- W empik go
Saga rodu z Lipowej 15: Roksana - ebook
Saga rodu z Lipowej 15: Roksana - ebook
Losy polskich rycerzy toczą się dalej...
Zło karmi się ludzkim strachem. Ludzie barykadują drzwi w obawie przed wiedźmą z Biskupic. Tymczasem ona jest bliżej, niż się wydaje.
W Dolinie odbywa się ślub Lutka z Dębowca i tajemniczej Roksany. Lutek przeżywa dni pełne szczęścia i miłości, nie trwa to jednak długo, bo zaskakuje go nagła śmierć. Nowy szlachcic Oset pojmuję wdowę po nim za żonę.
Gdy nadchodzą święta wszyscy spotykają się przy stole w Lipowej, którą odwiedza wędrowny ksiądz Franciszek. Między nim a Roksaną tworzy się dziwne napięcie...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6695-8 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato 1394
Kobieta w kapturze pędziła konno przez pola i zwolniła dopiero na brzegu bukowego lasu, gdzie trzeba było jechać wąskimi, niewidocznymi prawie ścieżkami, pomiędzy drzewami i białymi odłamkami skał, po dołach, po stromych zboczach pagórków skrytych w zaro¬ślach.
Wyglądało na to, że dobrze zna te okolice, bo bez żadnego wahania wybierała drogę, wspinając się coraz wyżej, coraz wolniej jednak, jako że skalnych odłamków było tu więcej i koń niezbyt pewnie stawiał nogi. Wreszcie zatrzymała się, przywiązała wierzchowca do pnia, a sama poszła dalej, obiema dłońmi przytrzymując suknię.
Pięła się po kamieniach, po kępach trawy, czasem z trudem pokonując przeszkody. Smyrgnęła jej spod nóg wiewiórka, przeleciały nad głową krzykliwe ptaki, zaniepokojone pojawieniem się w tej głuszy ludzkiej istoty.
Wreszcie stanęła u ciemnego otworu do jaskini. Wejście było niewysokie, prawie okrągłe, w części zasłonięte krzakami. Na ziemi, u wlotu do pieczary widniał ślad małego ogniska, obok leżał stos niedawno ogryzionych kostek.
Zajrzała do mrocznego wnętrza, zawołała półgłosem. Niedługo trwało, a z otworu wypełzła na czworakach kobieta w łachmanach.
– Nie bój się, Nastka – powiedziała przybyła. – To tylko ja.
Wezwana zerwała się z ziemi, na jej usmolonej twarzy, błyszczącej od tłuszczu, pojawił się uśmiech zadowolenia. Nie odpowiedziała słowami, ale potaknęła ruchem dłoni i kiwaniem głowy.
Przybyła odrzuciła kaptur na plecy, rozchyliła okrycie i sięgnꬳa do jałmużniczki. Czyniła to wolno, żeby Nastka mogła zobaczyć, co robi. Ta zaś zaczęła się ślinić z pożądania i ciekawości, mamrocząc coś i gruchając niby gołąb.
Nieznajoma wydobyła grubą, złotą monetę.
– Poświęcona – powiedziała zachęcająco. – Będzie ci dobrze słu¬żyła przy twoich bólach głowy.
Nastka zachichotała, wyciągnęła rękę, jednak pani nie podała monety.
– Będzie twoja – obiecała. – Ale nie za darmo. Teraz nie mogę tak często wychodzić, bo mąż mnie pilnuje. Tedy ty zrobisz, co ci powiem, i pójdziesz, gdzie rozkażę.
Czarownica kiwała głową i śmiała się cicho.
– Tak, tak! – powtarzała.
Pani rzuciła monetę, Nastka chwyciła ją zgrabnie i schowała w zanadrze. Klaskała w ręce, próbowała tańczyć, podrygując i rozsiewając wokół siebie woń brudu i zjełczałego jadła.
Pani gestem przywołała ją do siebie.
– Teraz zrobisz, co rozkażę – zażądała.
Pochyliła się i wypowiedziała szeptem kilka zdań.
– Zrozumiałaś? – zapytała.
– Tak, tak! – wykrzykiwała Nastka.
Chwyciła rękę pani i spojrzała do góry z błaganiem w oczach.
– Pierścień będzie twój, gdy zobaczę, jak wypełniłaś zadanie – obiecała pani, ale nie cofnęła dłoni. – Słyszysz? Dopiero po wykonaniu zadania.
Nastka zachichotała radośnie i znowu biegała wokoło, wymachiwała ramionami, przyglądała się swojej ręce, na której wkrótce miał się znaleźć złoty pierścień.
Pani zmieniła nagle zdanie.
– No, dobrze – zgodziła się. – Mogę ci go dać już teraz.
– Tak, tak! – cieszyła się Nastka.
Pani zsunęła pierścień z palca. Nastka padła na ziemię, na czworakach podpełzła do stojącej i uchwyciwszy jej trzewik, zaczęła go całować. Pani stała chwilę, pozwalając obśliniać swoje obuwie, a potem cofnęła się.
– Już dobrze – powiedziała. – Tylko postaraj się wypełnić wszystko jak należy, to nie będę musiała odbierać ci tak pięknego pierścienia.
Rzuciła klejnot na ziemię, a obie dłonie wsparła delikatnie na brzuchu.
– I daj mi ziele na mój kłopot.MIODOWY MIESIĄC
Wrzesień 1394
Pani Roksany nikt nie zobaczył aż do jej ślubu z Lutkiem z Dębowca, a że jej nie widywano, tym bardziej opowiadano niestworzone rzeczy. Niestworzone, bo mało było wiadomo o niej, nie pokazywała się nigdzie, wymawiając się skromnością i niechęcią do narzucania się komukolwiek.
Powtarzano tylko, że piękna to niewiasta, dobrego rodu, kniaziowskiej nawet krwi, a Lutek z Dębowca przywiózł ją sobie z Rusi. Oczywiście, byli tacy, którzy spotkali panią Roksanę w Staropolu, gdzie została umieszczona do czasu zaślubin, ale niewiele mogli wyjaśnić, bo spotykali niewiastę starannie zasłoniętą welonem czy chustą i nikt nie mógł powiedzieć, że dobrze się jej przyjrzał.
Do Lutka szybko dotarły rozmaite plotki i jeszcze przed ślubem próbował namówić narzeczoną, żeby się pokazała, choćby dla ukrócenia złośliwych gadek, ale Roksana nie chciała tego uczynić.
– Na pokaz mam się wystawiać? – pytała łagodnie. – Albom to ja lalka z jarmarku, żeby mnie wszystkie dzieciaki oglądały?
Pani Anna ze Staropola, która się nią opiekowała, w całej rozciągłości poparła zachowanie Roksany. Lutek wprawdzie nadal tłumaczył, że wypada pojawić się pomiędzy szlachetnymi sąsiadami, ale Roksana odmawiała delikatnie, w czym jej opiekunka mocno ją wspierała.
– Gdy zostanę waszą żoną, będzie inaczej – tłumaczyła Roksana. – Teraz byłoby mi wstyd, będąc ubogą i biedną, pokazywać się między nimi wszystkimi w swoich skromnych strojach.
– Strojów ci przecież nie brakuje – dziwował się Lutek, bo całkiem niedawno wydał na nie wiele pieniędzy. – A kupię jeszcze więcej.
– Za to bardzo ci jestem wdzięczna – uśmiechała się. – Ale jak wcześniej już powiedziałam, nie włożę żadnych, póki kapłan nas nie pobłogosławi i nie powie, żeśmy mężem i żoną. Wtedy będziesz mnie mógł odziewać i stroić do woli, a ja nie będę się sprzeciwiać. Póki jednak tak się nie stało, pozwól czekać skromnie do uroczystości. To już przecież niedaleko. Nie chciałabym świecić oczami za swoją biedę, bo i tobie byłoby to niemiłe, a ciebie zawstydzać nie wolno mi w żadnym razie, za tyle dobroci i wspaniałomyślności.
Dawała przy tym przykład niedawnego jarmarku, kiedy to oboje pojechali do Częstochowy, a potem okazało się, że zabrakło dla nich miejsca w zajeździe U Brodu, zajętym już przez innych, pono dostojniejszych gości. Po tej próbie skosztowania świata Roksana wróciła do Staropola roztrzęsiona, a pani Anna skrzyczała porządnie Lutka, że wcześniej nie pomyślał o wygodach dla narzeczonej.
– Niby tak o nią dbacie – mówiła. – Niby tak chuchacie, a o tak prostej sprawie nie pomyśleliście. Przecież to biedna dziewczyna, piękna, owszem, ale skromna i wodzić ją pomiędzy jakichś pijanych rycerzy w zajeździe to po prostu grzech. Uszanujcie teraz jej wolę, skoro nie chce jeździć po dworach, póki nie zostanie waszą żoną. To bardzo dobrze o niej świadczy, rzadko dziś spotkać taką skromność. Pomyślcie lepiej o odpowiednim przygotowaniu ślubu i wesela. Gdy zaś zostanie waszą żoną, wszyscy będą się jej mogli napatrzeć do woli i zazdrościć wam takiej niewiasty. Nie tylko pięknej, ale skromnej i pobożnej.
– Ale sam nie wiem, czy to tak wypada... – bronił się Lutek. – Bo z jednej strony na wesele zaprosiłem zacnych gości, a z drugiej wielką robię tajemnicę z osoby narzeczonej. Gotowi się obrazić.
Pani ze Staropola miała na ten temat zdanie akurat przeciwne.
– Słuchajcie moich rad, a źle na tym nie wyjdziecie – zapewnia¬ła. – Czy nie mówiliście, że chcecie, żeby dopisali goście weselni, żeby wasz ślub zauważono i mówiono o nim? Czy nie tak chcieliście?
– Tak mówiłem – potwierdził. – Myślałem przy tym, że uprzejmością i może jakimi podarkami...
– Podarki zostawcie na pożegnanie gości, wedle zwyczaju – przerwała pani Anna. – Wam użyć podstępu trzeba, jeśli chcecie cel swój osiągnąć, skoro nie możecie liczyć na swoje pochodzenie. Nie ma dnia, żeby mnie kto nie pytał o panią Roksanę. Nie ma dnia. I to wszyscy. I pani Alena, i Marina z Potoka, a i służbę rozpytują i pachołków, kiedy ich wyślę poza dom.
– Rozpytują?
– A jakże! I czemu to tak? Bo są bardzo ciekawi naszej Roksany. Ona dobrze wie, co robi. Wszyscy są bardzo ciekawi, zżera ich wprost ta ciekawość i przylecą na ślub, nikogo nie zabraknie. Czy nie tego wła¬śnie chcieliście? Żeby przyjechali do kościoła wszyscy, którzy coś znaczą? Będziecie to mieli dzięki przemyślności i sprytowi waszej Roksany!
Ślub i wesele Lutka oraz pani Roksany, w połowie października, okazały się osobliwymi wydarzeniami, o jakich jeszcze nie słyszano w Dolinie. Lutek zażyczył sobie, żeby w uroczystościach wzięło udział jak najmniej osób, ślub wyznaczono na powszedni dzień tygodnia, kiedy większość mieszkańców zajęta była przy swoich sprawach i nie mogła przyjść, aby przyjrzeć się ceremonii.
Pan Lutek przeznaczył trochę grosza na ugoszczenie okolicy, nie można powiedzieć, ale jego gościnność była ograniczona, bo wbrew zwyczajowi nie urządzono ślubnego przyjęcia w Dębowcu dla ludzi sproszonych zewsząd, jedynie ucztę dla garstki wybranych gości, a i ta skończyła się zaraz po tym, jak tylko się zaczęła.
Do wsi zawieziono piwo w beczkach, pieczony drób i całego prosiaka, a także weselne kołacze, ale cóż to za zabawa bez państwa młodych.
Sąsiedzi, szlachetni i pospolici, sarkali więc na takie weselisko, wyśmiewali się w najlepszym razie, a tylko ksiądz Hubert był zadowolony.
– Skromność – powtarzał. – Przede wszystkim skromność. Pochwalić raczej trzeba takie zachowanie. Bo mało to nieprzystojnych rzeczy wyprawia się, gdy wesele trwa trzy dni albo i dłużej? A małżeństwo to przecież sakrament, do którego trzeba podejść godnie i przystojnie.
Kościelna ceremonia trwała odpowiednio długo i uroczyście, a uczestniczyły w niej rzeczywiście niemal wszystkie zacne rody z Doliny.
Lutek z Dębowca wystąpił dość skromnie, podobnie jak i pani jego serca, i powszechnie mówiono, że zasługa to księdza Huberta, który młodym udzielał przedślubnych nauk i przekonywał, żeby nosili się skromnie i godnie. Lutek wystąpił więc w granatowym stroju bez ozdób, a pani Roksana w jasnoróżowej sukni, z welonem na twarzy, tak gęstym, że wcale nie było widać jej miny i zgadywano tylko, czy się śmieje czy płacze.
– Co za dziwaczne widowisko – mówiono.
Pani Roksana okazała się piękną dziewczyną, o czym mogli przekonać się później wszyscy, ale widziano ją ledwie przez mgnienie oka, bo tylko na chwilę odsłoniła twarz, uśmiechając się z podziękowaniem do gości w kościele.
Welon miała na sobie także i w swoim nowym domu w Dębowcu, gdzie na ucztę stawili się tylko specjalnie zaproszeni goście, łącznie nie więcej niż dwanaście osób, w tym Hedwiga z Lipowej oraz pan Jeno z żoną Aleną.
Lutek pochylał się nisko przed panem Jeno i na ręce starosty składał podziękowania dla wszystkich.
– Wielki to dla mnie zaszczyt, wielki zaszczyt – powtarzał, nieustannie się kłaniając.
Jego żona siedziała nieco sztywno, prawie się nie odzywała przy stole. Hedwiga, która zajmowała miejsce obok i sądziła, że żona Lutka czuje się niepewnie i obco w tym towarzystwie, próbowała ją rozruszać, ale bez większego skutku.
– Dziwna to jakaś kobieta – mówiła później pani Alena. – Odpowiada jak z łaski, ledwo półsłówkami, a głowę nosi niczym jaka księżniczka.
– Nie bądźmy dla niej zbyt surowi – napominała Hedwiga. – Powiedziała mi, że jest trochę przestraszona i prawdę mówiąc, wcale się temu nie dziwię. Tylu obcych ludzi, a ona sierota, nie ma tu nikogo, to i nic dziwnego, że trzyma się Lutka niczym szyszka sosny. Boi się, że najmniejszy powiew ją zdmuchnie. Ładna to niewiasta, skromna, spokojna i podobno pracowita. Będzie miał Lutek z niej pociechę.
Podobnego przekonania nabrała i świekra Hedwigi. Pani Alena również podkreślała skromność dziewczyny i chwaliła nawet niewystawność weselnej uczty, która właściwie nawet na to miano nie zasługiwała. Bo spotkanie przy stole skończyło się szybko, zaraz z nastaniem wieczoru. Państwo młodzi otrzymali nieco podarunków od przybyłych. Roksana dziękowała powściągliwie, ale serdecznie, co zostało zauwa¬żone i bardzo dobrze przyjęte.
– Szczera to niewiasta – powiadano.
Przy uczcie najważniejszy był ksiądz Hubert. Mówił długo o pomyślności, jakiej młodym nie poskąpi Bóg, jeśli dokładnie będą wypełniać jego przykazania, a potem pobłogosławił dary boże na stole i nie czekając, aż zrobi to gospodarz, sam wziął się za pieczyste. Sposób, w jaki ksiądz Hubert jadł, zasługuje zresztą na oddzielną opowieść, bo rzadko można spotkać człowieka, któremu tak bardzo smakowałyby specjały stołu i który umiałby je z takim przejęciem i smakiem spożywać. Nieważne, czy był to kapłon, jaja czy pieczyste, ryby, pasztet czy warzywa nawet, albo tylko polewka, słychać było, jak jedzenie smakuje księdzu i jak wielką radość sprawia mu zaspokajanie głodu. A jaki to wspaniały przykład dla innych. Choćbyś miał na stole coś, czego nie lubisz, co ci nie smakuje, wystarczyło popatrzeć na księdza Huberta, aby natychmiast nabrać ochoty do jedzenia.
Goście pojechali do siebie przed wieczorem i była to kolejna dziwna sprawa w całej weselnej ceremonii, bo zwykle po zmierzchu dopiero rozpoczynała się zabawa. Tymczasem w przypadku Lutka i Roksany ślub odprawiono wcześnie rano, w dzień trwało przyjęcie weselne, a wieczorem goście już opuszczali Dębowiec.
Wyjeżdżających żegnał Lutek podarkami, każdemu wręczając a to kubek srebrny, a to pas skórzany, szal z jedwabiu albo sztukę cennej materii.
– Dziwna to rachuba – zauważył potem pan Jeno, któremu podarowano zamorski dzban na wino. – Uczta weselna nad wyraz skromna, że nie widziałem jeszcze takiej. Ale prezenty znakomite i cenne. Za dwa czy trzy z nich można byłoby wyprawić weselisko i na setkę osób.
– Chciał w ten sposób okazać nam szacunek – tłumaczyła dawnego pachołka Alena.
Lutek z Dębowca drżał z niecierpliwości, bo oto nadchodziła chwila, na którą czekał od wielu miesięcy. Stali oboje przed dworem, żegnając ostatnich odjeżdżających. Komnata na noc poślubną była już przygotowana, łoże pokropione wodą święconą, kwiaty pachniały wokoło.
Służba zrobiła swoje i mogła się oddalić, bo państwo młodzi życzyli sobie zostać sami.
Kiedy więc Lutek mógł wreszcie zamknąć drzwi dworu, rzeczywiście byli tylko we dwoje, reszta mieszkańców Dębowca poszła na spoczynek do szop i stajni, w ukryciu spożywając resztki z niedawnej uczty i racząc się obficie ze sporej beczułki, bo dla miejscowych wesele wcale nie było takie skromne, jakby się postronnym osobom mogło wydawać.
– Co robisz? – dziwowała się Roksana, gdy Lutek dębowym kołkiem podpierał drzwi do dworu.
– Jakże co?
Miał minę cwanego pachołka, jakim nie przestał być od młodości. Znał sposoby, umiał przewidywać.
– Jak to co? Przed owym dziwadłem się zabezpieczam. Wszyscy drzwi zamykają, żeby nie wleciała przez nie Wiedźma z Biskupic, więc i ja chronię swój skarb i dbam, żeby go nikt nie porwał.
Roksana pokiwała głową, bo łatwo przystawała na wszystko, co jej mówił.
– A co z kominem? – zapytała tylko. – Przecież powiadają, że tędy najłatwiej wleci nieczysta siła.
– Mam sposób i na taką możliwość – chwalił się Lutek. – Przygotowałem ostrych narzędzi dość, żeby diabeł nadział się na nie, gdyby w ciemności chciał wejść pod nasz dach. Czymkolwiek by próbował. Drzwiami, oknem albo choćby kominem. Nie musisz się obawiać.
– Przy tobie nie boję się niczego – ufnie oparła się o jego ramię.
– Teraz jesteś naprawdę moja – szepnął rozgorączkowany, prowadząc żonę do alkowy. – Tak długo czekałem na tę chwilę.
– I nie będziesz żałował – wyszeptała.
W alkowie, gdzie przygotowano łoże, pachniało mocno kwiatami. Roksana sama nalewała wina do kubków, uśmiechała się, szeptała, odpowiadając na Lutkowe zaklęcia i przysięgi. Lutek z Dębowca zaś klęczał przed swoją żoną i pytał:
– I co? Czy o to ci chodziło, Roksano? Żeby ich przyjąć uprzejmie, ale bez szczególnej uległości?
– Tak właśnie – odparła cicho. – Bałam się, że jeśli damy im okazję, będą się wywyższać w naszym własnym domu.
– Mamy to już za sobą – pocieszał zadowolony. – Pojechali, a my zostaliśmy wreszcie sami. Miłuję cię nad życie, a ty będziesz miała wszystko. Wszystko, czegokolwiek zapragniesz, o czymkolwiek tylko zamarzysz, rzucę ci do stóp. Tak obiecałem i dotrzymam słowa. Czy ty dotrzymasz swojego?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.