- W empik go
Saga rodu z Lipowej 36: Serbente - ebook
Saga rodu z Lipowej 36: Serbente - ebook
Ostatni tom opowieści o wielkim rodzie rycerzy z Lipowej.
Król Jagiełło przygotowuje się do wojny z Krzyżakami.
Srebente ucieka, a Oset ma być sądzony pod zarzutem uprawiania czarów. Grozi mu spalenie na stosie.
Milenia naiwnie wierzy, że pan Niczek to wielki rycerz z Lipowej. W ogóle nie domyśla się tego jak straszna jest prawda, podczas gdy w kamienicy pani Libuszki dochodzi do przerażającej zbrodni. Uciekając przed karą, Niczek dowiaduje się kto jest jego matką oraz kim jest jego ojciec. Tego ostatniego musi prosić o wybaczenie.
Pani Dorotka, będąc z dala od Lipowej, rodzi córkę, pamiętając o przysiędze, którą złożyła podczas spowiedzi.
Tymczasem Żelazny Pies natrafia na Mateusza, by ostatecznie zniszczyć ród z Lipowej...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6716-0 |
Rozmiar pliku: | 340 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Serbente uciekła trzeciego dnia, rano. Byli jeszcze na terytorium litewskim. Udawała przestraszoną, płakała cicho, uwierzyli, że jest słaba i bojaźliwa.
Nie palili ognia w obawie przed wykryciem, zjedli coś na zimno, spali krótko, na zmianę trzymając straż. Serbente, która wypatrywała sposobności ucieczki, nie znalazła jej aż do świtu. Wcześnie rano, przed wyruszeniem w drogę, gdy jeden z doktorów poszedł na stronę, a drugi zajęty był końmi, zsunęła się z wozu i ona. Gestami dała znać, że i ona potrzebuje iść w ustronne miejsce. Trzeci, który pilnował wozu, zawahał się, ale w końcu pozwolił odejść na kilka kroków. Przeszła na drugą stronę leśnej drogi, gadając pospiesznie, że się krępuje ich obecności i pokazała palcem wysokie paprocie trochę dalej. Niechętnie, ale poszedł za nią. Stał tam i czekał.
- Żebym cię cały czas widział! – nakazał i pogroził jej, stukając dłonią o rękojeść miecza.
Odeszła nieco, kucnęła w paprociach. Widziała strażnika i on ją widział. Udawała zawstydzoną, spojrzeniem poprosiła o pozwolenie, cofnęła się jeszcze o dwa kroki i znowu kucnęła. Wtedy któryś z tamtych coś zawołał, a pilnujący dziewczyny odwrócił się w jego stronę, by odpowiedzieć. Trwało to tylko chwilę, ale wystarczyło. Serbente skoczyła w bok, pomiędzy zarośla, i pobiegła co sił w nogach. Nie od razu to zauważył, pomyślał, że schowała się głębiej. Zawołał raz i drugi, ale dopiero po dłuższej chwili uznał, że go oszukała i pobiegł między paprocie. Był zaskoczony jej ucieczką, dotąd nie zdradzała takiej chęci, skupiona na tym, by pielęgnować chorego Osta.
Strażnik popełnił błąd, źle ocenił Serbente. Nie wiedział o niej wszystkiego, nic o niej nie wiedział. Ani tego, że to tylko oni czuli się w tym obcym lesie niepewnie. Dla niej to był las prawie rodzinny, wychowywała się niedaleko. Nie wiedział też, że Serbente potrafi biegać tak szybko, jak mało który mężczyzna, i choć była osłabiona, nawet na polu niełatwo byłoby ją pochwycić. Nie wiedział wreszcie, że Serbente dobrze zna język, którym mówili między sobą, a dzięki temu dokładnie poznała ich plany. Choć więc strażnik pobiegł za dziewczyną, nie przypuszczał, by ucieczka się udała i nie wezwał towarzyszy do pomocy.
Miał ją za łatwą zdobycz. Gdy zagłębiał się w las, jej sylwetka migała między drzewami.
Ale szybko stracił ją z oczu. Zaczął krzyczeć do swoich, by mu pomogli w pościgu, i jeden z nich skoczył na pomoc, ale było za późno. Serbente wytężyła wszystkie siły, by oddalić się z miejsca, gdzie się zatrzymali. Szukali jej za sobą, myśleli, że pobiegła drogą z powrotem, przeczesywali las po obu stronach. Ona tymczasem biegła przez las na ukos, wprost w stronę słońca, wiedząc że tam właśnie znajdzie pomoc i opiekę.
Pograniczny teren nie był zaludniony, niełatwo było dotrzeć do bezpiecznego miejsca, należało iść wiele godzin. Serbente biegła, potem szła, znowu biegła, nie zważając ani na rany na nogach od gałęzi i kolców, ani na napotykane w lesie ostre krzewy, czasem kamienie. Uważała tylko na jamy i wgłębienia, ponieważ wiedziała, że jeśli skręci lub złamie nogę, prześladowcy najpewniej ją znajdą, bo daleko nie zdąży odejść. Szczęśliwie, choć poobijana i podrapana, nadal przedzierała się przez las.
Nawoływania pogoni długi czas słyszała za sobą. Czasem zbliżały się, oddalały, dochodziły to z lewej, to z prawej strony. Po jakimś czasie nagle ucichły i Serbente uznała, że jest wystarczająco daleko, by odpocząć. Koło południa wdrapała się na wysoki dąb, zadbawszy wcześniej, by nie pozostawić śladów na ziemi. Siedziała na grubym konarze, ukryta wśród gęstego listowia, i nabierała sił. Zanim się tu zatrzymała, wydawało się jej, że okolica wygląda znajomo i oceniła, że nie jest daleko od zamieszkałych terenów.
Liczyła na to, że znalazła się daleko od wozu, którego tamci nie mogą zostawić bez straży. Muszą zaraz wrócić, więc zapewne zaprzestaną pościgu. Może przyspieszą marsz, gdyż będą się obawiać, że uciekinierka wezwie pomoc, a ta, gdyby dosiadła szybkich koni, może ich dopaść w lesie, gdyż nie pojadą szybciej niż wóz.
Obawiała się, że rozzłoszczeni jej ucieczką, zechcą zabić Osta, ale odrzucała taką myśl i tłumaczyła sobie, że nie śmierć starego rycerza była ich celem. Gdyby chcieli go pozbawić życia, zrobiliby to od razu. Ponieważ tego nie uczynili, chcieli mieć Osta żywego. Zatem, jeśli uda się sprowadzić pomoc, istnieje szansa na odbicie więźnia. Nie pomyślała, że w przypadku próby odbicia zamachowcy zabiliby jeńca, bo lepszy Oset martwy niż chodzący na wolności.
Rachuby Serbente okazały się słuszne. Fałszywi medycy powrócili do wozu, by pogonić konie i jak najszybciej jechać ku wyznaczonemu celowi. Zdyszani pogonią i w obawie przed pościgiem, z niepokojem wpatrywali się w las za sobą, broń trzymając w pogotowiu.
- Mówiłem, żeby od razu ubić dziewkę! – mruczał jeden przez zaciśnięte zęby.
- Zdawała się niezdolna do ucieczki – odpowiadał drugi, który żałował, że nie posłuchał pierwszej myśli i nie zabił dziewczyny.
Pocieszało ich przekonanie, że mają dużą przewagę. Obliczali, że zanim dziewczyna dotrze do swoich, zanim opowie, co się stało i zanim pogoń zostanie przygotowana, będą już poza Litwą. Do granicy pozostało niewiele drogi, a spodziewali się też wsparcia ze strony najbliższego garnizonu po drugiej stronie. Czwarty uczestnik wyprawy dotarł już zapewne do jakiejś zbrojnej placówki, skąd wysłano odsiecz.
Oszczędzali konie ciągnące wóz, pozwalając siedzieć tylko temu, który pełnił rolę woźnicy, sami zaś biegli obok. Co jakiś czas zatrzymywali się na krótkie postoje, by dać odpocząć zwierzętom, a także swoim nogom i płucom. Wtedy też zjadali trochę chleba i sera, popijając cienkim winem, które trzymali w skórzanym bukłaku. Sprawdzali też, jak się ma jeniec. Dotykali jego czoła i piersi, poili tym samym winem, na noc okrywali szczelnie przed chłodem. Oset z Kowna żył i może nawet nie cierpiał, choć przenoszono go na wozie nieustannie trzęsącym się i podskakującym na nierównościach.
- Wyżyje? – zastanawiali się.
- Wyżyje – odpowiadali sobie z nadzieją. – Musi wyżyć. Nawet gdybyśmy wszyscy padli z wyczerpania, on musi przetrzymać!
* * *
Najpierw poczuła dym. Wybiegła z lasu na otwartą przestrzeń, zobaczyła przed sobą dwa gołe pagórki, a nad jednym z nich unosił się dym. Rzuciła się w tamtą stronę z nadzieją, choć wiedziała już, że chyba pomyliła kierunki, nie było to bowiem miejsce, do którego zdążała.
Z pierwszego wzniesienia ujrzała inne, tu i ówdzie porośnięte lasem, ale nie wątpiła, że ma przed sobą ludzką siedzibę. Daleko jeszcze, prawie na horyzoncie, dostrzegła zarysy zabudowań i aż jęknęła z radości, że bezpieczne schronienie jest tak blisko.
Pobiegła. Aż do podnóża pagórka, ku któremu zmierzała, nie spotkała żadnej żywej istoty, ludzi czy bydła na łąkach. Dopiero tam, prawie już na miejscu, gdzie teren obniżał się nieco, zobaczyła strumień, bujną roślinność na brzegach i wyraźny ślad ścieżki, wiodącej zboczem ku górze. Na ścieżce zaś, może w połowie wysokości pagórka, dostrzegła człowieka. Jakaś kobieta, dźwigając wiadra, mozolnie wspinała się ścieżką.
Serbente zaczęła wołać, machać ramionami. Idąca zatrzymała się, odwróciła głowę i z uwagą przyglądała się nadchodzącej. Ta zaś przebiegła strumień, mocząc nogi do kolan, trafiła na ścieżkę i prawie ostatkiem sił popędziła w górę.
Była to młoda kobieta, średniego wzrostu, mocna w sobie, o okrągłej twarzy, która nie zdradzała strachu przed spotkaniem z nieznajomą.
- Pomocy! – zawołała Serbente. – Potrzebuję pomocy.
Kobieta ruchem głowy wskazała szczyt pagórka.
- Tam – powiedziała. – Nasz gród.
Mówiła inaczej, niż ludzie, których Serbente spotykała na co dzień, ale dość łatwo się porozumiewały. Nieznajoma obrzuciła spojrzeniem strój Serbente i gestem wskazała wiadra.
- Pij – pozwoliła. – Jedzenia nie mam.
Serbente pokręciła głową i szybko zaczęła wyjaśniać, że nie o taką pomoc prosi. Uciekła od złych ludzi, którzy porwali jej męża, najpewniej byli to słudzy Zakonu. Chcą porwanego wywieźć poza granice Litwy, nie można na to pozwolić. Trzeba natychmiast zorganizować pościg. Jadą wozem, więc konni mogliby ich doścignąć, zanim znajdą się w bezpiecznym miejscu.
Kobieta słuchała, ale w jej twarzy nie było przejęcia. Gdy Serbente usiłowała wytłumaczyć, że sprawa jest ważna, ponieważ porwany to bliski towarzysz kniazia Witolda, kobieta wzruszyła ramionami.
- Tu Sudawia – powiedziała. – Litwa nie nasza sprawa.
Schyliła się, wzięła oba wiadra i ruszyła ścieżką przed siebie.
- Pan Jało – dodała jeszcze. – On ci nie pomoże. Lepiej idź gdzie indziej.
Serbente bezradnie rozejrzała się wokoło. Widziała tylko porosłe trawą pagórki, aż po samo niebo, tu i ówdzie wielkie kamienie, las w oddali.
Sudawowie byli pobratymcami Jaćwingów. Dawno temu, w pogańskich czasach, mieli jakieś znaczenie. Teraz liczyli się do prawie wymarłych. Żyli w małych gródkach obronnych gdzieś na tych terenach, pustych, wietrznych, zimnych. Góry Sudawskie i cała Puszcza Sudawska zawsze stanowiła pograniczny teren pomiędzy Litwą a Jaćwieżą. Później, gdy Jaćwingowie ulegli Krzyżakom, ich ziemie, nieprzyjazne człowiekowi, nieurodzajne, oddzielały Litwę od posiadłości zakonnych. W wojnach, jakie toczono o sporne tereny, Sudawowie odnosili rany zadawane z obu stron. Ostatnio uznali zwierzchnictwo wielkiego kniazia litewskiego Witolda, ale było ono nominalne. Nie płacili trybutu, nie wypuszczali się poza tereny, które uważali za swoje, a gdzie nadal kwitło pogaństwo i stare, pradawne obyczaje.
Gród znajdował się na szczycie pagórka. Stanowił bezładne skupisko niskich chat, krytych strzechami, z niewielkim dziedzińcem pośrodku, przy którym stał dom pana, drewniany, niewysoki, długi, posadowiony na kamiennej podbudowie. Wszystko otaczał ostrokół, niegdyś wysoki na dwóch ludzi, teraz podniszczony, wiele pali wygięło się lub złamało od starości. Wrota w ostrokole, przez które wbiegła Serbente, miały tylko jedno skrzydło. Po obu stronach palisady, a także pomiędzy chałupami wysoko pleniło się zielsko, pokrzywy, krzaki czarnego bzu.
Serbente wyprzedziła dziewczynę z wiadrami, wpadła na dziedziniec, pomiędzy budowle, które równie dobrze mogły być spichrzami, co służyć jako mieszkania.
- Na pomoc! – wołała. – Ratujcie człowieka!
Nikt nie zainteresował się, czemu to mówi, kim jest i czego chce. Przy budynkach stali jacyś ludzie, mężczyzna z motyką na ramieniu, kobieta z sitem do przesiewania ziarna, gdzieś przechodziło dziecko, z boku dymiła kuźnia, a człowiek umazany sadzą stał przed nią z młotem w dłoni.
Nikt się nie ruszył. Podnieśli się z miejsc, patrzyli, ale nikt się nie odezwał, nikt nie pospieszył z pomocą.
Serbente patrzyła na domy, szopy, stajnie i spichrze. Gospodarstwa były zaniedbane, progi domów z bali spróchniałe, przegniłe, chaty nie miały okien, ludzie nosili proste ubrania z lnu, czasem przykryte słabo wyprawionymi skórami. Wszyscy mieli bardzo długie włosy. Oceniła, że są brudni, zaniedbani, a przede wszystkim bardzo biedni. Pewnie nieraz głodowali na tych pagórkach, skrywających tylko sypki piasek, pomiędzy którymi istniały jedynie malutkie skrawki pól nadających się do uprawy.
Wszyscy stali w bezruchu, gdy Serbente miotała się po podwórzu, usiłując znaleźć kogoś, do kogo mogłaby się zwrócić, z kim mogłaby się rozmówić. Cofali się w milczeniu przed jej wzrokiem, nie odzywali się, nie wykonali żadnego przyjacielskiego gestu.
- Ludzie! – wołała. – Przecież rozumiecie, co do was mówię.
Zaskrzypiały drzwi długiego domu, ktoś wyszedł przez nie, schylając się nisko w progu. Był to człowiek w średnim wieku, przecierał oczy, jakby dopiero wstał z posłania. Miał na sobie wełnianą szatę, najwyraźniej zarzuconą dopiero co na ramiona, zapinaną na klamrę z brązu.
- W imieniu wielkiego kniazia! – podbiegła do niego Serbente. – Każcie uzbroić ludzi, dać im konie, by poszli ze mną. Poprowadzę. Trzeba się spieszyć, inaczej oni wywiozą pana Osta między swoich, a tam już ich nie dosięgniemy.
Pan stał w progu, patrzył na dziewczynę, jakby była szalona. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie mogli przyjąć jej inaczej. Była obdarta jak żebraczka, z ranami na rękach i dłoniach, na twarz opadały jej włosy, rozwichrzone, pełne liści i gałązek. Nie miała płaszcza, spod mokrej sukni widać było brudne, podrapane stopy, bez obuwia.
- Jestem Serbente, córka wojewody Dawnuta – oznajmiła silnym głosem. - Żądam pomocy w imieniu wielkiego księcia. Dajcie ludzi, dajcie zbrojnych i konie, by ścigać zbrodniarzy.
Pan dworu wzruszył ramionami.
- Córka Dawnuta? – spytał, jakby imię słyszał pierwszy raz. – Nie wiem, o czym mówisz. Nie znam cię, nie pozwolę iść nikomu z moich, a już sam to nie pójdę na pewno.
Serbente przyjęła wojowniczą postawę.
- Słuchajcie! – wołała. – Ja córka wojewody Dawnuta. Proszę o pomoc w imieniu wielkiego kniazia, nie zapomni on tej przysługi.
Pan Jało obrzucił wzrokiem lekceważącym jej strój, podarty na strzępy, bose stopy, poranione łydki, potargane włosy.
- Tyś córka wojewody? – zapytał kpiącym głosem i potoczył wzrokiem po obecnych. – No, no! A i ja nie gorszy chyba, bo ja z kniaziów! Tobie nie uchodzi mnie rozkazywać.
Ocknęli się wszyscy, zaczęli podchodzić, patrzyli zaciekawieni, coś gadali między sobą.
Serbente złożyła niski ukłon.
- Proszę was, kniaziu, byście nie zwlekając udali się w pogoń za rozbójnikami.
Pan Jało spojrzał na zgromadzonych na podwórzu. Było ich z piętnastu może, młodych i starych, kobiet i mężczyzn. Patrzyli na swojego pana z oczekiwaniem, co zrobi, nawykli do posłuszeństwa.
- Twoja wola prosić – oznajmił kniaź. – Moja dać odpowiedź. A odpowiadam, że nie dam, czego wołasz. Ani dziś, ani jutro.
Serbente sięgnęła po ostatni argument.
- Wielki kniaź Witold będzie gniewny, gdy się dowie o wszystkim – zagroziła. – Odmawiacie pomocy, a jego zaufany człowiek może stracić życie.
Gospodarz wzruszył ramionami.
- Będzie gniewny? – powtórzył z lekceważeniem w głosie. – Może i będzie, nie stoję o to. Z dziada pradziada tu siedzimy. Moim przodkom wasz król Mendog w pas się kłaniał. Nic kniaziowi Witoldowi do mnie. Nie mam obowiązku ani rozkazów jego słuchać, ani pokłonów składać. No, chyba, że sam tu przyjdzie i poprosi, to wtedy zastanowię się, czy mi przyjacielem Witold i czy zechcę mu pomagać.
Ludzie na dziedzińcu zaszemrali z uznaniem dla postanowienia swojego pana. Ten zaś, rzuciwszy jeszcze jedno spojrzenie na dziewczynę, zawrócił do swej siedziby. Ktoś, kto stał niedaleko, podszedł teraz do Serbente i popchnął ja lekko w stronę bramy. Miał przy boku krótki miecz i Serbente posłuchała polecenia.
Kiedy mijała wrota, opuściły ją nagle siły, zachwiała się i byłaby upadła, gdyby jakaś dziewczyna nie podeszła do niej i nie podparła jej ramieniem.
- Mówiłam, że nie znajdziesz tu pomocy – powiedziała. – Chyba aż w Ejryszkach.
- Gdzie to jest? – spytała Serbente.
- Daleko - odpowiedziała dziewczyna. – Przez las trzeba iść i przez bagno. Kto drogi nie zna, zabłądzi i zginie w boru.
- Jak dojść? – upierała się Serbente. - Bo ja muszę!
Dziewczyna pokręciła głową.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.