- W empik go
Saga rodu Whiteoaków 6 - Bracia Whiteoakowie - ebook
Saga rodu Whiteoaków 6 - Bracia Whiteoakowie - ebook
Klasyk sprzedany w 11 milionach egzemplarzy!
Renny i Meg zarządzają posiadłością w Jalnie i wychowują przyrodnich braci. Eden, Piers, Finch i Wakefield mają nie tylko odmienne zainteresowania, ale różnią się temperamentem i charakterem, więc opieka nad nimi to duże wyzwanie. Dodatkowym obciążeniem dla rodzeństwa jest niespodziewana wizyta kuzynki Dilly Warkworth. Jak przekonać ją, że nie powinna gościć w Jalnie zbyt długo? Czy dziewczyna zrozumie, że Renny nie widzi jej w roli swojej żony? ,,Bracia Whiteoakowie" to szósta część cyklu o rodzinie Filipa i Adeliny, można ją uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności sagi. Powieść z 1953 r. przypadnie do gustu czytelnikom przywiązującym się do barwnie opisanych bohaterów i amatorom narracji z wątkami historycznymi.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1061-5 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy Finch Whiteoak ubierał się tego dnia rano, spostrzegł zmianę w swoich rękach. Dziwne, że nie zauważył tego wcześniej. Nagle wydało mu się, że przez noc wydłużyły się, a cienkie palce były teraz delikatnie ukształtowane, kostki bardziej się zaznaczały, kciuki nabierały charakteru. Zaczęły wyglądać tak, jakby można je było zatrudnić do zrobienia czegoś ważnego. Uśmiechnął się na myśl, że miałby je wykorzystać do czegoś szczególnego. Zaraz jednak spoważniał i wyprostował się. Był to pierwszy dzień marca, jego piętnaste urodziny. Wydawało mu się normalne, że musiał się zmienić. Zastanawiał się, czy znajdzie u siebie zaczątki zarostu, ale gdy przesunął ręką po brodzie, poczuł, że jest gładka jak jajko. Z całą pewnością rósł szybko, gdyż rękawy jego marynarki i spodnie były za krótkie. Zastanawiając się nad swoimi ubraniami, nachmurzył się. Czy nigdy miałby nie dostać nowiutkiego ubrania? Zawsze miał nosić rzeczy, z których wyrósł jego brat Piers? Czy znajdzie się ktoś, kto by chciał dostać ubranie po Piersie? Na pewno nie on. Pragnął dostać ubranie absolutnie nowe.
Bieliznę zmieniano zawsze w niedzielę rano, skoro jednak to były jego urodziny, zmieni ją dzisiaj. Ściągnął skarpetki z dziurami na piętach i otworzył dolną szufladę zniszczonej komody, w której brakowało kilku drewnianych gałek do otwierania. Były tam skarpetki i bielizna. Bielizna skurczyła się w praniu, tak że kiedy wcisnął ją na siebie, z trudnością mógł się poruszać. By poczuć się wygodniej zrobił kilka ruchów, które miały rozciągnąć trykoty. Wyglądało to jednak tak śmiesznie, że jego brat Piers, który właśnie się obudził, zachichotał drwiąco. Piers wkrótce miał skończyć dziewiętnaście lat.
Finch zesztywniał i spytał:
– Co cię tak śmieszy?
– Ty.
– Ja? Co masz na myśli?
– Sam powinieneś wiedzieć.
Głos, który wydobył z siebie Finch, zabrzmiał doniośle:
– Nie jestem winien, że wszystko jest dla mnie o pięć rozmiarów za małe.
Piers odpowiedział uspokajająco:
– Nie, do diabła. I nie jesteś winien, że jesteś taką śmieszną figurą. Ale nie oczekuj, że nie będę się śmiał.
– Gdybyś miał odwagę, śmiałbyś się nawet z babci – padły gorzkie słowa.
– Mam pogodne usposobienie, a ty pomagasz mi w zachowaniu tej cechy.
– Zamknij się!
Piers oparł się na łokciu, twarz o bladoróżowym kolorycie nagle stała się poważna.
– Mam nadzieję, że nie zaczynasz być zuchwały?
Finch w milczeniu wkładał buty.
– Tak, czy nie?
– Nie – zamruczał Finch. Wiedział najlepiej, co by się stało, gdyby był zuchwały wobec Piersa. W każdym razie to były jego urodziny. Dobry humor jest konieczny. A może Piers ma dla niego prezent? Przypomniał sobie, że na poprzednie urodziny dał mu coś w prezencie. Co to było? Ależ tak, krawat. Do tej pory jest jednym z jego najlepszych krawatów. Pomyślał, że włoży go dzisiaj. Byłby to uprzejmy gest wobec Piersa. Przypomniałby mu, że dzisiaj są brata urodziny. Dziwne, że Piers do tej pory nie zrobił nic, żeby zaakcentować ten dzień. Przecież każdego roku dostawał od niego potężnego klapsa, a był to potworny klaps „na wzrost”, by urósł do następnych urodzin. Spojrzał na brata, sprawdzić, czy zauważył krawat, ale Piers wtulił się ponownie w poduszkę i zamknął oczy. Korzystał z tego, że nie musiał iść w sobotę do szkoły. Jego opalona twarz wyrażała rozkoszną beztroskę, która napełniała Fincha zazdrością, a jednocześnie nieufnością. Zazdrościł bratu, gdyż wiedział, że jemu nigdy nie uda się mieć takiej beztroskiej miny, a nie ufał, bo często beztroskie zachowanie ustępowało miejsca drwinom z młodszego brata.
Piętnaste urodziny stanowiły dla Fincha jakiś punkt zwrotny. Czuł, że się zmienił. Z przekroczeniem wieku piętnastu lat wiązała się pewna powaga. Przecież za sześć lat osiągnie pełnoletność. Zastanawiał się, jaki wtedy będzie. Zupełnie inny człowiek w porównaniu z tym, kim jest dzisiaj. Odciągnął do tyłu ramiona i wyprostował się. Ale tylko na chwilę. Prawdę mówiąc, to był zbyt wielki wysiłek z samego rana.
Cóż to był za poranek! Lodowaty deszcz uderzał o szyby, spadał w dół posępnymi strumyczkami, zbierając się na parapecie. Stare drzewo cedrowe tuż za oknem tak ociekało wodą, jakby je wyciągnięto z kałuży. Niemożliwe, aby deszcz mógł je aż tak zmoczyć. Za cedrem widział zamazane zarysy stajen i postać stajennego, który tam biegł. Tylko Benny, owczarek angielski spokojnie szedł do domu, jakby kpił z deszczu. Taki dzień na urodziny! A jednak czuł w sercu rozkoszny nastrój podniecenia.
Wylał do wiadra wodę, w której wieczorem Piers umył ręce. Nalał świeżej wody z dzbanka, z niechęcią zauważając wstrętną obwódkę na obrzeżu miski, w miejscach dokąd sięgała woda. Ochlapał świeżą, zimną wodą twarz, przesunął mokrymi rękami po prostych jasnobrązowych włosach i udał, że wyciąga ręce. Dlaczego, do diabła, Piers używa także jego ręcznika, kiedy ma swój, i do tego oba rzuca na podłogę? Zastanawiał się, czy powinien umyć zęby i zdecydował, że nie zrobi tego.
Bardzo by chciał, żeby ktoś dał mu w prezencie nowe szczotki do włosów i grzebień. Te, które miał, były w opłakanym stanie. Już nawet nie przypominał sobie, do kogo przedtem należały i jak długo były w jego posiadaniu, choć sięgał pamięcią daleko. Kiedy skończył zabiegi z włosami, wyglądały zupełnie ładnie, były wilgotne i lśniące, ale gdy już się ubrał, niesforny kosmyk przesunął się z właściwego miejsca i zwieszał się sztywno nad czołem. Wyczyścił paznokcie i wtedy z głębokim przekonaniem wyszedł na spotkanie swoich urodzin.
Na podeście zatrzymał się niepewnie, czy nie zajrzeć do śpiącego na wznak Edena. Zostawiał on zawsze szeroko otwarte drzwi do swego pokoju. Ramiona miał wyrzucone do góry, a włosy w kolorze jasnego złota rozsypały się na poduszce. Było coś w leżącym w tej pozycji Edenie, co sprawiało, że Finch poczuł się niezręcznie. Na twarzy brata odbijał się cień smutku. Chociaż gdy ktoś tak leżał głęboko uśpiony, to mógł od niego emanować pewien smutek. Jednakże na twarzy śpiącego Edena malowała się, jak mu się zdawało, głęboka pokora. Jakby było mu przykro, że po ostatniej sesji egzaminacyjnej zawieszono go na uniwersytecie na jeden semestr i że nigdy, przenigdy nie dopuści w przyszłości, by miało się powtórzyć coś tak złego. Oczywiście, gdy tylko otworzy oczy, wrażenie to zniknie i nie będzie zadowolony z zobaczenia Fincha z wlepionymi w niego oczyma. Finch przez moment zastanawiał się, czy Eden ma dla niego prezent.
W korytarzu spotkał swoją siostrę Meg, prowadzącą za rękę najmłodszego członka rodziny. Dlaczego niby miała go prowadzić, jakby ciągle jeszcze był oseskiem, choć w czerwcu skończy siedem lat? Dlaczego ubierała go, zadawała sobie tyle trudu z jego włosami i rozpieszczała go na wszystkie możliwe sposoby? Byli jeszcze inni, którym by się przydało trochę więcej uwagi niż jej doświad– czali.
– Ależ Finch, skarbie – odezwała się Meg z wyrzutem. – Co cię skłoniło do włożenia świątecznego ubrania? Mamy dopiero sobotę. Czy pomyliłeś dni tygodnia, skarbie?
Miał ochotę odkrzyknąć: To moje urodziny, czyż nie? Ma się prawo włożyć najlepsze ubranie z okazji urodzin! Nie powiedział jednak nic. Popatrzył tylko na nią z otwartymi ustami.
Mały Wakefield szarpnął rękę Meg.
– Chcę moje śniadanko. Moje śniadanko – powiedział jękliwym głosem przeznaczonym specjalnie dla siostry.
– Słuchaj, Finch – powiedziała Meg przekonująco. – Słuchaj, skarbie. Proszę cię, idź na górę i zdejm to ubranie. Dopiero zostało wyczyszczone i wyprasowane. Nie chcę, abyś znowu je poplamił. Bądź więc grzecznym chłopcem i posłuchaj mnie.
Finch odwrócił się na pięcie i pobiegł na górę. – W porządku – wykrzyknął łamiącym się z gniewu głosem. – Przebiorę się i zejdę na dół w starych łachach. Możesz być pewna.
Meg spojrzała na niego ze zdziwieniem w błękitnych oczach.
– Cóż to za humory, skarbie! Gdyby słyszał cię Renny, nie wiem, co by powiedział.
– Oberwałby kuksańca w ucho – wtrącił się Wakefield, zmieniając się od razu z maleństwa w nieznośnego chłopaka.
– Zamknij się! – krzyknął z góry Finch.
Teraz Wakefield zmienił się w prawdziwego urwisa.
– Sam się zamknij! – wrzasnął.
– Nie pozwolę na takie grubiaństwo u was obu – oznajmiła Meg. Mocniej chwyciła rękę małego chłopca i zaczęła schodzić ze schodów do holu.
Finch gorąco pragnął, by nie musiał przebierać się przy drwiących spojrzeniach Piersa. Na szczęście stwierdził, że Piers ocknął się tylko po to, by odwrócić się i teraz jego twarz przyciskała poduszkę. Jeszcze ciągle mocno spał, obejmując różowy policzek. Finch, trzęsąc się z gniewu, zrzucił marynarkę, kamizelkę i spodnie. Gdy opadły na ziemię, kopnął je z wściekłością. Wstydził się tego nastroju i zaniepokoił nim. Z szafy na ubrania wyciągnął najnędzniejsze spodnie z plamami z farby na kolanach i stary szary pulower z dziurami na łokciach. Jeśli Meg chce, by wyglądał nędznie na swoje urodziny, dostarczy jej tej przyjemności. Nie mógł jej zrozumieć. Zawsze gniewała się na niego za niechlujność, a teraz, kiedy zrobił wysiłek, by wyglądać porządnie, znowu była niezadowolona.
Deszcz nasilił się jeszcze bardziej. W jednym miejscu zaczął przeciekać sufit. A niech sobie przecieka. Meg będzie miała za swoje. Piers także, jak wejdzie w kałużę. Ale gdy znowu schodził na dół, już w połowie schodów pomyślał, że coś w nim szwankuje. Boże, pomyślał, gdybym zdecydował się popełnić morderstwo, nie byłbym w stanie skończyć z ofiarą. Zostawiłbym faceta na pół żywego. Pobiegł jeszcze raz na górę, opróżnił miednicę z wody i umieścił ją pod miejscem, skąd kapało. Stał bez ruchu, słuchając odgłosu kropli. Początkowo nie było nic słychać, ale kiedy zebrało się trochę wody, krople deszczu zaczęły spadać z przyjemnym odgłosem. Nie pojedyncze dźwięki, ale całe takty, jak początek melodii. Słuchał ze zwieszoną głową, zachwyt malował się w jego jasnych oczach.
Piers otworzył oczy, spojrzał na miskę z wodą i odwrócił się z jękiem.
W jadalni na dole cztery osoby z rodziny jadły śniadanie: Meg, która poprzestawała na herbacie i kawałeczku grzanki, mały Wakefield budujący miniaturowe przesmyki i jeziora w talerzu z płatkami owsianymi na mleku i dwaj wujowie Mikołaj i Ernest Whiteoakowie, którzy z apetytem jedli jajka na bekonie. Cała czwórka spojrzała na ukazującego się w drzwiach Fincha. Wujowie powitali go, ale nikt nie wspomniał o jego urodzinach. Gdy usiadł na krześle, opuściła go energia. Mikołaj i Ernest dalej prowadzili dyskusję o podwyżce podatków w Anglii po wojnie. Ponieważ spędzili tam większość życia, i to najbardziej przyjemny jego okres, choć małżeństwo Mikołaja z jego angielską żoną skończyło się rozwodem, ich zainteresowania i rozmowy często powracały do Londynu i dawnych przyjemnych tam przeżyć. W Londynie wyzbyli się swej ojcowizny, zostawili młodość i powrócili do Jalny, gdy skurczyły się ich konta bankowe. Spotkało ich serdeczne przyjęcie ze strony młodszego brata, Filipa, który odziedziczył majątek po ojcu.
Ernest w tym czasie dochodził do siedemdziesięciu lat, a Mikołaj zaledwie przekroczył siedemdziesiątkę. Byli bardzo przystojni, ich elegancja była niezwykła w tych czasach, choć Mikołaj godził się, by jego ciemne, przyprószone siwizną włosy były zbyt długie i trochę beztrosko pozwalał, aby z jego cygara spadał popiół. Ernest jednak nie raził żadnym zaniedbaniem w stroju i zawsze był gotowy mieć otwarte oczy na to, co się dzieje w świecie. Uważał siebie za intelektualistę i spędzał dużo czasu na czytaniu Szekspira i książek o nim, choć często się zdawało, że zapominał, co przeczytał. Mikołaj zupełnie dobrze grał na fortepianie i gdyby w młodości nie zajmowały go inne sprawy, mógłby zostać dobrym muzykiem. Miał teraz stare pianino w swoim pokoju i grał na nim prawie każdego wieczoru. Mówił, że mniej mu się podobało brzmienie fortepianu w salonie. Faktycznie miał lekko sztywne palce z powodu artretyzmu, a podagryczne kolano powodowało, że trochę kulał. Lubił jednak dobrze zjeść. Cała rodzina Whiteoaków lubiła dobrze zjeść, z wyjątkiem Meg, choć nawet ona mogła wymieść całą apetyczną zawartość tacy, gdy znalazła się sama w swoim pokoju.
Finch nałożył sobie gorącej owsianki z wazy i dolał mleka, co z uwagą obserwował Wakefield.
– Co tak się przyglądasz? – spytał Finch.
– Jesteś łakomy.
– Jedz owsiankę, skarbie – zainterweniowała Meg.
– Nie chcę jej jeść.
– Czy źle się czujesz? – Od razu głos Meg przybrał zaniepokojony ton. Badawczo przyglądała się jego szczupłej twarzyczce o bladej cerze.
– Dobrze by mu zrobiło, gdyby nikt nie zwracał na niego uwagi – odezwał się Mikołaj.
– Ależ wuju Mikołaju, wiesz przecież bardzo dobrze, że Wake nigdy by nie przeżył, gdybym tak o niego nie dbała.
– To z całą pewnością prawda – zgodził się Ernest.
Mały chłopiec rzucał omdlewające spojrzenia na każdego z obecnych, przypominając im, że jest wątły.
W holu dały się słyszeć szybkie kroki i do pokoju wszedł dziedzic Jalny, a za nim trzy psy, dwa spaniele i angielski owczarek.
– Psy – zawołała Meg. – Muszą być przemoczone.
– Nie one – odpowiedział dziedzic Jalny. – Wiedzą, że to nie jest pogoda odpowiednia dla psa. Nie ma co, to ohydny dzień.
Dotknął ręką ciepłej białej szyi siostry i po słowach porannego przywitania z wujami podszedł do swego miejsca w szczycie stołu. Psy z godnością ułożyły się z obu jego stron.
Ernest Whiteoak był wrażliwy. Nie tylko odczuwał przyjemne, pachnące świeżością mydło dziegciowe, emanujące od najstarszego bratanka, ale także słaby zapach stajni i charakterystyczną woń wilgotnej sierści psów. Wyjął chusteczkę i powąchał orzeźwiający zapach vapexu.
Renny szybko spojrzał na niego.
– Czy masz katar, wuju?
– Ależ nie. Mam trochę vapexu na chusteczce. Tylko ze względu na profilaktykę. Nic poza tym.
– Dobrze. – Renny nałożył sobie owsianki. – Ta pogoda sprzyja katarom, a jak powiedziałem, mamy ohydny dzień – dorzucił. Teraz zwrócił się do Fincha: – Domyślam się, że cieszysz się, iż nie musisz dzisiaj iść do szkoły. Mamy przecież sobotę.
Finch chciał krzyknąć: To moje urodziny, oto co mamy! I nikt nie jest na tyle przyzwoity, aby to pamiętać. Ale tylko wpatrywał się w swój talerz, wymrukując potwierdzenie.
Wuj Ernest popatrzył na niego z pewnym niezadowoleniem.
– Dobrze jest przyzwyczaić młodzież do wstawania rano w pogodnym nastroju. Ja nabrałem tego przyzwyczajenia przed wielu laty i stwierdziłem, że bardzo pomyślnie wpływa na moje zdrowie i na dobry nastrój całego otoczenia.
– Ależ tak, wuju Erneście – zgodziła się Meg. – Jesteś przykładem dla wszystkich.
– Ja jestem pogodny – zapiszczał Wakefield – ale nie mogę jeść tej owsianki. Czy chciałbyś ją zjeść, Finch?
Finch spojrzał na niego z ledwie stłumionym gniewem i markotnie zajął się swoją owsianką.
Mikołaj wytarł olbrzymią płócienną serwetką swoje opadające wąsy.
– Cieszę się, że zbliża się wiosna – powiedział.
– Ten deszcz rozpuści resztki śniegu – oznajmił Ernest.
– Jeżeli jednak będzie mróz – dodał Renny – będziemy mieli cholerne kłopoty.
Zwrócił się do Wakefielda:
– Urodziły się dzisiaj dwie owieczki, są w stodole.
– Och, czy mogę pójść z tobą i je zobaczyć?
– Tak – spojrzał serdecznie na małego braciszka. – Jeżeli zjesz śniadanie.
– Renny, czy sądzisz, że mógłbym dostać małego konika na urodziny?
Teraz, pomyślał Finch, przypomni im się! Teraz przypomni im się, że to są moje urodziny.
Ale to się wcale nie stało. Wszyscy zaczęli omawiać sprawę kuca dla Wakefielda, jak gdyby to była sprawa wielkiej wagi. Wragge, służący, który w czasie wojny był ordynansem Renny’ego, i przyjechawszy z nim w 1919 roku, zapewnił sobie stałe miejsce w Jalnie, żeniąc się z kucharką, przyniósł teraz półmisek z jajkami na bekonie. Był to niski, żylasty człowiek, który do swoich domowych obowiązków dodawał beztroski humor. Mówił z akcentem londyńskim, a w stosunku do Renny’ego przejawiał niewzruszone przywiązanie. Poufale nazywano go w domu Rags.
W tym czasie Renny Whiteoak miał trzydzieści siedem lat. Był wysoki, szczupły, jego głowa zakończona gęstymi ciemnorudymi włosami była pięknie ukształtowana. Wiatr i słońce uczyniły jego skórę ogorzałą, a brązowe oczy miały zatroskany wyraz, jak gdyby do tej pory życie przyniosło mu niemało kłopotów, a był przygotowany na więcej. Brwi, wydatny szczegół jego twarzy, marszczyły się albo unosiły; ich nagłe poruszenie, jakby niezależne względem siebie, ukazywało gniew, konsternację czy dobry humor. Podniósł je teraz, widząc, że do pokoju wchodzą Eden i Piers i spojrzał na zegarek.
– Przepraszam – odezwał się Eden, schylając się, by pocałować siostrę.
– Tak naprawdę, to nie spóźniłeś się, tylko że owsianka będzie zimna.
– Ratujcie mnie przed nią, gorącą czy zimną. Dzień dobry wszystkim.
Uśmiechnął się do wszystkich za stołem i usiadł po lewej stronie najstarszego brata, który podając mu jajka na bekonie, powiedział:
– Ja tylko patrzyłem na jego ubranie.
Nie było wątpliwości, że Eden włożył spodnie i marynarkę na pidżamę.
– Gdybym zjawił się przy stole w takim stroju jako młody człowiek – zrobił uwagę Mikołaj – mój ojciec kazałby mi wyjść z pokoju.
Na to wspomnienie spojrzał z dumą na portret przystojnego oficera huzarów w mundurze. Wisiał on nad kredensem obok wizerunku jego małżonki. Dominująca obecność tego portretu, namalowanego w Londynie przed siedemdziesięciu laty, robiła wrażenie nawet na drugim pokoleniu Whiteoaków urodzonych w Kanadzie. We wczesnym dzieciństwie ulegali czarowi wspaniałego munduru, a gdy podrośli, wskazywano im dziadka jako wzór oficera brytyjskiego, niezachwianego w dyscyplinie, szybkiego w podejmowaniu decyzji, nieugiętego w słusznych sprawach. Jego energii dorównywała jedynie siła charakteru. Nikt nie wspominał o jego słabostkach, które zresztą były czarujące.
Eden nerwowym ruchem wzruszył ramionami i powiedział:
– Był służbistą. Nie pasowałby do naszych czasów.
– Masz szczęście – odezwał się wuj Ernest – że moja matka nie usłyszała tej uwagi.
– Nie chciałem być niegrzeczny, wuju Erneście, ale wiesz, że życie się zmieniło. Szczególnie po wojnie.
– Na gorsze – wtrącił Mikołaj. – Jeśli chodzi o młodzież.
Eden odłożył nóż i widelec i się roześmiał. Spojrzał przez stół na stryja swymi błękitnymi oczyma, w których zalśniło ironiczne rozbawienie.
– Przyznaj się, wuju Mikołaju, czy zawsze postępowałeś jak dobrze wychowany człowiek?
– Byłem ludzki.
– Ja też i to bardzo.
– To nie ma nic wspólnego z przyjściem na śniadanie w pidżamie i z potarganymi włosami.
– Właśnie powiedziałeś, jak wszystko się zmieniło.
– Nie tak bardzo.
Teraz zabrał głos Renny:
– Tylko powiedz słówko, wuju Mikołaju, a dopilnuję, by poszedł na górę i się ubrał.
– Ależ nie. Niech Meg zdecyduje. Jeśli jej to nie przeszkadza…
Eden przechylił się do tyłu, uśmiechając się do wszystkich po kolei.
– Nie, nie, w najmniejszym stopniu mi to nie przeszkadza – wykrzyknęła Meg. – Eden wygląda bardzo ładnie bez względu na to, co ma na sobie.
– Dziękuję, kochana Meggie. Nie zniósłbym tego, gdybym musiał iść na górę i uporządkować swój wygląd jak mały chłopiec. – Zabrał się energicznie do jajek na bekonie, zajadając je z apetytem.
Finch zaś myślał: Jak to się stało, że jest właśnie taki? Może go nie obchodzi, co mówią inni? Czy może jest tak cholernie dumny? Jednakże nieraz widział Edena bardziej zachmurzonego, niż to się zdarzało pozostałym braciom. Jeśli jednak Eden wyglądał tak ponuro w jego oczach, to trudno było mu się domyślić, jaki był tego powód. Jakiś rok temu pozostał obojętny, gdy wokół niego szalała burza, a jednak Finch słyszał, jak w środku nocy przemierzał wzdłuż i wszerz swój pokój. Być może bardziej odczuwał wszystko, niż to okazywał.
Mikołaj musiał także myśleć o tym, bo zwrócił się do Edena:
– Oczywiście słyszałeś, że wyrzucono mnie z Oksfordu?
– Tak i nie masz pojęcia wuju, jak tym zdobyłeś moje serce.
– Dziadek – wtrącił Renny, wpatrując się w twarz Edena – miał więcej pieniędzy do wyrzucenia niż ja.
Renny wziął na siebie obowiązek wychowania i wykształcenia swoich przyrodnich braci i był dla nich ojcem. Uśmiech zamarł na twarzy Edena. Jego uśmiech zawsze krył cień bólu i teraz ból pogłębił się, zanim jeszcze zamarł uśmiech. Ernest spojrzał na niego ze współczuciem i zaczął rozmawiać o pogodzie, która się znacznie pogorszyła. Deszcz z wściekłością zacinał teraz na szybach okiennych, tworząc mur między zgromadzonymi w pokoju i ponurym światem na zewnątrz. Nikt, kto nie był zmuszony, nie odważyłby się wyjść na dwór w taki dzień.
Ze stołu znikały grubo smarowane masłem grzanki z marmoladą pomarańczową, ponownie wypełniano i opróżniano olbrzymi srebrny dzbanek do herbaty. Tymczasem szyby trzęsły się w ramach, a z dachu spadał deszcz, wymywając ostatnie resztki śniegu, które pozostały jeszcze po północnej stronie. Wragge z ceremonialną miną, jakby dokonywał żonglerskiej sztuczki, pokazując rodzinie coś, czego jeszcze nie widzieli, otworzył składane drzwi prowadzące do gabinetu, nazywanego z pompą biblioteką, choć na półkach nie było nawet stu książek. Mikołaj, Ernest i Eden trzymali własne książki w swoich pokojach. Jedna z półek w tym pokoju była wypełniona książkami o hodowli koni rasowych; opiece nad nimi w zdrowiu i chorobie; historii konkursów o Wielką Krajową Nagrodę; były też książki o sędziowaniu na zawodach hipicznych i o trenowaniu koni. Była tu tylko część książek i czasopism na ten temat, które z wielkim zainteresowaniem czytał pan domu. Wiele było jeszcze w kantorku, w stajni albo zaśmiecały półki jego szaf na ubrania.
– Zimno tutaj – zauważył Ernest, rzucając okiem na kominek. – Wieje wschodni wiatr.
– Jeśli jest wschodni wiatr, kominek będzie dymił – powiedział jego brat.
– Wiatr wieje od południa – oznajmiła Meg – wprost od jeziora.
– Jestem przekonany, że od wschodu – upierał się Ernest.
– Jeśli od wschodu, to kominek będzie dymił jak diabli – rzekł Renny.
– Od południa – powiedziała Meg. – Finch, wyjdź na werandę i zobacz, czy wiatr jest południowy.
Wszyscy spojrzeli na Fincha, jakby nagle stał się interesujący. Odpowiedział im zadzierżystym spojrzeniem.
Dlaczego to on właśnie miałby wyjść w deszczową zimną pogodę, by stwierdzić, z której strony wieje wiatr? I to w swoje urodziny!
– Wieje ze wschodu – zamruczał. Nie chciał, by zapalono ogień na kominku, gdyż prawdopodobnie wysłano by go po drzewo. To jego zawsze wysyłano, by wykonał przykre zadania.
– Rusz się! – rozkazał Renny, podnosząc jedną brew.
Finch wyszedł do holu z ponurą miną i otworzył frontowe drzwi wprost na podmuch wiatru. Gdy znalazł się na werandzie, z głośnym trzaśnięciem zamknął je za sobą. Był tam lodowaty, ociekający zimnym deszczem świat; deszcz i wiatr huczały wokoło. Ciężkie gałęzie wiecznie zielonych drzew kołysały się bez sensu, gołe konary klonów i brzóz, słabo widoczne w deszczu, zdawały się absurdalne, jak gdyby nigdy już nie miały się ożywić. Ich soki tkwiły w korzeniach, a korzenie przywarły do mokrej gliny w obawie, że wiatr je wyrwie. Gdzie się podziały ptaki? Czy może schowały się głęboko w rozmokłej ziemi razem z dżdżownicami, które wiedzą, że nadchodzi wiosna? Pierwszy marca – jego urodziny i nikt nie uznał, że warto było to odnotować! Nic go nie obchodziło, z której strony wieje wiatr. Niech sobie wieje. Niech rozwali kominek.
Drzwi otworzyły się i zamknęły. Stanął przy nim Renny.
– Co się z tobą dzieje, Finch? – spytał. – Ile potrzeba ci czasu, by stwierdzić, z której strony wieje wiatr?
– Wieje ze wszystkich stron – burknął Finch, stojąc w miejscu, gdzie deszcz oblewał go z całą siłą.
– To miły sposób postępowania i do tego w twoje urodziny.
Wreszcie padły te słowa. Wreszcie wymieniono ten dzień. Ale jak? W jaki sposób! Rzucono to w niego z pretensją. Renny także cofnął się, jakby żałował, że to powiedział. Niewątpliwie przykro mu było, że wspomniał o tym, bo nie miał dla niego prezentu. Teraz powiedział do Fincha:
– Wiatr pędzi deszcz na werandę, to znaczy jest południowy. Możemy rozpalić ogień. Wejdź do środka.
Z uśmiechem wziął Fincha za ramię i poprowadził go do biblioteki.
– Wiatr wieje prosto z południa – oświadczył. – Przynieś parę polan, Finch. – Sam ukląkł przed kominkiem, zgniótł gazetę i wziął garść rozpałek z małej zniszczonej skrzynki.
Finch z drwami wziętymi z sutereny ciężko pokonywał schody w górę, jak gdyby polana były z ołowiu. Pod drzwiami, znajdującego się naprzeciw jadalni, pokoju babki zastanowił się, czy będzie pamiętała o jego urodzinach. Przecież robiła zawsze dużo szumu, jeśli chodziło o jej urodziny. Z pewnością mogła pomyśleć o innych ludziach. Kiedy tak stał z oczami utkwionymi w te drzwi, usłyszał stukanie laski o podłogę jej sypialnego pokoju i głos babki:
– Wejdź.
Nie powinien wchodzić do jej pokoju z naręczem drzewa, ale w jej głosie brzmiał nakazujący ton, że oczywiście na takie wezwanie należało natychmiast przybiec. Stanął bez ruchu, nie wiedząc co zrobić.
Znowu zawołała, tym razem ostrzej:
– Wejdź!
Przytrzymując lewym ramieniem przy piersiach sześć polan, których słodki zapach sosnowy wypełniał mu nozdrza, ostrożnie uchylił drzwi i wsunął przez nie głowę. W tym pokoju istniał inny świat, świat kogoś bardzo leciwego. Ciężkie ciemne story zasłaniały okna, a nieruchome powietrze przenikał zapach drzewa sandałowego, kamfory i oliwki do włosów. Z półmroku wyłaniał się jaśniejszy kształt łóżka, a na poduszce okryta nocnym czepkiem głowa.
– Które to z was? – usłyszał stary, ale dźwięczny głos.
– Finch, babciu.
– Wejdź więc i wpuść trochę światła.
– Nie… mogę. Wrócę tutaj i zrobię to.
– Teraz.
– Ależ babciu, niosę naręcze drzewa.
– Połóż je na podłodze i wejdź.
Głos Fincha zabrzmiał udręką:
– Babciu, to zbrudzi twój dywan, a ja powinienem zanieść te polana Renny’emu na ogień do kominka.
To jej wystarczyło. Jeśli to miała być ostra próba, czyje życzenie należało najpierw spełnić, to była gotowa stanąć w szranki.
– Połóż drzewo na podłodze! – rozkazała, a on zobaczył, że z trudem próbowała usiąść.
Ostrożnie położył polana na progu i podszedł do niej. Podpierała się na łokciu. Zachichotała, jakby to małe zwycięstwo sprawiło jej ogromną przyjemność.
– Pocałuj mnie – powiedziała.
Objął ramieniem staruszkę ubraną w grubą bawełnianą koszulę ozdobioną bogatym haftem i uścisnął ją. Właśnie to sprawiało jej przyjemność, mocny uścisk i serdeczny pocałunek ze strony synów i wnuków. Miało to dodawać jej nowego życia. Miała dziewięćdziesiąt osiem lat. Obejmowała go zadziwiająco silnym ramieniem.
– Teraz rozsuń zasłony.
– Mamy straszną pogodę, babciu. Trudno wyobrazić sobie gorszy dzień o tej porze roku.
– Jaka to pora? To znaczy jaką mamy dzisiaj datę?
– Pierwszego marca.
Odsłonił story, ukazując zalane lodowatym deszczem okna. Wichura zginała gołe gałęzie starego krzaka bzu.
– Zatem pierwszy marca. – I głosem rozwścieczonego lwa dodała jeszcze: – No tak, cóż to za dzień na…
Zaraz to powie? Cóż to za dzień na twoje urodziny. Ale powiedziała tylko:
– Podsuń mi poduszki pod plecy. Podeprzyj mnie. – Kichnęła, jakby miała katar.
Wsunął jej pod plecy ogromną puchową poduszkę i wlepionym w nią chciwym wzrokiem błagał ją. Moje urodziny, prosiło jego serce, nie zapomnij o urodzinach, babciu… Jak jednak można było oczekiwać, by prawie stuletnia staruszka miała pamiętać o jego urodzinach?
Po podsunięciu poduszek spojrzał w jej twarz. Zapamiętał ją sobie od czasu, gdy zaledwie przestał być niemowlęciem, a zawsze czarowała go. Ciemne oczy były takie żywe, nos tak wpaniale sklepiony, z samego układu rysów wyłaniała się odwaga, nawet zuchwalstwo, tak że choć była bezzębna, narzucała uznanie dla swojej wyższości. W tej twarzy malowała się także przebiegłość. Mogła to być chytrość starej królowej zaprawionej w intrygach dworskich. Jej królestwem była Jalna. Poza otaczającą dom okolicą niewiele ją znano. Zapomniano o niej w Irlandii, gdzie spędziła młodość; nie pamiętano też jej w Indiach, gdzie w Wojskowym Ośrodku Brytyjskim przebywała przez pierwsze trzy lata swego szczęśliwego małżeństwa.
– Zęby – zażądała – podaj mi moje zęby.
Dwie protezy znajdowały się w szklance z wodą na stoliku nocnym. Finch trzymał je przed nią, dopóki ich nie odebrała, nie ukrywając radosnego oczekiwania. Teraz z głośnym trzaskiem umieściła najpierw jedną protezę, potem drugą.
– Dobrze – odezwała się – a teraz…
Przerwał jej jednak głos najstarszego wnuka:
– Finch, co do diabła tam robisz?
– O Boże, drwa – zajęczał Finch.
Renny wielkimi krokami mijał hol. Zanim Finch mógł go uprzedzić, był już przy drzwiach pokoju babki i potknął się o polana, i nieomal nie wpadł na łóżko. Stara Adelina Whiteoak wyciągnęła do niego ręce.
– Coś takiego, cóż to za wejście? Cóż to za niezgrabiasz! Czy nie możesz spojrzeć, gdzie stawiasz nogi?
Wiedziała, że to ona była winna, złagodziła więc jego wybuch gniewu, obejmując go obu ramionami. Jeszcze go przytulała mocno, w czasie gdy Finch zbierał drwa. Z Renny’ego czerpała siłę.
Finch zobaczył, że drzewo na podpałkę pali się wesoło a rodzina siedzi spokojnie wokół ognia. Meg robiła coś na drutach dla Wakefielda.
– Pozwól mi dorzucić drzewa – błagał chłopiec.
Finch szorstko odepchnął go, nakładając do ognia polana, ostrożnie i prawie pieszczotliwie. Cieszył go delikatny zapach drzewa. Wakefield przycupnął tuż koło niego, ogień odbijał się w jego wielkich brązowych oczach. Wyciągnął rączki do ognia. Finch nagle poczuł chęć przytulenia go. Podniósł brata i przycisnął do siebie; uradowany z jego słabości, znajdował w tym fizyczne zaspokojenie.
Patrząc na nich, Meg promieniała.
Wakefield wyszeptał:
– To twoje urodziny, Finch. Przecież wiem – spoglądał figlarnie na brata.
Finch gwałtownie postawił go na nogi.
– Zapomnij o tym – powiedział.
W drzwiach ukazał się Renny. Stanowczym głosem zwrócił się do Meg:
– Babcia się obudziła. Zadzwoniłem, by podano jej śniadanie. Czy możesz do niej pójść?
Meg natychmiast wstała. Brakowało jej paru miesięcy do trzydziestu dziewięciu lat, ale już miała figurę matrony i na skroniach siwe pasma w brązowych włosach. Uśmiech jej był szczególnie słodki, ale nie ukrywał uporu. Była oddana swemu bratu i młodszym braciom przyrodnim, a cale sąsiedztwo uważało ją za wzór siostry, siostrzenicy i wnuczki.
Przed kominkiem leżały wyciągnięte spaniele, a teraz weszły do pokoju jeszcze dwa zwierzaki, mijając z dumnymi minami stojącą na progu Meg. Był to yorkshire terier Nip należący do Mikołaja i bury kot Sasza, własność Ernesta. Każde z nich skierowało się do swego właściciela. Nip wdrapał się na kolana Mikołaja, Sasza zaś wdzięcznym krokiem dosięgnęła najpierw piersi, a potem ramienia Ernesta, ocierając się mordką o jego twarz.
– Szczęściarz – odezwał się Mikołaj.
– To doskonały dzień do nauki – powiedział Ernest. – Przynieście tutaj książki, chłopcy, do ognia.
– Świetny pomysł – zgodził się Piers. – Ścigajmy się, Eden. Kto będzie pierwszy? – Jak strzała wystrzelona z łuku popędzili do holu i minęli dwa zakręty schodów. Eden biegł lekko, z tak ochoczym wdziękiem, że trudno było uwierzyć, że przed chwilą był tak rozleniwiony jak Sasza.
Mikołaj napełniał fajkę, Ernest zagłębił się w porannej gazecie. Renny wkładał płaszcz nieprzemakalny. Wragge szykował się do zaniesienia tacy ze śniadaniem do pokoju Adeliny, skąd dochodziła sympatyczna rozmowa z Meg na temat pogody. Babka mówiła:
– Właśnie w takim dniu się urodził. Dobrze to pamiętam. A bóle porodowe jego matki trwały sześć godzin.
Meg przerwała:
– Ciii. Jest tuż za drzwiami. Usłyszy babcię. W tym momencie głośnymi przekleństwami w języku hindu włączyła się papuga babki. Starsza pani chętnie uznałaby, że to było skierowane przeciw pogodzie.
– Biedny Boney, biedny Boney! – wykrzyknęła babka. – Jakżeż on nie lubi tutejszego klimatu. Ja też.
Usłyszano głos Wragge’a:
– Śniadanie, jaśnie pani.
– Świetnie. Jestem gotowa – odpowiedziała z zapałem.
Finch, którego serce zatrzymało się na wzmiankę o urodzinach, teraz powoli schodził po schodach.
O co wszystkim chodzi? Dlaczego okazali się dla niego tak nieczuli? Na czternaste urodziny byli całkiem przyzwoici. Co się stało? Nie był przecież w niełasce, w szkole nie było na niego skarg. A jednak nie dostał żadnego prezentu, nie skierowano nawet do niego życzeń pomyślności. Trzy razy mówiono o tym i zaraz zapadało milczenie, jakby zasłużył na taką niełaskę. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że nie był tak miły, jak inni chłopcy, ale nie miało sensu ciągłe mu o tym przypominanie. Nie było sensu – nie było sensu w tym wszystkim. Ten świat jest bez sensu. Trudno się w nim połapać. Zastanawiał się, jak to wytrzyma przez następne pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat – a jeśli będzie żył tak długo jak babcia, przez osiemdziesiąt lat. Chociaż pewnie umrze młodo. Tak, był niemal pewny, że umrze młodo.
Zajrzał do pokoju, który dzielił z Piersem. Pokojówka Bessie ścieliła łóżko. Zręcznymi ruchami pulchnych różowych rąk prostowała prześcieradła. Chciał, aby powiedziała mu coś uprzejmego, ale ona tylko uśmiechała się do siebie – zajęta swymi myślami. Był sam, jak zapewne niewielu ludzi…
Na końcu poddasza był długi, wąski schowek na walizki, gdzie trzymano kufry, wiekowe ubrania, stare czasopisma, koszyki na prowianty z okazji wycieczek, klatki, sprzęt do łowienia ryb i setki różnych rupieci. Był tam kufer skórzany z mosiężnymi okuciami, w którym przechowywano wspaniały mundur dziadka. Każdej wiosny odbywała się ceremonia, gdy zawartość tego kufra wynoszono na trawnik na tyłach domu, wieszano na sznurze do suszenia bielizny i wietrzono. Przewodziła tej ceremonii zawsze babka, podtrzymywana pod ramię przez jednego z wnuków. Wykrzykiwała wtedy swym ochrypłym starczym głosem, który kiedyś był najbardziej melodyjnym głosem w Irlandii.
– Ależ on był przystojny! Teraz nie spotyka się takich mężczyzn. A nawet w jego czasach. Jak na niego spoglądały kobiety! Ja go jednak zachowałam dla siebie… Czy dobrały się może do niego mole, Mikołaju? Pokaż mi… Dzięki Bogu, nie… Niech dotknę sukna ręką… Och!… – I do oczu napływały jej łzy.
Finch położył rękę na kufrze, gdzie trzymano suknię ślubną i welon jego matki. Zastanawiał się, kto miał klucz od tego kufra. Pewnie Meg. Dlaczego mu nigdy nie pokazano tych rzeczy? Miał takie samo prawo pogrążać się w żalu nad smutnymi pamiątkami jak każdy inny. Matka umarła wkrótce po urodzeniu Wakefielda, a jego urodzenie też nie było dla niej łatwe. Sześć godzin bóli porodowych, jak powiedziała babka… w taki dzień, jak dzisiaj. Gwałtownie drgnął… Dlaczego miałby nie zobaczyć rzeczy w kufrze? Dlaczego tak go traktowano? Na dole grupa przy palącym się kominku jakoś znośnie wytrzymywała ten straszny dzień. Babcia wygodnie jadła śniadanie w łóżku, Renny był w stajniach. Tylko on był zostawiony sobie… Sam… sam w dniu urodzin. Żadnego prezentu, żadnego życzenia pomyślności – nie było nawet zwyczajowego grzmotnięcia w plecy przez Piersa!
Maleńki mol zygzakiem krążył nad jego głową i już wyciągnął rękę, aby go zgnieść, ale zmienił zamiar. Niech złoży jajka według swego uznania. Niech powstałe z nich gąsienice pożrą, co zechcą. Są tak głodne jak babka zajadająca śniadanie z tacy, a zapewne w oczach Boga mają takie samo prawo do jedzenia.
Deszcz uderzał głośno o pochyłość dachu, bulgotał w okapach. Dach przepuszczał wodę w jednym rogu domu. Na brzegu sufitu jego pokoju widać było mokrą plamę… Niech przecieka. To nie jego sprawa. Trzeba zostawić dom molom i ulewie… Z melancholijnym westchnieniem położył się na gołej podłodze z głową na płóciennym worku. Oczy wypełniły mu się łzami i teraz jakoś poczuł się lepiej. Był sam. Doszedł do kresu. Wszystko jedno. Usłyszał czyjś zachrypły szloch i zastanawiał się, czy to może on zapłakał? Gdy się obudził, odczuwał zimno i był sztywny. Deszcz trochę zmniejszył się, ale niebo było ciemne z powodu zbliżającej się nowej nawałnicy. Usłyszał wyraźny głosik najmłodszego brata.
– Finch – wołał, idąc po schodach w górę. – Finch, gdzie jesteś? – Nieśmiało, jakby przypomniały mu się opowieści o duchach i czarownicach, otworzył drzwi i wsunął do środka swoją szczupłą twarz z kręconymi ciemnymi włosami.
– Dlaczego leżysz na podłodze? – spytał zdumiony.
– Gdyż nie stoję i nie wsadzam nosa w sprawy innych ludzi.
– Potrzebują cię, mój chłopcze – Wakefield przyjął teraz styl wuja Ernesta.
– Komu jestem potrzebny?
– Wszystkim. To pora obiadu.
W Jalnie zgodnie z miejscowym zwyczajem jadano obiad w środku dnia i popijano na końcu herbatą. Podwieczorek był o piątej po południu, a o ósmej obfita kolacja.
– Dlaczego? Dlaczego? To niemożliwe – Finch wstał, prostując się. – Byłem tutaj tylko chwilę. Uczyłem się i… – Nie powie, że zasnął.
– Czego się uczyłeś? Nie widzę książek.
– Czy nigdy nie słyszałeś o rozwiązywaniu zagadnień w pamięci? Właśnie tym się zajmowałem.
– Obiad czeka. Pospiesz się.
W miarę jak uderzenia gongu wymierzane przez Wragge’a stawały się coraz głośniejsze, odgłos deszczu cichł.
– Widzisz, czy nie mówiłem? – Wakefield podskoczył w górę bardzo przejęty. Podbiegł do Fincha i chwycił jego rękę. – Pospiesz się wreszcie.
– Muszę się doprowadzić do porządku.
– Nie ma na to czasu.
Finch nagle poczuł serdeczność do młodszego brata. Pozwolił się zaprowadzić na dół do drzwi jadalni. Ku jego zdziwieniu były zamknięte. Wakefield otworzył je z rozmachem i krzyknął:
– Oto i on! Oto on!
To, co Finch zobaczył, oszołomiło go. Rodzina zgromadziła się, stojąc wokół stołu. Meg i Renny z obu końców, babka i dwóch wujów z jednej strony, Eden i Piers z drugiej, a jego miejsce czekało między Piersem a Wakefieldem. Wakefield podbiegł do swego krzesła przy Meg, na którym leżał gruby tom _Poetów brytyjskich,_ jako podwyższenie dla niego, by wygodnie mógł dosięgnąć stołu. Dlaczego jednak stali, czekając na niego? A jeśli chodzi o stół, to z pewnością ten wygląd nie był z jego powodu.
Zaciągnięto żółte aksamitne story, by nie było widać zawieruchy. Na stole przykrytym połyskującym adamaszkowym obrusem ustawiono ciężki srebrny lichtarz. Światło świec migotało w promiennych oczach rodziny, upiększało ich uśmiechy. Babka stała pochylona, opierając się kostkami rąk o stół; spieszno jej było do zajęcia miejsca; fioletowe wstążki przy jej najlepszym czepku poruszały się. Uśmiechnęła się do Fincha.
– Serdeczne życzenia urodzinowe, łobuziaku! – krzyknęła. – Podejdź i ucałuj mnie.
– Radosnych urodzin! Najlepsze życzenia – głośno zawołali bracia, siostra i wujowie.
To było więcej, niż oczekiwał. Rzeczywiście to wszystko było za dużo dla niego. Takie przejście od nastroju melancholii i poczucia pominięcia do ciepła okazanego przez rodzinę. Olbrzymie uznanie tego szczególnego dnia, wspaniały blask światła świec, owoce i małe talerzyki z orzechami i rodzynkami, jak gdyby to było Boże Narodzenie… Potknął się o spaniela Renny’ego, Merlina, gdyż oczy dziwnie zaszły mu mgłą i prawie że wpadł w ramiona babki. Drugi pies, spanielka zeskoczyła z fotela i umknęła pod stół.
– Spokojnie, spokojnie, stara damo – powiedział Mikołaj, przytrzymując ją.
– Cóż z ciebie za niezdara, Finch!
Babka głośno go ucałowała. Wujowie poklepywali po plecach. Meg wyciągnęła swe pulchne ramiona i objęła go.
– Myśleliśmy, że będziesz miał miłą niespodziankę, kochany chłopcze, jeśli będziemy udawali, że zupełnie zapomnieliśmy o twoich urodzinach. Czyż to nie było zabawne? To był mój pomysł.
– Fantastycznie zabawne – mamrotał Finch przytulony do jej policzka.
– Teraz usiądź i zjedz dobry obiad. Jesteś tak straszliwie chudy. Potem będą prezenty.
Wragge postawił przed Rennym półmisek, na którym piętrzyła się pieczeń wołowa z pieczonym z nią ciastem, zwanym yorkshire pudding. Renny po wypróbowaniu ostrości noża na swoim kciuku, zaczął kroić mięso.
– Wiem, co dostaniesz – odezwał się Wakefield. – Chciałbym, aby moje urodziny przypadły szybciej, ale czerwiec jest lepszym miesiącem na urodziny niż marzec.
– Uważaj na jedzenie – powiedział Mikołaj.
– Jeszcze nic nie mam. Proszę bez tłuszczu, Renny.
– Sos – wtrąciła babka. – Proszę o sos. I yorkshire pudding.
– Proszę bardzo, babciu. Wiesz, co dla ciebie dobre.
Gdy przyszła kolej na podanie mięsa Finchowi, dostał tak olbrzymią porcję, że nawet przy jego apetycie rosnącego chłopca, był speszony.
– Ależ Renny, za kogo mnie bierzesz? Za nosorożca?
– Raczej za strusia – wtrącił się Piers.
– Będzie przystojniejszy, jak dorośnie. Ma nos Courtów. Z takim nosem nie będzie wyglądał przeciętnie – uprzejmie powiedział Ernest.
– Co mówisz o nosie Courtów? – spytała babka, która pochodziła z tej rodziny.
– Finch ma nos Courtów! – wykrzyknął Wakefield.
Przyjrzała się przez stół Finchowi, z odrobiną puddingu przylepionego do dolnej wargi.
– Nie widzę podobieństwa – oświadczyła.
– Zlikwidował je – zaśmiał się Piers. – Płakał.
Babka połknęła odrobinę puddingu.
– Nie pozwolę, by wyśmiewano się z jego nosa – oświadczyła.
Nastąpiła teraz ożywiona dyskusja na temat cech charakterystycznych wyglądu rodziny Courtów i Whiteoaków. O Finchu zapomniano. Zadziwiające, ale wcale nie miał apetytu. Nawet gdy wniesiono tort urodzinowy z piętnastoma świeczkami, nie miał na niego ochoty. Gdy próbował zgasić świeczki jednym wielkim dmuchnięciem, udało mu się to dopiero po trzykrotnej próbie.
– Zrobiłabym to lepiej – zauważyła babka.
Później obdarowano go wieloma kosztownymi prezentami. Przed rokiem dostał rower. Miał szczęście i wiedział o tym, blask tej godziny niezupełnie jednak rozwiał chmurę przygnębienia, która opanowała jego uczucia tego poranka. Składano mu życzenia, a jednak nie czuł się tak, jak w jego przekonaniu powinien się czuć. Stał, patrząc przez okno biblioteki na deszcz, który teraz był już tylko szarą mżawką. Z holu usłyszał dźwięk zapowiadający dzwonienie dużego stojącego zegara – rodzaj charczącego dyszenia. Ale zanim nastąpił właściwy moment dzwonienia godziny, z czarnego marmurowego zegara z pozłacaną tarczą, stojącego na kominku w bibliotece, wydobyły się lekkie muzyczne dźwięki. Jeden, dwa, trzy. Natychmiast, jak gdyby w odwecie za to wyprzedzenie, dał się słyszeć głośny chrapliwy głos dużego zegara wybijającego godzinę. Zegar drezdeński z salonu odpowiedział mu cichutko. Wszystkie trzy były gotowe, by zapowiedzieć nieodgadnioną przyszłość.
Siostra Fincha podeszła do niego z tyłu, objęła go wpół, ona taka pulchna, on taki chudy.
– Czyż to nie było zabawne, Finch, nasze udawanie, że zapomnieliśmy o twoich urodzinach? Czyż nie udało nam się nabrać cię? – powiedziała.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.