- W empik go
Saga rodu z Lipowej 26: Srebrnorogi - ebook
Saga rodu z Lipowej 26: Srebrnorogi - ebook
Historia wielkiego rodu polskich rycerzy toczy się dalej.
Śmierć krąży nad rodem z Lipowej.
Krótko po ślubie Matylda zapada na ciężką chorobę. Lekarza rozkładają ręce, nikt nie jest w stanie powiedzieć, co dolega kobiecie i jej nienarodzonemu dziecku. W końcu do wszystkich dociera, że Matylda została otruta. Mateusz pragnie zemsty.
Odkupienia win pragnie również pan Jeno za śmierć swojej córki Elżbietki.
Szczęście nie dopisuje także pannie Dorotce. W swoją noc poślubną Marcin Lipowski ucieka przez okno do innej kobiety. Dlaczego mając tylu konkurentów, wybrała kogoś, kto jej nie kochał?
Oset planuje, jak rozprawić się z Roksaną. A Litwie grozi wojna...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6706-1 |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesień 1408
Na sierpniowe święta maryjne Matylda ubierała się do kościoła w zieloną suknię z aksamitu, którą otrzymała w spóźnionym weselnym podarunku.
- Zobacz, jak pięknie leży - powiedziała do Mateusza. - Jakby na moją miarę uszyta, zupełnie nic nie musiałam poprawiać. W dodatku wcale w niej nie jestem gruba.
Była nieco przeczulona zmianą swojego wyglądu w związku z ciążą i często pytała męża, czy aby na pewno jeszcze mu się podoba.
- Wyglądasz przepięknie - zapewniał.
Czuła się dobrze,była radosna i zadowolona. Według medyka do porodu pozostawało jeszcze wiele czasu i nie było powodów do ograniczania zwykłych codziennych zajęć.
- Będzie Jakub - przewidywał Mateusz. - Po moim pradziadku.
- Ależ skąd! - droczyła się Matylda. - Będzie Małgorzata, po mojej matce.
Czasami czuła się słabiej, brakowało jej sił, miewała zawroty głowy, wymioty i niechętnie ruszała się z miejsca. Początkowo uważała to za zwyczajne objawy ciąży, później zaniepokoiła się trochę, ponieważ objawy nie ustępowały.
Sześć dni po święcie zaniemogła poważniej. Leżała w łożu blada, z kroplami potu na czole. Mateusz natychmiast posłał po medyka. Ten przybiegł wkrótce, ale okazało się, że nie wie, w jaki sposób może pomóc. Milczał, kręcił głową, rozkładał ręce.
- Dziwaczna to jakaś choroba... - ocenił.
Dał lekarstwa, obiecał przyjść następnego wieczora. Ale Mateusz musiał go wezwać ponownie już rano, bo Matylda zasłabła, straciła na chwilę przytomność. Wpadł w rozpacz.
Doktor i tym razem rozłożył ręce.
- Trzeba się modlić - oświadczył ponurym głosem.
Musiał rozpowiedzieć o wszystkim, bo nie minęło wiele czasu, kiedy pojawił się w domu sam wójt Hanemann.
- Wasza żona poważnie chora? - pytał zaniepokojony, ocierając czoło rękawem.- Czy to aby nie zaraza?
Mateusz naparł na niego ostro.
- Nawet tak nie mówcie!
- Boję się zarazy - rzucił ponuro wójt. - Wszyscy boimy się tego okropnie.
Dziesięć lat wcześniej mór wyludnił miasto i okolice, dzisiejszy wójt dobrze te straszne czasy pamiętał. Pytał, w czym może pomóc. Mateusz dziękował, choć nie wiedział, jakiej pomocy mógłby udzielić miejski dostojnik.
W ciągu dnia przyszli jeszcze inni, mieszczanie, członkowie cechów. Przed wieczorem przysłano z zamku z wiadomością, że książę Henryk zaniepokoił się stanem pani Matyldy i śle własnego lekarza. Ten przybył pospiesznie, starszy mężczyzna o rozbieganych oczach. Popatrzył, posłuchał oddechu Matyldy, zobaczył wypieki na jej twarzy, kazał rozebrać chorą i obejrzał czerwone plamy na jej ciele.
- To nie jest dżuma - zawyrokował natychmiast. - Ale jest to rodzaj zarazy. Nie wiem, jakiej i nie wiem, skąd się wzięła.
Osłabienie Matyldy po kilku dniach jeszcze się pogłębiło. Medyk wzruszał ramionami, a przed Mateuszem nie ukrywał, że sprawa jest poważna.
- To jakaś nieznana choroba - mówił zmartwionym głosem.
Innym znowu razem twierdził, że to drobna sprawa, która lada chwila minie. Był przekonany o własnej biegłości w sztuce lekarskiej.
Matylda zachowywała pogodną twarz, choć odczuwała ból i kosztowało ją to sporo wysiłku.
- Tak mi przykro, że nie mogliśmy pojechać do Lipowej - martwiła się.
Mateusz stał w progu komnaty, gdzie leżała jego żona i patrzył na nią z odległości kilku kroków. W wielkiej izbie nie było nic poza tym łożem, a Matylda w pościeli wyglądała na małą, bezbronną istotę.
Wokoło był wielki, pusty dom. Mateusz pomyślał, że jeśli stanie się najgorsze, zostanie w tym domu sam jeden. A przecież przyjechał tutaj tylko dlatego, żeby być z tą małą, bezbronną istotą. Tylko z Matyldą i dla Matyldy.
- Pojedziemy - zapewnił ze łzami w oczach. - Lipowa przecież nie ucieknie, pojedziemy, jak tylko poczujesz się lepiej.
Wiadomość o chorobie żony pana Mateusza rozeszła się tymczasem po mieście i coraz natarczywiej nadal pytano o jej stan. Życzono zdrowia a wielu przyniosło drobne upominki i wielką ilość niepotrzebnych porad.
Następnego dnia przybył sam książę Henryk.
- To prawda? - zatroskany pytał Mateusza, który witał go w progu. - Mój medyk za chwilę tu przybiegnie. Co mogę dla was zrobić? Jeśli cokolwiek mógłbym, nie wahajcie się prosić.
Mateusz dziękował, ale nie wiedział, w jaki sposób można pomóc żonie. I nie umiał wyjaśnić księciu przyczyny choroby.
- Nie wiem, co się stało – mówił przygaszonym głosem. – Nie rozumiem tego. Była przecież najzupełniej zdrowa, na nic się nie uskarżała.
Po tygodniu Mateusz Lipowski zrozumiał, że choroba może skończyć się najgorszym. Niania nie opuszczała jego żony na krok, pochlipywała, zasmucona, postarzała, z opuszczonymi ramionami.
Kiedy medyk księcia Henryka określił chorobę Matyldy jako coś w rodzaju zarazy, niania obarczyła odpowiedzialnością księdza Franciszka Skórkę.
- To jego wina - płakała. - Jego. Przecież wszystko było w najlepszym porządku, póki się nie zjawił. A gdy zatrzymał się w naszym domu, zachorowała nasza gołąbeczka. Pewnie tu przywlókł jaką zarazę. Na pewno to jego wina.
Mateusz sprzeciwił się ostro, ale i jemu taka myśl przyszła do głowy. Ksiądz Franciszek musiał przynieść chorobę do miasta. Przyniósł ją nieumyślnie przecież, nic o tym nie wiedział, przyniósł na swoich szatach albo może na zakurzonych sandałach.
Wieść o tym, że Matylda może być chora na zarazę, obiegła miasto błyskawicznie i natychmiast odmieniło się zachowanie mieszkańców. Omijano teraz dom Mateusza, jedni drugim przekazywali ostrzeżenie. Książę kazał postawić wokoło strażników, żeby nikt nie wchodził do kamienicy, na co Mateusz zgodził się od razu, bo uważał, że nie ma potrzeby rozsiewania strachu po mieście. Sam pojechał na zamek.
- Wiem wszystko o zarazie - powiedział. - Wiem, jak wygląda, bo opowiadano mi o tym wielokrotnie, a i ojciec mój dobrze się tego napatrzył. Moja żona nie ma żadnych bąbli, to tylko czerwone plamki na skórze. Nie tak wygląda czarna śmierć.
Książę wziął Mateusza pod rękę.
- Wszyscy mamy nadzieję, że to nie jest to najgorsze - powiedział pocieszająco. - Modlimy się i czekamy, aż wasza żona odzyska siły. Jednakże z uwagi na bezpieczeństwo miasta musiałem wydać pewne polecenia, żeby uchronić innych i chyba nie macie mi tego za złe.
Mateusz nie miał, choć od tej chwili nikt już nie odwiedzał go w domu.
- To nic - mówiła Matylda słabym głosem. - To tylko dziecko. Jeśli urodzi się martwe, wola boża. Przecież jestem jeszcze młoda. To nie ostatnia i jedyna szansa.
- Dziecko teraz nieważne – potakiwał Mateusz. - Najważniejsze, żebyś wyszła z choroby.
- Wyjdę - uśmiechała się blado Matylda. - Na pewno wyjdę.
Jednak poprawa nie następowała. Czerwone plamy na ciele swędziały, Matylda drapała się, a to sprawiało jej dodatkowy ból. Wieczorami jęczała, a potem zaczęła krzyczeć z bólu. Medyk księcia odmówił kolejnej nocnej wizyty, wykręcając się tylko pękiem ziół, które miały złagodzić cierpienia chorej.
- Książę zabronił wchodzenia do kamienicy. Tam jest zaraza i nie mogę wystawiać się na niebezpieczeństwo.
Mateusz poprosił, potem nawet zagroził, ale medyk nie uległ naciskom.
- Jestem tylko sługą księcia Henryka - przypomniał. - Muszę słuchać jego rozkazów.
Mateusz był zły i miał ochotę złoić mu skórę, choć wiedział, że niczego nie osiągnie na siłę.
- Człowieku! - warknął. - Czy ty nie rozumiesz, że ona cierpi? Nie masz sumienia, odmawiając wizyty?
Medyk nie uległ i tym razem.
- Nie odmawiam pomocy - oświadczył. - Ale nie mogę pójść do waszego domu.
Mateusz ruszył do siebie. Na ulicy za drobną opłatą wynajął dwóch obszarpańców, których zaprowadził do siebie. Matyldę umieszczono na prześcieradłach i tak zaniesiono do lekarza. Medyk otworzył drzwi na głos kołatania, zdziwił się niepomiernie widząc, że przynoszą mu chorą, ale Mateusz tym razem nie pozwolił zatrzasnąć sobie drzwi przed nosem.
- Nie możesz przyjść do niej, chora przyszła do ciebie.
Medyk nie mógł odmówić. Matyldę wniesiono do jego izby i położono na stole. Była nieprzytomna.
Wynajęci ludzie czekali za drzwiami, żeby ją odnieść na powrót do kamienicy, a w izbie został tylko Lipowski z lekarzem. Ten bał się zarazy, prawie płakał, zmuszony do kontaktu z chorą, do jej dotknięcia. Mateusz chwycił go za ramię.
- Wylecz ją - zażądał. - Ozłocę ciebie i twoją rodzinę, tylko ją wylecz!
Medykowi trzęsły się ręce i podchodził do leżącej z wielką ostrożnością.
- To nie zaraza – tłumaczył Lipowski. – Przecież minęły już dwa tygodnie, a nikt inny nie zachorował. Ani ja, ani służba, co ma staranie o moją żonę. Nikt nie poczuł się ani trochę gorzej. Słyszysz? Nikt nie zachorował. Zatem nie może to być zaraza.
Doktor zbliżył się ostrożnie, odgarnął przykrycie, zbliżając światło do leżącej.
Matylda oddychała ciężko, chrapliwie.
- Tak, to nie zaraza – potwierdził medyk po chwili, ocierając pot z czoła. - To nie zaraza!
W jego głosie była ulga. Ale zaraz postawił diagnozę, która zjeżyła Mateuszowi włosy na głowie.
- To trucizna.
Lipowski zdziwił się i nie uwierzył.
- Silna trucizna - powtórzył medyk pewnym głosem. - Widziałem już takie objawy. To nie zatruty pokarm ani napój. To coś innego. Najpewniej trucizna, która przenika do środka człowieka przez skórę. Znam takie wypadki. Pewien książę w Italii umarł od zatrutego łoża.
- Oszalałeś, człowieku! - zawołał Mateusz. - Kto miałby zatruć łoże w moim domu?
Medyk wzruszył ramionami.
- Nie powiedziałem, że to posłanie jest przyczyną. Powiedziałem tylko, że to na pewno trucizna.KRÓL SKAKAŁ PRZEZ OGIEŃ
Litwa, jesień 1408
Jeszcze latem tego roku wielki kniaź litewski Witold porzucił marzenia o zawojowaniu Wschodu.
Jego armia, złożona z różnorodnych hufców i oddziałów, która ruszyła przeciw Moskwie, dotarła ledwie do rzeki Ugry.
Tatarami dowodził Dżelal-Eddin, syn chana Tochtamysza, który wywiódł przed laty kniazia Witolda na podbój dalekich ziem południowo-wschodnich, co skończyło się wielką klęską sprzymierzonych nad rzeka Worsklą, pobitych sromotnie przez Edygeja, jednego z wodzów Tamerlana z Samarkandy.
Kniaź Witold nakazał teraz Tatarom obozować oddzielnie, bo byli skłonni do łupiestwa i zupełnie nie znali dyscypliny. Młody chan rządził nimi za pomocą nahaja. Stali oddzielnie także i dlatego, że kniaź nie chciał ich widokiem drażnić Krzyżaków. Stawiły się bowiem posiłki krzyżackie. Przyprowadził je Michał Kuchmeister, niegdyś prokurator w Kętrzynie, komtur w Rynie i szafarz w Królewcu, potem wójt Żmudzi i przyboczny Ulryka von Jungingena, niedawno wybranego na Wielkiego Mistrza Zakonu.
Zupełnie jak podczas pamiętnej wyprawy sprzed dziewięciu lat kniaź Witold parł do walnego starcia, szedł ostro naprzód, zajmował grody, wsie, osady i dwory, ale podobnie jak wtedy nieprzyjaciel uciekał przed nim coraz dalej na wschód, wciągając sprzymierzonych w głąb swojego terytorium i ani myślał przyjąć warunki, jakie mu chciano wyznaczyć.
Wreszcie, po dwóch latach wojny z księciem moskiewskim Wasylem, zawarto wieczysty pokój - na dotychczasowych warunkach. Wyprawa okazała się zatem bardzo kosztowna i zupełnie niepotrzebna.
* * *
Z Kowna pan Oset wyprowadził oddział trzydziestu konnych, odzianych bogato i dobrze uzbrojonych. Kiedy nadeszło wezwanie od kniazia Witolda, ludzie już byli gotowi. Wyglądało na to, że tej wiosny wojna nie będzie szeregiem potyczek, ale długą, wielką wyprawą, na której kniaź chciał mieć wszystkie podległe sobie oddziały.
Oset ruszał na wojnę ochoczo i śmiał się z ostrzeżeń, jakimi częstował go stary wieszczek, Alaban.
- Pamiętaj, co się zdarzyło przed laty - mówił stary. - Wtedy nikt mnie nie usłuchał i prawie wszyscy wyginęli. Dwie setki kniaziów, nie licząc ogromnych rzesz rycerstwa.
- Nie dwie setki, tylko siedemdziesięciu czterech dokładnie - poprawiał Oset spokojnie. - Macie rację, że była to wielka klęska. Kniaź Witold to wielki wódz, a tym razem jego armia jest nawet silniejsza, no i przeciwnik słabszy.
- Ostrzegałem wtedy, ostrzegam i teraz - upierał się Alaban. - Jeśli pójdziesz na tę wyprawę, żywy nie wrócisz. I co ci po tym, że jesteś teraz wielkim panem, jak za kilka tygodni będziesz trupem?
- Każdemu śmierć pisana - odpowiadał Oset lekko.
- Ale nie teraz! - upominał Alaban. - Nie teraz! Bo przecież przed tobą wielkie zadania do wypełnienia! Wielkie zadania. Chyba o tym nie zapomniałeś?
Oset unikał spełnienia danych obietnic.
- Nie zapomniałem, tylko wy stale mnie powstrzymujecie.
Alaban rzucał kośćmi, wieszczył z ognia i z dymu.
- To zła wyprawa - powtarzał. - A ty nie zapominaj o swoich przysięgach. Gdzie masz zioła, które dostałeś od czarownicy? Wyrzuciłeś? To jak teraz spełnisz zadanie? Co zrobisz, jeżeli któregoś razu zjawi się tutaj i zapyta?
- Tym bardziej powinienem jechać z księciem Witoldem – odparował Oset. - Kiedy czarownica stawi się w Kownie, mnie nie będzie.
Stary prychał i pluł ze złością.
- Głupi jesteś! - syczał. - Myślisz, że dla niej jakakolwiek odległość ma znaczenie? Zechce, to raz-dwa przeleci.
- Może na miotle, co? - żartował Oset niewzruszony. - Nie wiem, czemu cały czas mnie straszycie.
- Nie straszę - spokojnie prostował Alaban. - Przestrzegam.
Oset robił buńczuczną minę, choć czasem myślał o swoich ślubowaniach. Zastanawiał się, czy czarownica z bagien, która niegdyś dała mu zioła, wie, co z nimi ostatecznie zrobił.
- Może i ma ona moc - zgodził się z Alabanem. - Ale chyba nie tak wielką, jak mi to chcecie wmówić. Te jej zioła to przecież zwykły czarny bez.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.