- W empik go
Saga rodu Whiteoaków 3 - Mary Wakefield - ebook
Saga rodu Whiteoaków 3 - Mary Wakefield - ebook
Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!
Szczęście w miłości jest na wyciągnięcie ręki. Ale co, jeśli matka zrobi wszystko, by zapobiec małżeństwu syna? Mary Wakefield po śmierci ojca zostaje bez środków do życia. Szansą na odmianę losu jest propozycja Ernesta Whiteoaka, który chce zatrudnić ją jako guwernantkę dla dzieci owdowiałego Filipa II. Mary przyjmuje posadę u Filipa, a wkrótce zakochuje się w nim z wzajemnością. Niestety apodyktyczna matka Filipa nie chce dopuścić do jego ślubu z guwernantką. ,,Mary Wakefield" z 1949 r. to osadzona w 1890 r. trzecia część sagi ,,Rodzina Whiteoaków". Można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. Spodoba się miłośnikom plastycznych opisów i wzruszających opowieści o uczuciach, na wzór tych u Jane Austen.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1062-2 |
Rozmiar pliku: | 600 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziła się i powitanie dnia było zupełnie inne niż kiedykolwiek dotąd. W obcym domu, wśród obcych ludzi, w obcym kraju. Rozrzucone w pokoju jej nieliczne, już wyjęte z torby podróżnej, rzeczy nadawały temu wnętrzu jeszcze większą obcość. A przecież nadejdzie dzień, gdy to wszystko będzie dla niej swojskie i żadna jej rzecz nie będzie tutaj wyglądała tak smętnie nie na miejscu. Co nie znaczy, żeby to był pokój wspaniały. Po prostu jest przestronny i wygodnie umeblowany. Popatrzyła na mahoniową toaletkę, na mahoniową umywalnię z blatem marmurowym i grubą białą zasłonką, na dzbanek i miednicę zdobne w czerwone róże. Jeden sztych na ścianie przedstawiał Most Westchnień, z drugiego spoglądali królowa Wiktoria i książę Albert w otoczeniu swojej dziatwy. Wiciokrzew, który, jak zauważyła poprzedniego wieczoru, obrastał bujnie fasadę domu i werandę, rozpościerał się najwidoczniej i za węgłem, bo parę jego silnych pędów przysłaniało to boczne okno. Dlatego blask wczesnego słonecznego poranka nabierał barwy zielonkawej.
To dobrze, że obudziła się wcześnie. Można spokojnie poleżeć i zebrać myśli. Wydawało się jej, że głowę ma jak potrząśnięty kalejdoskop, w którym nie sposób przywrócić pierwotny układ kolorowych szkiełek. Owym pierwotnym układem było dla niej życie w Londynie przy wybitnie inteligentnym, ale chimerycznym ojcu, dziennikarzu zawsze zaskakującym redaktorów już to doskonałością, już to lichotą swych artykułów. Chyba nie potrafił nic robić średnio dobrze. Zawsze też zaskakiwał córkę huśtawką nastrojów, albo wznosząc się na wyżyny szampańskiego humoru, albo popadając w głęboką melancholię. Matka odumarła ją w dzieciństwie, nie było więc żadnych wpływów, które by neutralizowały zmienność domowej atmosfery. Stąd wziął się na jej twarzy wyraz jak gdyby zaskoczenia, właściwie stały poza chwilami zadumy. Oczy miała szare, włosy jasne, tak jedwabiste, że ku jej zmieszaniu wciąż wysuwały się spod szpilek, ale na szczęście falujące. Ojciec dumny z jej urody, nie wyobrażał sobie, że mogłoby kiedykolwiek dojść do tego, by musiała – cóż za okropność! – zarabiać na utrzymanie. Może był dumny również i z samego siebie. Jakoś oboje nie zauważali, że on coraz bardziej podupada na zdrowiu, dopóki nie zrobiło się za późno. Leczenie nie poskutkowało, ojciec umarł.
Leżąc pomiędzy gładkimi płóciennymi prześcieradłami w tym obcym łóżku, Mary szarpnęła głową na poduszce, udręczona wspomnieniem ostatniego strasznego przedwiośnia. Konto bankowe ojca pozwoliło przetrwać okres jego choroby i jeszcze krótki czas po jego śmierci. Przypomniało jej się, jak ojciec zwykle szafował pieniędzmi. Pod koniec jednak wydawał je prawie tylko na alkohol. Wydarzenia dobijały się do drzwiczek jej pamięci, ale wolała ich nie wspominać. Dzisiaj w ten poranek powinna być stanowcza, opanowana, spokojna, rozpoczynając nowe życie. Rozciąga się ono przed nią jak nieznane morza, na które się wypuściła bez mapy i bez pomocnego doświadczenia.
Nigdy nie chciała zostać guwernantką. Wybrałaby jakiś inny sposób zarabiania na utrzymanie, gdyby jej przyszedł na myśl. Cóż, kiedy niewielki wybór wolnych posad mogły mieć kobiety w latach dziewięćdziesiątych. I jedyną pracą, do jakiej – zważywszy brak wykształcenia i kwalifikacji – czuła się zdolna, było nauczanie dzieci. Fakt, że dotychczas raczej nie miała z dziećmi do czynienia, zgoła jej nie trapił. Bo czy to trudne wpajać miłym niewinnym dzieciątkom wiedzę z podręczników, kazać im się uczyć na pamięć wierszy, nazw krajów na świecie, stolic, rzek, przylądków, gór i produktów każdego kraju z osobna? Byle tylko dostała taką posadę. Nie wątpiła, że mając pewność jutra, sprosta swemu zadaniu, zresztą jakąś pracę znaleźć musiała, żeby nie umrzeć z głodu.
Odpisała na szereg ogłoszeń i rzeczywiście w kilku przypadkach doszło do rozmów wstępnych. Ale na tym się skończyło. Nic w prezencji, sposobie bycia, tonie głosu tej kandydatki na guwernantkę nie zachęcało pań do przyjęcia jej pod swój dach i powierzenia jej opieki nad dziećmi. Była uroczą dziewczyną; wysoka, smukła, bardzo jasna, o cerze tak delikatnej, jak gdyby żyła pod kloszem, nie wystawiając się na ostry zimny wiatr, na żar słońca. A już najbardziej nieodpowiedni był jej uśmiech. Rozświetlał twarz wprost nadzwyczajnie, przy czym usta z kącikami opuszczonymi, prawie smutne, raptem stawały się wesołe, ponętne, nawet prowokujące. Wydawało się paniom, że takiego stworzenia lepiej nie wprowadzać do domu, gdzie jest dorosły syn czy choćby mąż.
Gdyby o tym wiedziała, stonowałaby ten uśmiech, starałaby się uśmiechać półgębkiem, skromniutko, ale nie było nikogo, kto by jej to doradził. Za każdym więc razem zdradzała się w jakiejś chwili i ostatecznie traciła szansę. Po prostu nie miała stylu guwernantki, jakiej panie w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku życzyłyby sobie dla swoich latorośli.
Prawie nie mniejszą przeszkodą niż jej wdzięk, był brak należytych referencji. Mogła przedstawić tylko opinię naczelnego redaktora jednej z gazet, dla których ojciec dorywczo pisywał. Tak się złożyło, że przez miesiąc dotrzymywała towarzystwa jego potulnej córeczce, gdy matka tego podlotka była chora. Bardzo jej życzliwy, napisał na jej prośbę świadectwo, rozwodząc się nad owocnością jej pobytu w jego domu, nad jej doskonałym, sprawnym podejściem do dzieci.
W tym świadectwie Mary nie dopatrzyła się żadnej przesady. Uważała, że jest dostatecznie wszechstronna, by dorosnąć do takich pochwał. Dopiero po kilku odprawach ogarnęły ją wątpliwości i otwierała gazetę na stronicy ogłoszeń z nadzieją coraz niklejszą.
Teraz gdy tak leżała, czując przy podbródku chłód prześcieradła, patrząc na deseń tapety – kiście bzu przewiązane długimi różowymi wstążkami – nagle przypomniał jej się poranek w Londynie sprzed niecałych czterech tygodni i wszystko to, co sprawiło, że znalazła się tutaj w Kanadzie. Wtedy też było słonecznie. Odgłosy końskich kopyt, zaznaczające rytm londyńskiego życia, miały w sobie jakąś niezwykłą rześkość. Platformy, ciągnięte przez perszerony, energicznie turkotały na kocich łbach, omnibusy, czteroi dwukołowe pojazdy sunąc za dobrze odżywionymi, dobrze utrzymanymi końmi, nadawały ulicy nastrój dobrobytu, celowej krzątaniny. Sam wiatr, który wlatywał w otwarte okno, był tak ożywczy, że Mary sięgnęła po gazetę znów pełna nadziei.
Prawie zaraz przyciągnęło jej wzrok ogłoszenie:
„Potrzebna wykwalifikowana guwernantka do opieki nad dwojgiem dzieci w Kanadzie. Podróż i wszystkie wydatki opłacone. Wymagany silny charakter. Proszę zgłosić się do pana Ernesta Whiteoaka, Hotel Browna”.
Aż jej serce załomotało. Upuściła gazetę na podłogę i wstała. Zapragnęła przygody. Dotychczas nie miała żadnych okazji do przygód. Może nawet nie wiedziała, że chce je mieć. Chociaż jej dzieciństwo się skończyło, nadal żyła w świecie marzeń fantazjującego dziecka, dopóki mgiełki tego świata nie rozwiały się po śmierci ojca. Stojąc wobec zimnej konieczności pracy na kawałek chleba, wolna od urojeń, po raz pierwszy dopuściła do głosu swoje prawdziwe ja.
– Chcę przepłynąć ocean – powiedziała. – Chcę być w nieznanym kraju. Wielki Boże, co za przygoda!
Podniosła gazetę i znów przeczytała to ogłoszenie. Już sobie wyobrażała, jak czuje tętnienie maszyn pod pokładem statku, jak siedzi na leżaku otulona pledem, a steward jej podaje przekąskę z załadowanej tacy. Ostatnio musiała tak oszczędzać, że coraz częściej mimo woli myślała o apetycznym jedzeniu. Była młoda i chociaż niezbyt krzepka, to przecież zdrowa.
Po ponownym przeczytaniu ogłoszenia jeszcze bardziej chciała dostać tę posadę. Doprawdy, ono jaśniało w gazecie jak odpowiedź na jej modlitwy. I zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła przedstawić się owemu panu Whiteoakowi jako najodpowiedniejsza kandydatka, nadzieja, że będzie zarabiać nauczaniem dzieci, zupełnie zgaśnie. Wtedy pozostanie jej tylko przyjąć pierwszą lepszą, nadarzającą się pracę i to bez wybrzydzania.
Tak słabo się orientowała, jakie wrażenie powinna robić kandydatka odpowiednia na guwernantkę, że wystroiła się, żeby wyglądać powabnie. Wydobyła z szafy swoje najlepsze pantofle na wysokich obcasach i o spiczastych noskach i wypucowała je do połysku. Na halkę, pieniącą się haftowanymi falbanami, włożyła powiewną suknię z rękawami do łokci, zieloną w białe kwiatki. Ojciec nie życzył sobie, by nosiła żałobę po nim. Jej kapelusz z dużym rondem zdobiły różowe róże i połyskliwe zielone liście. Ten strój uzupełniły długie rękawiczki z białego jedwabiu i szeroka srebrna bransoleta. Uznała, że jest za blada, trochę więc uróżowiła policzki i umalowała usta. Czuła się ładna, zbiegając ze schodów krokiem lekkim jak nigdy od długich miesięcy.
Mieszkała z ojcem w staroświeckim dwurodzinnym domu na Vincent Square, gdzie im obojgu było bardzo wygodnie. Miała talent do urządzania wnętrz, toteż nadała temu wynajmowanemu mieszkaniu wygląd przytulny i malowniczy. Z ulicy spojrzała na balkon, na którym stała samotnie w tamtą noc, gdy ojciec umarł. Z jakim uczuciem stanie na balkonie dzisiaj, już po doniosłej rozmowie? Znów serce jej załomotało. Bała się, że nie zdoła rozmawiać z panem Ernestem Whiteoakiem spokojnie i rzeczowo. Jaki on jest? Prawdopodobnie to zażywny jegomość i ma długie wąsy o sztywnych od fiksatuaru spiczastych końcach.
Weszła na pięterko omnibusu, który ciągnęły połyskliwe gniadosze. Ulice pyszniły się świeżą farbą i błyskami wypolerowanych mosiądzów. Na ulicznych rogach siedziały kwiaciarki. Jeśli wśród przechodniów byli jacyś obszarpani biedacy, to ona ich nie widziała. Patrzyła na kobiety, eleganckie, wymyślnie uczesane, w sukniach przeważnie z falbankami muskającymi chodnik, i na mężczyzn w surdutach i cylindrach, i na dzieci przy bonach w drodze do parku, objuczone jaskrawo pomalowanymi kołami i kijkami do ich popychania. A przecież to wszystko przesuwało się jak za mgłą, bo myślała tylko o tej rozmowie, która ma albo otworzyć przed nią daleką Kanadę, albo przekreślić ostatnią nadzieję na posadę guwernantki.
W Hotelu Browna powiedziano jej, że pan Whiteoak wyszedł, ale wkrótce wróci, i wprowadzono ją do niedużego saloniku, by tam na niego poczekała. Ledwie została sama, zaczęła nerwowo spacerować od ściany do ściany. Jak zawsze, w chwilach zdenerwowania przed spotkaniem z obcymi ludźmi, martwiła się, że jest za wysoka. Może lepiej usiąść i gdy pan Whiteoak wejdzie, wstać, nie prostując kolan. Usiadła, efektownie ułożyła fałdy sukni, splotła ręce na kolanach. Przyjrzała się obrazom wiszącym w tym saloniku, słuchała odgłosów hotelowego ruchu i na próżno usiłowała sobie przypomnieć bodaj strofkę jakiegokolwiek wiersza, żeby opanować nerwy. Trzęsła się tak, że białe kwiatki na jej sukni pląsały. Niechże ten człowiek przyjdzie wreszcie, niech już się to skończy. Z pewnością jest niski, tęgi, z pewnością ją zmrozi spojrzeniem. Gdy usłyszała jego kroki – bo instynktownie wyczuła, że to on – omal nie spadła z krzesła.
Ale pan Ernest Whiteoak okazał się zupełnie inny, niż go sobie wyobrażała. Wysoki, smukły, gładko ogolony, miał bardzo jasną cerę, łagodne niebieskie oczy i uspokajający uśmiech. Wszedł, zdejmując cylinder, zgrabny w świetnie skrojonym surducie, tym wytworniejszym, że z kwiatem w butonierce. Był mężczyzną około lat czterdziestu.
– Nie czekała pani, mam nadzieję, zbyt długo – powiedział. – Musiałem załatwić pewną sprawę. Jeśli się nie mylę, to pani…?
Urwał, zatrzymując się jak wryty na widok ślicznej Mary Wakefield. Chyba niemożliwe, żeby ta młoda dama ponętniejsza niż wszystkie piękności, które widział od rana na Regent Street, ubiegała się o posadę guwernantki.
– Tak – odpowiedziała drżącym głosem. – Chciałabym… bardzo mi zależy… nazywam się Mary Wakefield.
– Ach, miło mi, panno Wakefield. Zechce pani usiąść. – Zawahał się, po czym też usiadł na obitym czerwonym pluszem krześle, dosyć blisko jej krzesła.
Wniósł ze sobą spokój. Pomyślała o nim: wcielona życzliwość.
– Chyba pani wiadomo – zapytał – że ta posada łączy się z koniecznością wyjazdu do Kanady?
– Och, tak… ja bardzo chcę tam wyjechać.
– Można wiedzieć dlaczego?
– Chcę wyjechać z Anglii. Mój ojciec umarł parę miesięcy temu. Jestem… sama. Pociąga mnie nieznany kraj.
– Czy pani czuje się na siłach uczyć i wychowywać dwoje bardzo żywych dzieciaków w wieku siedmiu i dziewięciu lat?
– Och, oczywiście. Ja kocham dzieci.
– Świetnie. To przemiłe smyki. Syn i córka mojego brata. Chłopiec miał dwa latka, kiedy bratowa umarła. Ananas z niego, uprzedzam.
– Bardzo się cieszę.
Ernest Whiteoak spojrzał na nią bystro.
– Czy na pewno czuje się pani na siłach? Jakie ma pani doświadczenie?
Wyciągnęła świadectwo. Przeczytał je dwa razy.
– Naturalnie – rzekł, zwracając jej ten papier – doświadczenia ma pani niewiele. – Zmarszczył czoło, tak jakby się namyślał i nagle wyznał szczerze: – Wie pani, my naprawdę stoimy wobec dylematu. Moja matka… babka dzieci zaangażowała dla nich niemłodą wykwalifikowaną guwernantkę ze wszechmiar odpowiednią. Miejsce na statku zostało zarezerwowane. Ta pani miała się zabrać z naszymi przyjaciółmi, sąsiadami, którzy podjęli się zająć nią w czasie podróży i odwieźć ją do posiadłości mojego brata. Matka wyjechała do Devon do mojej siostry. Ja i mój starszy brat wyjeżdżamy za trzy dni do Paryża. Może więc pani sobie wyobrazić, w jakim jesteśmy kłopocie.
– Tak? – Mary słuchała raczej nieprzytomnie, ale starała się, żeby jej oczy wyrażały inteligentne zainteresowanie. – To co się stało z tą guwernantką?
– Złamała nogi – odpowiedział Ernest Whiteoak, ale ta odpowiedź zrobiła na niej takie wrażenie, że zastanowił się, czy jej nie zgorszył. Poprawił się: – Tak, obie dolne kończyny. Wpadła pod omnibus.
– No to… – Mary się zająknęła – kiedy się zrosną, ona przyjedzie do Kanady. To znaczy, ja mam być tylko tymczasowo.
– Ależ nie – zapewnił. – Jest dosyć wątpliwe, czy po tym wypadku będą jej dobrze służyć. A wszyscy uważamy, że na tej posadzie niezbędne są obie doskonałe.
O ile referencje Mary miała wątłe, o tyle nogi naprawdę godne podziwu. Rzekła z pośpiechem:
– Moje są.
Popatrzył na nią, nieco zdumiony, a potem wykrzyknął:
– To wspaniale!
Jakoś ta rozmowa o nogach zbliżyła ich do siebie. Skrępowanie zniknęło. Mary, już swobodna, uśmiechnęła się, pokazując swe równe białe zęby.
Na Jowisza, pomyślał Ernest Whiteoak, ona jest piękna!
– Sęk w tym – powiedział konfidencjonalnie – że musiałaby pani wyjechać za parę dni.
– Jeżeli o mnie chodzi – oświadczyła – to mogę wyjechać nawet jutro.
– No cóż, wolałbym, żeby moja matka tu była i sama powzięła decyzję.
Ale mówiąc to, Ernest był rad, że jego matki nie ma. Z całą pewnością babcia nie uznałaby tej uroczej istoty za odpowiednią opiekunkę dla wnucząt. Dzieci jednak będą nią oczarowane. I Filip będzie zachwycony jej delikatnością i ogładą. W tym właśnie momencie Ernest zdecydował się zaangażować Mary Wakefield. Z natury leniwy, nie chciał, by przygnębiała go myśl o dalszym szukaniu guwernantki.
Podał Mary wysokość kwartalnej pensji, powtórzył, że dzieci są przemiłe, chociaż żywe i na razie trochę rozpuszczone. Decydujące słowo nie padło, a przecież Mary wiedziała, że została przyjęta. Mogła odczytać to na jego twarzy, rozpromienionej, bo pozbył się kłopotu.
– Jestem pewny – powiedział po chwili – że Jalna się pani spodoba. Tak się nazywa nasza posiadłość. Ojciec był oficerem w Indiach, czterdzieści parę lat temu przeniósł się do Kanady z moją matką i siostrą, wtedy jeszcze niemowlęciem. Mój starszy brat urodził się w Quebecu. Potem ojciec kupił te tysiąc akrów w Ontario… właściwie puszczę dziewiczą i wybudował dom. Ja byłem pierwszym dzieckiem urodzonym w Jalnie – nadmienił z dumą i uśmiechnął się, widząc, że to należycie Mary zaimponowało. – Mój najmłodszy brat urodził się w osiem lat później. Właśnie on jest ojcem pani przyszłych uczniów i pozwolę sobie dodać, że to człowiek bardzo łatwy w pożyciu.
Jak balsam był dla Mary jego gawędziarski ton, całkowicie przywracając jej pewność siebie, którą straciła po poprzednich rozmowach w sprawie posady. Taka właśnie jest atmosfera Nowego Świata, orzekła w duchu, do tego tęsknię. Co on teraz mówi?
– Usiłujemy, panno Wakefield, zachowywać w Jalnie tradycje Starego Świata, nie zarażać się kołtuństwem i chełpliwością Nowego. Mamy sympatycznych sąsiadów. Mówię tak, jakbym tam mieszkał, chociaż mieszkamy ja, starszy brat i siostra, na stałe w Anglii i tylko składamy w Jalnie długie wizyty. Mam nadzieję, że kiedy następnym razem przyjadę, zastanę panią już zadomowioną, zżytą z dziećmi.
Czy kiedykolwiek zaangażował ktoś guwernantkę tak szarmancko? Och, jeżeli tamten pan Whiteoak w Kanadzie jest bodaj trochę podobny do tego pana Whiteoaka tutaj, czegóż więcej potrzeba do szczęścia? Wracając omnibusem na Vincent Square, Mary nie posiadała się z radości. Dzień był promienny, konie stukały kopytami wesoło, z daleka dolatywało dziarskie dudnienie orkiestry dętej, dźwięczał dzwonek staruszka ostrzącego noże. Wydawało się, że wszyscy przechodnie mają teraz twarze jaśniejsze i idą żwawiej. Podniecenie nie pozwalało jej się skupić. W jednej chwili przeżywała na nowo rozmowę z Ernestem Whiteoakiem, widziała jego regularne rysy, orli nos, uspokajający uśmiech, słyszała brzmienie głosu, a już w następnej wybiegała myślą do nieznanego kanadyjskiego domu, w którym będzie mieszkać, i wyobrażała sobie tamtego pana Whiteoaka, młodsze wydanie Ernesta, i dwoje uroczych aniołków uczepionych rąk ojca, i puszczę wszędzie wokoło, gdzie włóczą się do woli łosie, niedźwiedzie, wilki, nigdy jednak aż tak blisko Jalny, żeby były przerażające.
Gdy w końcu stanęła przed swoim domem na Vincent Square, popatrzyła na fasadę z dziwnym uczuciem obcości, jak gdyby ten dom usuwał się gdzieś w dal. Była jak łabędź płynący z nurtem coraz dalej od niebezpieczeństw i obaw.
Teraz, w trzy tygodnie potem, leżała w nowym łóżku w pokoju z kiśćmi bzu na ścianach. Co za piękna tapeta! I jak dobrze na tym tle wygląda Most Westchnień. Postanowiła po rozpakowaniu kufra postawić na parapecie kominka oprawione w ramki fotografie ojca i matki. Już tam stała owalna szklana gablota z kompozycją z woskowych kwiatów i owoców. Były to trzy czerwone róże, kiść winogron, trzy fioletowe śliwki, trzy dzikie jabłuszka, a na dnie leżało w piasku kilka morskich muszli jak małe rogi obfitości. Wczoraj, wchodząc do pokoju, od razu zauważyła tę ozdobę. Była podniecona, zmęczona podróżą, czuła na sobie zimny wzrok bladych oczu gospodyni, a jednak zapatrzyła się tam.
Gdy tylko zdjęła swój ciężki podróżny kapelusz i długi luźny płaszcz lodenowy, podeszła do kominka i obejrzała gablotkę. Nie spodziewała się, że w głębi Kanady zobaczy rzecz tak estetyczną, tak gustowną.
Przyjeżdżając do Jalny późnym wieczorem, została powitana tylko przez gospodynię, panią Nettleship. Ku swojej uldze, bo wiedziała, że wygląda marnie po nużącej podróży – zawsze wskutek zmęczenia ma fioletowe kręgi pod oczami, z czym sprawia wrażenie wątłej. Ale jednocześnie poczuła się zlekceważona. Tak żywo sobie wyobrażała, że powita ją wdowiec w średnim wieku, wysoki, smukły, dystyngowany, który, trzymając za ręce dwoje nieśmiałych dzieci, powie głosem takim samym, jak głos Ernesta Whiteoaka: „To są moje pociechy, panno Wakefield. Powierzam je pani opiece”. A tymczasem, gdy powóz się zatrzymał przed frontowymi drzwiami i gdy te drzwi się otworzyły – nie gościnnie na oścież, tylko opieszale – ukazała się w nich krępa postać pani Nettleship. Ona to wpuściła nową guwernantkę, po czym zatrzasnęła drzwi, jak gdyby dom był fortecą. W holu masywna mosiężna lampa naftowa rzucała łagodne światło na soczyście barwne kilimy, mahoniowe krzesła i piękne schody. Na wieszaku z inkrustowanym łbem lisa wisiało kilka kapeluszy, smycz i płaszcz nieprzemakalny. Pani Nettleship była w niebieskiej sukni w jakiś deseń i śnieżnobiałym fartuchu. Miała ufryzowane włosy koloru piasku i uśmiech jej zawierał chyba więcej kwasu niż niejedna, jak się to mówi, kwaśna mina. Oznajmiła:
– Pan Whiteoak jeszcze nie wrócił do domu, a nawet gdyby już tu był, myślę, że nie chciałby zobaczyć się z panią o tej porze. – Powiedziała to tak, jakby pociąg spóźnił się z winy Mary. Odwróciła się od niej do służącego, który wciągał jej kufer. – Nie tędy, Martin – skarciła go – wnieś to tylnymi drzwiami. – Tonem nieomal sugerowała, że należało tylnymi drzwiami wprowadzić też samą guwernantkę.
Martin łypnął okiem ponuro i wycofał się z kufrem.
– Pani jest głodna? – zapytała pani Nettleship, tak jakby odpowiedź twierdząca miała przepełnić miarę złego.
– Nie, och, nie, doprawdy. Dziękuję – odrzekła Mary, chociaż wiele by dała za talerz zupy.
– To dobrze – powiedziała pani Nettleship – bo ogień już wygaszony. Pani pewnie chce pójść od razu do swego pokoju?
– Chciałabym. Jestem… dosyć zmęczona.
– Wygląda pani jak cień w dwóch prześcieradłach – oświadczyła pani Nettleship zagadkowo. – Czy to zawsze?
– O Boże, nie! – Gniew wezbrał w Mary. – Proszę nie zapominać, że mam za sobą długą uciążliwą podróż. Na oceanie prawie przez cały czas cierpiałam na morską chorobę.
Pani Nettleship utkwiła wzrok w czubkach swych pantofli.
– Nigdy nie przeprawiałam się przez ocean – powiedziała. – Uważam, że należy siedzieć u siebie w kraju, zarabiać na życie tam, gdzie się przyszło na świat.
– Ale w jaki sposób ten kraj tutaj by się zaludnił, gdyby wszyscy siedzieli u siebie?
– Wystarczy tych, co tu przypłynęli na początku. Czas to skończyć.
– No, w każdym razie ja tu jestem. – Mary parsknęła śmiechem. Zastanowiła się, jakie stanowisko pani Nettleship piastuje w tym gospodarstwie domowym.
Nie musiała zastanawiać się długo. Wchodząc z nią do przeznaczonego dla niej pokoju, pani Nettleship splotła swe spiczaste małe ręce na brzuszku i wyjaśniła:
– Prowadzę dom panu Whiteoakowi, odkąd jego żona umarła, to znaczy od pięciu lat, i chciałabym potkać taką, której by to wychodziło lepiej. Pani tu będzie miała sporo ambarasu.
– Przypuszczam, że z dwojgiem dzieci może być ambaras.
Pani Nettleship uśmiechnęła się. Oczy jej zamigotały.
– Dla mnie te dzieci zrobią wszystko.
Mary pomyślała: Jesteś zazdrosna. Czujesz do mnie urazę o to, że przyjechałam. Rzecz normalna. Chyba nie było wypadku, żeby gospodyni w domu, gdzie nie ma pani, nie patrzyła na przyjazd guwernantki krzywo.
Jak gdyby czytając jej myśli, pani Nettleship uśmiechnęła się szerzej.
– Co do mnie – powiedziała – jestem kontenta, że pani przyjechała. Nie znoszę, jak dzieci kręcą mi się po kuchni. Oczywiście inna sprawa, kiedy pani starsza wróci z Europy. Ona ma silną wolę i na żadne głupoty nie pozwoli nikomu.
Rozgadała się z uśmiechem coraz szerszym na wargach coraz bledszych w miarę ich rozciągania. Dopiero wtedy, gdy Mary ziewnęła i powiedziała, że jest zmęczona, nastąpiło zakończenie tego monologu.
– Tutaj na drugim piętrze oprócz pani są dzieci. Więc lepiej niech pani nie hałasuje, bo się obudzą. Wstają wcześnie. My z Elizą mamy pokoje w suterenie. Chłodno latem, ciepło zimą. Musi pani tam do nas przychodzić.
Po odejściu gospodyni Mary jeszcze długo widziała jej uśmiech. Zupełnie tak, jakby szczerzył zęby kocur z bajki.
Położyła się spać, myśląc, że chyba jednak nie zaśnie. Wszystko było zbyt nowe, obce. Czarna cisza bezksiężycowej nocy napierała w otwarte okna. Wydawało się, że w tym nieznanym domu każdy pokój zbiera się w sobie po cichu do tego, żeby jutro pierwszy zrobić na nowo przybyłej wrażenie swym widokiem, wrazić się w pamięć, nie dać się nigdy zapomnieć. Choćby ona została tu tylko przez miesiąc, już nie będzie taką Mary, jaką była wczoraj. Ten dom, ta rodzina, której tylko jednego członka poznała, przecież odcisną jakieś swoje piętno, przecież zajmą jakieś miejsce w myślach.
Naciągnęła prześcieradło na głowę, żeby się ukryć, uchronić przed natarczywością tego domu. Gdzieś tu niedaleko śpią te dzieci. Chętnie by do nich zajrzała, zobaczyła je pogrążone we śnie, może by nawet ich dotknęła, dopóki śpią, i to by może dodało jej odwagi. Utraciła całą ufność we własne siły, podtrzymującą ją w czasie przygotowań do podróży i potem w drodze. Jest taka samotna. Cokolwiek się zdarzy, nikt jej nie pocieszy, nikt nie zatroszczy się o nią. Lodowato zimną falą ogarnęło ją uczucie osamotnienia. Osunęła się w odmęt i wyczerpana zasnęła. Obudziła się rano, gdy stary zegar w holu, stojący przy schodach, zaczął wybijać godzinę szóstą.
Zobaczyła, jak we mgle oceanu znika widmo statku, którym przypłynęła z Anglii. Zobaczyła nowy kraj i ten dom, zwany Jalną, niczym fortecę wśród pól i lasów. Usłyszała spontanicznie radosny gwizd ptaka kardynała nieomal zachłystującego się pełnią swego ptasiego życia. Usłyszała beczenie owiec i nagle śmiech małego chłopca – tego siedmiolatka – w sąsiednim pokoju, nie głośny, ale wyraźny, prawie zaraźliwy rechot żywiołowego rozbawienia. Po chwili doleciały z korytarza szybkie, lekkie kroki i coś walnęło w jej drzwi.
Zerwała się z łóżka, otworzyła drzwi na oścież. Na korytarzu nie było nikogo.DZIECI
Renny Whiteoak obudził się bardzo wesół w ten poranek. Z głębiny snu wypłynął jak jaskrawa rybka. Koszulę nocną miał niebieską, skórę jak mleko i jak róże, włosy połyskliwe, kasztanowate w smudze słońca padającej na łóżko w alkowie. Z alkowy rozejrzał się po dużym pokoju, gdzie wszystko należało do niego poza tym wszystkim, co należało do jego siostry, Meg. Półka z książkami, szafa z mnóstwem zabawek przeważnie już za dziecinnych, wędka, nakręcana lokomotywa chyba zepsuta, bo ostatnio nie dawała się nakręcić, skarbonka, do której wrzucał monety tylko wtedy, gdy mu kazano i od której kluczyk był u ojca. Za oknem falowała najwyższa gałąź srebrzystej brzozy na niebieskim tle nieba z obłokiem jak statek żaglowy. Było ciepło. Raptownym kopnięciem Renny odrzucił kołdrę i bezwiednie jak ryba ogonem machnął nogami w powietrzu. Tak wysoko podniósł je w blask słońca, że tylko do pasa pozostał w pościeli. Powtórzył to ćwiczenie wielokrotnie, przy czym coraz niżej osuwało się pod nim zagłębienie w materacu. Potem leżąc nieruchomo, przypomniał sobie, że w nocy przyjechała guwernantka Meg i pewnie śpi w sąsiednim pokoju. Uważał, że to guwernantka wyłącznie Meg. On miał za rok pojechać do internatu, tak jak pojechał niedawno jego przyjaciel, Maurycy Vaughan o dwa lata od niego starszy. Nie było w dogodnej odległości od ich domów żadnej szkoły, do której mogliby chodzić.
Przejęty przyjazdem guwernantki wyturlał się z łóżka i pomknął przez pokój do łóżka siostry. Meg zwinięta w pulchny kłębek, z jasnobrązowym warkoczem leżącym w poprzek poduszki spała w ciepłym dziewczyńskim odosobnieniu. Przysiadł na skraju łóżka i, tuląc twarz do jej twarzy, zaczął oddychać specjalnie głośno. Ich oddechy połączyły się, ciepłe i zdrowe niczym woń koniczyny w słońcu.
Zła, że ją obudził, Meg podciągnęła kolana do podbródka, zupełnie już kulista pod prześcieradłem. Czoło jej jak z białego atłasu zmarszczyło się gniewnie.
– Fora stąd! – Kopnęła brata, aż prześcieradło się zakotłowało.
– Meggie, słuchaj, twoja guwernantka już jest. Słyszałem w nocy jak przyjechała.
– Nie moja!
– Twoja.
– Nie. Tylko taka moja, jak twoja.
– Będzie twoja przez dużo lat.
Do tej chwili Meg miała oczy szczelnie zamknięte. Teraz je otworzyła. Były bardzo niebieskie.
– Widziałeś ją? – zapytała.
– Nie widziałem. Ale pani Nettleship przyszła z nią na górę. Słyszałem, jak rozmawiały. Powiedzieć ci, co mówiły? – Wciągnął bose stopy na skraj łóżka, oplótł rękami kolana.
Meg widząc przelotnie jego czarne podeszwy, syknęła:
– Złaź!
Zdziwił się.
– Dlaczego?
– Te twoje okropne nogi. Sam zobacz.
Odwrócił lewą stopę i obejrzał zgoła bez wrażenia.
– Ach, to.
– Nie wolno ci wchodzić do łóżka, kiedy jesteś brudny. Nie wolno ci biegać na bosaka. Gdyby tatuś wiedział…
– Dobrze, więc zejdę. Nic ci nie powiem.
Chwyciła go za połę nocnej koszuli.
– Nie obrażaj się. No, co mówiły? Powiedz.
– Stara Netla mówiła, że z nami jest ambaras i nie znosi, jak się jej kręcimy po kuchni i cieszy się, że ta guwernantka przyjechała.
– Niech mnie licho – powiedziała Meg.
– A ta guwernantka – ciągnął – mówiła tiu, tiu, tiu. Skry-go-wa-na. – Usłyszał kiedyś od ojca to określenie i użył go teraz imponująco.
– Już my ją skrygujemy – powiedziała Meg.
– Wiesz co – zaproponował – ubierzmy się zaraz, strzelmy czymś w jej drzwi i ucieknijmy.
Jeszcze nie nadeszły czasy szortów i pulowerów, krótkich sukienek i gołych łydek albo wygodnych dresów. Renny włożył podkoszulek, koszulę, spodnie na szelkach, z których to szelek był bardzo dumny, kurtkę, brązowe pończochy i sznurowane buciki. Meg ziewając, wbiła się w stanik, potem w nazywany żartobliwie „kołem inżyniera Ferrisa”, sztywny od fiszbinów gorsecik z podwiązkami, czarne pończochy, długie białe pantalony wykończone falbaną, nakrochmaloną białą halkę zapinaną na guziki z tyłu, plisowaną granatową spódniczkę z serży sięgającą poniżej kolan i białą bluzkę z płótna żaglowego, z nakrochmalonym marynarskim kołnierzykiem. A był to poranek upalnego czerwcowego dnia.
Kończąc się ubierać, Meg miała na nosie kropelki potu. Zanurzyła w dzbanku róg ręcznika i wyszorowała nim twarz, po czym wytarła drugim rogiem ręcznika. Przed przystąpieniem do najwstrętniejszego porannego zadania, czyli do mycia zębów zawahała się. Zdecydowała, że ich nie umyje. Ostatecznie to nie jest zwyczajny dzień. Niech zęby odpoczną. Ale pacierza sobie nie darowała. Uklękła przy łóżku, złożyła dłonie i zaczęła mamrotać:
Przyjmij, o Boże, me poranne modły.
Chroń mnie od grzechu, krzywd
i knowań podłych,
Daj mi świadomość, co Miłość Twa niesie,
Spraw, bym myślała o szczęściu
w Niebiesiech.
Po zmówieniu pacierza wstała, rozplotła włosy i przesunęła po nich szczotką sześć razy. Okrywając jej ramiona jak jasnobrązowa pelerynka, nabrały życia, gęste błyszczące w słonecznym blasku. Była już gotowa rozpocząć dzień. Renny leżał w poprzek łóżka ze swoim foksterierem w objęciach. Piesek miarowo lizał go w ucho.
– Nie mów do mnie – powiedział Renny. – Liczę liźnięcia. Sto osiem, sto dziewięć, sto…
– Licz – powiedziała. – Możesz tu zostać, ale ja idę. Chcę zjeść śniadanie, zanim ona zejdzie.
Skoczył na równe nogi. Podniósł z podłogi gumową piłkę. Gdy wyszli na korytarz, rzucił ją w drzwi pokoju guwernantki. I od razu chwycił siostrę za rękę, pociągnął w stronę schodów. Schody między drugim a pierwszym piętrem były strome i dosyć wąskie. Jeszcze niedawno schodzili z nich ostrożnie, powoli, krok za krokiem. Teraz nieomal dali susa na pierwsze piętro. Zatrzymali się. Cisza panowała wszędzie. Na palcach podeszli pod zamknięte drzwi pokoju ojca. Meg przyłożyła ucho do dziurki od klucza.
– Oddycha – szepnęła. – Niezupełnie chrapie.
– Daj posłuchać. – Renny zajął jej miejsce.
Wydawało im się, że ojciec jest tuż, tuż, chociaż oddzielały go te zamknięte drzwi. Był ogromną rzeczywistością w ich życiu, jego oddychanie miało większą wagę niż wrzask kogokolwiek innego. Babka, ilekroć wracała do domu, stawała się wielką postacią, a przecież ledwie znów wyjeżdżała w siną dal zamorskiej Anglii czy Irlandii, pozostawiała po sobie wspomnienie tylko jak krajobraz: góra, urwista ściana skalna, o której można nie myśleć, gdy się jest od niej daleko. Wizyty ciotki i stryjów, zawsze przywożących prezenty, bardzo ich cieszyły, ale zarazem łączyły się z upokorzeniem, bo byli krytykowani i pouczani, jak trzeba trzymać widelec i nieraz to, co powiedzieli, musieli powtarzać powoli, z należytym akcentem. Zwłaszcza na Renny’ego spadał grad krytycznych uwag. Stryjowie się dziwili: „Filipie, na Boga, ten chłopiec chamieje”.
– On bardzo chrapie – stwierdził Renny.
– Wcale nie. Jeżeli to jest dla ciebie chrapanie, to powinieneś słyszeć, jak chrapie stara Netla. (Tak nazywali panią Nettleship).
– Kiedy ty ją słyszałaś?
– Raz zasnęła po obiedzie. O tak chrapała. – Meg zacharkotała niesamowicie.
Przerażony foksterier się rozszczekał. Dzieci czmychnęły z pierwszego piętra na dół, piesek za nimi. Śmignęły przez hol i z tupotem po niepokrytych chodnikiem kuchennych schodach zbiegły do sutereny.
Tu panowała atmosfera nieskazitelności. Przy mniejszym stole pani Nettleship i Eliza jadły śniadanie, obie tak samo nieskazitelne, jak cała ta kuchnia. Poranne słońce, w którym jaśniał wyszorowany długi stół kuchenny, błyszczały wypolerowane pogrzebacze, szufle i szczypce do węgla i rzędy naczyń, na próżno przeszukiwało kąty, nie znajdując nigdzie ani odrobiny kurzu. W powietrzu unosił się apetyczny zapach boczku i grzanek. Foksterier od razu podbiegł do stolika i usiadł na podłodze przy krześle Elizy.
Normalnie pani Nettleship od razu wyprosiłaby dzieci z kuchni, ale w ten poranek litowała się nad nimi, co wyrażała ponurym kręceniem głową za każdym razem, kiedy na nich patrzyła.
– Biedactwa małe – szepnęła do Elizy. – Bez matki i znowu mają guwernantkę.
– Jejej – żałobnie jęknęła Eliza, ukradkiem dając pieskowi skórkę boczku.
Dzieci stały u stóp kuchennych schodów.
– Jaka ona jest? – zapytał Renny.
– Zobaczysz, zobaczysz – odpowiedziała pani Nettleship szyderczo. – Zajechała jak kokota. W życiu takiej nauczycielki nie widziałam.
– Co to znaczy kokota?
– Kokota to znaczy kokota.
– Aha. Umalowana.
– Możliwe, że nawet się maluje. Wystrojona tak modnie.
– To chyba miła – powiedziała Meg. – Lepsza niż tamte dwie.
– Nie dajcie się nabrać. Z niej chytra sztuka. Taka, co to miła w oczy, a za plecami obgaduje.
– Będzie skarżyć tatusiowi? – zmartwiła się Meg.
Renny podszedł. Wiedział, że pani Nettleship ma do niego słabość. Uśmiechnął się przymilnie.
– Ja chcę dzisiaj dżem truskawkowy z grzanką i boczek, i jajko sadzone. Owsianki nie. – Odchylił się, gdy go objęła i wysunęła ku jego twarzy wargi ściągnięte do cmoknięcia. Z rozmysłem połaskotał ją w kark. – Netla – prosił – dżem truskawkowy. Jajko sadzone. Dwa jajka sadzone. Owsianki nie.
Przymknęła oczy, ulegając. Meg przyglądała się temu spokojnie.
– A umyłeś się wczoraj wieczorem? – zapytała pani Nettleship po chwili. – Nogi miałeś upaćkane piaskiem, pamiętasz?
– Owszem – odpowiedział Renny, potwierdzając, że pamięta.
– Grzeczny chłopczyk. – Spojrzała nad stołem na Elizę, tak jakby mówiła: widzisz, jak on mnie kocha.
Coś w tym wymownym spojrzeniu sprawiło, że Eliza poczuła się nieswojo. Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Pani Nettleship przyjechała do Jalny z miasteczka oddalonego o sześćdziesiąt mil. Nikt nie znał jej przeszłości, nikt nie wiedział, czy jest mężatką, czy wdową. Tam w miasteczku przez osiem lat pracowała jako gospodyni u schorowanej starej damy, która w końcu umarła. Teraz od sześciu lat niezmordowanie, zwycięsko walczyła z brudem i nieładem w domu Filipa Whiteoaka, przy czym na swoją modłę szkoliła Elizę. Filip często mawiał, że lepszych służących niż te dwie nie mógłby sobie życzyć, ale dodawał, wzruszając ramionami: nie są to jednak tak zwane dobrotliwe duchy domowego ogniska.
– Chcesz zjeść śniadanie w kuchni? – zapytała pani Nettleship Renny’ego, ignorując Meg. – Pewnie długo nie będziesz już miał takiej możliwości.
Renny odpowiedział tylko głośnym szurnięciem krzesła, które sobie przysunął do stołu. Meg równie szybko przysunęła krzesło dla siebie. Pani Nettleship poleciła Elizie:
– Idź zasłać łóżka. Ja mu podam.
Oparty rękami o stół, żeby nie upaść, odchylony do tyłu z krzesłem stojącym tylko na dwóch nogach, Renny nadzorował przygotowania do uczty.
– Z tą Angielką tutaj tobie będzie gorzej niż twojej siostrze.
– Ja wyjadę do szkoły.
– Dopiero za rok – powiedziała drwiąco. – Przez ten czas ona może dobrze dać się we znaki.
– Niechby spróbowała.
Zaległo milczenie, gdy pani Nettleship skupiła uwagę na patelni. Postawiła przed Rennym talerz. Boczek i jajka jeszcze skwierczały.
– Najpierw się podaje paniom – powiedziała Meg.
Renny natychmiast pchnął talerz ku niej.
– Więc to dla ciebie.
Pani Nettleship gniewnie chwyciła go za przegub ręki.
– Dość tego! – krzyknęła. – Nie lubię, jak mi się ktoś wtrąca.
– On mówi, że dla mnie, więc to dla mnie – Meg się zawzięła.
– Nie w tej kuchni. Albo będzie tak, jak ja chcę, albo zjecie śniadanie na górze… z nią.
Wzrokiem pochwaliła Renny’ego, gdy zaatakował boczek. Pogłaskała go po głowie.
– Jak żywe węże te kosmyki! Tyś chyba dzisiaj nie dotknął ich szczotką.
Przyniosła talerz z jajkiem na boczku dla Meg. Zdawałoby się, że specjalnie okazuje jej obojętność. Słój z dżemem truskawkowym postawiła w zasięgu ręki chłopca.
– No – powiedziała, gdy skończyli jeść – pójdę po szczotkę i doprowadzę ci włosy do porządku, paniczu! Wytrzyjcie usta. Oboje macie serwetki.
Ledwie zniknęła na korytarzu prowadzącym do pokoi służbowych, dzieci chyłkiem pomknęły na kuchenne schody. Foksterier niecierpliwie chwytał je zębami za łydki. W holu wszyscy troje przestali się krępować. Popędzili dalej z głośnym śmiechem i szczekaniem. Drzwi frontowe były otwarte. Za drzwiami roztaczał się widok świeżej, jaskrawej zieleni. Przebiegli przez werandę.
– Kto pierwszy do bramy! – wrzasnął Renny.FILIP
W godzinę później Filip otworzył drzwi swojej sypialni. Wyszedł i cicho zamknął drzwi za sobą. Niespokojnie przesunął wzrokiem po schodach w górę, tam gdzie piętro wyżej spała nowa guwernantka jego syna i córki. Nie był nieśmiały, tylko ze zgrozą myślał już o komplikacjach, jakie ona prawie na pewno wniesie w jego życie. Dobrze pamiętał kłopoty z panną Turnbull, poprzednią guwernantką. Nadęta, przesadnie drobiazgowa, niemiła dla służących, nieracjonalnie (jego zdaniem) musztrująca dzieci, wciąż przychodziła do niego z jakimiś pretensjami. Niepomiernie ją gorszyło zachowywanie się zwierząt na farmie. Miał nadzieję, że ta nowa może pochodzi ze wsi. Ernest, rzecz szczególna, niewiele w swoim liście napisał o niej – tyle, że to osoba chyba przyzwoita, zupełnie rozsądna i że ma dobre referencje. Filip westchnął: teraz znów będzie musiał znosić obecność aż trzech obcych kobiet w domu. Ale cóż robić? Pani Nettleship nie potrafi należycie opiekować się małą dziewczynką. No, taki już los wdowca. Filip przywykł do swego wdowieństwa, nadal jednak nie mógł się oswoić z tym, że na niego spadają trudne domowe sprawy, którymi przedtem zajmowała się jego żona. Margaret zawsze wiedziała, czego chce, zawsze była pewna swojej racji… i często wpadała w gniew. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat, gdy umarła, z wiekiem pewnie by się utemperowała. Cudownie stawiała czoło humorom jego matki. Cudownie, ale to było i straszne zarazem. Matka – rozmyślał – znała ją od kołyski. Jeśli się kogoś zna tak długo, powinno się tego kogoś rozumieć. Tylko że z kobietami nigdy nic nie wiadomo.
Wyjął z kieszeni kamizelki złoty zegarek. Ściągnął swe pulchne wargi. Za mało czasu, żeby pójść do stajni przed śniadaniem. Nie ma co, trzeba już zasiąść do stołu z dziećmi i tą panną Wakefield, czym prędzej mieć to za sobą. Nadąsany jak rozpieszczony chłopiec, zszedł na dół i zajrzał w otwarte drzwi jadalni. Zobaczył na stole tylko dwa nakrycia. Nonszalancja zmieniła się w przestrach… Gdzie dzieci? Chyba nie będzie musiał jeść śniadania sam z tą guwernantką w jej pierwszy tutaj poranek? Wbiegł do jadalni i szarpnął sznurem dzwonka. Po chwili przyszła Eliza:
– Śniadanie, proszę pana? – zapytała.
– Elizo, gdzie są dzieci?
– Zjadły już i gdzieś poleciały.
– Niech Eliza ich poszuka. Albo nie… sam je wezwę. – Patrzył na pokojówkę żałośnie. – Elizo, gdzie jest ta guwernantka?
– W bibliotece. Chyba czeka na pana. – Widząc w jego oczach zaniepokojenie, nie zdołała powstrzymać uśmiechu. – Przyniosła tam książki, ołówki i papier.
– Tam!? – Zapatrzył się w dwuskrzydłowe drzwi oddzielające salonik zwany biblioteką od jadalni. To przecież pokój należący absolutnie do niego. Myśl o tym, że w jego bibliotece panoszy się jakieś obce babsko, wydała mu się nie do zniesienia. Już on jej powie, żeby tam nigdy nie wchodziła.
Wyszedł na dwór bocznymi drzwiami szeroko teraz otwartymi. Z zadowoleniem wdychając świeże poranne powietrze, sięgnął do kieszeni po gwizdek, który zawsze nosił przy sobie i na który dzieci reagowały prawie tak od razu, jak jego spaniele. Przytknął do ust ten kościany gwizdek na grubym srebrnym łańcuszku. Gwizdnął przeraźliwie i czekał. Gwizdnął drugi raz. Bez skutku. Zmarszczył lekko brwi i po głębokim wdechu gwizdnął jeszcze bardziej rozkazująco. Z sadu za domem, białego od przekwitłych jabłoni, sunęły szybko dwie postacie.
– Renny! – zawołał. – Meggie! – Zobaczył, jak Renny jego wędkę rzuca w wysoką trawę. – Widzę cię! – zawołał. – Oddaj wędkę!
Dzieci biegły do niego kłusem. Renny trzymał wędkę z żyłką rozhuśtaną tak, że haczyk był coraz bliżej buzi Meg.
– Patrz, co robisz, idioto mały! Uważaj na haczyk! – Filip już tracił cierpliwość.
Po chwili dzieci stanęły przed nim, zadzierając głowy, wpatrując się w jego twarz. Wziął wędkę i nawinął żyłkę na szpulę. Tęsknie pomyślał przy tym o wędkowaniu, o kilku dniach gdzieś nad wodą z dala od Jalny, kiedy ta nowa guwernantka będzie się zadomawiać.
– No – postawił wędkę pod ścianą. – Pójdziemy teraz przywitać się z panną Wakefield. Zaczną się lekcje, wiecie.
Duże niebieskie oczy Meg sposępniały. Oczy Renny’ego zwęziły się, jak gdyby coś go zabolało. Oboje ujęli ojca za ręce. Mając taką asystę, Filip poczuł przypływ sił przed poddaniem się ciężkiej próbie. Pochylił się i ucałował dzieci. Zauważył, że są potargane.
– Chwileczkę – powiedział.
Wyjął z kieszeni grzebyk w skórzanym futerale. Przyczesał gęste ciemnorude włosy Renny’ego, wykrzykując:
– Ale kołtuniastą masz czuprynę. Trzeba cię ostrzyc. Teraz ty, Meg. – Uznał, że jej włosów uczesać się nie da, więc tylko przegładził je trochę przy policzkach.
Wzniosła na niego ufny wzrok, zupełnie jak jego spaniele, gdy je szczotkował. Mam ładne dzieci, pomyślał, i dosyć inteligentne, nikt nie może temu zaprzeczyć.
Poprowadził ich do biblioteki.
Mary stała przy oknie. Odwróciła się na odgłos kroków, zaskoczona. Aż zbladła z wrażenia. Oto już ten moment – moment poznania pierwszego w życiu pracodawcy i przyszłych uczniów. Raptownie pojęła, że nie dorasta, nie nadaje się do tej pracy. Nigdy przecież nie była nauczycielką i właściwie co jej wiadomo o wychowywaniu dzieci? Nie wie nawet, czy potrafi współżyć z ludźmi. Wzięła się w karby, żeby nie wpaść w panikę, i spojrzała. Ogarnęło ją oszołomienie, spodziewała się zobaczyć wdowca w średnim wieku, trochę młodszego od pana Ernesta Whiteoaka. Jakoś zawsze jej się wydawało, że wszyscy wdowcy są niemłodzi i wszystkie dzieci to „nasi milusińscy”. Tymczasem stał przed nią uśmiechnięty młody mężczyzna – ledwie po trzydziestce – o najpiękniejszych niebieskich oczach, jakie w życiu widziała, i trzymał za ręce dwoje dzieci, które wcale na „milusińskich” nie wyglądały.
Filip powiedział:
– Przepraszam, panno Wakefield, że dałem na siebie czekać. Jestem Filip Whiteoak, a to Meg i Renny.
Podał jej rękę. Poczuła ciepło jego palców i trochę się uspokoiła.
Przywitała się z dziećmi. Okrągła buzia Meg wyrażała akurat tyle, co księżyc w pełni, ale sam ten brak wyrazu mógł świadczyć o wrogości. Błyszczące oczy Renny’ego napotkały jej wzrok ostrożnie. Chłopiec uśmiechnął się słabo, drętwo i natychmiast zacisnął usta. Filip zapytał, jak minęła podróż, po czym wszyscy przeszli do jadalni i usiedli przy stole. Filip i dzieci na zwykłych swych miejscach.
– Myśmy już jedli! – wykrzyknęła Meg. – Byłabym zapomniała.
– Tak, myśmy już jedli! Po co nam drugie pierwsze śniadanie, tatusiu? – Renny nagle parsknął piskliwym dziecięcym śmiechem. Zeskoczył z krzesła, podbiegł do ojca i zarzucił mu ręce na szyję.
– Ja mogę zjeść jeszcze trochę – powiedziała Meg. – Netla mi prawie nic nie dała.
Filip spojrzał na Mary. Oczy mu się śmiały.
– Przypuszczam – powiedział – że te wszystkie angielskie dzieci, które pani uczyła, zachowywały się bez zarzutu.
– Och nie! – A jeśli on teraz zapyta, ile było owych dzieci? Zrobiło jej się gorąco.
Eliza podała owsiankę i dzbanek z mlekiem. Tak tłustego mleka Mary nigdy dotąd nie widziała.
– Dziękuję – rzekła i zmusiła się do jedzenia. Nagle z ust Meg padło pytanie:
– Ile dzieci pani uczyła?
– Niewiele. Właściwie… tylko jedno… dotychczas.
– Czy to była dziewczynka?
– Tak.
– Długo pani u niej była?
Mary nabrała już pewności: ta mała wie, że ona coś kręci. Rumieńce jej pociemniały. Przywołując całą swoją godność, zwróciła się do Filipa:
– Chyba pan Ernest Whiteoak nie napisał panu, że ja mam duże doświadczenie. Nie zamierzałam wprowadzić go w błąd. Nie mam doświadczenia.
Uśmiechnął się wesoło.
– A jakżeby mogła pani mieć? W tak młodym wieku.
– Rzeczywiście – wyznała – przedstawiłam tylko jedno świadectwo.
– Tylko jedno! – wykrzyknęła Meg. Buzię jednak nadal miała bez wyrazu jak księżyc w pełni.
– Pst – uciszył ją Filip. – Jedz owsiankę.
– Nie chcę owsianki. Mówiłam, że zjadłabym jeszcze trochę. Ale nie owsiankę.
– Myślę – powiedziała Mary – że brat pana zaangażował mnie raczej z desperacji. Pan rozumie, ponieważ tamta pani złamała nogi.
Filip przytaknął ze współczuciem dla niedoszłej guwernantki, dzieci wybuchnęły śmiechem.
– Złamała nogi! – piszczał Renny. – Złamała obie nogi! To już jest do niczego! Zastrzelili ją?
– Ha ha ha ha! – Meg zahuśtała się z krzesłem. – Nigdy o takim złamaniu nie słyszałam. Proszę pani, naprawdę ją zastrzelili?
Mali barbarzyńcy, pomyślała Mary prawie zalękniona. Wydają się, ich ojciec też, tacy samowystarczalni, tacy pewni swojego gruntu pod nogami. Co się kryje w tym pogodnym uśmiechu młodego ojca? Gdy pchnął Renny’ego z powrotem na miejsce, zauważyła, że on ma ładne ręce i ładną głowę, jasne włosy, gęste, trochę rozwichrzone. Ale najbardziej ją ujmowały, ba, urzekały jego oczy – nie tym zagadkowym przeszywającym błyskiem, z jakim widziała w marzeniach piękne czarne oczy swego przyszłego męża, tylko łagodnością, szafirem pod ładnie zarysowanymi powiekami. Przestała jeść jajko w koszulce i z oczami przymkniętymi spróbowała znaleźć przymiotnik do określenia oczu Filipa Whiteoaka.
– Te dzieci to diablęta – powiedział Filip. – Będzie pani musiała diabelstwo z nich wypędzić.
– Dlaczego pani zamknęła oczy? – zapytała Meg.
– Żeby was nie widzieć – odpowiedział jej ojciec. – No, dość tych pytań. Nie odzywaj się, dopóki ciebie nie zagadniemy.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.