- W empik go
Saga rodu z Lipowej 5: Ścieżki zła - ebook
Saga rodu z Lipowej 5: Ścieżki zła - ebook
Dokąd wiodą ścieżki zła?
Historia rycerskiego rodu z Lipowej toczy się dalej, choć nadeszły dla niego ciężkie czasy. Władzę nad majątkiem sprawuje Ostasz, syn Jakuba i przyrodni brat Aleny. Nic już nie jest jak dawniej. Z dawnego Jakuba, pana majątku, dostojnego i wyniosłego, nie pozostało już nic. Okrutny syn więzi starego ojca w szopie, znęcając się nad nim. Bije, wymierza kary i nie szanuje nikogo.
Z kolei Jeno, teraz pan z Krasawy, wraz z Aleną spodziewają się drugiego syna. Starszy Mikołaj osiągnął pełnoletniość, stając się marzeniem i tęsknotą Hedwigi.
Losy tych rodzin splatają się ze sobą, choć każda z nich obrała sobie inną drogę ...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6685-9 |
Rozmiar pliku: | 268 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Styczeń 1384
Na prawym brzegu rzeki Wiercicy, na skraju lasu, za którym leżała wieś Staropole, Oset, giermek pana Jeno z Krasawy, szczęknął nożycami i powiedział do wilka:
– Teraz będziesz postrzyżony jak owca.
Na jego znak pachołkowie zdjęli z sań dużą drewnianą klatkę, przenieśli ją daleko od drogi i postawili. Wilk leżał w niej ze związanymi łapami i z rzemieniem zaciśniętym na pysku. Uchylili wejście do klatki, wyciągnęli zwierzę i położyli na śniegu. Giermek Oset zbliżył się do leżącego i nożycami wyciął w wilczej sierści kilka wyraźnych dziur.
– Teraz będziesz naznaczony – powiedział. – Pan Jeno uratował twoje nic niewarte życie i z łaski trzymał przy swoim domu. Życzy sobie, żebyś omijał jego włości. Dobrze to sobie zapamiętaj. Jeśli pokażesz się na naszych polach albo w naszym lesie, zostaniesz ubity bez litości.
I skinął na pachołków, żeby rozwiązali zwierzę. Robili to ostrożnie, najpierw łapy, pysk na końcu, a potem szybko schowali się za sanie, skąd patrzyli, co się wydarzy. Wilk poruszył się, podniósł na chwiejne jeszcze łapy, otrząsnął, a potem stanął na ścieżce i popatrzył wprost na Osta.
– Zwiewaj! – powiedział giermek i pogroził leszczynowym kijem. – No, już! I nie udawaj, że nie zrozumiałeś rozkazu.
Wilk obracał głowę, usiłując dostrzec na grzbiecie i bokach robotę nożyc, ale nie bardzo mu się to udawało. Ruszył do przodu, a widząc, że nie jest zatrzymywany, przyspieszył, a w końcu zaczął biec i po chwili zniknął między drzewami.
– Dzięki Bogu! – powiedział jeden z pachołków, ocierając pot z czoła. – Miałem dobrego stracha, choć pan Jeno zapewniał, że napój nasenny jest mocny i wilk nie będzie groźny.
– Napój wkrótce przestanie działać – uzupełnił Oset. – Wtedy dopiero stanie się znowu prawdziwym wilkiem.
Wsiedli na sanie i ruszyli w drogę powrotną.
– Nie lepiej było go od razu ubić? – pytał drugi pachołek, nie przekonany do rozkazu rycerza. – Po co pan Jeno wypuścił takiego basiora? Tylko patrzeć, jak będzie wyprawiał się po nasze bydło.
– Nie gadaj tyle, tylko poganiaj! – uciął Oset. – Nasza rzecz wypełniać rozkazy. Kazał pan Jeno wypuścić rozbójnika do lasu, tak i zrobiliśmy. Jego las i jego wilk.DZIECI MŁYNARZA
Wiosna 1384
- Koniec pracy! – młynarz Marcisz przełożył dźwignię, a potem przeżegnał się z westchnieniem. – Dzięki ci, dobry Boże, za udany tydzień!
Mechanizm zazgrzytał, żarna przestały się obracać i w młynie nastała nagle cisza.
Obaj synowie młynarza wymietli gęsimi skrzydłami resztki mąki do drewnianej rynny, wsypali je do worka, a ten odstawili pod ścianę.
Wzorem ojca przeżegnali się, ale szybko i z niecierpliwością, co nie uszło jego uwagi.
– Co to? – zapytał cierpko. – Czasu wam szkoda na porządne podziękowanie Panu, że dał nam dość roboty, abyśmy mieli chleb codzienny?
Zerknęli na siebie, a potem ponownie uczynili znak krzyża.
– Dziękujemy, Panie Boże, za ten tydzień – powiedział Dobek.
Był starszy, miał już czternasty rok i jedenastoletni Jacek we wszystkim go naśladował.
Marcisz wyprostował grzbiet, zdjął fartuch i krzyknął do żony, żeby podawała wieczerzę, choć do zachodu słońca jeszcze sporo brakowało.
– Coś w kościach mnie łamie – poskarżył się. – Chciałbym położyć się wcześniej. A ty mi Zofki dopilnuj, kobieto, żeby nowego nieszczęścia nie było. Starczy, że jednego jej dzieciaka muszę karmić.
Zofka wróciła do ojcowskiego domu przed kilkoma miesiącami. Wróciła, prawdę mówiąc, tak jak i wyszła, mając tyle tylko, co na sobie i przywiodła z sobą córeczkę imieniem Odina. W Dolinie powiadali, że pan Ostasz odprawił ją nie dlatego, że jej już nie chciał, ale że miał się żenić z bogatą panną szlachetnego rodu. Nie miała chyba źle w Lipowej, choć pan Ostasz to gwałtowny człowiek, co ręki nigdy nie oszczędza, ale Zofka nie pozwalała o nim złego słowa powiedzieć.
– Jeszcze go chwalisz? – zżymał się młynarz. – Tego wyrodka, co własnemu ojcu za wszystkie jego dobrodziejstwa kazał w szopie mieszkać? Gorzko jeszcze zapłacze Dolina, że go nie ubili na wojnie. A we młynie lepiej się niech nie pokazuje, bo własnymi rękami uduszę.
Zofka nic sobie nie robiła sobie z tych pogróżek.
– Możecie go przeganiać, ale i tak pójdę, kiedy tylko zawoła – pyskowała.
– Tylko spróbuj! Tak cię spiorę, że na tyłku nie usiądziesz! – groził Marcisz. – Wstydu nie masz!
– A wy macie? – odpowiadała bezczelnie. – Zapomnieliście już, że kiedy pan Ostasz siłą mnie brał, wy ani słowem nie pisnęliście? Sami jeszcze kazaliście mi iść do niego.
Marcisz milknął i nawet przestawał wypominać, że musi utrzymywać Odinę.
Któregoś dnia powiedział:
– Skoro pan Ostasz taki dobry, niech ci co da na posag. Klemens Osica już dwa razy prosił, żebym cię za niego wydał.
– Możecie wydać – odpowiedziała lekko Zofka. – Ale pamiętajcie, że i tak pójdę za Ostaszem, kiedy mnie tylko będzie chciał.
Ostasz z Lipowej, syn Jakuba, wrócił z wojny z początkiem roku. Z jednym tylko pachołkiem umykał z Wielkopolski czym prędzej. Paliło go rozczarowanie i wstyd. Odstąpił znaków, którym przysięgał wierność, bo nie był na tyle głupi, żeby dać się schwytać czy też zabić w walce. Książę mazowiecki Ziemowit zawiódł oczekiwania ich wszystkich. Wybrali go królem i wodzem, a on dał się podejść Małopolanom. Skusili go rozejmem, dali odpocząć, uwierzyć w przewagę, by niespodziewanie złamać umowy, uzbroić się, wezwać Węgrów na pomoc, a potem uderzyć i zwyciężyć.
Ostasz już na to nie czekał. Widząc, że może być tylko gorzej, porzucił księcia i uwielbianego przez siebie wodza, Bartosza z Odolanowa, i zwyczajnie uciekł. Bo cóż miał robić? Przez kilka ostatnich lat brał udział w wyłącznie przegranych wyprawach. Tracił ludzi, konie i złoto, nie zyskał żadnych łupów. Teraz, straciwszy także łaski, mógł tylko się ukryć i czekać. Może któregoś dnia będzie sposobność odegrać się jeszcze.
Na razie umknął do Doliny.
Nie zapomniał Zofki. Kiedy zajechał do Marciszowego młyna, rzuciła wszystko i pobiegła daleko za rzekę, do starych stogów, gdzie wyznaczył jej spotkanie.
Biegła, pełna radości, że o niej pamięta, że nie zapomniał całkiem, że nie ożenił się z panną z Potoka, o czym plotkowano jeszcze nie tak dawno. Czekał w umówionym miejscu.
– Bałam się, że zapomniałeś. A przecież obiecałeś, że mnie nigdy nie porzucisz.
– Nie porzuciłem.
– Ale chciałeś się żenić.
– Nie tylko chcę, ale się i ożenię. Tobie nic do tego. Chcesz, będę przychodził. Nie zechcesz, też będę przychodził, więc lepiej się nie opieraj.
Całowała go po stopach i krzyczała z rozkoszy, kiedy był brutalny i bił ją po twarzy.
– Żebyś tylko był – szeptała. – Bij mnie, bij, poniewieraj, żebyś tylko był ze mną.
Zofka nigdy nie chodziła do Lipowej, zabronił jej pod surową groźbą, ale każdego dnia czekała, aż przyjedzie, wywoła, a potem będzie się z nią kochał, na trawie, na sianie, pod drzewem, na śniegu albo gdziekolwiek indziej. Byleby tylko był. Przysięgał, że będzie przychodził, nawet kiedy wprowadzi żonę pod swój dach.
– Nie bądź głupia – tłumaczył. – To tylko tak, dla niepoznaki. Nie godzi się żonatemu szlachcicowi trzymać w domu nałożnicę. I nie martw się, zadbam też należycie o twojego bękarta.
– Odina to twoja córka – przypomniała.
– Może i moja, ale bękart to bękart.KRUK ŚWIĘTEGO PAWŁA
Żelazny kruk wyglądał jak żywy. Był czarny, siedział na szczycie palmy, a w otwartym dziobie trzymał okrągły kawałek żelaza, powleczony żółtą farbą. Wykuł go w przyklasztornej kuźni Mikołaj syn Jeno i teraz z innymi zawiesili ptaka nad wejściem do nowowybudowanej świątyni.
– Oto nasz zakonny herb – cieszyli się paulini – Oto jest kruk świętego Pawła, Pierwszego Pustelnika. Kiedy patriarcha naszego zakonu udał się na pustynię, gdzie w umartwieniu i modlitwie żył lat sto, każdego dnia przylatywał do niego wysłannik Pana w postaci kruka i przynosił mu w dziobie bochenek chleba. Oto znak tej opowieści.
Pracowali bez wytchnienia dzień po dniu i w kilka tygodni postęp prac był tak wielki, jak gdzie indziej po miesiącach. Na kamiennych wysokich ścianach postawiono drewniane krokwie dachu, a ten pokryto miedzianą blachą. Na szczycie umieszczono wielki, z daleka widoczny krzyż. Wykuł go z żelaza Mikołaj syn Jeno.
Wspomagani pielgrzymim groszem, ale przede wszystkim dochodami z darowanych sobie majętności, wznieśli już kamienny dom dla siebie i otaczali właśnie częstokołem tę część wzgórza, gdzie wybudowano świątynię. Czasy nie były najbezpieczniejsze, a w sanktuarium coraz to przybywało bogatych darów i wot.
Mikołaj syn Jeno z innymi łupał skałę, dźwigał kamienie, a potem wznosił z nich mury kościoła, którego kształt wyrysował mistrz Marek, zwany Czarnym, i który teraz osobiście kładł zaprawę. Mikołaj jak inni zadowalał się skromną strawą, niedługim odpoczynkiem i nieustanną modlitwą. Był pilny, posłuszny, pracował bez wytchnienia i szybko okazał się klasztorowi niezbędny.
– To wspaniały nabytek dla naszej wspólnoty – mówił przeor. – Ale wiele jeszcze trudnych prób przed synem szlachcica, zanim zechce na zawsze poddać zakonnemu posłuszeństwu i klasztornej dyscyplinie.
Niemal od pierwszego dnia ludzie przychodzili zobaczyć Cudowny Obraz, modlić się o pomyślność, prosić o zdrowie, dziękować za łaski. Najpierw tylko miejscowi i z najbliższej okolicy, potem z coraz dalszych stron, a w następnym roku widziano już pielgrzymów ze Śląska i Moraw.
Przybywali ludzie wszelkich stanów, a wieść o cudownej relikwii rozchodziła się szeroko po całej polskiej ziemi i po krajach ościennych. Wędrowali więc tutaj rycerze, mieszczanie i rzemieślnicy, wędrowali żołnierze, dziewki czeladne i stateczne niewiasty, nawet całe rodziny.
Przychodzili żebracy, a przede wszystkim ludzie kalecy – garbaci, chromi, ślepi, cierpiący na wrzody, otwarte rany, nieustanne straszliwe bóle. Zjawiali się rano, w południe, wieczorem. Przed obrazem trwało nieustanne nabożeństwo.
Wielu z nich, klęcząc przed obliczem Madonny, doznało niezwykłej łaski i wieści o tym natychmiast przedostawały się do najdalszych zakątków znanego świata – niczym światło zapalone na największej górze i widoczne zewsząd, tak sława Cudownego Obrazu docierała teraz z Jasnej Góry do miast, wsi, zamków, dworów, strażnic i chat.SEN JAKUBA
Wiosna 1384
Jakub z Lipowej pogrążał się we śnie. Dziwne odrętwienie, w jakie zapadł po tym, jak otrzymał uderzenie od swojego syna Ostasza, już przed wieloma miesiącami, pogłębiało się i nic nie wskazywało, żeby miał się z niego ocknąć. Nie odzywał się, nie słyszał już, kiedy do niego mówiono. Poruszał się tylko wydeptanymi ścieżkami, które dla niego zaczynały się i kończyły tuż obok, ani na krok nie wychodząc poza dwór w Lipowej.
– Zachorował – mówili jedni, którzy pamiętali Jakuba, jakim był przed laty.
– Rozum postradał – powiadali inni.
W Lipowej nikt już chyba nie kojarzył starego mieszkańca szopy z dawnym panem majątku, pięknym, dostojnym i wyniosłym ale na swój sposób sprawiedliwym. Między dzierżawcami i służbą wspominano czasem Jakuba dla jego prawości, ale nikt nie pamiętał już, że stary, milczący człowiek i ów wspaniały rycerz to jedna i ta sama osoba.
W szopie, którą za mieszkanie wyznaczył mu syn, zamieszkał z wiekowym sługą imieniem Czeszko, który miał pilnować starego.
Jakub z Lipowej, nazywany teraz zwykle starym Jakubem, od czasu, gdy Ostasz zatrzymał go na progu i siłą wykręcił rękę, nie chodził już do wielkiego domu. Prawie nie opuszczał szopy, nawet kiedy syna długo nie było w Dolinie. Zdawało się, że zasnął. Prawa ręka dokuczała mu coraz bardziej i z czasem zupełnie stracił w niej władzę.
Mijały tygodnie i miesiące, Jakub trwał w swoim dziwnym śnie, nie widząc i nie słysząc niczego.
Zamknięty w szopie, tylko w towarzystwie sługi, który zimnymi okładami starał się złagodzić ból, kurczył się i zanikał. Okłady na chwilę łagodziły ból ręki, ale nie łagodziły bólu, jaki odczuwało jego serce. Na to cierpienie nie było okładów. Jakub z Lipowej cierpiał. Prawą rękę miał już zupełnie bezwładną. Kiedy po kilku tygodniach przekonał się, że jej sprawność nie wróci, popadł w jeszcze większe odrętwienie. Odtąd trzymał prawą dłoń w rozcięciu kaftana czy kurty, a posługiwał się tylko lewą.
Początkowo ciekawił się jeszcze życiem dworu, ale wkrótce, niezależnie od tego, czy młody pan był czy nie był obecny, starego Jakuba widywano już tylko, jak siedzi na pieńku w otwartych drzwiach szopy. Nie wstawał, nie odpowiadał na pytania, jakby nie rozumiał, co do niego mówią.
– Chcecie jeść i spać pod dachem, bądźcie posłuszni i nie gadajcie, kiedy was nie pytają – zapowiedział Ostasz.
Rządził Lipową niepodzielnie. Po powrocie z wojaczki wygłosił do ojca groźne przemówienie:
– Będziecie siedzieli, gdzie wam przykazałem i będziecie posłuszni. Tak postanowiłem. Dam wam pełną miskę i moją opiekę. Nie będziecie się wtrącali do moich spraw, inaczej pożałujecie. Teraz ja jestem panem Lipowej, teraz ja jestem waszym następcą w całej Dolinie i ostrzegam, byście się nie ważyli mojej woli sprzeciwić. Spaliłem Dębowiec, spalę i co innego. Zasadzę się na waszego wnuka i flaki z niego wypruję. A tak to jeszcze urządzę, żeby stało się owo na oczach waszej córki. Nie śmiejcie mi powiadać, jak mam postępować. Dosyć mnie uczyliście i nic dobrego z tej nauki nie wyniknęło.
Podniósł rękę do nieba.
– Przysięgam na wszystko – powiedział. – Na wszystko, co tylko istnieje. Spalę Krasawę i waszego wnuka upiekę na wolnym ogniu, by ślad nie pozostał po waszym zapchlonym rodzie. Ruszcie się tylko bez mojego pozwolenia poza Lipową, a będziecie tego żałować jeszcze i na tamtym świecie.
Zgodnie z zapowiedziami Ostasz zajął się majątkiem. Usuwał dzierżawców, nakładał kary i nowe obowiązki. Chodził pijany, krzyczał, kazał bić i sam ćwiczył czym popadnie i za byle co. Kmiecie i chłopi, wszyscy, których nie trzymały poważne zobowiązania, odeszli już z dworu, wyprowadzali się z okolicy i szli szukać ochrony i opieki u kogo innego – do Krasawy, Potoka albo jeszcze dalej, do Jastrzębic czy Staropola.
Jakub zaś popadał w coraz większe odrętwienie. Nikt już nie pamiętał, że dawniej bywało inaczej. Czeszko wyprowadzał czasem starego pana do ogrodu albo na łąki, ale nie za daleko, bo Ostasz zabronił oddalać się od dworu więcej niż na odległość spojrzenia. Czeszko wychodził z podopiecznym coraz rzadziej, bo Jakub szedł zupełnie bezwolnie, a kiedy mu kazano, siadał i patrzył w jedno miejsce – na drzewo, na płot, na pniak, na ścianę. Sługa przemawiał do niego w rozmaitych sprawach, opowiadał, co się działo we dworze i w okolicy, ale Jakub nigdy nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał albo zrozumiał. Z czasem opiekun zaprzestał i tych opowieści.
W ostatnim tygodniu Wielkiego Postu przyjechała do Lipowej Alena, córka Jakuba, żeby osobiście sprawdzić, ile jest prawdy w tym, co ludzie powiadają o chorobie jej ojca.
Ostasz wyszedł przed dom i witał przyrodnią siostrę, kłaniając się przesadnie nisko.
– Cóż to słyszę? Ojca więzisz? – pytała przerażona. – Czyżby Bóg rozum ci odjął?
Stanął naprzeciw, silny, pewny siebie. Długie jasne włosy, jak zawsze, miał rozpuszczone, a rany na policzkach, zadane kiedyś przez paznokcie Agnieszki, były prawie niewidoczne.
– Dobrze, że wreszcie przyjechałaś – powiedział łaskawie. – Sama ocenisz i opowiesz ludziom.
Zainteresował się stanem Aleny, ostrożnością, z jaką schodziła z siodła i z udaną troską pokiwał głową.
– Może nie powinnaś jeździć konno, skoro spodziewasz się dziecka.
– Sama wiem najlepiej, co powinnam – ucięła. – Gdzie ojciec? Chcę go natychmiast zobaczyć.
– Nie wiedziałem, że przyjedziesz, więc nie jest uprzedzony, że po roku przypomniałaś sobie o jego istnieniu. Muszę cię też ostrzec, że bywa groźny. Potrafi rzucać czym popadnie. Taka jest prawda o dziwnym jego zachowaniu.
I ruszył przodem. Alena szła za nim drobnymi krokami, przytrzymując w garści fałdy sukni. Ostasz otworzył drzwi szopy, kiedy była jeszcze z dziesięć kroków za nim i powiedział szybko cichym, ale wyraźnym szeptem:
– Ani pary z gęby! Inaczej gorzko pożałujecie!
Alena zmartwiała, widząc ojca w takich warunkach. Zwykła szopa, w której stało proste posłanie, ława do siedzenia, pieniek przy wrotach, na którym lubił siadywać i na którym siedział teraz. Sługa Czeszko w głębi izby naprawiał odzienie.
– Ojcze! – zawołała Alena, przypadając do stóp siedzącego. – Ojcze!
Jakub z Lipowej nie odpowiedział. Patrzył na córkę, jakby jej nie poznawał. Był zupełnie siwy, pomarszczony i odziany w łachmany.
– Coś ty z nim zrobił? – krzyknęła na Ostasza, podskakując do niego w pięściami.
Chwycił ją za przeguby rąk i zatrzymał.
– Siostro! – odpowiedział groźnie. – Uspokój się. Słyszysz? Uspokój się!
Kiedy przestała się rzucać, uwolnił jej ręce.
– Sama zobaczyłaś. Twój ojciec jest chory, może nawet szalony. Nie może mieszkać pod jednym dachem z kimkolwiek, bo gotów mu zrobić krzywdę. Musiałem go przenieść tutaj i przydzielić sługę, żeby go stale pilnował. Czy wiesz, że dwa razy próbował targnąć się na życie?
– To straszne! – wołała Alena. – Nie wiedziałam, że to takie straszne. Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.