- W empik go
Saga rodu z Lipowej 6: Ojciec - ebook
Saga rodu z Lipowej 6: Ojciec - ebook
Dalsze losy wielopokoleniowego rodu polskich rycerzy.
Ostasz wrócił jeszcze silniejszy i okrutniejszy niż przedtem. Bracia Zofki twierdzą, że odnaleźli skarb Maramy. Siostra zdradza brata, którego Ostasz więzi i torturuje. Dobek umiera i zabiera drogę do skarbca ze sobą.
Tymczasem Hadwiga próbuje obudzić w Jeno uczucia do niej. Młody chłopak musi wybierać między duchowieństwem a miłością do dziewczyny, której nie chce do siebie dopuścić.
A w tle wielki królewski spisek...
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-6686-6 |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czerwiec 1385
Ostasz syn Jakuba stał z chmurną twarzą naprzeciw tłumu, jaki na jego rozkaz zgoniono przed dwór w Lipowej. Przyszli więc wszyscy domownicy, czeladź, dzierżawcy, służba. Przygnano także kmieci z podległych wiosek, zagrodników i wszystkich innych, do ostatniego biedaka, wynajmującego się czasem do roboty, a żyjącego z datków dalekich krewnych i sąsiadów.
Starosta pokazał palcem stojącego najbliżej pachołka, a słudzy chwycili chłopaka i zdarli z niego koszulę. Pan wziął rózgę i zadał pierwsze uderzenie. Potem przekazał witkę dla dalszego wymierzania kary, a sam powiedział do zebranych:
– Znowu moje tu będą rządy. Nie zapomniałem, co się komu należy. Nigdy więcej nie będziecie leniwi.
Nikt nie uciekł, bo wszystkich pilnowano. Ostasz nie tracił czasu na doglądanie wykonania kary, kazał tylko o jej zakończeniu powiadomić i poszedł do wielkiego domu. Po jakimś czasie przyszedł tam wyznaczony nadzorca i powiedział:
– Dwudziestu sześciu wlepiłem rózgi, czterem kije. Dokładnie wedle rozkazania. Kmieć Matusz ośmielił się poskarżyć, to kazałem założyć dyby.
– Bardzo dobrze – pochwalił Ostasz. – Niech posiedzi do rana. Zaraz wychodzę i wszystkich chcę zobaczyć przy robocie. Jeśli ktoś będzie się ociągał, pożałuje, że się urodził.
Wielki płacz rozlegał się od tego dnia w Lipowej i w sąsiadujących z dworem wioskach. Natychmiast poszła po Dolinie wieść, że pan Ostasz powrócił.
– Ma bicz w ręce i wymierza okrutne kary każdemu, kto ośmieli się mu w czymkolwiek przeciwstawić.
– Jest gorszy niż dawniej!
– Gorszy to dopiero będzie, bo został holsztyńskim starostą i teraz dopiero pokaże nam wszystkim!
– Chroń nas, Boże, przed jego rządami i jego sprawiedliwością!
Po przykładnym ukaraniu winnych i niewinnych, pan Ostasz z Lipowej przystąpił do napełniania pustej szkatuły i zaczął ściągać podwyższone czynsze i daniny.
Na zamek przywiózł z sobą kilku wojowników, włóczęgów spod ciemnej gwiazdy, ślepo wykonujących jego rozkazy i nie obawiających się żadnego łotrostwa. Każdego dnia przebiegali oni na wielkich koniach Dolinę, karząc i bijąc, gotowi spalić zagrodę za najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa.
Ponura sława starosty, jego hojność dla tych, co byli wierni i posłuszni, przyciągnęła do niego rozmaitych banitów i rozbójników, szukających łatwego zarobku. Tych przyjmował do siebie chętnie, płacił sowicie, nie żałował piwa, a obiecywał jeszcze więcej. Pozwalał im robić wszystko, na co im przyjdzie ochota, kraść i rabować, obić, zakuć w dyby, porwać i zamknąć w zamkowym lochu.
Mieszkańcy Doliny szybko przekonali się, że lepiej omijać Lipową i cały wielki obszar ziemi wokoło niej oraz Holsztyna, gdzie Ostasz rządził niepodzielnie i gdzie nikt nie śmiał pojawić się bez jego pozwolenia, jeśli nie chciał stracić palca, ręki albo i życia. Wystarczyło, że chłop czy sługa zapomniał zdjąć czapki przed panem lub nie ukłonił się dość nisko, a już na długie tygodnie mógł pożegnać się z rodziną.
Zaraz w pierwszym tygodniu trafił do lochu Dobek, syn młynarza. Jego siostra, Zofka, której Ostasz używał wedle woli, a za milczącym przyzwoleniem jej męża, Klemensa Osicy, przybiegła na zamek z błaganiem o litość.
Straż przepuściła dziewczynę, bo dobrze ją znano, lecz starosta zbeształ żołnierza, który nie zatrzymał jej przy bramie. Zofka zeszłego roku w tajemniczy sposób straciła dziecko, jakie nosiła pod sercem i od tego czasu nie była zupełnie normalna. Biegała po polach ze śpiewem na ustach albo siedziała nad brzegiem potoka i kiwając się w przód i tył patrzyła w wodę. Ostasz przyjeżdżał coraz rzadziej.
Stała teraz przed starostą, z ranami na bosych stopach, z potarganymi włosami i oczami zdradzającymi gorączkę. Składając ręce błagała go, żeby uwolnił z jamy jej brata, niedorostka jeszcze, niezbędnego ojcu do pomocy w młynie.
– Puść go – prosiła płacząc. – Przecież to jakby twój krewny...
Odepchnął ją brutalnie.
– Milcz, głupia! – warknął. – Krewny? Tylko dlatego, że przychodzisz do mnie i jak suka dopominasz się, żebym cię wziął do łoża? Jeszcze raz coś takiego powiesz, a klnę się na Boga, cała nie wrócisz do domu!
– To dzieciak – płakała skulona na podłodze. – Dziecko! Pracowite i posłuszne. Czym ci zawiniło?
– Dowiem się od niego, co mi trzeba i niech sobie idzie.
I rozzłoszczony walił pięściami po stole.
– Dziecko? – krzyczał. – Posłuszne dziecko?! Niechaj więc powie, gdzie jest ta przeklęta jaskinia!
Płakała, czepiała się jego nóg, że i dwóch ludzi nie mogło jej oderwać, ale był nieubłagany.
– To złodziej! – krzyczał. – Złodziej, który chciał mnie okraść! Mnie, starostę holsztyńskiego! Wszystko tutaj należy do mnie, a on nawet słowa nie zamierzał powiedzieć, wszystko chciał dla siebie! Złodziej, którego kołem każę połamać, a potem poćwiartować! Słyszysz, głupia? Na kawałki!
Schylił się, chwycił ją za włosy, wywlókł za drzwi i pchnął do niższej komnaty.
– Sama mu po powiedz – rozkazał. – Powiedz mu, że żywy nie wyjdzie z zamku, jeśli nie zdradzi ukradzionej mi tajemnicy.
– Powiem, powiem! – zapewniała go ze łzami, usiłując tak się ustawić, żeby mniej bolały jego uchwyt i wymierzane drugą ręką ciosy. – On jest posłuszny, znam go, na pewno się przyzna!
Prawdomówność Zofki i jej oddanie były przyczyną tragedii rodziny młynarza. To Zofka zdradziła Ostaszowi tajemnicę swoich braci, ona naraziła ich na to, co się stało. Kiedy się obejrzała, było już za późno. Choć serce krwawiło, choć ból rozsadzał piersi, nic już nie mogła zrobić, mogła tylko modlić się, żeby cierpienia trwały jak najkrócej.
Wszystko zaczęło się przed dwoma dniami. Około północy zastukano w okiennicę domu Klemensa. Noc była gwiaździsta i ciepła. Zofka, która spodziewała się wezwania od Ostasza, zamarła. Wstrzymała oddech i przez chwilę słuchała, jak śpi stary Osica. Najwyraźniej nic nie słyszał, nie poruszył się, nie odezwał. Wstała ostrożnie, narzuciła tylko płaszcz na koszulę, i cicho się wymknęła.
Pod drzwiami nie było jednak nikogo. Rozejrzała się, ale nie zobaczyła ani Ostasza, ani jego konia. Rozczarowana, bo od jakiegoś czasu odwiedzał ją rzadziej, już miała wracać do izby, kiedy ktoś zawołał ją po imieniu. Głos był znajomy.
Poszła więc kilka kroków w stronę głosu, a wtedy spod krzaków wybiegły dwie schylone sylwetki.
– Dobek! Jacek! – zawołała zdumiona. – Co wy tutaj robicie? Ojciec was szuka od wczoraj.
– Zofka, Zofka! – szeptali gorączkowo i naraz obaj chwycili ją za ręce i przed domem odtańczyli radosny, szalony taniec.
– Nie wracamy do ojca! – oświadczył zadyszany Jacek, młodszy.
– Nie będzie nami poniewierał – powiedział Dobek.
– Nikt nam już nie będzie rozkazywał!
– Jesteśmy bogaci!
Zatrzymała się zdziwiona.
– Co wy pleciecie? Nie chcecie wracać do domu? To dokąd teraz pójdziecie?
– Nie słyszałaś? – zapytał Dobek z dumą. – Jesteśmy bogaci. Znaleźliśmy skarb. Słyszysz, Zofka? Skarb! Prawdziwy skarb!
I dla potwierdzenia tych słów, kiedy jeden, trzymając ją za ręce, ciągle jeszcze tańczył z radości, drugi zawiesił na jej szyi cieniutki łańcuszek, na którym błysnął duży piękny kamień.
– Skarb? – pytała z niedowierzaniem. – Gdzie? Gdzie znaleźliście? I jak? Jakim sposobem?
– W jaskini, och, jakiej głębokiej! – szeptał Jacek. – Prawdę powiadał stary Czajka. Strasznie było i omal nie zginęliśmy. Ale znaleźliśmy. Znaleźliśmy! Kolorowe kamienie, monety, łańcuchy, pierścienie, drogocenne przedmioty.
Dobek wyjął zza pazuchy czapkę i w świetle księżyca Zofka przekonała się, że nie kłamią ani trochę. Zadziwiona dotknęła palcami kosztowności, delikatnie, jakby obawiała się, że to tylko sen.
– Idziemy precz z Doliny – oznajmił Dobek. – Idziemy w świat. Ale jeszcze nie teraz, bo tylko część zabraliśmy. Za to dobrze oznaczyliśmy miejsce. Przyszliśmy się pożegnać. Kiedy się urządzimy gdzie indziej, przyślemy po ciebie. Słyszysz, Zofka? Nikogo nie będziesz musiała o nic prosić. My zostaniemy wielkimi panami, a ty wielką panią.
– Ale matka! Ojciec!
– Matuli wynajmiemy parobka, żeby nie musiała się tak męczyć. A ojcu dwóch albo trzech. Słuchaj, rzuć tego starego i chodź z nami. Pójdziemy stąd daleko.
– Nie mogę.
Zofka oprzytomniała już nieco z zaskoczenia i wielkiego podziwu dla ich odwagi i sprawności. Znaleźli skarb. Wszyscy go szukali, wszyscy za nim węszyli, a oni znaleźli. Och, poszłaby choćby i na koniec świata! Ale przecież Odina... Jak zostawić córkę! A jeśli będzie chciała ją zabrać od ojca, wszystko się wyda i nie puści jej. No i Ostasz... Jest jeszcze Ostasz...
– Czekajcie – powiedziała gorączkowo. – Dajcie się zastanowić.
Jeszcze raz dotknęła kosztowności. Nie zniknęły. Były prawdziwe.
– Nie do wiary – szeptała. – Po prostu nie do wiary, że się wam udało. Gdzie to znaleźliście?
– Koło... – zaczął Jacek, ale Dobek przerwał mu szybko, dając kuksańca w bok.
– Nie mów! – uprzedził. – Lepiej nie mów. Nie można mówić. Po co ci zresztą to wiedzieć, Zofka? Starczy i dla nas, i dla ciebie z Odiną. Przyniesiemy ci wszystko, co zechcesz i ile tylko zechcesz. Jest tego cała beczka. Różności. Teraz pójdziemy do jaskini, żeby przynieść worek albo dwa. O świcie będziemy na ciebie czekać koło wielkiego dębu przy drodze na Przymiłowice. Nie spóźnij się, lepiej żeby nas ojciec nie znalazł.
Zofka ledwo się położyła, gdy znowu zastukano w okiennicę i podobnie jak poprzednio, cicho i ostrożnie wymknęła się z domu. Tym razem czekał na nią Ostasz i bez słowa zabrał ją do pobliskiej stodoły, gdzie już spotykali się wcześniej.
Od razu zobaczył łańcuszek na jej szyi.
– Skąd to masz?
– Od braci.
Zdziwił się.
– Od jakich braci?
– Od moich braci, Dobka i Jacka.
– Ale skąd wzięli?
– Przynieśli mi i powiedzieli, że znaleźli skarb Maramy.
Zaskoczyła go, ale powstrzymał się przed okazaniem zdziwienia i udał, że go to nie obchodzi.
– Skarb Maramy? On nie istnieje.
– Ależ istnieje! – przekonywała. – Chłopcy przynieśli całą czapkę drogocennych rzeczy. Mówili, że odkryli jaskinię, a w niej beczkę kosztowności. To nie może być nic innego jak skarb Maramy.
– Gdzie to jest? – wypytywał ją, ale dopiero po chwili, kiedy leżeli na sianie, a on całował jej piersi. – Gdzie znaleźli ten skarb?
Zofka tego nie wiedziała, nie wiedziała nawet, w której stronie szukali. Kiedy to wyjaśniła Ostaszowi, nie był zadowolony.
– Pachnie oszustwem – zamruczał zły. – Obrabowali kogoś, może nawet zabili. A dla zatarcia śladów powiedzieli, że odnaleźli skarb. Pewnie schowali się teraz gdzieś, bo boją się wyjść.
– Nie schowali się, ale chcą odejść z Doliny i iść w świat.
Od słowa do słowa powiedziała mu wszystko, czego się dowiedziała i to, że nad ranem będą na nią czekali koło wielkiego dębu przy drodze.
– Ale nie pójdę z nimi – zapewniła szybko. – Pewnie, że nie pójdę. Przecież nie mogłabym ciebie zostawić...
Nie ujawnił, co zamierza zrobić, ale kochali się pospiesznie i krótko, a Ostasz zaraz się pożegnał. I nie powiedział, kiedy znowu przyjedzie.
Zofka, nieco rozdrażniona, wróciła do domu, gdzie stary Osica, jak dawniej, niczego nie zauważył i niczemu się nie dziwił.
– Zamknij drzwi – zamruczał tylko zaspanym głosem. – Zimno ciągnie.
W dolnej części wieży była ciemna izba, gdzie ludzie starosty przesłuchiwali schwytanych przestępców i gdzie więźniów poddawano badaniom. Sadzano ich lub kładziono na zbudowanej z kamienia ławie i skórzanymi pasami przytwierdzano do żelaznych obręczy, wmurowanych w podstawę.
Ostasz wepchnął przed sobą Zofkę, żeby mogła z bliska przyjrzeć się bratu. Dobek, syn młynarza, leżał rozciągnięty na ławie, pokrwawiony i opuchnięty. Obok stał oprawca w skórzanym fartuchu, gruby i powolny, ale pono biegły w swoim fachu.
– Chciał ze mną mówić? – zapytał starosta.
– Nie, szlachetny panie.
– Wyjdź, sam z nim pogadam.
Ostasz odczekał, aż oprawca opuści izbę, a potem dłonią ubraną w rękawicę przygładził włosy na głowie Zofki.
– Przemów do niego – polecił już spokojnie. – Przemów i wytłumacz, że jego opór nie zda się na nic. Wiem, że z bratem znaleźli jaskinię. Moją jaskinię, bo wszystko tu do mnie należy. Niech powie, gdzie jest do niej wejście i jak znaleźć beczkę ze skarbem, a każę go natychmiast zwolnić.
Syn młynarza wydawał się nieprzytomny. Leżał bez ruchu, krwawiąc z piersi, ramion i nagich stóp. Kiedy Zofka podeszła bliżej, zobaczyła, że w opuchniętej twarzy prawie nie widać oczu.
– Zemdlał – powiedziała z przestrachem. – Trzeba go ocucić, bo gotów zemrzeć.
Ostasz podniósł stojące obok drewniane wiadro i chlusnął z niego wodą na twarz leżącego. Dobek jęknął i zamrugał powiekami, jakby próbował otworzyć oczy.
– Powiedz mu – nakazał Ostasz, szturchając kobietę. – Powiedz mu, co musi zrobić.
Zaciskając zęby, Zofka podeszła bliżej kamiennego łoża, zobaczyła powykręcane stawy, pierś i policzki poprzypiekane gorącym żelazem.
– Dobek! – powiedziała półgłosem, nachylając się do ucha leżącego. – Dobek, to ja, twoja siostra. Powiedz, co się stało. Gdzie jest Jacek?
Umęczone ciało jęknęło, zacharczało, a potem wydobył się z niego cichy głos.
– Zofka? Zofka? Czy ojciec też tu jest? Powiedz mu, że Jacek został... W jaskini został...
– Nie wiem, gdzie go szukać. Gdzie ta jaskinia?
Dobek słabo, ale wyraźnie pokręcił głową.
– Nie powiem – odpowiedział, próbując zacisnąć spuchnięte wargi. – Nikomu nie powiem.
Nagle zdało się, że wróciła mu świadomość, bo nieco otworzył oczy i popatrzył na siostrę.
– Zofka – odezwał się przytomniejszym głosem. – Zofka, trzeba ratować Jacka. On został w jaskini, bez światła i jedzenia. Ratuj go.
– Uratuję – obiecała szybko. – Ale powiedz, gdzie jest. Gdzie mam po niego iść?
– Schodził pierwszy – szeptał Dobek. – Pierwszy schodził i był prawie na dole, kiedy sznur się urwał. I worek z kagankiem gdzieś się zapodział. Zostawiłem go i pobiegłem po pomoc. Ale ciebie nie było przy wielkim dębie. Czekał tam ten okrutny pan Ostasz z Lipowej.
Zofka szybko spojrzała w kierunku starosty. Stał po drugiej stronie kamiennej ławy, z rękami założonymi na piersi i czekał. Tylko spojrzeniem ponaglał ją, żeby pytała dalej.
– Siostrzyczko – wyszeptał Dobek. – On się boi ciemności, a mnie złapał pan Ostasz. Nie wiem, skąd się dowiedział, że tam będę. A teraz chce wiedzieć, gdzie jest jaskinia. Nie mów mu, słyszysz?! Nie mów, bo on wszystko zabierze dla siebie.
– Nie powiem. Ale ty musisz powiedzieć, jak znaleźć Jacka. Gdzie jest ta jaskinia? Jak znaleźć wejście, jak iść dalej?
– Nikomu nie mów. Nikomu, ale przede wszystkim panu Ostaszowi. On bardzo chce się tego dowiedzieć. Męczył mnie, wiesz? Gorącym żelazem przypiekał.
– Nie powiem – powtórzyła.
Przez łzy widziała, jak starosta daje jej znaki: postępuj tak dalej, jeszcze trochę wytrwałości i będziemy wiedzieli wszystko.
Syn młynarza zajęczał głośno, jego ciałem wstrząsnęły nagle konwulsje. I umarł z otwartymi ustami, z których nie wydostała się żadna tajemnica. Ostasz przyskoczył do leżącego i zaczął go szarpać za resztki ubrania.
– Mów! – krzyczał. – Mów, do wszystkich diabłów! Mów natychmiast, gdzie jest ta jaskinia!
Trwało to długą chwilę, ale Dobek nie poruszył się już więcej. Zofka stała obok, nieruchoma jak kamień i kiedy Ostasz zmęczył się wreszcie wyciągnęła w jego stronę palec.
– Pan Bóg ci tego nie wybaczy – powiedziała cichym, ochrypłym głosem, w którym nie było nic z dawnej miłości.
Ostasz z Lipowej wyprostował się.
– W Dolinie to ja jestem sprawiedliwość – powiedział zimno. – I przy mnie jest karanie złodziei i oszustów. Twój brat był złodziejem, chciał ukraść to, co należy do mnie. A ja nikomu nie pozwolę się okradać.
Splunął w stronę ciała, odwrócił się i dodał przez zaciśnięte zęby:
– Idź precz z moich oczu! I nie zapomnij zabrać tego ścierwa z mojego zamku.SPISEK
Żona pana Janosza naprawdę polubiła jego córkę, Hedwigę, i nie było nic udawanego w jej trosce o pasierbicę, wyrażaną już od spotkania w Krakowie. Udzielała rad i pouczeń, ale w rozmowach niechętnie odwoływała się do swojego poprzedniego życia, poprzestając na ogólnych stwierdzeniach, że lata ją do tego upoważniają.
Uważała też za swój obowiązek znalezienie Hedwidze odpowiedniego męża i początkowo nadskakiwała panu Janowi z Tymbarku, który tymczasem zadomowił się w Potoku i wcale nie spieszył się z powrotem do Krakowa.
– Piękny pan – powtarzała przy każdej okazji. – Wierz mi, dziecko, że majątek jest bardzo ważny, ale kobieta ma też prawo do uczucia. Jeśli więc kocha cię ktoś taki, powinnaś czuć się szczęśliwa.
– Nie myślę o panu z Tymbarku – przypominała Hedwiga.
– Jeśli myślisz o Mikołaju, to się pospiesz. Zostało ci co najwyżej kilka tygodni.
Hedwidze nie trzeba było tego przypominać, sama dobrze wiedziała i to od Mikołaja. Syn Jeno traktował ją jak dawniej, jak kogoś, kto chętnie słucha jego opowiadań, a będąc dzieckiem nie zadaje kłopotliwych pytań. I jak zaufaną przyjaciółkę, której można zwierzyć się z rozterek.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.