Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodu Whiteoaków 11 - Żniwa Whiteoaków - ebook

Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!

Czy uda się udowodnić żonie swą lojalność, nim ona złoży pozew o rozwód? Jak zrozumieć kogoś, kto zrywa zaręczyny i nagle wstępuje do zakonu? Renny boryka się z problemami w małżeństwie, nie umie rozmawiać z oskarżającą go o niewierność Alayne. Spokój w Jalnie zakłóca też Finch, który wraz z żoną wrócił z miesiąca miodowego. Obawy Renny’ego wzbudza dziwne zachowanie Wakefielda: czemu rozstał się z Pauliną Lebraux i chce wieść zakonne życie? Jest to 11 część cyklu ,,Rodzina Whiteoaków", można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Jeśli lubisz pełne emocji opowieści rodzinne i urzekają cię opisy dziewiczej przyrody w Kanadzie, oto lektura idealna właśnie dla ciebie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-284-1055-4
Rozmiar pliku: 612 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CHMURY NA HORYZONCIE

Właściciela samochodu turystycznego interesowała stacja benzynowa, w której nabywał właśnie świeży zapas paliwa, żonę jego jednak bardziej interesował obsługujący ich młody człowiek. Studiowała w swoim czasie malarstwo i teraz mówiła sobie w duchu, że nigdy jeszcze nie spotkała modela, który by równie silnie przemawiał do jej wyobraźni. Przyłapała się na pragnieniu ujrzenia go na podium w pozie najlepiej uwydatniającej jego smukłe, ale muskularne ciało i piękną głowę, pokrytą kędzierzawymi włosami. Trąciła męża łokciem i spojrzeniem skierowała jego uwagę ze stacji benzynowej na jej właściciela.

– Opływowe linie – zauważył mąż od niechcenia.

– Spójrz na jego ręce – szepnęła żona.

– Hm, hm – mruknął.

– I na jego rzęsy.

– Za długie.

Młodzieniec zakręcił kran i zwrócił się do kierowcy:

– Wyniesie to dwa dolary – powiedział uprzejmie. Gdy turysta wyciągnął portfel, dodał: – Zrobił pan spory dystans; rejestracja jest z Teksasu, prawda?

– Tak, zrobiliśmy długą wycieczkę, ale jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. Tu są bardzo ładne okolice.

Młody człowiek uśmiechnął się, chowając pieniądze do kieszeni.

– Myślę, że tak – odparł – chociaż ja nie mogę o tym nic powiedzieć. Nigdy nie byłem w innej miejscowości.

– Całe życie mieszkał pan tutaj, hę?

– Całe życie. Zawsze bardzo chciałem podróżować, ale nigdy nie mogłem sobie na to pozwolić.

– Och, ma pan jeszcze dużo czasu przed sobą – zauważył automobilista, zazdrosnym nieco spojrzeniem obrzucając smukłą postać chłopca.

Żona jego wtrąciła:

– Powinien pan pójść do filmu. Zarobiłby pan dużo pieniędzy.

– Wprost przeciwnie, żenię się niedługo.

– Doprawdy? – zawołała pani. – Ależ pan chyba żartuje! Przecież jest pan taki młody.

– Jestem zdania, że wczesne małżeństwo będzie dla mnie najlepsze – odparł chłopiec z poważną miną.

– No – powiedział automobilista, zapuszczając motor – życzę panu szczęścia.

– To pańska narzeczona powinna być szczęśliwa! – dodała jego żona.

Właściciel stacji benzynowej złożył ukłon.

– Dziękuję bardzo – odpowiedział.

– Podoba mi się pański domek – rzekł automobilista. – Wygląda, jak gdyby tutaj dawniej była kuźnia.

– Tak też było. Należała do pewnego staruszka, nazwiskiem Chalk. Jako mały chłopiec często przyprowadzałem tutaj swojego kuca do podkucia. Teraz syn kowala pracuje ze mną.

– Przypuszczam, że ta droga bardzo się zmieniła od tego czasu.

– Och, tak, poprawia się ostatnio bardzo. Mam mnóstwo klientów. – Żywe oczy chłopca patrzyły ufnie w oczy przejezdnych.

W tej chwili z pobliskiego domku wyszedł wysoki mężczyzna, przerzucił długie nogi przez ogrodzenie i z nieprzyjaznym spojrzeniem zbliżył się do stacji benzynowej. Za nim biegły dwa stare spaniele i bardzo młody cairn terier.

Żona automobilisty spojrzała na szyld nad niskim, kamiennym gankiem i powtórzyła na głos:

– W. Whiteoak „Reperacje samochodów”.

Młody człowiek znów złożył staroświecki ukłon.

– Mam nadzieję, że mnie państwo jeszcze kiedyś odwiedzą.

– Bez wątpienia, jeżeli tylko będziemy w tych stronach. I niech pan posłucha mojej rady i jedzie do Hollywood.

W chwili, gdy samochód ruszał, jeden ze spanieli szczeknął arogancko, ale słabiutko, i wybiegł ciężko przed wóz. Pan jego skoczył mu na ratunek i automobilista tylko przez gwałtowny skręt w bok uniknął wypadku. Ruszając dalej, rzucił wściekłe spojrzenie na psa i mężczyznę. W odpowiedzi na to właściciel spaniela uśmiechnął się drwiąco, pies zaś machnął ogonem, mimo ślepoty zdając sobie sprawę, że stał się ośrodkiem zainteresowania. Odwrócił pysk, liżąc rękę swego pana, i z wyraźną satysfakcją słuchał serii dobrze dobranych przekleństw.

Wakefield Whiteoak zauważył z wyrzutem:

– Jeżeli tu ktoś ma wymyślać, to mam wrażenie, że przede wszystkim ja. Nie lubię, kiedy moi klienci odjeżdżają z takim niekorzystnym wrażeniem.

Na twarzy starszego brata ukazał się wyraz jak gdyby skruchy, zawołał jednak drwiąco:

– Twoi klienci! A to mi się podoba!

– Mnie się także podoba – odparł spokojnie Wakefield – gdyż są znacznie bardziej klientami niż kupującymi. Stosunek nasz zwykle bywa intymny. Pomagam im i udzielam dobrych rad. Mógłbym ich niekiedy nazwać nawet pacjentami, przyjeżdżają do mnie bowiem z motorami zepsutymi albo bezsilnymi z braku benzyny. Przypominają wówczas chorych ludzi, odjeżdżają zaś ode mnie zdrowi i w doskonałych humorach.

– Lubisz dźwięk własnego głosu, co? Powinieneś był zostać prawnikiem. Ja, naturalnie, zawsze chciałem, żebyś został duchownym. Byłbyś pierwszorzędnym duszpasterzem i wszystkie kobiety biegałyby na twoje kazania.

– Wydaje mi się to mało poważne – odparł niechętnie Wakefield. Przytrzymał ślepego spaniela za obrożę, gdy po drodze przejechał pędem samochód ciężarowy.

– Powinieneś trzymać Merlina na smyczy, Renny. Na pewno któregoś dnia spowoduje jakiś wypadek.

– Bzdury! Merlin nigdy nie odstępuje mnie ani na krok. To ten idiota ze sportowego samochodu był winien. Do nogi, Merlin! Do nogi, Flossie! Gdzie u licha podział się ten szczeniak?

Obaj bracia zaczęli go szukać i znaleźli wreszcie na stacji nad kałużą oliwy. Renny wsadził pieska pod pachę i spojrzał na poczerniały sufit, gdzie wciąż jeszcze widniały dwie przybite gwoździami podkowy.

– Wydaje mi się, że zaledwie wczoraj przywiozłem cię tutaj na przodzie siodła, żebyś popatrzył, jak Chalk podkuwa mojego wierzchowca. Przykro mi patrzeć na to, co się stało z kuźnią.

– Trudno, wszystko się zmienia – rzekł Wakefield. – Na przykład zamiast sklepu ze słodyczami pani Brawn teraz jest kawiarnia. Pamiętam, jak wydawałem u pani Brawn wszystkie miedziaki, jakie miałem i jak raz dostałem okropne lanie za to, że wydałem tam jakieś nieuczciwą drogą zdobyte pieniądze. Ale nie psuję sobie humoru takimi wspomnieniami. Jak powiada Szekspir: „Nie obciążajmy pamięci minionymi troskami”.

Jak Wakefield przewidywał, cytat ten wprawił starszego brata w zakłopotanie. Wakefield zresztą dopiero dziś z rana wyczytał go w kalendarzu z cytatami, który dostał od siostry na Gwiazdkę i postarał się jak najprędzej go użyć, zanim go zapomni.

Po chwili zauważył dyktatorskim tonem:

– Ale doprawdy powinieneś dopilnować rynien na tym budynku. Ta z tyłu jest całkiem zniszczona i ziemię pod nią zupełnie rozmywa. Chodź, zobacz.

Na wzmiankę o reperacjach zakłopotanie Renny’ego Whiteoaka ustąpiło miejsca wyniosłemu milczeniu. Poszedł za bratem i bez specjalnego zainteresowania obejrzał złamaną rynnę. Psy zaczęły ryć ziemię w zagłębieniu, utworzonym przez ściekającą wodę.

Renny powiedział nagle:

– Obiecałem właśnie pani Wigle, że naprawię jej dach.

Wakefield wzruszył ramionami.

– Właśnie tak sobie pomyślałem, kiedy zobaczyłem, że stamtąd wracasz. Biedna pani Wigle! Regularnie każdej wiosny obiecujesz jej nowy dach.

– Załata się go kilkoma starymi dachówkami – odparł swobodnie Renny.

– A co będzie z moją rynną?

– Przyślę tu człowieka, żeby ją obejrzał.

Wakefield musiał zadowolić się obietnicą.

– Czy idziesz do domu? – zapytał.

Renny spojrzał na zegarek, który miał na ręce.

– Muszę wstąpić do kawiarni. Tam też trzeba porobić pewne reperacje. Na wiosnę ma się największe wydatki. Chcesz iść ze mną?

Wakefield chciał. Zawsze pragnął iść tam, dokąd szedł starszy brat. Renny był dla niego ojcem i to znacznie bardziej pobłażliwym niż większość ojców.

Ruszyli ścieżką, która wiła się obok drogi. Z młodej, zielonej trawy wyglądały świeże kwiaty. Na niebie nie było słońca, ale nie było też chmur. Mały ptaszek o cienkim głosiku przelatywał z drzewa na drzewo, jak gdyby towarzyszył braciom.

Zatrzymali się na chwilę przed kościołem, zbudowanym przez ich dziadka, kapitana Filipa Whiteoaka, przeszło osiemdziesiąt lat temu. Posłuchali szmeru strumyka, biegnącego przez cmentarz, gdzie leżał ich ojciec, jego dwie żony, dwoje małych braciszków i siostrzyczka, jeden dorosły brat oraz dziadkowie. Kościół na swoim wzgórzu wyglądał równie wyniośle, jak w dawnych czasach, gdy pierwotna puszcza otaczała go ze wszystkich stron i tylko nierówna ścieżka, wydeptana stopami Whiteoaków, ich sąsiadów i dzierżawców, prowadziła do jego drzwi. Stał na szczycie, niby niezwyciężona twierdza. Renny kochał ten budynek, ale raczej jako sanktuarium rodzinne, niż jako świątynię Boga. Bolało go, że Wakefield, który miał wkrótce ożenić się z Pauliną Lebraux, katoliczką, przeszedł na jej wiarę. Nie przeciwstawiał się temu; popierał bowiem to małżeństwo, przy każdej jednak sposobności wspominał o zmianie. Teraz powiedział:

– Żałuję, że zostałeś wyznawcą papieża, Wake.

Używał tego terminu, słyszał go bowiem zawsze od babki, do której pod wieloma względami był podobny zarówno moralnie, jak i fizycznie.

Wakefield nie uchylał się wcale od dyskusji na ten temat, żywił bowiem nadzieję, że może uda mu się stać narzędziem nawrócenia głowy rodziny.

– Pewien jestem – odparł – że jeszcze będziesz się kiedyś z tego cieszył.

Renny wiedział, co teraz nastąpi i przerwał Wakefieldowi, wołając na psy. Ale Wakefield zaczął już przemówienie i kontynuował je niezrażony tym, że Renny przyśpieszył kroku, aby uniemożliwić rozmowę. Dopiero kiedy powiedział:

– Największą wadą Kościoła anglikańskiego jest to, że nie jest święty…

Starszy brat odwrócił się i zawołał:

– Dla mnie jest dostatecznie święty i proszę cię, żebyś nic już o tym nie mówił!

– Trudno – rzekł Wakefield z rezygnacją – ale nadejdzie dzień…

– Już jesteśmy – przerwał mu Renny gwałtownie i skręcił do drzwi kawiarni.

Nad drzwiami wisiał wesoły szyld ze słowami: „Kawiarnia Pod Jaskrem”, wymalowanymi złotym i zielonym kolorem, wielki wazon jaskrów stał na oknie z żółtymi firankami, przewiązanymi zielonymi wstążkami. Wewnątrz stoły i krzesła również były wymalowane na zielono, na każdym stoliku leżał czysty, żółty obrus i stał wazonik z kilkoma jaskrami. W małej, oszklonej skrzynce spoczywały pudełka cukierków, przewiązane barwnymi wstążkami. Było tu pusto i tylko wielki, żółty kot wyprężył grzbiet na widok psów.

Gdy drzwi się otworzyły, zadzwonił dzwoneczek i po chwili ukazała się jasnowłosa, silnie zbudowana kobieta lat około czterdziestu, której pociągająca twarz łączyła w sobie siłę i lekkomyślność zarazem. Miała na sobie haftowany w jaskry kitel, w którym było jej nie do twarzy i mimo tak jaskrawej identyfikacji z kawiarnią, dziwnie nie pasowała do tego otoczenia. Była to Klara Lebraux, przyszła teściowa Wakefielda.

Uśmiechnęła się do niego czule, on zaś nachylił się i pocałował ją w policzek. Zamieniła z Rennym przyjacielskie, intymne spojrzenie. W jej oczach malowała się męska niemal swoboda, połączona z namiętną świadomością wdzięku jego twardej, szczupłej postaci i rzeźbionych, drapieżnych rysów, przy których młodzieńcza uroda Wakefielda bladła i traciła znaczenie.

Ciepły wyraz w oczach Renny’ego ustąpił miejsca rozbawieniu, gdy zawołał:

– Okropnie wyglądasz w tym fartuchu, Klaro!

– Wiem o tym – powiedziała – ale pasuje do kawiarni, a na mnie i tak nikt nie zwróci uwagi.

– Mnie się podoba – zauważył Wakefield – i uważam, że jest twarzowy.

– Krótko mówiąc – dodała Klara Lebraux – to pomysł Wakefielda.

– Zupełnie w jego guście! Wyglądasz znacznie lepiej w męskim kombinezonie, czyszcząc swoją stajnię.

Klara wzruszyła ramionami.

– I czuję się także znacznie lepiej. Ale… stajnie się nie opłacają i hodowla kur się nie opłaca, i hodowla lisów też się nie opłaca. Chętnie narażę się na śmieszność, byleby tylko kawiarnia dawała dochody.

Renny spoważniał.

– Musi dawać dochody – rzekł.

– Ale jak dotychczas nie pokrywa kosztów.

– Przecież otworzyłaś ją dopiero przed miesiącem. Sezon jeszcze się nie rozpoczął.

– Przysyłam tutaj co najmniej z tuzin moich klientów – zauważył Wakefield.

– I kilku z nich było. Wypytywali mnie o ciebie i mówili, że to wielka szkoda, żeby taki inteligentny młodzieniec zajmował się tak ordynarną pracą.

– Mam wrażenie, że inteligencja przydaje się do każdej pracy – odparł Wakefield. – Nawet jeżeli tę kawiarnię poprowadzić…

Klara przerwała mu:

– Mój Boże, nie mam przecież żadnej inteligencji!

– Czy miałaś tutaj jakichś gości? – zapytał Renny.

– Jeszcze nie, ale dziś jest sobota i mamy piękną pogodę, więc powinni jeszcze przyjść.

Kot skoczył teraz w pasji na jeden ze stolików, przewracając kwiaty i plując na oblegające go psy. Renny schwycił w locie wazonik. Wakefield wyrzucił za drzwi psy, kota zaś wypędzono do kuchni. Klara Lebraux roześmiała się wesoło.

– Teraz – powiedziała – musicie usiąść i napić się kawy. Właśnie jest świeżo zaparzona.

– I mogę zaświadczyć, że jest doskonała – rzekł Wakefield. – Codziennie z rana wstępuję tu na filiżankę, prawda, teściowo?

Renny nic nie powiedział, usiadł tylko, założył nogę na nogę i głaskał uszy szczenięcia. Klara poszła do kuchni, z której dolatywał apetyczny zapach świeżej kawy.

Po chwili Renny odezwał się:

– Muszę kupić pudełko cukierków Pauliny.

– Kup koniecznie – odparł Wakefield. – Jak dotychczas niewiele ich sprzedaje i to jej odbiera otuchę. Przynoszę te cukierki w prezencie wszystkim członkom rodziny, ilekroć wypadają ich urodziny, ale oni zawsze patrzą na nie znacząco, jak gdyby uważali, że kupując słodycze od Pauliny, wkładam po prostu pieniądze do własnej kieszeni. Te śmietankowe z migdałami są bardzo smaczne.

– Tak, kupię śmietankowe z migdałami.

Właścicielka kawiarni wróciła po chwili z kawą i biszkoptami na tacy. Postawiła na stoliku trzy filiżanki i usiadła razem z gośćmi.

Kawa była wrząca. Dwoje starszych popijało ją w milczeniu, podczas gdy Wakefield rozprawiał z ożywieniem o swojej pracy i bliskim ślubie. Oczy Renny’ego i Klary spotykały się niekiedy, jak gdyby każde z nich czerpało pewien spokój z obecności drugiego, następnie znów zwracały się na chłopca. Renny patrzył na niego z wyrozumiałą tkliwością. Klara zaś z lekkim rozdrażnieniem.

Wszyscy troje odwrócili się, gdy w drzwiach stanęła Paulina Lebraux.

– Nie wpuszczaj psów! – krzyknął Renny, jak do dziecka.

Wakefield skoczył jej żywo na spotkanie. Stała, uśmiechając się do nich wszystkich, smukła i ciemna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo matki. W ręku trzymała paczkę, którą Klara natychmiast rozpoznała.

– Znowu cukierki, kochanie! – zawołała. – Ależ ja jeszcze nie sprzedałam tamtych.

Paulina się zmartwiła.

– Doprawdy, mamusiu? Mówiłaś mi przecież, że idą bardzo dobrze.

Renny wtrącił:

– Idą doskonale. To wspaniale, że przyniosłaś świeży zapas, bo tak się składa, że mam się zaraz zobaczyć z pewnym człowiekiem, który przypuszczalnie kupi ode mnie konia. Ma pięcioro dzieci i muszę im zanieść jakieś słodycze. Pięć dziewczynek – głos jego nabierał pewności – które ucieszą się bardzo, jeżeli dostaną każda po pudełeczku cukierków. To mi dopomoże przeprowadzić transakcję.

Paulina patrzyła na niego z powątpiewaniem.

– Czy pan jest tego pewien? – zapytała.

Wakefield wtrącił:

– Renny mówi absolutną prawdę. Właśnie zanim przyszliśmy tutaj, zastanawiał się, co ma zanieść tym dziewczynkom.

Czoło Pauliny się wygładziło.

– W takim razie cieszę się bardzo, że mam świeże cukierki.

– Nie, nie – przerwał Renny. – Ja wezmę ze starego zapasu. Przecież to są małe dzieci i wcale się na tym nie poznają.

Klara Lebraux wstała i wyjęła z oszklonej skrzynki pięć pudełek.

– Są jeszcze zupełnie świeże – powiedziała, podając je Renny’emu. Następnie włożyła do skrzynki cukierki przyniesione przez Paulinę.

– Czy napijesz się kawy, kochanie? – zapytała.

– Owszem, dziękuję, mamusiu.

Paulina usiadła przy stoliku, Klara zaś zastukała na pokojówkę. Renny wstał.

– Muszę już iść – oznajmił. Przypomniał sobie reperacje, o które prosiła Klara i pomyślał, że jeżeli odejdzie teraz, po tym hojnym uczynku, może ona nie zechce o nich przypominać.

– Komu mam zapłacić za cukierki? – zapytał.

– Mamusi, naturalnie – odparła Paulina wyniosłym tonem. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w istnienie pięciu spragnionych słodyczy dziewczynek, poza tym zaś od dawna nie czuła się swobodnie w towarzystwie Renny’ego.

Renny wyciągnął zniszczony portfel i wręczył Klarze trzy dolary. Pomachała nimi żartobliwie.

– Patrzcie, Paulina zarabia więcej ode mnie.

Ale Renny mylił się, sądząc, że w ten sposób uniknie rozmowy na niemiły dla niego temat. Klara przez kuchnię zaprowadziła go, aby obejrzał walący się kuchenny ganek. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do kawiarni weszła dobrze ubrana para. Wakefield natychmiast zaczął rozmawiać głośno z Pauliną:

– Kochanie – mówił – jakie to cudowne odkrycie, prawda? Pomyśleć tylko, że znaleźliśmy miejsce, gdzie podają taką kawę, taką herbatę i takie ciastka! I muszę ci kupić jeszcze jedno pudełko tych znakomitych czekoladek!

Paulina zaczerwieniła się i pochyliła głowę. Wake pod stołem przyciskał jej nogę.

Za drzwiami Renny zawołał:

– Prawdziwy urwis, jak mawiała babcia.

– Boże! Chciałabym, żeby byli szczęśliwi z Pauliną!

– Ależ na pewno będą szczęśliwi! – Renny powiedział to z tym większym zapałem, że sam wcale nie był tego pewien. – No, więc co z tym gankiem?

Była to drewniana przybudówka, która groziła teraz zawaleniem się z jednej strony. Przyglądał się jej w zamyśleniu.

– Trzeba będzie to tylko podeprzeć – rzekł z otuchą w głosie, którą jego dzierżawcy znali tak dobrze.

– Czy nie sądzisz, że powinno się zrobić nowy ganek?

– Owszem – odparł, po czym dodał poważnym tonem: – Ale, Klaro, gdybyś wiedziała, jak mi teraz ciężko z pieniędzmi, to nie prosiłabyś nawet o to. W zeszłym miesiącu musiałem zapłacić procent od hipoteki i ledwo udało mi się zebrać tę sumę. Jestem spłukany do cna, a w stajniach i w zabudowaniach farmy trzeba porobić niezbędne naprawy.

– Wiem o tym – przyznała Klara. – To okropne. Ale jeżeli tylko każesz podeprzeć ten ganek, mnie to już zupełnie wystarczy. W tym stanie jest po prostu niebezpieczny.

– Zajmę się tym – rzekł. – Zrobię to sam. Nie potrzeba tu wcale robotników, bo dam sobie doskonale radę. Tu tylko trzeba podeprzeć.

Dostrzegł grubą kłodę, leżącą wśród drewnianych skrzynek w kącie podwórka.

– Musimy uprzątnąć te rupiecie i zrobić tutaj ładny ogródek. – Wyciągnął kłodę i przyniósł ją przed ganek. – Teraz ja podniosę ganek, a ty wtoczysz kłodę pod ten róg. – Mówiąc to, zdjął marynarkę.

– Nie możesz tego sam robić! Poderwiesz się! Pozwól mi zawołać Wakefielda.

– Nie, nie, mógłby sobie jeszcze nadwerężyć serce! Rób, co ci mówię, kobieto!

Jego rozkazujący ton ubawił ją, ale też odniósł zamierzony skutek. Zdjęła swój barwny kitel, położyła go obok marynarki Renny’ego i chwyciła kłodę obydwiema rękami. Wciąż jednak mruczała do siebie:

– Nie powinien tego robić! Nie powinien! Nie ma prawa nawet próbować.

Pochylając szczupłe plecy, Renny zebrał wszystkie siły i jednym szarpnięciem podniósł róg ganku, podpierając go ramieniem.

– Teraz – powiedział przez zęby – wtocz tam kłodę, do diabła!

Klara wsunęła belkę pod ganek, po czym Renny opuścił go ostrożnie. Gdy się wyprostował, oddychał z trudem. Pionowa żyła na jego czole wyglądała jak bicz. Uśmiechnął się do Klary z triumfem, ściskając jednak ręką jedno ramię.

– A co ci mówiłem? – zawołał. – Stoi teraz pewnie, jak skała. Musisz tylko zasadzić tutaj jakieś wino, albo pnące róże, które by przysłoniły ten narożnik.

– Tobie się coś stało – powiedziała surowo Klara. – Co cię boli?

Renny zrobił zawstydzoną niemal minę.

– Ach, głupstwo. Drobne nadwerężenie. Zrobię sobie w domu okład.

Położyła mu na ramieniu swoją krótką, silną rękę. Powiedziała:

– Niech diabli wezmą ten ganek! Żałuję, że o nim wspomniałam.

Renny zamknął oczy i stał bez ruchu, jak gdyby czerpał siły z jej dotknięcia. Pod jego powiekami wypłynął obraz lasu, zalanego światłem księżyca i postacie mężczyzny i kobiety w uścisku. Oboje pozostawali we władaniu tej samej potęgi. Pod jej działaniem byli sobie równi, jak dwa drzewa w równym stopniu poddają się magnetycznym prądom, płynącym z ziemi.

Klara cofnęła rękę. Renny otworzył oczy i ujrzał smutek, malujący się w jej spojrzeniu.

– Wstyd po prostu – oświadczyła – jak Paulina i ja siedzimy ci na karku od czasu śmierci mojego męża. A przedtem – przez całą jego chorobę…

– Wiesz – odparł – czym Paulina była zawsze dla mnie; uważam ją za własną córkę. Wiesz, czym ty byłaś dla mnie?

– Cóż, polubiłeś nas, to wszystko – odpowiedziała swoim porywczym, zagniewanym jak gdyby głosem i podniosła kitel, z kawiarni bowiem doleciał dźwięk dzwonka. – No, muszę już iść, bo będę tam potrzebna. – Oczy jej natrafiły na pięć pudełek cukierków, które Renny położył ostrożnie obok swojej marynarki. Zapytała:

– Co masz zamiar z nimi zrobić? Przecież ta historia o pięciu dziewczynkach to blaga, prawda?

Renny odpowiedział poważnie:

– Nie, to szczera prawda. Muszę im zanieść słodyczy.

Poznała, że kłamie i pokochała go za to jeszcze bardziej. Chciała mu podać marynarkę, ale jej nie pozwolił.

– Nie, nie, jest mi piekielnie gorąco. Zarzuć mi ją na ramiona.

Zawołała gniewnie:

– Po prostu nie możesz jej włożyć! Wiesz, że nie możesz!

Wykrzywił się do niej zabawnie, dotknął lekko palcami jej policzka, odebrał od niej marynarkę i odszedł. Z kawiarni znów doleciał dźwięk dzwonka.

Renny szedł szybko szosą. Spaniele biegły obok niego, mały cairn plątał się między tymi poruszającymi się równo dziesięcioma nogami. Myśli Renny’ego zaprzątały rozmaite zagadnienia, związane z jego życiem. Miał ich wiele, myślał, na jego barkach leżała wielka odpowiedzialność, nie obchodziłoby go to jednak, gdyby nie było mu tak ciężko z pieniędzmi. W obecnej jednak chwili spłata procentów od pożyczki hipotecznej zostawiła go na jakiś czas bez grosza. Ale w każdym razie zapłacił procenty i teraz na pół roku był uwolniony od tej troski. Wciągał głębiej wiosenne powietrze, myśląc z dumą, że dzięki tej pożyczce – chociaż budziła ona w nim niesmak, a rodzinę napełniała rozgoryczeniem – zdołał zapobiec wybudowaniu szeregu domków mieszkalnych na gruntach przylegających do jego majątku. Dodał te grunta, spory szmat pięknej ziemi, do swej posiadłości. Dopiero tego ranka obszedł tę ziemię, ot tak, dla przyjemności, żeby zobaczyć ją wolną i niezabudowaną, żeby widzieć, jak rosnące na niej drzewa wypuszczają młode liście. Trzymał psy przy sobie, by nie niepokoiły biegających tu i ówdzie królików. Niewiele by ich zostało, gdyby tam zamieszkali ludzie!

Myślał o Klarze i Paulinie Lebraux i o ich niedawno otwartej kawiarni. Przykro mu było, że musiały wziąć się do takiej pracy, ale hodowla lisów nie przynosiła już żadnych dochodów, a musiały przecież z czegoś żyć. Być może, jeżeli Wakefieldowi powiedzie się z garażem i stacją benzynową, kawiarnię będzie można po jakimś czasie zamknąć. Boże, jakież to rozczarowanie dla niego, że młody, zdolny i inteligentny Wakefield wziął się do takiej brudnej pracy, zamiast do jakiegoś wolnego zawodu, albo, jeszcze lepiej, do farmerki i hodowli koni! Ale Wake i Piers zawsze się kłócą ze sobą i nic się na to nie poradzi. Po pierwszych kilku miesiącach na farmie, gdy Wake starał się ustępować Piersowi we wszystkim i słuchać go ślepo, nastąpiły awantury. Poza tym Wake nie miał sił do pracy na farmie, a ta nowa praca odpowiada mu w zupełności. I w dodatku stał się religijny! To aż żenujące, że on zawsze usiłuje wszystkich nawracać.

Pomyślał o Meg, swojej siostrze, o tym, jak im z Maurycym jest teraz ciężko. Tej wiosny otworzyli u siebie pensjonat i jakoś nie widać, żeby im to sprawiało specjalną przykrość, chociaż w Rennym burzyło się wszystko na myśl o tym, że ktoś z Whiteoaków zmuszony jest uciec się do czegoś podobnego. Przekonany był, że gdyby jego babka dowiedziała się o tym, przewróciłaby się w grobie.

Pomyślał o żonie i małej córeczce. Zaledwie jednak osoby te zajęły należne im miejsce w jego myślach, gdy rozległ się dźwięk trąbki samochodowej i Renny musiał rozejrzeć się za swoimi psami. W samochodzie siedział jego brat, Piers. Zatrzymał maszynę i zawołał:

– Hallo! Podwieźć cię?

Obok Piersa siedziała jego ostrowłosa foksterierka, Biddy. Podniecona widokiem spanieli, które były jej starymi przyjaciółmi, i cairna, którego nie lubiła – przechyliła się przez oparcie siedzenia i piszczała dosłownie, gdy Renny razem z psami zajmował miejsce z tyłu samochodu. Merlin podniósł pysk i szczeknął niespokojnie.

Piers rzucił przez ramię:

– Dokąd chcesz jechać?

– A dokąd ty jedziesz?

– Do domu, a potem na farmę. Muszę zobaczyć, co tam ludzie robią na dalszych polach. Właśnie sprzedałem Crockfordowi te jerseyskie cielęta.

– To świetnie. Czy ci zapłacił?

Piers mruknął coś, wyciągnął z kieszeni kilka banknotów i przez ramię podał bratu. Renny z zadowoleniem schował je do kieszeni. Następnie przypomniał sobie, że winien jest Piersowi za siano i owies, wobec czego przybrał jowialną minę i zaczął drażnić Biddy, doprowadzając ją niemal do histerii. Samochód ruszył gwałtownie.

Między braćmi była znaczna różnica wieku, której jednak nie było widać na pierwszy rzut oka. Piers bowiem, siedzący spokojnie przy kierownicy, miał wygląd pewnej siebie dojrzałości, podczas gdy żywe spojrzenie Renny’ego i jego szybkie, lekkie ruchy w połączeniu ze smukłą, szczupłą postacią sprawiały, że wydawał się znacznie młodszy, niż był w rzeczywistości. A jednak, mimo krewkiej męskości Piersa, postronny widz wyczułby, że Renny ze swymi ostrymi rysami, rzeźbioną głową i aroganckim wyrazem ust, jest bardziej niebezpieczny spośród nich dwóch.

Do domu Piersa było niedaleko. Stał w staroświeckim, rozkwitającym właśnie ogrodzie. W świetle słońca jego kamienne ściany nabrały cieplejszego odcienia. Wszystkie okna były otwarte, w jednym zaś z nich stała żona Piersa, Fezant, trzymając na ręku roczne dziecko. Wzięła w swoją rękę maleńką rączkę dziecka i pomachała nią zbliżającym się mężczyznom. Udając dziecinny głosik, zawołała:

– Hallo, tatusiu! Hallo, stryju Renny!

Piers rzucił Renny’emu pełne dumy spojrzenie.

– Niebrzydka para, co? – mruknął.

– Piękna – odparł Renny. Zawołał głośno: – Hallo, Filipku! Mam prezent dla twojej mamusi! Chodź, zobacz!

– Prezent! – krzyknęła Fezant. – Jakie to rzadkie w dzisiejszych czasach. Strasznie chcę go obejrzeć!

– Nie podniecaj się zbytnio – powiedział Renny, gdy Fezant przybiegła po dróżce i otworzyła bramę. – To tylko cukierki.

Ale Fezant nie spodziewała się niczego lepszego. Jedną ręką przyjęła od niego pudełko, drugą przyciskała do siebie dziecko.

– Och, dziękuję bardzo! Jak się cieszę! Paulina robi cudowne cukierki!

Piers zapytał:

– Jak im się tam wiedzie w kawiarni?

Zmarszczka między brwiami Renny’ego się pogłębiła.

– Cóż, sezon dopiero się zaczyna. Trudno powiedzieć, jak potem będzie. Dziś przyszło dwoje ludzi, gdy byłem tam z Wakefieldem.

W jego tonie, gdy mówił, że Wakefield był z nim razem w kawiarni Pod Jaskrem, brzmiało pewne zażenowanie. Gęste, brązowe rzęsy zasłoniły na chwilę jego oczy. Fezant pomyślała: Na miejscu Aliny przejrzałabym go od razu. Ale ona nic nie widzi – nic! Nigdy właściwie nie rozumiała go, chociaż tak strasznie go kocha. Cieszę się, że Piers nie ma takiego powodzenia u kobiet. A przecież jest przystojniejszy. Spojrzała na męża.

– Idziesz do domu? – zapytała.

– Nie, mam jeszcze robotę. Gdzie Mooey?

– Boli go głowa, Piers. Myślę, że zanadto pracuje w szkole. Uczy się z takim zapałem.

– Wielki Boże! Pracuje! Ośmioletnie dziecko w małej prywatnej szkółce! – Twarz Piersa pociemniała. – Znudziły mi się już te sobotnie bóle głowy. Chodzi tylko o to, że on chce się wykręcić od konnej jazdy w Jalnie. Wykręca się, bo spadł raz czy dwa razy. A ja tu mam piękną parę kuców, na których podczas zawodów musi jechać dziecko.

Renny wtrącił:

– Przyrzeknij mu prezent, jeżeli konie zdobędą nagrodę na zawodach.

– Przyrzeknę mu dobre lanie, jeżeli mu się nie powiedzie. Gdzie on jest?

– Posłałam go na spacer. Myślałam, że spacer dobrze mu zrobi.

Piers mruknął coś z niesmakiem.

– Daję słowo, ten mały to jedyny prawdziwy Whiteoak z całej trójki. Co do niego nie ma wątpliwości. – Pogłaskał dziecko, które było uderzająco do niego podobne. – A w naszej rodzinie ja jeden jestem podobny do ojca, który był żywym portretem swego taty. Ta sama twarz powtarza się już w czterech pokoleniach.

Renny przeniósł krytyczne spojrzenie z ojca na syna, następnie, podnosząc jedną brew, zauważył:

– Jeden taki, jak Piers, wystarczy, co Fezant?

– Muszę powiedzieć – odparła ze swą minką grzecznego dziecka – że Piers mógłby być łagodniejszy dla Mooeya i Nooka. To nie ich wina, że nie wdali się w niego. Ponieważ znam się na hodowli koni, powiedziałabym, że wina jest raczej po jego stronie.

Renny uśmiechnął się drwiąco do Piersa.

– Marny ogier, pewnie!

Piers był niemal zażenowany. Powiedział mrukliwie:

– No, nie mogę już więcej tracić czasu – i zapuścił motor.

W tej samej chwili dziecko pociągnęło za sznur czerwonych paciorków na szyi Fezant i rozerwało go. Paciorki rozleciały się we wszystkich kierunkach.

– Och, och, mój śliczny naszyjnik! – zawołała Fezant. Postawiła dziecko na ziemię i zaczęła szukać rozsypanych koralików. Naraz głos Nooka zawołał z górnego okna:

– Mamusiu, on je jeden koralik!

Fezant schwyciła dziecko, przewróciła nóżkami do góry i wyciągnęła mu z buzi koralik. Malec od razu przybrał taką minę, jak gdyby nic nie zaszło.

– Ale zdążyłaś! – zawołał Renny.

W tej chwili Piers dostrzegł w oknie dwie głowy. Poczerwieniał i wrzasnął ostro:

– Mooey, zejdź natychmiast na dół!

Zatrzymał motor.

– Piers, daj spokój – błagała Fezant.

Zwrócił się do niej:

– Dlaczego mi powiedziałaś, że go nie ma w domu?

– Myślałam, że wyszedł. Widocznie w tej chwili wrócił. Proszę cię, nie bądź dla niego taki twardy.

Mały Maurycy ukazał się w drzwiach i podszedł do nich wolno. Za nim, jak cień, postępował mały Nook. Istotnie, żaden z chłopców nie zdradzał podobieństwa do Piersa. Nie byli też specjalnie podobni do matki, chociaż obaj mieli w sobie jej nieśmiałość, spojrzenie dzikich zwierzątek leśnych, nieufnych, ale bezbronnych. Mooey był za wysoki na swój wiek, szczupły i dość blady. Ciemne włosy opadały mu gęstymi puklami na czoło, nadając mu cygański wygląd. Nie miał fizycznej odwagi, moralnie jednak potrafił okazać wielką siłę, jak na swoje lata. Nook miał wygląd rzeczywiście delikatny, miał cudowną cerę, gładkie, jasne włosy i brązowe oczy, z których jedno lekko zezowało.

Piers spojrzał groźnie na swego pierworodnego.

– No – zauważył ironicznie – mam nadzieję, że już cię mniej boli głowa.

Mooey odpowiedział nie bez godności:

– Tak, tatusiu.

– Mam nadzieję, że będziesz mógł pojechać razem ze mną do Jalny i pomóc przy szkoleniu kuców.

– Tak. – Mooey wahał się, czy ma usiąść na przednim siedzeniu razem z ojcem i Biddy, czy też na tylnym razem ze stryjem i psami. Renny rozstrzygnął sprawę, otwierając przed nim drzwiczki.

– Właź tutaj – rzekł – i pamiętaj, żebym miał dobre sprawozdanie o twojej jeździe.

Piers spojrzał na zegarek i wydał okrzyk, widząc jak jest późno. Samochód ruszył. Fezant i Nook zostali na trawie, szukając czerwonych koralików.

Renny wskazał na pudełka cukierków i rzekł cicho:

– Spisz się dobrze dzisiaj z kucami, Mooey, a zostawię ci jedno pudełko w pokoju z uprzężą. Będzie leżało na półce pod uzdami.

Mooey uśmiechnął się smutno, skinął głową, po czym wbił wzrok przed siebie w silne plecy ojca.

Piers zatrzymał samochód przy bramie domu siostry i Renny wraz z psami wysiadł. Na spotkanie psom wybiegł airedale, który powitał je jak przyjaciół. Jakaś starsza dama, siedząca na leżaku pośrodku trawnika, zawołała:

– Dzień dobry, panie Whiteoak! Nie przyjdzie pan tutaj porozmawiać ze mną?

Renny ukłonił się jej niechętnie i ruszył szybkim krokiem do frontowych drzwi. Zderzył się tutaj z wychodzącym z nich niewiarygodnie bladym mężczyzną, który spojrzał na niego gniewnie.

Razem z psami przeszedł prosto do buduaru siostry. Zastał ją samą.

Meg, najstarsza z rodzeństwa, miała teraz czterdzieści dziewięć lat. Miała równie jasną i świeżą cerę jak Piers, trochę tylko bledszą, szczere, niewinne oczy i wypukłe, różowe usta, dziewczęce w swym wyrazie słodyczy i uporu. Jedynie siwiejące włosy, szeroka talia i za gruba szyja zdradzały jej wiek. Przywitała brata czułym, miękkim głosem. Zarzuciła mu na szyję swe krótkie ramiona i przyciągnęła do siebie jego ogorzałą twarz.

– Najdroższy, najdroższy chłopcze, nie widziałam cię już od tylu dni! Co się z tobą działo?

– Kim do diabła są ci ludzie? – warknął Renny z twarzą przytuloną do jej policzka.

– Moi pensjonariusze! Tę starą damę widziałeś już przedtem – to pani Binkley-Toogood. Mam nadzieję, że nie byłeś dla niej taki niegrzeczny, jak zeszłym razem. Ten żółty pan to nowy gość.

Renny cofnął się i spojrzał na nią gniewnie.

– Meggie, jak możesz wpuszczać tych ludzi do swego domu?

Złożyła ręce na swym pełnym łonie i powiedziała z wyrzutem:

– A co mam robić, kiedy akcje Maurycego spadają coraz niżej, a mała dorasta? Powiadam ci, Renny, ten pensjonat, to nasz jedyny ratunek. I zresztą to tacy mili ludzie. Przyjmowanie ich to prawdziwa przyjemność. Pani Binkley-Toogood wiele podróżowała po Wschodzie, a ten pan, którego spotkałeś w drzwiach, przechodził ogromnie interesujące choroby. Człowiek się uczy wielu rzeczy. Chciałabym, żebyście z Aliną spróbowali przyjmować pensjonariuszy do Jalny. Uważam, że powinieneś był to zrobić wtedy, kiedy zaciągnąłeś pożyczkę na Jalnę i tak bardzo potrzebowałeś pieniędzy.

– My z Aliną – w Jalnie! – Brwi, nozdrza i linie od nosa do ust na twarzy Renny’ego wyrażały najwyższe oburzenie tym pomysłem.

– Przecież – odparła Meg – Alina chyba nie uważa się za coś o wiele lepszego ode mnie…

Renny przerwał:

– Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nie zniósłbym nawet myśli o pensjonariuszach, czy jak ich tam nazywasz, w Jalnie. Prędzej bym umarł z głodu.

– No, ja tego nie rozumiem.

– Ależ rozumiesz, Meggie! Nie żądałabyś ode mnie nigdy czegoś podobnego. Przecież babcia przewróciłaby się w grobie!

– Owszem, przypuszczam, że przewróciłaby się. Ona jest tego rodzaju nieżyjącą osobą, która ciągle się przewraca w grobie. Ale gdyby żyła, musiałaby się przyzwyczaić do nowego porządku rzeczy tak samo, jak i my.

Renny chciał coś odpowiedzieć, ale nagły ból w ramieniu sprawił, że zamiast tego się skrzywił.

– Co ci jest? – zapytała.

– Podnosiłem ganek w kawiarni i nadwerężyłem sobie ramię.

– Biedactwo!

– To nic poważnego.

– Ale przykro mi, że ciebie coś boli. Jak się powodzi pani Lebraux?

– Nieźle. Wszystko wygląda tam bardzo ładnie.

– Prawda!? I mają taką doskonałą herbatę! Przechodziłam tamtędy w tych dniach i pani Lebraux zaprosiła mnie na filiżankę herbaty. W żaden sposób nie chciała przyjąć za nią pieniędzy.

– No, to jasne, że ci nie pozwoliła zapłacić! Ona ciebie bardzo lubi, bo zawsze byłaś dla niej miła. Pani Lebraux dużo przeszła od czasu śmierci męża, a przedtem także nie najlepiej się jej powodziło.

– Podziwiam ją – oświadczyła Meg z zapałem, tym większym, że żona Renny’ego zawsze okazywała chłód pani Lebraux.

Renny podał Meg pudełka z cukierkami.

– Przyniosłem to dla ciebie i dla małej. Dla każdej po jednym. Te jaskry na pokrywce wyglądają bardzo przyjemnie, prawda?

– Uroczo! – oczy Meg błyszczały, gdy otwierała pudełko. Nie miała żadnych pretensji do zachowania smukłej linii. Ugryzła kawałek śmietankowego cukierka. – Od czasu otwarcia kawiarni zawsze mam cukierki, a są bardzo dobre, a ja prawie nic nie jem przy stole… O, jest Patience! Chodź, kochanie, zobacz, co wuj Renny nam przyniósł!

Patience weszła przez niskie okno, przekraczając parapet obnażonymi, brązowymi nóżkami. Była to urocza dziewczynka o wielkich, szarych oczach ojca i słodkim uśmiechu matki. Wiedziała dobrze, czego chce i prawie zawsze potrafiła postawić na swoim. Na jej policzkach ukazały się dołeczki, gdy wuj, którego kochała najwięcej ze wszystkich krewnych, podał jej swój upominek. Przycisnęła pudełko do piersi.

– Och! – zawołała – właśnie to, co lubię! I dla mamusi też jedno pudełko! Jesteś kochany, wuju!

– Tylko nie ściskaj go za mocno! – ostrzegła ją Meg. – Nadwerężył sobie ramię.

– W jaki sposób?

– Podnosiłem dom – uśmiechnął się Renny.

– Ty ciągle żartujesz! – Patience rzuciła mu się w objęcia.

W towarzystwie siostry i siostrzenicy Renny czuł się niezmiernie szczęśliwy. Rozparł się w miękkim fotelu i zapalił papierosa. Patience wdrapała mu się na kolana. Przyszło mu zaraz do głowy, że doznaje szczególnych łask losu. Pomyślał o Klarze i Paulinie Lebraux, o długiej przyjaźni, jaka go z nimi łączyła i o opiece, jaką nad nimi roztaczał. Pomyślał o młodym Wakefieldzie, któremu zastępował ojca i matkę. Wkrótce już małżeństwo Wake’a i Pauliny zacieśni więź między obydwiema rodzinami. Pomyślał o Piersie, Fezant i ich trzech synkach. Wizja dwóch starych stryjów, mieszkających w swoim domu w Devon, na chwilę przesłoniła mu wszystko inne. Kochani staruszkowie – miał nadzieję, że przyjadą tego lata w odwiedziny do Jalny. Pomyślał o swym bracie, Finchu, żonatym od pół roku, mieszkającym z żoną w Paryżu, i o jego sukcesach na polu koncertowym – Finch to pod pewnymi względami kompletny wariat, ale jest bardzo przywiązany do rodziny. Następnie myśli jego zwróciły się w kierunku Jalny i do własnej żony i dziecka. Myślał o Alinie i ich pełnym niepokoju i namiętności pożyciu, przypominającym wiosnę, kiełkującą z ciemnej ziemi. Po chwili stanęła mu przed oczami twarz córeczki, żywa, o ciemnych oczach i szkarłatnych usteczkach i wyraz rozrzewnienia zmiękczył jego rysy.

Meg i Patience obserwowały go w milczeniu.

– Obudź się – powiedziała wreszcie Meg.

– Jesteś taki kochany, stary komik! – zawołała Patience.

Przycisnął ją do siebie zdrowym ramieniem.

– Myślałem o tym, co będzie dzisiaj na obiad – odpowiedział.

Przez całą drogę do domu przez pola i w dół przez wąwóz myśli jego krążyły dokoła żony i córeczki. Niby któryś z jego pierwotnych antenatów, przyśpieszył kroku, jak gdyby lękał się, czy nie stało się coś złego podczas jego nieobecności. Zatrzymał się na chwilę, aby obejrzeć pień wielkiej sosny, której zeszłej jesieni ucięto jedną gałąź. Na bliźnie żywiczna krew drzewa zakrzepła w jasnobrązowe grudki. Renny pochylił głowę i wciągnął w nozdrza przenikliwy zapach. Położył rękę na pniu drzewa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: