejsca i chowali tam pyrki, zboże, ale i jajka oraz zapeklowane mięso. Bała się, żeby kiedyś nie zabrakło jej chleba dla dzieci. Takie myśli nachodziły ją, gdy szykowała niedzielny obiad. Zamieszała jeszcze raz w garnku. Popatrzyła na ugotowany rosół i pomyślała, że smakowałby Jakubowi, gdyby nagle pojawił się w domu. Na razie pozostało jej czekanie i wiara w jego szczęśliwy powrót. Zaczęła kroić pajdy i smarować smalcem. Zagotowała wodę, zalała lipę i miętę, a potem osłodziła miodem.
– A siadać mi tu migiem wszyscy do stołu. Trzeba zjeść i do spania się szykować – zawołała Anna, stawiając na stole dzban ziół i talerz ze skibkami chleba.
Dołożyła do tego ogórki kiszone z małej beczułki. Ogórki, tak jak kapusta, obrodziły tego roku. Tomasz odłożył gazetę, którą czytał od godziny, i usiadł na miejscu gospodarza. Za chwilę siedmioro dzieci zajęło swoje stołki i zydle. Brakowało tylko Poli, która mieszkała u Agnes i pomagała jej w młynie. Dzięki temu trzy razy w tygodniu mieli świeży chleb, ale i pieniądze od Adamskiej.
Anna podgrzała jeszcze mleko, postawiła kubek przed małą Helcią i podała butelkę najmłodszej Elżbiecie, nazywanej przez najbliższych Bietką. Wzięła ją na kolana i nakarmiła. Potem ułożyła dzieci do snu. Staś z Kubą spali na jednym posłaniu. Anusia, Gertruda i Agnieszka razem, a najmłodsze z matką. Tomasz poszedł do izby i posiedział chwilę, aby malutka Helcia i Bietka zasnęły. Ona musiała zabrać się do dalszej roboty. Umyła nogi w wiadrze, podwiązała suknię i weszła do środka bani z posiekaną kapusta. W ręku miała gazetę, którą zostawił Tomasz. Otworzyła ją i zaczęła czytać po polsku. Nauczyła się tego języka przy dzieciach. Dowiedziała się, że pierwsza wysyłka ciepłej odzieży dla żołnierzy na wschodnie tereny została zakupiona przez miasto i odbyła się w zeszły piątek.
Oj tak, przydałaby się Jakubowi. Toż on wyszedł tylko w lekkim kaftanie, a tutaj już pierwsze przymrozki – pomyślała Anna i intensywniej zaczęła deptać kapustę.
– Pomóc tobie, dziecko? – odezwał się Tomasz, wychodząc z jej pokoju.
– Idźcie, ojciec, spać. Ja tu jeszcze trochę porobię. Wy i tak budzicie się z kurami, więc musicie odpocząć. – Anna próbowała powiedzieć to spokojnie.
– Bóg zapłać. Dobrej nocy – rzekł jej teść i zniknął w swojej izbie, gdzie na drugim posłaniu spali jego wnukowie.
Następnego dnia Anna obudziła dzieci do szkoły, bo tutaj nic się nie zmieniło. Trzeba było edukować się dalej, mimo że wojna rozgrywała się obok. Na szczęście Niemcy pozwalali czasami na wolne od nauki dni, aby dzieci mogły pracować w polu. Nie było to oczywiście bezinteresowne. Ktoś musiał zebrać pyrki, które potem do nich trafiały.
Anna nastawiła mleko i zrobiła dzieciakom owsiankę. Ktoś zapukał do drzwi i od razu wszedł. Anna odwróciła głowę. Może on? – pomyślała przez sekundę, ale w sieni pojawiła się jej siostra Agnes z malutką Helenką.
– Szczęść Boże wszystkim! – zawołała radośnie Adamska.
– Szczęść Boże, a co ty taka wesoła?
– A mam się codziennie zamartwiać? Nie mamy wiadomości od swoich chłopów, to znaczy, że żyją. Ja tak czuję. Musimy radzić sobie same i te nasze łzy i ubolewania na nic się zdadzą. Dzieci tylko widzą. Musimy być silne dla nich. Nie wiadomo, ile to potrwa. Leo obiecał wrócić na Boże Narodzenie. Sama słyszałaś. – Agnes postawiła koszyk na stole i wyciągnęła z niego dwa bochenki i worek mąki. Helenka pobiegła do Helci, córki Anny, z którą zaczęła się bawić.
– Co tam jeszcze wam potrzeba? – zapytała Agnes. – Za chwilę Święto Zmarłych. Trzeba iść na groby – dodała i zamyśliła się na chwilę.
– Wszystko mamy. Pomyślałam o tym i ususzyłam trochę kwiatów, to się zrobi z nich wiązanki. W ogrodzie jeszcze jakieś astry znajdę. Wystarczy dla wszystkich twoich dzieci – rzekła Anna i objęła siostrę.
– Zawsze Leo był ze mną, kiedy szliśmy na cmentarz.
– Teraz możesz liczyć na mnie – zapewniła ją siostra i zmieniła temat. – Ale pięknie wyrosła ta twoja Helenka. Buzia rumiana, okrąglutka. Podobna do ciebie.
– Chcesz mi powiedzieć, że jestem gruba? – zapytała, śmiejąc się Agnes. – Trochę boczków nie zaszkodzi nikomu.
– Oj ty, pożartować nie można. – Anna mrugnęła do niej.
– Jak tam się Pola sprawuje u was?
– A siedzi właśnie w składzie i sprzedaje chleby. Ten jej niemiecki był słaby, ale się podszkoliła. Już rozumie, co do niej mówią nasi niemieccy sąsiedzi. U nich też same kobity i staruchy zostały, a resztę na wojnę wywiało.
– Przyślij mi Polę dziś do chaty. Pomoże mi kapustę zakisić – rzekła Anna.
– Przyjdę i ja, a teraz czas na mnie. Zobaczymy się później. – Agnes ucałowała siostrę i zabrała na ręce córeczkę.
W drzwiach minęła się z Tomaszem. Powitali się serdecznie. Teść przyniósł świeże jajka.
– Niech ojciec zje owsiankę, a ja pójdę wydoić krowy – oznajmiła Anna i wzięła wiadro do ręki.
PAŹDZIERNIK 1914
W dniu 28 września 1914 państwa centralne rozpoczęły tzw. operację warszawsko-dęblińską. Niemcy dotarli pod Warszawę oraz zajęli Piotrków i Łódź (8 października). W wyniku rosyjskiego kontruderzenia odzyskali Łódź i wyparli nieprzyjacielskie wojska. Car Mikołaj II zapowiedział operację „walec parowy” na 14 listopada. Jego celem było opanowanie Śląska, Moraw, a następnie Wiednia i Berlina. Niestety Rosjanie nie wiedzieli, że ich meldunki przechwycili Niemcy i postanowili uderzyć trzy dni wcześniej. Dowódca frontu wschodniego generał Paul von Hindenburg ze swoją ponad 250-tysięczną armią (w tym 23 tysięcy Polaków) zaatakował Rosjan (362 tysiące żołnierzy), nacierając z rejonu Torunia na Kutno. Był to początek największej operacji manewrowej na froncie wschodnim w czasie I wojny światowej.
Polacy z Radomicka mieli za chwilę dołączyć do tej operacji. Jakub i Leo właśnie zakończyli obchód Kalisza, gdy dostali wezwanie do dowódcy. Młody oficer armii niemieckiej siedział za biurkiem i spoglądał na rozłożoną przed sobą mapę. Blond kosmyki włosów spadały mu na czoło, które marszczył, nie kontrolując tego. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę i się wyprostował.
– Meldujemy się na rozkaz – zawołali jednocześnie Jakub i Leo, stając na baczność.
– Spocznij – odpowiedział Helmut.
– Dzwonili ze sztabu w Posen. Potrzebują ludzi do walk na wschodzie. Nie potrzeba mi tu aż tylu z was. Obiecałam im posłać dwa tuziny żołnierzy. Dołączycie do korpusu Posen i wreszcie powalczycie za cesarza. Przygotować się do wyjścia. Jutro z rana wymarsz. Odmaszerować – rozkazał oficer i podniósł słuchawkę telefonu. Spojrzał na oddających się żołnierzy i wykręcił numer do swojego przełożonego majora. Chciał zakomunikować, że zebrał już żołnierzy i sam ich poprowadzi.
Chłopi wyszli przed budynek i spojrzeli po sobie. Miny im zrzedły, wiedzieli, że czeka ich straszny los.
– Tośmy się doczekali wojenki i będzie trza Ruskiego ubić – podsumował Jakub i zapalił papierosa.
Grupka żołnierzy stojąca obok nich głośno dyskutowała na jakiś temat. Jakub i Leo przysunęli się bliżej i nasłuchiwali. – Pójdziemy na Łódź, a potem na Warszawę – wołał jeden z nich, rosły Polak z ogorzałą twarzą.
– Głupio gadasz. Na Częstochowę nas wyślą – wtrącił inny.
Jakub domyślił się, że i oni znaleźli się wśród żołnierzy, którzy dołączą do korpusu Posen.
– Chłopy nieważne, dokąd pójdziemy. Wszędzie są Rosjanie, a w ich szeregach też nasi rodacy – wtrącił się Jakub, przybliżając się do nich.
– To prawda, tylko jak ich rozpoznać? Będą mieć te same mundury, co Moskale. Ciężka sprawa – rozprawiał szeregowy. – Tośmy zostali wkręceni w niezły bałagan. Razem jutro ruszymy, to obaczymy, co nam te Szwaby wymyśliły. Trza przygotować się do drogi. Z Bogiem.
– Z Bogiem – odpowiedzieli jednocześnie Leo i Jakub.
Rano ustawili się w szeregu przy bramie wyjazdowej i czekali na swojego oficera. Gdy się pojawił, wyszli z koszar i ruszyli pieszo na wschód. Po drodze dowiedzieli się, że idą na Łódź. Przypuszczali, że zanim tam dotrą, trafią na rosyjskie oddziały. Zatrzymali się przed Aleksandrowem, gdzie połączyli się z korpusem Posen. Tysiące żołnierzy obległo przedpola miasta i czekało na sygnał do walki. Następnego dnia dostali znak do ataku. Mieszkańcy wcześniej zbiegli do Łodzi, gdzie dołączyli do nich inni uciekający z pobliskich miasteczek i wiosek. Zaczęło się ostrzeliwanie Aleksandrowa. Żołnierz przy żołnierzu maszerował z bagnetem w ręku. Rosjanie bronili się i wycofywali na południe. Jakub i Leo byli przerażeni, ale i zaciekawieni tym widowiskiem. Nigdy nie widzieli tysięcy żołnierzy, idących do walki pod ostrzałem pocisków. Dudniło wszędzie, a hałas był nie do wytrzymania. Parli do przodu, a nieprzyjaciel uciekał. Kiedy weszli do miasta, dowództwo zarządziło spalenie wszystkiego, co im stanie na drodze. Jakub poczuł swąd palonych domów, sklepów. Pożar rozprzestrzenił się momentalnie, opanowując ulicę za ulicą. Wieczorem 19 listopada wielka czerwona łuna unosiła się nad Aleksandrowem. Pozwolili im odpocząć, ale zimno doskwierało wszystkim. Przyszły pierwsze przymrozki. Usiedli pod drzewem i oglądali ogień, który trzaskał nieopodal nich. Dostali prowiant i mogli przespać się kilka godzin. Rano ruszyli dalej na Łódź. Przerzucono ich na południe miasta, gdzie zajęli wzgórze pod Starą Gadką. Obie strony szturmowały, walcząc na bagnety. Jakub i Leo szli z tyłu i byli pewni, że to dziś dojdzie do bezpośredniego starcia z wojskami rosyjskimi. Widzieli zabitych żołnierzy, którzy jeszcze godzinę temu parli odważnie do przodu. Teraz leżeli jak zbita masa w błocie i śniegu, z porozrzucanymi kończynami. Zmasakrowane głowy, rozprute brzuchy z wypadającymi na zewnątrz wnętrznościami doprowadzały ich do omdleń i wymiotów. Starali się nie patrzeć pod nogi, ani na boki. Wyprostowani szli przed siebie.
– Do ataku! – usłyszeli i poszli w bój.
Biegli z wysuniętymi do przodu bagnetami. Gdy na ich drodze pojawiał się wróg, Jakub chciał krzyczeć: czyś ty Polak? Ale było już za późno. Masa rosyjskich mundurów zaatakowała ich. Trzeba było odeprzeć natarcie w myśl zasady „walczysz albo giniesz”.
Jakub biegł i krzyczał, aby dodać sobie odwagi. Wbijał swój bagnet w pierś, brzuch, nogi, ręce nieprzyjaciela. Nie miał czasu myśleć. Działał jak automat. Parł do przodu, omijając ataki Ruskich. Był zdyszany mimo niskiej temperatury. Na końcu padł na ziemię i trwał tak na klęczkach. Nie chciał się odwracać. Za chwilę dołączył do niego Leo. Uściskali się. Przeżyli następny dzień. Udało im się obronić wzgórze, ale wiedzieli, że oni wrócą. W nocy z 21 na 22 listopada 1914 było najgorzej, bo padał obficie śnieg i mróz doskwierał wszystkim. Dowództwo oznajmiło im, że za wszelką cenę mają utrzymać pozycje. Na razie panował spokój. Chłopi z Radomicka z innymi ziomkami usiedli w płytkim okopie i jedli swoje suchary. Jeden z nich miał jeszcze gorzałkę w baniaku, to upijali po łyku i podawali innym. To ich rozgrzało. Nagle zobaczyli, że Niemcy ustawiają na przedpolach reflektory lotnicze.
– A cóż oni znowu wymyślili? Kogo to będą oświetlać w tą ponurą, zimną noc? – zastanawiali się jeden przez drugiego.
Wkrótce poznali prawdę. Prusacy przygotowali swoje karabiny maszynowe i czekali na nieprzyjaciela. Kiedy zorientowali się, że Moskale nadchodzą i byli już blisko ich pozycji, włączyli reflektory i zaczęli regularny ostrzał. Sylwetki piechurów rosyjskich stanowiły idealny cel. Padali jeden obok drugiego. Nie mieli szans na przeżycie. To była masakra.
Następnego dnia Markiewicz, przemierzając pole bitwy wraz z innymi żołnierzami, potykał się o zamarznięte ciała poległych. Dostał mdłości i musiał pójść na stronę. Nigdy w życiu nie widział tylu trupów w jednym miejscu. To były setki żołnierzy, którzy zginęli, bo walczyli o jakieś wzgórze. Nie mógł pojąć, jak okrutna jest wojna, i zrozumieć tego, że zostali w nią wplątani. Nie widział twarzy piechurów i nie chciał myśleć o tym, że wielu z nich mogło być Polakami. Rano przypuścili ponownie atak na pierwszą linię umocnień rosyjskich. Zginęli prawie wszyscy. Kiedy Moskale znowu zaatakowali wzniesienie, również ponieśli wielkie straty.
Wieczorem, gdy siedzieli w swoich okopach Leo powiedział:
– A dziś niedziela!
– Martwa niedziela – zauważył Jakub i spuścił głowę.
Był przepełniony smutkiem, rozczarowaniem, złością i brakiem nadziei, że kiedyś to się skończy. Nie mógł też uwierzyć, że tylu jego kompanów leżało na polach bitewnych, a oni się uchowali.
– Pomódlmy się – powiedział po chwili. – To nas tylko może utrzymać przy życiu – dodał i zaczął odmawiać zdrowaśki.
W bitwie o wzgórze Stara Gadka zginęło ponad 3 tysiące żołnierzy. Niemcy ruszyli na Brzeziny, które zdobyli 23–24 listopada.
Markiewicz ze szwagrem i innymi Polakami, którzy zostali przy życiu, ruszyli na Łódź.
Niemiecki generał Karl Litzmann dostał posiłki z Zachodu i postanowił wzmocnić natarcie na rosyjskie pozycje. Pod koniec listopada ostrzelał ponownie Łódź. Zniszczono centrum, spalono domy, ulice, zabito mieszkańców albo ich raniono. W tym czasie rosyjscy urzędnicy uciekali w popłochu, pakując ostatnie swoje rzeczy. Niemcy wkroczyli do miasta 6 grudnia 1914.
– Wchodzić spokojnie, grupami i wypatrywać, czy ktoś się tutaj nie czai – rozkazywał im oficer w średnim wieku.
Jakub spojrzał na niego i przypomniał sobie, że dawno nie widział tego młodego oficera, który wyruszył z nimi z Kalisza. Zapytał nawet o niego Leo.
– Poległ dwa dni temu – powiedział spokojnie, rozglądając się dookoła. – Świeć Panie nad jego duszą – dodał. – Jednego Szwaba mniej – dopowiedział cicho pod nosem.
Jakub już tego nie słyszał, bo bacznie przypatrywał się opustoszałym domom i leżącym w gruzach budynkom. Przypominało mu to masakrę w Kaliszu. Mały drewniany kościołek dopalał się jeszcze i po chwili jego konstrukcja załamała się. Na ten dźwięk wszyscy odwrócili głowę i podnieśli karabiny. Kiedy zobaczyli, że to tylko trzask opadającego dachu, wrócili do obserwowania ulicy. Nie było żywej duszy, tylko jakiś bezpański pies przebiegł między domami. Usłyszeli jego szczekanie i zastanawiali się, na kogo on tak ujada. Wtedy z prawej strony ciszę przerwał dźwięk serii z karabinu. Padali jeden po drugim, nie mając czasu nawet podnieść broni i wystrzelić.
GRUDZIEŃ 1914
Ludzie gadali na wsi, że Niemcy przerwali działania wojenne, bo brakowało im amunicji, ale i żołnierzy. Za kilka dni święta Bożego Narodzenia, a tu żadnych wieści od Jakuba czy Leo. Żony pocieszały się, że lepsza taka niepewność i czekanie, niżby listonosz przyniósł im telegram z wiadomością o śmierci ich mężów. Mogły żyć nadzieją.
Agnes zarządziła, że u nich zjedzą kolację wigilijną. Pola pomoże i reszta dzieci Markiewiczów. Muszą się trzymać razem. Inne ich siostry wyjechały do swoich wiosek i nie przyjeżdżały tutaj zbyt często. Ojciec i matka nadal nie chcieli się z nimi widzieć, a Franz, ich brat wyjechał na front zachodni. Wreszcie w randze oficerskiej, więc był w swoim żywiole.
Dwa dni przed Bożym Narodzeniem siostry postanowiły pojechać do Śmigla. Chciały kupić pociechom małe prezenty pod choinkę, ale nabyć też dla nich ciepłe buty na zimę.
Anna starała się oszczędzać. Dzieci nosiły rzeczy i obuwie jedno po drugim. Tylko tym najstarszym trzeba było zakupić nowe, ale też dla niektórych bieliznę, czy kajet do szkoły. Czapki, szaliki, rękawiczki robiła sama, bo i tego się nauczyła. Kobiety chciały też zasięgnąć języka, co słychać na froncie, i zakupić świeży numer gazety, aby przeczytać listę poległych. Zawsze się tego obawiały, ale mimo wszystko wolały wiedzieć. W mieście panowało ogólne przygnębienie. Na targu połowa tylko chłopów wystawiła się ze swoimi towarami. Ludzie ze spuszczonymi głowami przemierzali ulice i nie zwracali uwagi na innych. Za to kościoły pękały w szwach, bo mieszkańcy modlili się żarliwie o życie swoich bliskich. Anna i Agnes również weszły do jednego z nich i odmówiły dziesiątkę różańca po niemiecku za szczęśliwy powrót swoich mężów. Kiedy zrobiły sprawunki i już miały wracać do wozu, usłyszały za sobą nawoływanie. To ciotka Antonina przyjechała na targ ze swoim synem, Stasiem. Uściskały się wszystkie serdecznie.
– I co tam u Jakuba? Jakieś wieści? zagadała ciotka.
– Nic właśnie. Ani o jednym, ani o drugim. Cisza, która nas obie przeraża. Chciałyśmy kupić gazetę, ale nigdzie już nie było – żaliła się Anna.
Antonina sięgnęła do koszyka i wyciągnęła egzemplarz „Kuriera Poznańskiego”.
– Macie, ja już przejrzałam listę zgonów i ciekawsze informacje. Nie ma tam nazwiska żadnego z naszych bliskich – zapewniła je, uśmiechając się blado. – A jak zdrowie u Tomasza? Przyjadę po świętach, jak będę się lepiej czuć.
– Zapraszamy zawsze, a ojciec ma się dobrze. Całe szczęście, że może jeszcze pomóc przy robocie, bo ja bym sama nie dała rady. Stasio też pomaga, ale przy tylu dzieciach ciężko. I jeszcze to – wskazała na coraz większy brzuch.
Antonina pogładziła go i uściskała jeszcze raz Annę i Agnes.
– Szczęść Boże na święta, dużo łask i do zobaczenia – powiedziały do ciotki i skierowały swoje kroki w stronę wozu.
– Czas wracać do domu – zawołała Agnes i smagnęła batem konia.
Przed domem w Radomicku Tomasz rozmawiał z listonoszem. Siostry spojrzały na siebie przerażone i zaniemówiły. Na widok synowej, Markiewicz pomachał do niej i zawołał:
– Jakub napisał list. Żyją!
Anna chwyciła się za brzuch i zaczęła ciężko oddychać.
– Uspokój się. Tylko mi tu nie rodź teraz – krzyknęła Agnes i pomogła jej zejść na ziemie. – To mój też odnaleziony? – upewniła się Adamska.
– Ma się dobrze – rzekł stary Markiewicz i pomógł im zabrać sprawunki.
Mogły odetchnąć z ulgą. Może nie będą to radosne święta, ale na pewno spokojniejsze. Weszli do środka i usiedli przy stole. Tomasz podał im list. Anna zaczęła czytać na głos.
„Moi Kochani
U mnie wszystko dobrze. Ranny został ja w Łodzi. Teraz w szpitalu, bo postrzeloną mam nogę, ale doktor mówi, że będę jeszcze chodził, a nawet tańcował. Leo ma się też dobrze. Leży w szpitalu, bo raniony w brzuch, ale to silny chłop i już się ma lepiej. Nic się o nas nie martwcie. Mamy co jeść i pić. Wylegujemy się w łóżkach. Gadamy tu ciągle o was, jak sobie radzicie. Jak wy się macie, a jak ojciec, dzieciaki? Miłuję was wszystkich i tęsknota wielka pozostaje mi tylko za wami. Leo mi tu gada, że też wysłał list. Nie wiadomo, który dojdzie”.
– Żyją, najważniejsze, że żyją – powiedziała Agnes i uściskała siostrę. – Mój jest twardy chłop. Wyjdzie z tego i wrócą do nas jeszcze cali i zdrowi. Lecę do swoich, a za dwa dni świętujemy.
STYCZEŃ 1915
Od rana prószył śnieg i mróz był trudny do zniesienia. Temperatura spadła poniżej minus piętnastu stopni. Dzieci Markiewiczów, opatulone w ciepłe kożuszki, czapki i szaliki, ruszyły bladym świtem do szkoły. Anna została z Kubusiem, Helenką i Elżbietą w domu i raczej nie chciała ich wypuszczać na dwór przy takiej pogodzie. Rano wydoiła krowę, a ojciec dał jeść wszystkim zwierzętom, co im zostały jeszcze w zagrodzie. Niewiele tego było, bo konia jednego sprzedali, żeby mieć za co żyć, świniaka zabili na jesieni, drugiego zabrało państwo, tak samo, jak i kury. Wojsko trzeba było wyżywić i to stanowiło priorytet w tych czasach. Anna właśnie robiła kawę zbożową, kiedy do jej domu wpadła zdyszana Agnes.
– Szczęść Boże wszystkim! – zawołała i ściągnęła chustę z głowy. – A słyszeli, że teraz przyszedł czas na zboże nasze? Jak piszą mi w dokumencie i w gazetach, nastąpi przyaresztowanie zboża przez związki komunalne.
Usiadła ciężko przy stole i spuściła głowę.
– I jak tu wypiekać chleb i wykarmić wszystkich?
Anna podeszła do niej siostry z kubkiem kawy i postawiła przed nią.
– Spokojnie. Napij się i opowiedz od początku, o co chodzi. – Próbowała być spokojna, siadając naprzeciwko Agnes.
– Co tu gadać. Przyjdą i zabiorą nam zapasy zboża. Od wszystkich, co mają jeszcze jakieś, bo muszą do lata przetrwać. Potem zwiozą mi je do młyna. Muszę zmielić zboże po cenach rządowych, więc skromnych. I kto mi to zrobi? Zabrali większość chłopa do wojska. Trzeba jakichś młodziaków zatrudnić, ale najpierw przyuczyć.
W tym momencie do chaty wszedł Tomasz i otrzepał zaśnieżone buty. Ściągnął czapkę, zdjął stary, znoszony płaszcz i przywitał się.
– Szczęść Boże, a co was przywiało w taki mróz? – zasępił się Markiewicz, bo widząc po minie, zmiarkował, że nie przyniesiono dobrych wiadomości.
– Oj, idą ciężkie czasy i dla nas. Niby tu wojny nie mamy, ale tak nas rząd ciśnie, że za chwilę głodować będziemy. W mieście, to wiecie kartki są na chleb dla ludności. To i tak dobrze mamy na wsi. Każdy swojego coś ma. To nieważne teraz. Panie Tomaszu, proszę schować zboże albo zmielić je, żeby nikt nie widział. Teraz będą zabierać nasze zapasy na potrzeby wojska. Ja bym zabrała i wasze do mojego młyna, ale lepiej, żeby ludziska nic nie wiedziały.
– To prawda – odparł stary Markiewicz. – My tu sobie poradzimy. Mam Staśka naszego. Dzięki Bogu, że nas ostrzegłaś.
– Coś tam trzeba im dać, ale wy też przy tylu dzieciach musicie mieć jakiś zapas – potwierdziła Adamska i zwróciła się do Anny.
– Wyczytałam też w gazetach, że zasiłek nam się należy, jak nasi mężowie są na wojnie. Trzeba napisać do urzędu w Poznaniu. Sporządzę dwa takie same pisma, a ty się tylko podpiszesz. Jak mają coś dać, to trzeba brać.
Wieczorem Tomasz z wnukiem wzięli lampy naftowe. Ciepło się ubrali i poszli do stodoły. Zaprzęgli Siwka do obrotowej młocarni, dając mu przed robotą ciepłej kaszy i pyrek. Będą pracować do świtu, jak będzie potrzeba. Łatwiej schować mąkę niż zboże. Tomasz odstawił część zapasów, które jutro odda do komisji, a resztę przygotował do młócenia. Anna zajrzała do nich, kiedy położyła spać wszystkie dzieci. Stasia jutro zwolni ze szkoły, że niby chory. Dwa worki były już gotowe do wyniesienia.
– Schowa się jeden albo dwa w beczce po kapuście. Trzeba w chacie to zrobić, bo tam chyba nie będą szukać tak dokładnie – powiedziała Markiewiczowa.
– Tak trzeba zrobić. Ale wy już idźcie mi tu precz z tego zimna w twoim stanie. Stasio przyniesie te wory i zrobi, jak należy – zarządził Tomasz i wygonił synową ze stodoły.
Anna uśmiechnęła się pod nosem, bo życie z teściem miała spokojne, bezpieczne i czuła się wreszcie gospodynią domu. Powoli przeszła zamarznięte podwórko i weszła do środka. Usiadła przy stole, rozmasowując obolałe plecy, a potem pogłaskała brzuch, w którym czuła kopnięcia następnego dziecka. Pomyślała o Jakubie. Co on tam porabia w szpitalu? Czy już może chodzić po postrzeleniu? Zastanawiała się też, kiedy go wreszcie zobaczy.
– Nawet nie wie o tobie – powiedziała cicho, spoglądając na swój brzuch. – Będzie cię kochał jak inne. Byle tylko szybko wrócił.
Mróz doskwierał, ale słońce świeciło. Śnieg skrzył się w promieniach i można było pooddychać rześkim powietrzem. Anna szła do kościoła pomodlić się. Obiad ugotowany stał już na piecu, więc miała chwilę wolnego. Posuwała się powoli, żeby nie przewrócić się na śliskiej drodze. Pozdrawiała sąsiadki, zagadała z woźnicą z młyna, jak im idzie robota przy mieleniu. Zbliżała się już do plebanii, gdy zauważyła przy skrzyżowaniu dróg człowieka w wielkim wojskowym płaszczu. Przymrużyła oczy i czekała, aż zbliży się do niej. Wstrzymała oddech i wypatrywała z niecierpliwością. Mężczyzna szedł powoli, jakby każdy ruch sprawiał mu rozdzierający ból. Jego płaszcz był zniszczony, na plecach miał worek. Głowę spuścił i patrzył pod nogi. Nie widziała jego twarzy. Stała tam i powtarzała w myślach: „Szybciej, szybciej, niech ciebie obaczę”. I nagle ów chłop wyprostował się i zaczął się rozglądać. Przyspieszył kroku. Utkwił w niej wzrok. Ona patrzyła na niego i zrobiła kilka kroków do przodu.
– Anna! – zawołał wojskowy i zaczął biec w jej kierunku.
– Leo – wykrztusiła z siebie.
Czuła przez chwilę zawód i rozczarowanie. Już miała nadzieję, że to Jakub. Wpadli sobie w objęcia, ale Leo zauważył jej brzuch i delikatnie odsunął się.
– Boże, dziękujemy Ci, żeś wrócił. To się Agnes ucieszy. My tu tak tęskniliśmy za wami. Jak się czujesz? Co z Jakuba? – zasypała go pytaniami Markiewiczowa.
– Dobrze, już dobrze. Mnie wypuścili do domu, żebym się podkurował po postrzale. Nie było to tylko draśnięcie. Trochę żem się należał w tym szpitalu. Jakub już prawie biega po koszarach. Z jego nogą lepiej, więc wyślą go zapewne gdzieś na front. Medycy mają zadanie każdego rannego doprowadzić do wyzdrowienia, aby dalej walczył. Smutne to, Anno.
– My nie znali wcześniej, co to wojna. I nas to dopadło. Ale nie ma co się smucić. Najważniejsze, że tyś wrócił. Leć do młyna. Nie będę cię tu zatrzymywać. Pójdę się pomodlić i podziękować za twój powrót. Później się zobaczymy – rzekła Anna do niego.
Weszła do kościoła. Uklęknęła i zmówiła dziesiątkę zdrowasiek po niemiecku.
W domu Adamskich polały się łzy radości i wszyscy odetchnęli z ulgą, że mają gospodarza w domu. Agnes odzyskała męża i ojca swoich dzieci. Przygotowała mu kąpiel, obfity posiłek i zaciągnęła do łóżka, żeby odpoczął. Nie spał dwa dni, bo jechał do nich z Łodzi. Na początku pociągiem, a potem ktoś go podwiózł. Raz szedł, to znów ulitował się nad nim jakiś chłop. Umęczony tułaczką Leo padł i spał do rana następnego dnia. Agnes cieszyła się, że zajmie się młynem, mieleniem i rozmowami z ludźmi z komisji. Najważniejsze, że był w domu. Adamski szybko wdrożył się ponownie w pracę i wziął wszystko w swoje ręce. Kiedy w niedzielę przyszedł do Markiewiczów z wizytą, opowiedział im o trudach wojny, ich wyczynach na polach bitew i okropieństwach dnia codziennego.
– Nic się nie martwię, bo Jakub to twardy chłop, nie da się zabić. Tyle my już przeszli, że zaprawiony jest w boju. Przyrzekłem mu, że wam pomogę, a i tak bym to zrobił. Nie troskajcie się o wysiew. Zapasy mam schowane. Obsiejemy na wiosnę i wasze, i moje pole – zapowiedział Adamski.
– Dziękuję wam, dobry człowieku – powiedział Tomasz i postawił przed nim kieliszek gorzałki. – To na zdrowie – zachęcił i stuknął się z nim wódeczką.
– Anna, a tobie jeszcze nie pogratulowałem dziecka. Toż on nic nie wie o tym. Ucieszy się na pewno. Często my gadali o was. To nas trzymało przy życiu – westchnął Leo i wstał. – Pójdę do moich nacieszyć się nimi. Zostańcie z Bogiem.
STYCZEŃ 1915
Z początkiem 1915 roku dowództwo niemieckie wzmocniło swe siły 4 korpusami w Prusach Wschodnich. Przegrupowało wojsko w Karpatach i nad Dunajcem w celu zasilenia wojsk austriacko-węgierskich. Rosjanie również wiosną zamierzali rozpocząć ofensywę na tych terenach.
23 stycznia wojska austriacko-węgierskie przeszły do natarcia w Karpatach z zamiarem deblokady Przemyśla i odzyskania Galicji. Napotkały one rosyjski opór. Podobnie było miesiąc później, przy następnym ataku. W wyniku kryzysu w armii austriackiej doszło do kapitulacji Przemyśla 23 marca i wygaśnięcia walk w Karpatach. Obie strony poniosły przy tym ogromne straty (ponad 250 tysięcy zabitych żołnierzy).
Jednocześnie 7 lutego nastąpiło natarcie niemieckie na wojska rosyjskie w Prusach Wschodnich. Operację tę 31 stycznia poprzedził atak Prus pod Bolimowem, które leżało na południowy zachód od Warszawy. Po raz pierwszy na tym froncie Niemcy użyli gazów bojowych. W dniu 22 lutego w lasach augustowskich Niemcy okrążyli główne siły rosyjskie i zmusili je do kapitulacji (około 100 tysięcy ludzi). Jednak nie zdołali wykorzystać tego sukcesu. Przeciwnatarcie rosyjskie zmusiło Niemców do zatrzymania się i zorganizowania obrony na linii Biebrzy i Narwi.
Jakub siedział w koszarach w Łodzi i czekał na rozkazy. W szpitalu dowiedział się o zwolnieniu Leo do domu na rekonwalescencję. On chciałby też pojechać do swojej chaty, rodziny, ale go nie puścili. Z nogą było lepiej, nie wysłali go jednak na front. Mógł zostać w Łodzi i pilnować porządku w ramach tamtejszej niemieckiej policji. Niestety okazało się, że jego służba była większą udręką niż walki na polu bitwy. Przekonał się o tym bardzo szybko. Jego przełożony, niemiecki oficer, szczerze nienawidził Polaków. Dostał jednak polecenie, żeby do polskich żołnierzy w armii odnosić się przyzwoicie. Ciężko mu to przychodziło, ale hamował się jak mógł, by nie zaostrzać stosunków z Polakami. Na początku przydzielił Jakuba i innych żołnierzy do grabienia łódzkich fabryk. Mieli zabrać wszystko, co się przyda. Rekwirowali surowce, tkaniny, maszyny, mosiężne i miedziane części, motory, turbiny, rury, pasy transmisyjne i kable elektryczne. Zabierali również dzwony kościelne i zdzierali miedzianą blachę z dachów.
Jakub robił, co kazali, ale w środku przeżywał swoje. Przecież niszczył na rozkaz polskie fabryki i kościoły i tym samym eliminował rodzimy przemysł. Jeszcze gorzej było później, kiedy przemierzał ulice Łodzi. Spotykał zabiedzonych, wygłodniałych Polaków, których nie było stać, żeby wykupić chleb na kartki. Nieraz podchodził do biednego dziecka i po kryjomu, żeby jego dowodzący nie widzieli, dawał mu swój prowiant, który miał na cały dzień. Potem w koszarach chował więcej chleba w kieszeni i kiedy mógł, karmił głodnych.
Jednego dnia szli ulicami, sprawdzając porządek w mieście. Był w grupie z dwoma Polakami: Kazikiem z Poznania i Józkiem z Wrześni. Niestety pilnował ich niemiecki kapral.
Zauważyli mężczyznę, który wycinał drzewo w parku. Domyślili się, że na opał, bo węgla brakowało wszędzie.
– Zagadaj kaprala – poprosił Jakub Kazika. – Niech ten człowiek zdąży zabrać to drewno. – Wskazał oczami ubogiego robotnika.
Polak kiwnął głową i powiedział:
– Panie kapralu, a może papieroska? – I wysunął swoje do poczęstowania go.
Niemiec chętnie przystanął, bo też miał dosyć kilometrowych wędrówek po mieście w mrozie. Zapalili.
Jakub podbiegł do mężczyzny, powiedział, że ma się pospieszyć, i wcisnął mu do kieszeni kawałek chleba. Już wracał do kaprala, gdy usłyszał:
– Szeregowy, a wy gdzie się wypuszczacie? Obchód nie jest skończony. – Kapral spojrzał w lewo. Wyostrzył wzrok i zmarszczył brwi.
– A co tam się dzieje? Kradzież w biały dzień. Halt! – wołał już Niemiec i biegł w kierunku Polaka, który szykował sobie drewno na opał.
Potem Jakub, Kazik i Józek usłyszeli dwa strzały. Odwrócili głowy. Nie mogli na to patrzeć.
– Kradł drewno. Takie rzeczy trzeba karać. Zasłużył na kulkę. A wy nie wiecie, że trzeba łapać złodziei? – Wściekły kapral stał przed nimi i celował z karabinu. – Może i was trzeba rozstrzelać dla przykładu? To było ostatnie ostrzeżenie. Wracamy do koszar.
Trzech czujących się jak zbity pies Polaków szło ze spuszczonymi głowami, ale gotowali się od środka. Chętnie udusiliby tego Fryca gołymi rękami.
W czasie wojny zniknęły w Łodzi niemal wszystkie drzewa z parków i okolicznych lasów. Wycięto je na opał. Brano drewniane ogrodzenia, krzyże, a nawet fragmenty ulic wyłożone drewnem. Przestał istnieć tam przemysł. Został tylko ten nastawiony na potrzeby wojny.
Jakub im dłużej przebywał w Łodzi, tym lepiej poznawał to miasto. Widział, że ludzie biedowali. Ucieszył się pewnego dnia, kiedy zobaczył jadłodajnię dla najuboższych. Elita tego miasta chciała im pomóc. Organizowała wystawy malarstwa czy fotografii, aby zbierać pieniądze na jedzenie dla miejsc, gdzie rozdawano je za darmo. On miał wyrzuty sumienia, bo o niego armia dbała. Miał co zjeść i w co się ubrać. Dawali prycze w koszarach, gdzie było w miarę ciepło. Co więcej potrzeba? Po odejściu Leo trzymał się z Kazikiem i Józkiem, bo to były porządne chłopy, myślące podobnie jak on. Jednak kiedy kapral zabił tego człowieka za kradzież drewna, wstrząsnęło nimi to bardzo. Byli rozjuszeni, wściekli, ale musieli grać. Gdyby tylko coś zrobili nie tak, czekałoby ich rozstrzelanie za dezercję. Nie chcieli oglądać scen zabijania swoich rodaków na ulicach miasta. Woleli iść na pole bitwy i walczyć z realnym wrogiem, Ruskim. Na razie nie mieli rozkazu. Pozostało im czekanie.
Jakub siedział na pryczy i trzymał w ręku atrament i pióro. Napisał list do Anny. Co tam u nich? Zima się kończyła. Czas wysiewać zboże, a on nadal na wojnie.