- W empik go
Saga rodu z Lipowej 34: Milena - ebook
Saga rodu z Lipowej 34: Milena - ebook
Historia wielopokoleniowego rodu polskich rycerzy toczy się dalej.
„Lipowa nie ma pani, i tak ma być" – powie Mateusz, szykując się do wyjazdu na zamek królewski. Pod jego nieobecność, do Lipowej, ma przenieść się Dorotka, której bracia sprzedali wygodę.
Tymczasem Piotr z Krasawy wikła się w drobną intrygę i udaje narzeczonego Mileny. Jednak serce dziewczyny należy już do kogoś innego...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6714-6 |
Rozmiar pliku: | 304 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna 1420
Mateusz odetchnął z ulgą, przekonawszy się, że nikt z domowników Lipowej nie doznał szkody podczas pobytu pana Dobka z Góry. Panu Tomaszowi, zarządcy, powiedział kilka przykrych słów.
- Zestrachałem się, panie – tłumaczył się zawstydzony rządca. – Was nie było, pan Dobko machał papierem i groził…
Mateusz zacisnął pięści.
- Panie Tomaszu – oznajmił z naciskiem. – Żeby mi to było ostatni raz. Wyście szlachcic i wypada wam wiedzieć, że żaden królewski urzędnik, choćby i sam justycjariusz, nie ma prawa zabierać z mojej ziemi żadnego człowieka. Nigdy więcej nie wydacie kogokolwiek bez mojego wyraźnego zezwolenia. Choćby to był najmarniejszy sługa, chcę wiedzieć, gdy ktokolwiek zażąda jego wydania, wykupu, długu albo czegokolwiek.
Pan Tomasz kajał się, bił w piersi i przepraszał. Wreszcie Mateusz złagodniał.
- Wiem, że mogę na was liczyć, panie Tomaszu, i że zawiadomicie mnie, gdyby ktoś chciał ukarać jakiegokolwiek lipowskiego człowieka.
- Dziękuję, panie. Nie zawiodę was nigdy więcej.
Mateusz pokiwał głową. Był przekonany, że nauczka, jaką dostał rządca, starczy mu na resztę życia.
- Albo gdyby kto chciał moich ludzi nagrodzić – uzupełnił pan na Lipowej. – Wtedy też mi o tym powiecie.
* * *
W kilka dni później Mateusz oznajmił, że opuszcza Lipową na dłuższy czas i nakazał przygotowania do drogi.
- Nie będzie mnie najmniej kilka niedziel, a kto wie, czy nie dłużej.
Zapowiedź wyprawy została odebrana we dworze z wielką radością.
- Nareszcie! – zawołała pani Agata. – Czas był wam najwyższy ruszyć się wreszcie z domu i może zapomnicie o smutkach. Ruszajcie bez obawy. Niczego nie zabraknie waszym dzieciom, to pewne. Mamy w Bogu nadzieję, że powrócicie cało i zdrowo.
- Nie wybieram się na wojnę, Agato – wyjaśnił Mateusz.
- Teraz nie ma wojny – zgodziła się ochmistrzyni. – W świecie jednak rozmaicie bywa. Może dobry Bóg zdarzy, że przywieziecie panią do dworu.
Mateusz skrzywił się. Już kiedyś przywiózł do Lipowej żonę i wspomnienie Aldony nadal bolało. Pani Agata zdawała się o tym nie pamiętać, a że traktowała go jak matka albo życzliwa ciotka, przy każdej okazji wspominała o takiej potrzebie.
- Jesteście jeszcze młody, panie – przekonywała. – To nie po bożemu, żebyście żyli sam. Jesień niedługo i zima, kto wam w ten czas łoże ogrzeje?
Mateusz nie przyznał się, że czasem sam o tym myślał. Możliwość wyjazdu z Lipowej przyjął z zadowoleniem. Poczucie obowiązku wobec rodu walczyło w nim jednak z poczuciem obowiązku wobec monarchy. To król Jagiełło kazał go niegdyś odesłać z wojny do domu, żeby zadbał o przedłużenie rodu. Teraz ród Lipowskich miał się wcale dobrze, we dworze chowało się trzech zdrowych chłopaczków, a i sam Mateusz miał ledwie nieco ponad trzydzieści lat.
Przypomniał o tym pan Tomasz z Białki, z którym Mateusz ustalał, co należy przygotować na wyprawę. Czeska rota w gotowości czekała w Holsztynie na sygnał do wymarszu. Pan Milota wydał najemnikom nieco ubrań i broń, która niegdyś do nich należała. Ostrzegał starostę przed ryzykiem wyprawy z hałastrą u boku i chciał z nim wyprawić kilku zbrojnych z załogi, ale Lipowski odmówił.
- Kilku nie wystarczy, jeśli tamci co planują – zauwazył. – A jeśli nie planują, żołnierze mi niepotrzebni.
Liczył na swoich zastępców, którzy przez kilka ostatnich dni uczyli najemników karności i tłumaczyli korzyści ze służby dla króla. Był zadowolony z wyboru. Czesi słuchali poleceń Wita Treski, młodszego brata swojego dawnego dowódcy, a i Pliszka, po kilku pojedynkach na dębowe kije, zdobył ich uznanie.
* * *
W przeddzień wyjazdu Mateusza o rozmowę poprosiła ochmistrzyni. Pani Agata miała przy tym bardzo poważną minę.
- Zanim wyjedziecie, panie, zechciejcie postanowić w pewnej sprawie…
Mateusz machnął ręką zniecierpliwiony.
- Wszystko już postanowiłem – oznajmił. – Jeśli zostało co jeszcze, zwróćcie się z tym do Tomasza.
Ochmistrzyni pokręciła głową.
- Trzeba, byście to wy – upierała się. – Nie chodzi o nikogo z czeladzi, tylko o waszą bratową.
- O Dorotę? – zdziwił się Mateusz. – Stało się co złego?
- Nie aż tak – szybko zaprzeczyła pani Agata. – Ale jej los nie jest szczęśliwy i od was zależy, czy choć trochę się poprawi.
Mateusz słuchał ze zmarszczonymi brwiami. Pani Agata opowiedziała wszystko, czego dowiedziała się od dawnej pani Lipowskiej - o wizycie jej braci i o sprzedaży Wygody, gdzie zabrakło dla niej miejsca.
- Mam was zapytać, w jej imieniu, czy panowie Ostoja mówili z wami i czy coś postanowiliście.
Mateusz był zaskoczony.
- O czym miałem postanowić?
- O jej losie. To znaczy o losie pani Doroty.
- Nie widziałem się z nimi – odpowiedział. – Ale gdybym się i widział, to nie wiem, co miałbym zrobić.
Pani Agata ułożyła sobie wszystko już wcześniej i teraz tylko zadawała pytania.
- Czy pani Dorota może wrócić do Lipowej?
Mateusz nie zwlekał z odpowiedzią.
- Moja bratowa może robić, co chce. Jeśli nie ma dla niej miejsca po ojcu w Wygodzie, niech przyjdzie tutaj. Nie mam nic przeciw temu, ruszam w drogę i nie mam czasu, żeby z nią o tym rozmawiać.
- Nie ma takiej potrzeby – zapewniła ochmistrzyni zadowolona. – Sama z nią pomówię i we dwie ułożymy się, na jakich warunkach może zamieszkać we dworze. Powiedziała, że nie chce darmo jeść waszego chleba.
Mateusz żachnął się urażony.
- Mój chleb może od innych nie gorszy – zauważył. – Niech robi, co chce. Wasza głowa, żeby było jak należy. Jeśli wyznaczycie jej miejsce i może jakie obowiązki, niech zostanie. Ale pamiętajcie: Lipowa nie ma pani, i tak ma być.
* * *
Wczesnym rankiem następnego dnia Mateusz wyszedł na dziedziniec w lekkim stroju podróżnym, z mieczem u boku. Pani Agata i dziewki służebne wyprowadziły dzieci do pożegnania, ale trzymały je przy sobie, wcześniej nakazawszy ciszę i powagę.
Mateusz uważnie obejrzał swojego wierzchowca, poklepał go po szyi, zadowolony z jego czystości i błysku sierści, wskazującej na dobre zdrowie. Potem dwa podjezdki, lekkie, szybkie konie na drogę, przeznaczone tylko dla niego. Na koniec obrzucił spojrzeniem rząd wozów, jakie miały iść za czeską rotą pod jego dowództwem. I te były przygotowane, woźnice czekali z lejcami w dłoniach.
- Wozy i wszystek sprzęt obozowy zmieściliśmy na czterech wozach – wyliczał pan Tomasz, idąc obok pana i wyjaśniając, że niczego nie zaniedbał i o wszystkim pamiętał. – Zgodnie z waszym rozkazaniem, całą broń owi Czesi mają mieć przy sobie i sami nieść całą drogę. Wasz wóz będzie pierwszy. Pan Milota dał nie tylko kocioł do gotowania strawy, ale i człowieka, który zadba o wasze podniebienie podczas drogi. Na drugim worki z mąką i kaszą, słonina, wędzone śledzie. Owies dla waszych koni, bojowego i podjezdków. Na trzecim kamień do ostrzenia mieczy i noży, worek rymarza z tymi jego wszystkim szydłami, kolcami, nićmi i rzemieniami oraz on sam. Na czwartym materiały wojenne, bełty do kusz, groty do pik, żelazo do przetopienia w razie pilnej potrzeby, podkowy i hufnale. Dziwnie tego mało i, prawdę mówiąc, dziwię się, że chcecie brać pięć wozów, gdy dwa wystarczyłyby z nawiązką.
- Spodziewam się uzupełnić zapasy, gdy dotrzemy na miejsce – uspokoił Mateusz. – Na razie musi wystarczyć, co jest.
Pożegnał się z dziećmi, krótko, jakby w zawstydzeniu, uściskał każde, ucałował, ale udawał, że nie zauważa płaczu. Józefek, najstarszy, trzymał w rękach spory kamień, przyniesiony mu, by wręczył go ojcu. Mateusz wziął kamień i z synem poszli za dwór, by w oznaczonym miejscu złożyć na omszałym stosie swój kamień pamięci.
- Daj nam Boże powrócić – powiedział Mateusz i przeżegnał się.
- Daj nam, Panie Boże – jak echo powtórzył Józefek, bardzo uważnie naśladując każdy gest rycerza.
Przed dworem żegnała Lipowskiego cała służba, a pani Agata nakreśliła znak krzyża nad jego pochyloną głową.
- Pamiętajcie, że macie do kogo wracać – przypomniała ochmistrzyni. – Niechaj was prowadzi Pan Bóg i niechaj zachowa w zdrowiu.
Pan Tomasz dał znak i wozy ruszyły, wśród radosnego pohukiwania woźniców, skrzypienia osi, śmiechów dzieci i pokrzykiwań wszystkich mieszkańców Lipowej, zebranych tego ranka przed dworem.HYNEK Z HOLSZTAJNU
Czechy
Bunt zaczął się latem zeszłego roku, ale gotował się od lat. Sobór w Konstancji nie ograniczył się w sprawie czeskiej do spalenia Jana Husa, bez dania mu możliwości obrony, choć uczony doktor miał list żelazny od króla Zygmunta, gwarantujący mu nietykalność. Sobór obłożył cały kraj interdyktem, co Czesi przyjęli z oburzeniem. Stany czeskie odmówiły uznania tej decyzji, krytyka papiestwa nasiliła się.
Latem 1419 roku uwięziono na ratuszu w Pradze kilku mieszczan podejrzanych o sprzyjanie nowej religii, heretyków. Tłum zgromadzony w kościele Matki Bożej Śnieżnej udał się tam z procesją, domagając się zwolnienia uwięzionych.
- Myślimy tak samo jak oni! – wołano. – Wszystkich nas uwięzicie, wszystkich wyślecie na stos?!
Doszło do bijatyki, burmistrza Pragi i rajców wyrzucono przez okno, spośród tłumu wybrano czterech przywódców, zwanych hetmanami.
Król Wacław IV, chory już i słaby, ani myślał się układać. Wezwał na pomoc swojego brata, Zygmunta Luksemburskiego, króla Węgier. Ale nie doczekał pomocy. Umarł 16 lipca, a już następnego dnia lud praski uderzył na kościoły i kaplice, a na ulicach rozpoczął polowania na Niemców. Buntownikami dowodził Jan Żiżka, wódz i strateg, który wkrótce miał pokazać, że czeska piechota nie boi się nikogo i każdemu dotrzyma pola.
Zygmunt Luksemburski próżno zaklinał i prosił, wcale go nie wpuszczono do miasta. Oburzony, był zdecydowany krwawo rozprawić się z heretykami. Poprosił papieża o ogłoszenie krucjaty. Uzyskał ją i w marcu 1420 roku ruszył z wojskami na stolicę Czech, jednak nie zdobył Pragi.
Zaraza husycka rozprzestrzeniała się tymczasem wszędzie i w kilka miesięcy stało się wiadome, że nie zniknie ani sama, ani pod toporami krzyżowców. Stany czeskie przyjęły cztery artykuły praskie za swoje i prawie każdy Czech stał się obrońcą wolności, a przeciwnikiem Zygmunta i Kościoła katolickiego. Artykuły były wymierzone przeciw papieżowi, bogactwom Kościoła i przeciw księżom, których Czesi chcieli widzieć biednych i usługujących, a nie bogatych i leniwych. Choć różnili się w niektórych kwestiach, wszyscy heretycy stali przy artykułach praskich, z których jeden domagał się udzielania Komunii Świętej pod dwiema postaciami – chleba i wina.
* * *
Sześciu mężczyzn siedziało w gospodzie o milę od Podiebradów, przy drodze wiodącej do Nymburka. Należeli do tej grupy szlachty czeskiej, która obawiała się radykalnych kup zbrojnych złożonych z chłopów, rzemieślników i mieszczan, uznających przywództwo Jana Żiżki, ale podobnie jak oni, opowiadali się przeciw Zygmuntowi Luksemburskiemu, oburzali się na Rzym i papieża Marcina V, co obłożył Czechy interdyktem i nakazał przeciw nim wyprawę krzyżową.
- Chcemy tylko wolności – mówił pan Hynek z Holsztajnu. – Chcemy stanowić o sobie na naszej ziemi. Krew naszych braci nie może pójść na marne.
Pan Hynek był niewysoki, ale mocny i twardy. Uchodził za człowieka spokojnego, którego niełatwo wyprowadzić z równowagi, rozważnego.
- Tylko król Jagiełło – przekonywał. – Albo Żiżka weźmie w garść całą władzę.
Kiwali głowami na znak zgody. Byli przedstawicielami szlachty i nie chcieli, żeby lud zapanował w państwie, bo oznaczałoby to zagładę Królestwa. Wcześniej myśleli o ofiarowaniu korony Zygmuntowi, bratu zmarłego króla Wacława, ale on wyniośle odrzucił propozycję i poradził, żeby zdali się na jego łaskę. Ruch husycki, wymierzony w Rzym, Kościół i króla, brał Zygmunt za bunt grupki gorącogłowych ludzi, których spodziewał się łatwo poskromić. Ale czeskie kacerstwo rozprzestrzeniało się jak burza, co było wynikiem i nieprawości, jakich dopuszczali się uczestnicy krucjaty nakazanej przez Zygmunta. Z królewskiego wyroku stosy zapłonęły w różnych podległych mu krajach i miastach. Nie była to już wojna o władzę, to była wojna o życie. Stany czeskie poparły ruch ludowy i w całym kraju mało kto uważał, że należy trwać po stronie papieża.
Umiarkowanych, których liczono znacznie mniej, nazywano utrakwistami, od określenia _sub utraque species_, pod obiema postaciami. Wywodzili się głównie z czeskiej szlachty i obawiali się o upadek swoich przywilejów w kraju. Nie chcieli dopuścić do umocnienia władzy Żiżki. Szukali innej drogi ratowania Czech. Dlatego zebrali się w tej gospodzie.
Pan Hynek z Holsztajnu kreślił palcem po stole niewidoczne linie.
– Tylko Jagiełło – mówił. – Nikt inny nie udzieli nam pomocy. Inaczej Niemcy zaleją nas ze szczętem.
Kiwali głowami. Wiele razy omawiali już taką możliwość. Szukali sojuszników pośród nieprzyjaciół swojego największego wroga. Nie znaleźli nikogo innego.
- Kto pojedzie? – zapytał ktoś zafrasowany. – To tajna misja, trzeba tu sprytu i przebiegłości. Nietrudno wpaść w ręce ludzi Zygmunta.
- Za waszą zgodą, ja pojadę – oznajmił pan Hynek. – Znam trochę szlaki w Polsce i będę wiedział, gdzie i jak szukać króla. Moim zdaniem nikt nie powinien poznać naszych zamiarów przedwcześnie.
- Słusznie – potwierdzili. – Trzeba, byście mówili z samym królem polskim, bez świadków. Gdy wybadamy dobrze jego intencje i zamiary, postąpimy krok dalej.
- Albo w tył – zauważył inny.
Milczeli przez jakiś czas nad kuflami.
- Król Jagiełło mądry – powiedział ktoś. – Wysłucha, rozważy, znajdzie radę. Może też powstrzyma swoich rycerzy, żeby nie brali udziału w krucjacie. Z jego zdaniem liczy się nawet ten diabelski papież.
- Trzeba wielkiej ostrożności. Nie wolno zrazić polskiego króla, nie wolno go zniechęcić. Trzeba mu umiejętnie wytłumaczyć, czego chcemy. A chcemy tylko wolności, do czego mamy prawo jak wszyscy.
- Będę wiedział, jak postąpić – poważnie zapewnił pan Hynek, a oni udzielili mu na drogę błogosławieństwa.
- Jedźcie nie zwlekając. I niech Bóg sprzyja naszym zamiarom.
* * *
Piotr z Krasawy siedział na zydlu pod ścianą i przez niewielkie okienko zamkowej wieży patrzył na niedalekie szczyty górskie. Las na zboczach parował w słońcu po porannym deszczu. Zapowiadała się dobra pogoda, zza okna dochodziły radosne głosy ptaków.
Piotr wstał i zaczął chodzić po niewielkiej, półokrągłej izbie, trzy kroki w jedną i trzy kroki w druga stronę. Czynił tak kilka razy dziennie, dla zdrowia i z braku innego zajęcia.
Zatrzymał się, poprawił posłanie. Drewniane łoże i dwa stołki były tu jedynymi sprzętami, a wszystko, co należało do Piotra, znajdowało się w skórzanej sakwie, leżącej obok. Otworzył ją teraz, wydobył lusterko z kawałka dobrze wygładzonej miedzianej blachy.
- Tak – powiedział do swojego odbicia. – Tak to teraz wygląda…
Na twarzy nie było już trapiącej go przez wiele dni opuchlizny, ale złamany nos na zawsze pozostanie wykrzywiony. I na zawsze pozostanie gruba blizna na dolnej wardze i podbródku. Oto pamiątka po wyprawie krzyżowej. Bardzo bolesna pamiątka. Schował lusterko, zawiązał rzemienie worka i usiadł na posłaniu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.