Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 1: Słoneczniki po burzy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 1: Słoneczniki po burzy - ebook

Pierwsza część barwnej sagi rodzinnej, osadzonej w realiach współczesnej polskiej wsi.

Liliana Kłosowska-Maj po pięciu latach trwania w toksycznym małżeństwie postanawia uciec z wielkiego miasta, by jej córeczka mogła wychowywać się w innym, pozbawionym wiecznego strachu, środowisku. Wprowadza się do rodzinnego dworku, gdzie spędziła dzieciństwo. Nawiedzony dwór prababki Rozalii, zwanej „Czarownicą z Ogrodowej”, staje się spokojną przystanią dla matki i córki. Choć wszystko zdaje się pomyślnie układać, a na horyzoncie pojawia się nowe uczucie, natrętnie powracają wspomnienia przeszłości, a stare domostwo kryje w swoich zakamarkach okrutne tajemnice, legendy i wiele wylanych łez.

Losy Kai i Lilki to początek opowieści o różnych pokoleniach, problemach i losach rodziny z Ogrodowej.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-723-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Iza by­ła­by w wie­ku Lil­ki, gdy­by na­dal żyła. Mia­ła­by dom, dzie­ci i pro­ble­my do­ro­słych ko­biet, któ­re po­rzu­ci­ły ba­wie­nie się lal­ka­mi na rzecz więk­szej plan­szy, na­zy­wa­nej ży­ciem. I je­śli ma się dzie­sięć lat, tak bar­dzo fa­scy­nu­ją­ce wy­da­je się ma­łym dziew­czyn­kom, ba­wią­cym się za spi­chle­rzem w dom, że le­pio­ne z bło­ta bu­łecz­ki i pącz­ki są sma­ko­wi­te. Może były… W rze­czy­wi­sto­ści trze­ba na nie cięż­ko za­pra­co­wać, by móc nimi wy­kar­mić ro­dzi­nę. Mi­ja­ne lata to we­ry­fi­ku­ją…

Ale nie dla Izy.

Tam­te­go upior­ne­go dnia, pod ko­niec maja, na ich całą ro­dzi­nę spa­dła pierw­sza klą­twa grze­chów pra­bab­ki Ro­za­lii. I to dzi­ko ro­sną­ce bzy, któ­re kwi­tły przy dwor­ku, sku­si­ły dzie­się­cio­let­nią dziew­czyn­kę, aby przy­biec ze swo­je­go bez­piecz­ne­go domu do dziad­ków Żmudz­kich.

Duch Izy za­wsze na­wie­dzał ich ro­dzi­nę. Przez lata. Jak ca­łun śmier­ci, któ­ry okry­wa two­ją du­szę, jak za­dra w ser­cu. Tam­tej wio­sny ro­dzą­ca się do ży­cia zie­mia za­bra­ła rów­nież ją. Małą dziew­czyn­kę, któ­ra ni­g­dy nie do­ro­sła. Od tam­tej pory dwo­rek pra­bab­ci Ro­za­lii, na­zna­czo­ny wid­mem śmier­ci, ni­g­dy nie ko­ja­rzył się już żad­ne­mu z po­zo­sta­łych wnu­cząt z bez­piecz­nym do­mem. Mó­wio­no we wsi, że to kara, któ­ra cią­ży­ła na ca­łej ro­dzi­nie Ro­za­lii, za jej prze­wi­nie­nia w cza­sie woj­ny. Szep­ta­no okrut­ne po­mó­wie­nia – przy­naj­mniej ci, co jesz­cze to pa­mię­ta­li – że „dzie­dzicz­ka z Ogro­do­wej” za­słu­ży­ła na swo­ją klą­twę, rzu­co­ną na cały ród Ro­za­lii przez tych, któ­rzy pła­ka­li nad lo­sem swo­ich bli­skich, gdy Niem­cy za­sia­da­li we dwo­rze. I to Iza – tam­te­go dnia, gdy bie­gła przez pola do dziad­ków – speł­ni­ła prze­po­wied­nie o łzach, któ­re Żmudz­cy jesz­cze wy­le­ją nad świe­żo zo­ra­ną zie­mią.

Od kie­dy ża­ło­ba na­kry­ła tę zie­mię mgli­stą po­świa­tą, ciem­niej­sza jej smu­ga su­nę­ła po błot­ni­stej dro­dze, mię­dzy spi­chle­rzem, wy­my­ka­jąc się sta­rą furt­ką, mię­dzy ja­bło­nia­mi w sa­dzie, po zie­lo­nej tra­wie, któ­ra mu­ska­ła jej koń­ce. Po­tem bie­gła dro­gą, mię­dzy przę­sła­mi ma­lin, ople­wio­ny­mi grzę­da­mi, dum­nie pną­cy­mi się do słoń­ca sło­necz­ni­ka­mi, aż do­tar­ła do ma­łej po­lan­ki, sły­sząc szum rze­ki zza wy­so­kich drzew. I tam zna­la­zła dzie­się­cio­let­nią dziew­czyn­kę w nie­bie­skiej su­kien­ce w gro­chy, bia­łych le­gin­sach i ró­żo­wej opa­sce na mio­do­wych wło­sach. Iza zbie­gła po drew­nia­nej kład­ce, trzy­ma­jąc się moc­no po­rę­czy, aby się nie po­śli­znąć. Rze­ka nie jest strasz­na, tyl­ko brud­na i mu­la­sta, peł­na ki­ja­nek, któ­re ło­wi­li w sło­iki, uda­jąc, że to zło­te ryb­ki. Ba­wi­li się tu czę­sto z przy­ja­ciół­mi w cho­wa­ne­go i ukry­wa­li za drze­wa­mi bądź ką­pa­li swo­je zwie­rzę­ta, wrzu­ca­jąc je do rze­ki. Dom Izy znaj­do­wał się na po­se­sji na­le­żą­cej do dwor­ku Ro­za­lii, lecz dzia­dek Ja­nek prze­pi­sał tę część zie­mi swo­jej cór­ce, Wik­to­rii, i jej mę­żo­wi, Sław­ko­wi Lesz­czyń­skie­mu. Od tam­tej pory dzie­li­ła ich tyl­ko rze­ka. Nie tak strasz­na i głę­bo­ka, aby się w niej uto­pić. Nie tak wart­ka, aby z tru­dem ją po­ko­ny­wać, na­wet ma­jąc dzie­sięć lat.

Nie było też ciem­no. Jak te­raz, gdy nie­bo sta­wa­ło się pur­pu­ro­we na obrze­żach nie­bie­skie­go na ho­ry­zon­cie, przy­po­mi­na­jąc lu­kro­wą, pie­rza­stą watę cu­kro­wą. Okry­wa­jąc łąkę cie­płym bla­skiem, gdy dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka bie­gła tą dro­gą, wi­dząc w od­da­li wy­so­kie drze­wo cze­re­śni na ty­łach po­se­sji dziad­ków, na któ­rą Raj, jej star­szy brat, czę­sto się wspi­nał. Bzy, któ­re ro­sły przy bia­łej ścia­nie spi­chle­rza, jesz­cze kwi­tły. Mama mó­wi­ła, że to przez zim­ny po­czą­tek mie­sią­ca bzy roz­kwi­tły póź­niej.

Tego dnia w szko­le ry­so­wa­li laur­ki na Dzień Mat­ki. Pani Asia po­pro­si­ła, aby każ­dy z nich zro­bił dla swo­jej mamy bu­kiet z ro­sną­cych w ogro­dzie kwia­tów i jej go wrę­czył w ten wy­jąt­ko­wy dzień. Dla­te­go Iza chcia­ła ze­rwać bzy, któ­rych za­pach uwiel­bia­ła jej mama. Mi­nę­ła wy­so­kie krze­wy ma­lin, któ­re mia­ły doj­rzeć do­pie­ro je­sie­nią. Bro­dząc w roz­mię­kłej dro­dze, uj­rza­ła bzy w ko­lo­rze fio­le­tu, roz­no­szą­ce ten cu­dow­ny za­pach. Roz­po­ście­ra­ły się na bia­łych ścia­nach spi­chle­rza. Tam­te­go dnia… Iza ni­g­dy ich nie ze­rwa­ła. Ni­g­dy nie do­tar­ła na miej­sce, aby uło­żyć bu­kiet dla mamy.

Czy to się sta­ło na­praw­dę? Izę wy­ło­wio­no tam­tej nocy z rze­ki, przy mo­ście, obok sta­re­go mły­na. Uto­nę­ła. A może była tyl­ko wy­two­rem wy­obraź­ni i pa­nu­ją­cej wo­kół at­mos­fe­ry ża­ło­by, to­wa­rzy­szą­cej po­zo­sta­łym wnu­kom na­wie­dzo­ne­go dwor­ku? Któż mógł to wie­dzieć? A zresz­tą czy to mia­ło ja­kieś zna­cze­nie? Te­raz? Tego roku, już za po­nad trzy mie­sią­ce, mi­nie od tam­te­go dnia dwa­dzie­ścia dwa lata. Byli do­ro­śli. Wszy­scy oprócz niej – Iza­be­li Lesz­czyń­skiej.

***

Kro­pi­ło, wciąż pa­no­wa­ła po­chmur­na aura i za­po­wia­da­no opa­dy desz­czu i śnie­gu, prze­lot­ne, jak na luty przy­sta­ło – sil­ny wiatr tar­gał drze­wa­mi przy uli­cach. Mróz szklił jezd­nie i oszra­niał drze­wa, two­rząc nie­mal prze­pięk­ny pej­zaż. Po­dmuch lo­do­wa­te­go wia­tru ude­rzał w sa­mo­cho­dy, któ­re ostroż­nie su­nę­ły po jezd­ni.

Zjeż­dża­jąc z Gór­ki Czar­now­skiej, Li­lia­na Kło­sow­ska-Maj po­czu­ła się jak w domu. Wra­ca­ła do miej­sca, gdzie się wy­cho­wa­ła. Ten ro­dzaj uczuć spra­wiał, że się wzru­sza­ła, gdy ser­ce wy­peł­niał jej żal za stra­co­ny­mi la­ta­mi, któ­re trzy­ma­ły ją z da­le­ka od Czar­no­wa. Bo­la­ła ją gło­wa, kawa wy­pi­ta trzy go­dzi­ny temu na sta­cji Or­le­nu prze­sta­ła dzia­łać. Do­dat­ko­wo nie spa­ła całą po­przed­nią noc, a od czte­rech go­dzin sie­dzia­ła za kie­row­ni­cą i ze stra­chu cią­gle czu­ła skur­cze żo­łąd­ka. Była głod­na. Je­dy­ne, co mia­ła w ustach w ostat­nim cza­sie, to ka­wa­łek pącz­ka, któ­re­go Kaja nie dała rady zjeść, gdy za­trzy­ma­ły się na sta­cji ben­zy­no­wej. „Lu­dzie są draż­li­wi, gdy są głod­ni”, ma­wiał jej oj­ciec. Ona była do­dat­ko­wo zmę­czo­na, a wi­dok zna­jo­mej dro­gi i drzew przy jezd­ni spra­wił, że łzy na­pły­nę­ły jej do oczu. Była bli­sko celu po­dró­ży – domu bab­ci Ro­za­lii. Domu, gdzie się wy­cho­wy­wa­ła do dzie­sią­te­go roku ży­cia. Ten skra­wek zie­mi ko­ja­rzył się Lil­ce z bez­tro­ską. Taką, któ­rą chcia­ła po­da­ro­wać wła­snej cór­ce.

Na­wet bez GPS-u wie­dzia­ła, że to już nie­da­le­ko. Na­gle po­ja­wił się przed nią zie­lo­ny znak dro­go­wy z na­pi­sem CZAR­NÓW. Mia­ła ocho­tę krzyk­nąć: Hur­ra, ale po­wstrzy­ma­ła się. Na sie­dze­niu obok, w fo­te­li­ku, spa­ła jej cór­ka, Kaja. Za­snę­ła do­pie­ro go­dzi­nę temu, wy­koń­czo­na tru­da­mi po­dró­ży.

Czar­nów był małą wsią w Lubel­skiem, jed­ną z wie­lu o ta­kiej na­zwie. Ty­po­we dla oko­lic było roz­miesz­cze­nie dom­ków przy roz­le­głych plan­ta­cjach. Na po­łu­dnie od tego miej­sca cią­gnę­ły się pa­gór­ki usła­ne wie­lo­barw­ną mo­zai­ką pól i la­sów, w ni­zi­nie duża wieś z za­bu­do­wa­nia­mi, po­środ­ku pły­nę­ła rze­ka Trwa, ucho­dząc do więk­szej Utrwaj. W od­da­li ma­ja­czy­ła wie­ża ko­ścio­ła, sta­tecz­na i sta­ra, któ­ra prze­trwa­ła całą tę hi­sto­rię, od wo­jen po oku­pa­cję. Czar­nów bu­dził nie­po­wta­rzal­ne od­czu­cia: miał je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju za­pach i wy­gląd.

Lil­ka głę­bo­ko wes­tchnę­ła, skrę­ca­jąc w jed­ną z głów­nych ulic Czar­no­wa i po­zna­jąc zna­jo­me skle­py. Kil­ka do­mów nie zmie­ni­ło się, od­kąd była małą dziew­czyn­ką. To oj­ciec ko­chał to miej­sce naj­bar­dziej, ni­g­dy nie mógł się po­go­dzić, że za­mie­ni­li uro­kli­wą spo­koj­ną wieś na dusz­ne dwu­po­ko­jo­we miesz­ka­nie w wie­żow­cu. Po­my­śla­ła, że oto wresz­cie wró­ci­ła do domu, gdzie uro­dzi­ła się jej mama, a ona i sio­stra wy­cho­wa­ły. Świa­do­mość tego fak­tu ra­do­wa­ła ją i za­trwa­ża­ła za­ra­zem, po­nie­waż od cza­su, kie­dy na­zy­wa­ła to miej­sce do­mem, mi­nę­ło wie­le lat.

– Kaja… Kaja, ko­cha­nie… Wsta­waj, do­je­cha­ły­śmy.

Lil­ka z czu­ło­ścią i tro­ską spoj­rza­ła na sie­dze­nie obok, na swo­ją czte­ro­let­nią cór­kę. Kaja pa­da­ła z nóg, jej chu­de ciał­ko omdle­wa­ło wprost ze zmę­cze­nia. Może z po­wo­du uciąż­li­wej dro­gi (mu­sia­ły po­ko­nać nie­mal czte­ry­sta ki­lo­me­trów), a może ca­łe­go tego hor­ro­ru, któ­ry prze­szła w ostat­nich mie­sią­cach…

Zje­cha­ła do za­tocz­ki dla au­to­bu­sów, ga­sząc sil­nik audi. Roz­pię­ła pasy i na­chy­li­ła się nad cór­ką. Się­ga­ją­ce za ra­mio­na czar­ne ko­smy­ki za­czę­ły się już krę­cić na koń­cu ku­cy­ka. Wszyst­kie barw­ne jak u mo­ty­la spi­necz­ki po­prze­su­wa­ły się, two­rząc na gło­wie ma­łej prze­dziw­ną kon­ste­la­cję. Dłu­gie rzę­sy rzu­ca­ły cień na jej bla­dy po­li­czek, któ­ry Lil­ka po­gła­ska­ła z czu­ło­ścią. Kaja spa­ła w naj­lep­sze i wy­glą­da­ła na­praw­dę uro­czo w dżin­so­wej su­kien­ce, ró­żo­wych leg­gin­sach i kur­tecz­ce w bia­ło-ró­żo­wą krat­kę, któ­rą ją na­kry­ła, gdy zro­bi­ło się zim­no.

– Kaja, fry­tecz­ko… Wsta­je­my. – De­li­kat­nie po­trzą­snę­ła jej ra­mie­niem, gdy cór­ka zmarsz­czy­ła nos.

Bia­łe pan­to­fel­ki po­ru­szy­ły się nie­znacz­nie.

– Wsta­waj, śpio­chu, pra­wie je­ste­śmy. Chy­ba chcesz po­wi­tać dziad­ka?

Trwa­ło to dwie mi­nu­ty, gdy wresz­cie Kaja, zie­wa­jąc, otwo­rzy­ła za­spa­ne oczy. Sie­dzia­ła chwi­lę, prze­cią­ga­jąc i krzy­wiąc po swo­je­mu. Lil­ka zer­k­nę­ła do tyłu. Mię­dzy wy­pcha­ny­mi tor­ba­mi po­dróż­ny­mi, re­kla­mów­ka­mi i pu­dła­mi, za­wie­ra­ją­cy­mi cały ich do­by­tek, wy­sta­wa­ło kil­ka plu­sza­ków cór­ki. Się­gnę­ła po Pana Kul­kę, sta­re­go pie­ska, któ­ry już wy­blakł i stra­cił oko, i po­da­ła go Kai.

– Wiesz, że dzia­dek ma dwa pie­ski? Kul­ka bę­dzie miał się z kim tam ba­wić.

Opie­ra­jąc się bu­zią o sie­dze­nie, Kaja od­ci­snę­ła so­bie po­li­czek, czar­ne wło­sy ster­cza­ły z tyłu gło­wy. Dziew­czyn­ka była mała jak na swój wiek, za chu­da i wciąż jesz­cze bla­da po ostat­nich mie­sią­cach, gdy czę­sto pła­ka­ła w cza­sie wi­zyt ojca. Lil­ka ko­cha­ła ją ca­łym ser­cem, mia­ła tyl­ko ją. Te­raz cór­ka pa­trzy­ła na nią roz­ba­wio­ny­mi zie­lo­ny­mi ocza­mi, przy­tu­la­jąc po­li­czek do wy­świech­ta­ne­go kre­mo­wo-brą­zo­we­go psa z klap­nię­ty­mi usza­mi. Był jej nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem, nie­mal od uro­dze­nia.

Lil­ka od­gar­nę­ła ko­smyk spo­co­nych wło­sów z kar­ku cór­ki.

– A wu­jek Raj mówi, że mają czte­ry koty. I jed­ne­go do­sta­niesz, jak tyl­ko przy­je­dzie­my.

Wpa­try­wa­ły się w nią ogrom­ne dzie­cię­ce oczy, pod­krą­żo­ne ze zmę­cze­nia, a unie­sio­na do góry bu­zia przy­tak­nę­ła.

– Miła. Na­zwę kot­ka Miła, mamo. Czy zdą­zy­my na baj­ki? – Znu­żo­ny ci­chy gło­sik, któ­ry ła­mał jej ser­ce, był le­d­wie sły­szal­ny wśród do­bie­ga­ją­cych zza okna dźwię­ków prze­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du.

– Jest do­pie­ro pią­ta, ko­cha­nie. Zdą­żysz jesz­cze obej­rzeć dużo ba­jek – wy­ja­śni­ła Lil­ka, za­pi­na­jąc z po­wro­tem pas bez­pie­czeń­stwa. – Cio­cia Na­tal­ka mówi, że mają wszyst­kie ka­na­ły z baj­ka­mi dla dzie­ci.

Za­pa­li­ła sil­nik audi.

– I będę mia­ła… mój po­kój? Ten Pio­tlu­sia?

Uśmiech­nę­ła się, przy­ta­ku­jąc, i wje­cha­ła na szo­sę.

– Tak. Tak jak obie­ca­ła ci cio­cia przez te­le­fon. Po­wie­dzia­ła też, że zo­sta­wia ci dużo za­ba­wek. Jak co zro­bi­my…?

– Zo­sta­nie­my opie­ko­wać się dzia­dzią?

Lil­ka z tru­dem przy­wo­ła­ła na usta pe­łen otu­chy uśmiech.

– Tak. Dzia­dek Ja­nek na nas cze­ka, ra­zem mu­si­my się nim za­opie­ko­wać, tak jak obie­ca­ły­śmy cio­ci.

To był cud, któ­ry się zda­rzył w jej ży­ciu – Na­tal­ka, jej młod­sza sio­stra, któ­ra za­miesz­ka­ła za­raz po swo­im ślu­bie u dziad­ka Jan­ka, w sta­rym dwo­rze Ro­za­lii, w tym roku z dnia na dzień pod­ję­ła z mę­żem Bart­kiem dra­stycz­ną de­cy­zję. Spa­ko­wa­li do­ro­bek ży­cia, opu­ści­li dwo­rek, w któ­rym za­mie­rza­li kie­dyś otwo­rzyć go­spo­dar­stwo agro­tu­ry­stycz­ne, i po­le­cie­li do Lon­dy­nu. Mama Lil­ki i Na­tal­ki pro­si­ła, aby do niej przy­le­cie­li. Lil­ka rów­nież czę­sto o tym my­śla­ła, by po pro­stu wsiąść z Kają do sa­mo­lo­tu i zo­sta­wić da­le­ko za sobą swo­je do­tych­cza­so­we ży­cie. A przede wszyst­kim zo­sta­wić tego su­kin­sy­na, Paw­ła, jej by­łe­go męża. Jed­nak pa­pie­ry roz­wo­do­we i to, że spra­wo­wa­ła opie­kę nad Kają, mia­ło kil­ka klau­zul. W tym taką, że nie wy­wie­zie dziec­ka z kra­ju na co naj­mniej kil­ka mie­się­cy. Pa­weł bał się, że mu ją za­bie­rze. Po­win­na. Na ra­zie te czte­ry­sta ki­lo­me­trów mu­sia­ło wy­star­czyć, aby ogra­ni­czyć jego kon­tak­ty z Kają. Jej cór­ka pa­nicz­nie się go bała, i mia­ła ku temu po­wo­dy.

Po roz­wo­dzie Lil­ka była w opła­ka­nej sy­tu­acji fi­nan­so­wej. Pa­weł w pierw­szych la­tach ich mał­żeń­stwa nie po­zwo­lił jej pra­co­wać, tyl­ko żą­dał, by zaj­mo­wa­ła się cór­ką, do­mem i nim. I tak to nie wy­star­czy­ło, aby się nie znu­dził. Chciał wię­cej, choć mu się nie na­le­ża­ło. Choć nie byli już mał­żeń­stwem, nie po­zwa­lał o so­bie za­po­mnieć. Przy­naj­mniej te­le­fon prze­stał już na­tar­czy­wie dzwo­nić, bo Kaja wzdry­ga­ła się na każ­dy jego dźwięk.

– Dzia­dzia nas lubi, ma­mu­siu?

Dzie­cię­cy gło­sik prze­nik­nął do jej świa­do­mo­ści i spro­wa­dził ją z po­wro­tem na zie­mię, do wnę­trza sa­mo­cho­du, któ­ry tego dnia ukra­dła Paw­ło­wi sprzed jego miej­sca pra­cy. Oczy­wi­ście, for­mal­nie i praw­nie był jej. To ona go do­sta­ła na roz­pra­wie, gdy ten su­kin­syn sprze­dał już miesz­ka­nie, któ­re wzię­li na kre­dyt po ślu­bie, i za­mie­nił je na mniej­sze, jed­no­po­ko­jo­we. Dla ich trój­ki… Kaja na­wet nie mia­ła wła­sne­go po­ko­ju, a ten su­kin… kot ka­zał jej spać w kuch­ni, w fo­te­lu, cór­ce oczy­wi­ście, bo Lil­ka mia­ła swo­je po­win­no­ści wzglę­dem męża.

– Co? – Z tru­dem wy­do­by­ła z sie­bie głos, sku­pia­jąc się na dro­dze. – Co, ko­cha­nie?

Od­chrząk­nę­ła i za­czę­ła ner­wo­wo włą­czać ra­dio, gdzie Lady Gaga śpie­wa­ła ulu­bio­ną pio­sen­kę Kai, Bad ro­man­ce.

– Dzia­dek nas lubi – za­pew­ni­ła cór­kę.

Lil­ka wes­tchnę­ła cięż­ko. „Do­bry Boże…” – prze­mknę­ło jej przez myśl. Czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka po­win­na być ra­do­sna i bez­tro­ska, a jej cór­ka była cią­gle ze­stre­so­wa­na i nie­pew­na. Psy­cho­log miał ra­cję, po­trze­bo­wa­ła in­ne­go śro­do­wi­ska, ro­dzi­ny, bez­pie­czeń­stwa, by wy­le­czyć ją z cho­ro­bli­wej nie­śmia­ło­ści.

– Mó­wi­łaś, że on ksy­cy, ma­mu­siu? – spy­ta­ła dziew­czyn­ka, mię­to­sząc w pa­lusz­kach gło­wę Kul­ki.

– Pa­mię­tasz, co mó­wi­ły cio­cia Na­tal­ka na Sky­pie i bab­cia Ha­lin­ka? Dzia­dek krzy­czy, bo jest głu­chy. Mu­sisz gło­śno mó­wić, aby cię usły­szał, skar­bie – cią­gnę­ła z en­tu­zja­zmem Lil­ka, uśmie­cha­jąc się cie­pło do cór­ki. – Nie ma się jed­nak co bać. Cio­cia Na­tal­ka zo­sta­wi­ła ci trąb­kę Pio­tru­sia, bę­dziesz ją przy­kła­dać do ucha dziad­ka, jak nie do­sły­szy.

Po­pa­trzy­ła czu­le na cór­kę. Tak ślicz­nie wy­glą­da­ła z uśmie­chem na twa­rzy, choć nie­ste­ty w ostat­nim cza­sie był to rzad­ki wi­dok.

***

Kie­dy wy­pro­wa­dzi­ły się z tego syfu, któ­ry Pa­weł na­zy­wał do­mem, do jed­nej z przy­ja­ció­łek Lil­ki, Syl­wii, na krót­ko za­czę­ła pra­co­wać wie­czo­ra­mi i w so­bo­ty, jako kel­ner­ka. Mama Ha­lin­ka wy­sła­ła jej tro­chę pie­nię­dzy, aby zdo­ła­ły prze­trwać. Mąż nie po­czu­wał się do ło­że­nia na dziec­ko, a kie­dy wy­stą­pi­ła do sądu z po­zwem o przy­zna­nie ali­men­tów, za­czął się ich kosz­mar. Pa­weł chciał je od­zy­skać, aby tyl­ko nie pła­cić. Gdy proś­by, bła­ga­nia, groź­by, a w koń­cu szar­pa­ni­na mu nie po­mo­gły, nie za­wa­hał się przed po­rwa­niem ma­łej do tej swo­jej me­li­ny. Roz­wód i ho­no­ra­ria dla ad­wo­ka­tów spra­wi­ły, że mu­sia­ła li­czyć się z każ­dym gro­szem. Po roz­sta­niu z Paw­łem zo­sta­ły jej tyl­ko żal, strach i Kaja. Do tego to audi A4, któ­re mąż ku­pił z pie­nię­dzy z pre­zen­tów ślub­nych. Sa­mo­chód był spła­tą ali­men­tów, poza tym udo­wod­ni­ła, że jest jej po­trzeb­ny bar­dziej niż jemu.

Oj­ciec Lil­ki, Da­rek, kie­dy jesz­cze żył, sta­now­czo sprze­ci­wiał się jej mał­żeń­stwu z tym fir­cy­kiem z War­sza­wy, choć wte­dy nie ro­zu­mia­ła dla­cze­go. Kil­ka lat przed śmier­cią na­dal to po­wta­rzał. Te­raz wie­dzia­ła, że chciał ją chro­nić. Po­wta­rzał, że w oczach zię­cia wi­docz­na jest jego bez­dusz­ność. Gdy­by nie za­szła z nim w cią­żę, może ni­g­dy by się z nią nie oże­nił. Może by­ła­by wte­dy szczę­śliw­sza? Za­bra­kło jej kil­ku lat do­świad­cze­nia, gdy klap­ki za­ko­cha­nia opa­dły z oczu… jej zo­sta­ły wy­dra­pa­ne. Po tym, jak po­ro­ni­ła pierw­sze dziec­ko, stra­ci­ła ser­ce do męża oraz ocho­tę do ży­cia. Po­tem trwa­ła w tok­sycz­nym związ­ku wy­łącz­nie ze wzglę­du na cór­kę, jak mi­lio­ny ko­biet.

A po­tem zda­ła so­bie spra­wę, że Kaja się go pa­nicz­nie boi. Po­sta­no­wi­ła zro­bić wszyst­ko, aby cór­ka po­zo­sta­ła u niej. Mia­ła na­dzie­ję, że wy­gra tę wal­kę, mimo gróźb Paw­ła, że prę­dzej ją za­bi­je, niż odda swo­je dziec­ko. Obo­je do­brze wie­dzie­li, że nie kie­ru­je nim mi­łość oj­cow­ska, lecz zło­śli­wość i fakt, że bę­dzie mu­siał pła­cił ali­men­ty. Na ra­zie sku­tecz­nie od­pie­ra­ła ata­ki by­łe­go męża, ale nie­daw­no Pa­weł znów za­czął ro­bić się agre­syw­ny, i to nie wzglę­dem niej, a Kai, któ­ra nie chcia­ła z nim zo­sta­wać na wi­zy­tach, któ­re gwa­ran­to­wał mu wy­rok sądu. Praw­nicz­ka Lil­ki była bez­względ­na w wal­ce o przy­zna­nie mat­ce pra­wa do opie­ki nad dziec­kiem, ale oj­ciec nie zo­stał po­zba­wio­ny praw ro­dzi­ciel­skich. Choć, jak do­wio­dły póź­niej­sze wy­da­rze­nia, zde­cy­do­wa­nie po­wi­nien. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, że do ta­kie­go po­stę­po­wa­nia zmu­si­ły Paw­ła dłu­gi i pew­ność, że jest pa­nem i wład­cą… jej, cór­ki i ich ży­cia. Był psy­cho­pa­tą i tego oba­wia­ła się naj­bar­dziej. Wie­lo­krot­nie wy­krzy­ki­wał do niej, że jak go zdra­dzi, to ją za­bi­je. Na­iw­nie łu­dzi­ła się, że po pro­stu nie jest do tego zdol­ny i mówi to z mi­ło­ści. Była głu­pia. Nie po­win­na wy­cho­dzić za nie­go za mąż. Po­stą­pi­ła wbrew ojcu, a tak­że wbrew radom ciot­ki Wich­ty.

Zda­wa­ło się jej, że two­rzy­li zgod­ną parę: mło­da, nie­śmia­ła pa­nien­ka ze wsi i on – przy­stoj­ny let­nik, do­brze za­po­wia­da­ją­cy się na stu­diach eko­no­mi­sta. Wkrót­ce po ślu­bie, gdy już była w cią­ży, uświa­do­mi­ła so­bie, że Pa­weł był za­leż­ny od ma­mu­si. Sy­nek na me­dal. Jej te­ścio­wa mia­ła do niej żal, twier­dząc, że to przez nią Pa­weł się sto­czył, że zła­pa­ła go na dziec­ko, a on nie ukoń­czył stu­diów, więc nie mógł zna­leźć lep­szej pra­cy. Wi­ni­li ją za zło ca­łe­go świa­ta, a czy ona go do cze­goś zmu­sza­ła? Za­wsze była dla nich tyl­ko tą przy­błę­dą. Na spra­wie roz­wo­do­wej dość się na­słu­cha­ła oszczerstw, w sty­lu: „Nie speł­nia­łaś swo­ich obo­wiąz­ków i by­łaś ozię­bła, to mu­sia­łem szu­kać tego gdzie in­dziej”. Ale że fil­my dla do­ro­słych przy dziec­ku oglą­dał, nie wspo­mnie­li. Nie, na­wet to sło­wo nie prze­szło im przez gar­dło. Hi­po­kry­ci!

Po roz­sta­niu z mę­żem za­trud­ni­ła się w ka­wiar­ni. Była jed­nak nie­po­cie­szo­na z po­wo­du roz­łą­ki z cór­ką, gdy ta na­dal bu­dzi­ła się w nocy z krzy­kiem. Kosz­ma­ry noc­ne, kosz­mar za dnia… Ma­rzy­ła o tym, aby móc za­pew­nić Kai bez­piecz­ne dzie­ciń­stwo i… to wy­ma­ga­ło wy­jaz­du. Żyła tyl­ko dla niej. Nie pro­wa­dzi­ła ży­cia to­wa­rzy­skie­go, jed­na na­ucz­ka wy­star­czy­ła. Na­wet daw­niej, kie­dy miesz­ka­ła z ro­dzi­ną i Na­tal­ką, rzad­ko cho­dzi­ła na rand­ki. Ra­czej trzy­ma­ła się na ubo­czu, była ty­pem sa­mot­nicz­ki. Pa­weł spra­wił, że kom­plet­nie prze­sta­ła ufać ko­mu­kol­wiek. Wie­dzia­ła, że na­le­żał do lu­dzi mści­wych, ale mimo wszyst­ko roz­cza­ro­wał ją, ni­g­dy nie po­są­dza­ła­by go o taką pod­łość. W cza­sie jed­nej z roz­praw są­do­wych oskar­żał ją o licz­ne zdra­dy z jego ko­le­ga­mi. Roz­wód wy­wlekł na wierzch wszyst­ko to, co uro­iło mu się w gło­wie. Zdra­dzał ją na pra­wo i lewo. Kie­dy chcia­ła to ukró­cić, gro­żąc, że odej­dzie i za­bie­rze Kaję, do­tkli­wie ją po­bił. A po­tem ro­bił to już non stop. Za­gro­ził, że jak pój­dzie na po­li­cję, ni­g­dy nie zo­ba­czy cór­ki. Prze­stra­szy­ła się, bo wte­dy wie­dzia­ła już, że stać go na wszyst­ko. Ze łza­mi w oczach zno­si­ła więc ta­kie trak­to­wa­nie, a on za każ­dym ra­zem prze­pra­szał i obie­cy­wał, że ni­g­dy wię­cej nie pod­nie­sie na nią ręki. I ni­g­dy nie do­trzy­my­wał sło­wa. Ni­g­dy…

I pew­nie trwa­ło­by to jesz­cze la­ta­mi, gdy­by nie jed­no wy­da­rze­nie… Pew­ne­go dnia, gdy wró­ci­ła z za­ku­pów do ich miesz­ka­nia, za­sta­ła Kaję i Paw­ła sie­dzą­cych ra­zem na ka­na­pie. Ko­cha­ny ta­tuś oglą­dał przy dziec­ku por­no­sy, wma­wia­jąc ma­łej, że to baj­ki dla do­ro­słych. Ona­ni­zo­wał się, a Kaja, nie ro­zu­mie­jąc sy­tu­acji, sku­li­ła się, przy­tu­lo­na do po­dusz­ki, i za­ci­ska­ła po­wie­ki, spod któ­rych ciur­kiem pły­nę­ły łzy. I tego Lil­ka nie po­tra­fi­ła mu wy­ba­czyć! Dla niej to było mo­le­sto­wa­nie psy­chicz­ne.

W koń­cu, wła­śnie z po­wo­du Kai, ucie­kła z domu i wy­stą­pi­ła o roz­wód. Pa­weł za­cho­wy­wał się jak psy­cho­pa­ta, ale jej winą było to, że temu nie za­po­bie­gła. A co, gdy­by… Nie, Kaja była ba­da­na, Lil­ka opła­ci­ła wszyst­kie po­trzeb­ne wi­zy­ty u psy­cho­lo­gów. Na pew­no nie była mo­le­sto­wa­na, ale nie­wie­le ro­zu­mia­ła z tego kosz­ma­ru, któ­ry roz­gry­wał się na jej oczach. Sta­ła się płacz­li­wa, ner­wo­wa, mia­ła pro­ble­my ze snem i na pew­no nie moż­na było jej na­zwać szczę­śli­wym dziec­kiem. Pa­weł wie­lo­krot­nie usi­ło­wał na­stra­szyć cór­kę, że je­śli zo­sta­nie z mamą, to gorz­ko tego po­ża­łu­je. To było zde­cy­do­wa­nie za wie­le dla jej psy­chi­ki.

***

– Nie bój się – szep­nę­ła do có­recz­ki, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać łzy. – To już nie­da­le­ko. Tu cho­dzi­łam do szko­ły, kie­dy by­łam mała.

– Mała, jak ja?

– Tro­chę star­sza.

Wska­za­ła na zie­lo­no-po­ma­rań­czo­wy pię­tro­wy bu­dy­nek, w oknach wi­sia­ły ko­lo­ro­we pla­ka­ty. A wo­ko­ło roz­cią­gał się plac za­baw, te­raz opu­sto­sza­ły.

– Ile? – Pró­bo­wa­ła po­ka­zać na swo­ich pa­lusz­kach.

– Cho­dzi­łam tu od ze­rów­ki i pią­tej kla­sy.

– Ja tezzz… ja tezzz będę mia­ła ple­cak do sko­ły, ma­mu­siu? – py­ta­ła Kaja, od­wra­ca­jąc się, gdy mi­ja­ły szko­łę, a Lil­ka zwol­ni­ła znacz­nie, by dziew­czyn­ka wszyst­ko zo­ba­czy­ła. – Ale duzz­za!

W po­rów­na­niu do przed­szko­li, gdzie uczęsz­cza­ła, to tak. Bu­dy­nek był spo­ry, wy­re­mon­to­wa­ny. Nie za­pa­mię­ta­ła go do­brze. Skoń­czy­ła tu tyl­ko kil­ka klas, gdy się prze­nie­śli do Lu­bli­na… po śmier­ci Izy. Stłu­mia­ła to uczcie w żo­łąd­ku, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– To tu, za tym do­mem… Patrz, kot­ku…

Z uczu­ciem su­cho­ści w gar­dle, uj­rza­ła zna­jo­my wi­dok. Po­sprzą­ta­ny chod­nik, po­ma­lo­wa­ne na bia­ło kory drzew przy uli­cy i kra­węż­ni­ki, skar­pa zie­lo­nej tra­wy, jesz­cze lek­ko ob­lo­dzo­nej, i ław­ka, na któ­rej dzia­dek Ja­nek pro­wa­dził swo­je dys­pu­ty z są­sia­da­mi. Płot z brą­zo­wych szta­chet, świe­żo po­la­kie­ro­wa­ny, za nim wy­so­kie so­sny, zza któ­rych wy­sta­wał tyl­ko brą­zo­wy dach do­bu­do­wa­ne­go pod­da­sza dwor­ku.

Włą­czy­ła kie­run­kow­skaz i zje­cha­ła przed wy­so­ką bra­mę, od­gra­dza­ją­cą po­se­sję od dru­giej. Szwa­gier chciał zmie­nić sta­rą bra­mę na coś no­wo­cze­sne­go, ale nie wy­grał ba­ta­lii z dziad­kiem Jan­kiem. Bra­ma, jak wszyst­ko wo­kół, mia­ła sen­ty­men­tal­ne zna­cze­nie – z la­kie­ro­wa­ne­go brą­zo­we­go drew­na, z me­ta­lo­wym oku­ciem. Na szczy­cie znaj­do­wał się już za­rdze­wia­ły herb ro­dzi­ny Żmudz­kich, z któ­rej wy­wo­dzi­ła się pra­bab­cia Ro­za­lia. Dwie ga­łę­zie lau­ru w splo­cie. Bra­ma ze skrzy­pią­cą furt­ką… Lil­ka uśmiech­nę­ła się na ten wi­dok, za­cią­ga­jąc ręcz­ny. Spoj­rza­ła na có­recz­kę, któ­ra wga­pia­ła się w bra­mę. Mu­sia­ła dać jej czas przy­wyk­nąć do no­we­go oto­cze­nia.

– Bra­ma jest za­mknię­ta, żeby psy i kury nie wy­bie­ga­ły na uli­cę.

– Zo­ba­cę kuly? – do­py­ty­wa­ła się mała. – Co lo­bią muuu…

Lil­ka się za­śmia­ła.

– Zda­je mi się, że to kro­wa robi muuu… Kury ra­czej kooo-ko-kooo… – wy­ja­śni­ła, od­pi­na­jąc jej pas bez­pie­czeń­stwa, gdy Kaja po­wtó­rzy­ła ten dźwięk. – Na pew­no zo­ba­czysz kury. Chy­ba że już śpią.

– Ja nie śpię – ucie­szy­ła się dziew­czyn­ka.

– Tak, ty nie. Wkła­daj kurt­kę.

Dwo­rek na­le­żał do ro­dzi­ny Żmudz­kich od co naj­mniej stu lat. Po śmier­ci pra­bab­ki Ro­za­lii pie­czę nad nim ob­jął dzia­dek Ja­nek, je­dy­ny jej syn, i jego żona – bab­cia Te­re­sa, któ­ra zmar­ła na za­wał ser­ca w wie­ku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat. Gdy Lil­ka z ro­dzi­ca­mi prze­pro­wa­dzi­li się do Lu­bli­na, czę­sto przy­jeż­dża­ła tu na week­en­dy. Po ślu­bie z Paw­łem była tu za­le­d­wie czte­ry razy. Ni­g­dy nie są­dzi­ła, że tu wró­ci. To Na­tal­ka wią­za­ła z dwor­kiem świe­tla­ną przy­szłość, gdy ona i Bar­tek tu osie­dli. Lil­ka pa­mię­ta­ła, jak w daw­nych cza­sach tata sia­dy­wał wła­śnie na tej ław­ce, po­zwa­la­jąc im jeź­dzić ro­we­ra­mi po szo­sie, któ­ra była mało ru­chli­wa. Z ko­lei mama mnó­stwo cza­su spę­dza­ła za gra­ni­cą, za­ra­bia­jąc pie­nią­dze.

Po śmier­ci Izy bali się tu miesz­kać, zwłasz­cza że krą­ży­ło wie­le plo­tek o jej śmier­ci. Tata… To tata ich stąd za­brał, choć ko­chał to miej­sce. Za­brał, gdy rok po po­grze­bie Izy zmarł wu­jek Sła­wek. Dwa gro­by oraz ko­lej­ny rok ża­ło­by i de­pre­sji zmu­si­ły go do tego kro­ku – za­bra­nia stąd wła­snych có­rek. Z dala od li­to­ści­wych spoj­rzeń i pła­czu.

A po­tem jej oj­ciec nie­ocze­ki­wa­nie umarł. Zna­leź­li go w fo­te­lu, jak­by za­snął i ni­g­dy się nie obu­dził. Mama stra­ci­ła uko­cha­ne­go męża i ży­cie sta­ło się dla niej tyl­ko dniem za dniem. Cią­gle była w Lon­dy­nie, przy­la­tu­jąc je­dy­nie na świę­ta i ro­dzin­ne uro­czy­sto­ści.

– Mamo?

Lil­ka po­now­nie sku­pi­ła uwa­gę na cór­ce, po­wra­ca­jąc ze świa­ta wspo­mnień.

– To jak? Idzie­my, fry­tecz­ko?

Kaja nie od­po­wie­dzia­ła. Lil­ka wes­tchnę­ła, się­gnę­ła po to­reb­kę i kurt­kę (była już sta­ra, ale ostat­nio nie mia­ła pie­nię­dzy na zbęd­ne wy­dat­ki). Wło­ży­ła ją szyb­ko, za­pi­na­jąc su­wak, i prze­rzu­ci­ła pa­sek to­reb­ki przez ra­mię. Otwo­rzy­ła drzwi Kai, aby wziąć ją na ręce.

– A mó­wi­łam, że wu­jek Raj miesz­ka tyl­ko przez pola, po­tem jest rze­ka i już sto­do­ła wuj­ka? I cza­sem w nocy z bal­ko­nu wi­dać świa­tła jego domu?

– Olie­go!

Lil­ce nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak po­wstrzy­mać wes­tchnie­nie. Kaja mia­ła na Sky­pie kon­takt ze wszyst­ki­mi dzieć­mi jej bra­ta cio­tecz­ne­go, Raj­mun­da Lesz­czyń­skie­go – i z jego bliź­nia­ka­mi: Oli­wie­rem i Kajt­kiem, i z na­sto­let­nią cór­ką, Kin­gą. Naj­wię­cej w okre­sie tych trzech ty­go­dni, gdy Raj przy­go­to­wy­wał wszyst­ko na jej prze­pro­wadz­kę. Dzwo­nił nie­mal co­dzien­nie.

Okno od stro­ny chod­ni­ka było za­ciem­nio­ne. Przy­po­mnia­ła so­bie, że kie­dyś był to po­kój jej bab­ci, Te­re­sy. Pra­cow­nia. Bab­cia była szwacz­ką, a to było jej kró­le­stwo. Dziś za­cho­wa­ło się tro­chę sta­rych eks­po­na­tów, któ­re Na­tal­ka i Bar­tek pie­czo­ło­wi­cie chro­ni­li. Prze­szła koło okna i otwo­rzy­ła furt­kę, któ­ra skrzyp­nę­ła. Za­szcze­kał pies, a Kaja gwał­tow­nie ob­ró­ci­ła gło­wę.

– Spo­koj­nie…

– To To­fik, mamo?

Nie wie­dzia­ła.

Za bram­ką cze­kał ich chod­nik, oko­lo­ny rząd­ka­mi lam­pek so­lar­nych, i kil­ka po­sa­dzo­nych ręką jej sio­stry kwia­tów w mar­mu­ro­wych do­ni­cach, cze­ka­ją­cych na wio­snę. Pew­nie już prze­mar­z­ły. Na wy­ło­żo­nym kost­ką pod­jeź­dzie stał czar­ny opel kom­bi. Obie z Kają roz­glą­da­ły się, za­cie­ka­wio­ne. W ko­lej­nym oknie, ku­chen­nym, pa­li­ło się świa­tło. Po­ma­rań­czo­wa ro­le­ta uwy­dat­ni­ła tyl­ko cie­nie osób tam prze­by­wa­ją­cych.

W tej chwi­li Lil­ka czu­ła się jak Kaja – nie­pew­na nie­zna­ne­go. Wsłu­chi­wa­ła się w od­dech cór­ki przy uchu i szum wody plu­ska­ją­cej na brze­gu ryn­ny przy domu, przy któ­rej umiesz­czo­no drew­nia­ne­go kra­sna­la z węd­ką i wia­dro.

– Wi­dzia­łaś? – Wska­za­ła na kra­sna­la cór­ce.

Ta za­chi­cho­ta­ła.

– Pan z blo­dą… Dłu­gą…

Przed nimi był pod­jazd pro­wa­dzą­cy do bra­my z he­blo­wa­nych de­sek, od­dzie­la­ją­cej dru­gie po­dwó­rze, na któ­rym szcze­ka­ły dwa ru­da­we psy, wy­sta­wia­ją­ce łby przez szpa­ry w pło­cie i pod nim. Było tu peł­no ra­ba­tek cze­ka­ją­cych na prze­bu­dze­nie, już za­ro­śnię­tych, co zna­czy­ło, że Na­tal­ka była je­dy­ną oso­bą, któ­ra o nie dba­ła. Stud­nia, któ­ra słu­ży­ła jako sto­jak na gli­nia­ne do­ni­ce. Stół z bali, gdzie sta­ły wi­kli­no­we ko­sze, a pod pło­tem rzeź­bio­ne ław­ki. Ścież­ka do furt­ki na po­dwó­rze była wy­ło­żo­na kost­ką, a nad nią gó­ro­wa­ły roz­ło­ży­sty kasz­tan i dach szklar­ni. Oran­że­ria z brud­ny­mi szy­ba­mi, gdzie jej sio­stra mia­ła swój wa­rzyw­nik. Na dru­gim po­dwó­rzu za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­cze po obu stro­nach i spi­chlerz z bia­ły­mi ka­mien­ny­mi ścia­na­mi i pła­skim da­chem. Na pra­wo sta­ry kur­nik, po­ma­lo­wa­ny rów­nież na bia­ło, i po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze z kuch­nią let­nią, któ­rej nikt już nie uży­wał. Na­tal­ka zro­bi­ła tam skła­dzik rze­czy nie­po­trzeb­nych. Rze­czy po pra­bab­ce Ro­za­lii.

Lil­ka po­wta­rza­ła so­bie w my­ślach, że jest za sta­ra na to, aże­by się roz­czu­lać czy lę­kać. Na­tal­ka mó­wi­ła, że ni­g­dy jej nie wi­dzia­ła – Izy. Dziew­czyn­ki bie­gną­cej przez łąki do dwor­ku Ro­za­lii. Prze­cież obec­nie Lil­ka była roz­sąd­ną, doj­rza­łą, pra­wie trzy­dzie­sto­dwu­let­nią ko­bie­tą, dla­cze­go mia­ła­by więc wie­rzyć w du­chy. Roz­wód­ką i mat­ką.

Od­rzu­ci­ła złe my­śli i ode­gna­ła strach. Kaja była te­raz naj­waż­niej­sza. War­ta tego, aby tu wró­cić, tu do­ra­stać i być szczę­śli­wym dziec­kiem.

Wspię­ła się na scho­dy pro­wa­dzą­ce do gan­ku dwor­ku.

– Duży do­mek, co?

Kaja przy­tak­nę­ła w jej ra­mio­nach.

Dwo­rek nie był ja­kiś tam spo­ry czy za­byt­ko­wy. Dla nich był po pro­stu do­mem, ale w cza­sach pra­bab­ci Ro­za­lii mógł ucho­dzić za wspa­nia­ły. To Bar­tek i Na­tal­ka pró­bo­wa­li przy­wró­cić mu świet­ność. Po­pra­wi­li pod­da­sze, re­mon­tu­jąc je na wła­sne lo­kum. Od­no­wi­li lub wy­mie­ni­li sta­re okna, ocie­pli­li i otyn­ko­wa­li na bia­ło ścia­ny. Pną­cza wi­no­ro­śli na­dal opla­ta­ły lewy fi­lar, pod­trzy­mu­ją­cy bal­ko­nik na pod­da­szu, i lewą ścia­nę domu. La­tem mu­sia­ły być peł­ne li­ści, two­rząc ten mi­stycz­ny kli­mat sta­rych cza­sów. Po­ko­na­ła scho­dy pod fi­la­ra­mi, gdzie był miły ką­cik do wy­pi­cia kawy – drew­nia­ny sto­lik i ławy. Drzwi, wiel­kie, rzeź­bio­ne, z kwia­to­wym wi­tra­żem po­środ­ku, były nowe. Za­dzwo­ni­ła, a dźwięk roz­szedł się we­wnątrz.

– Nie bój się, fry­tecz­ko. Na pew­no na nas cze­ka­ją.

Wi­dok wy­stra­szo­nej buzi Kai na­peł­nił ją oba­wą. W przy­pły­wie no­wej ener­gii przy­tu­li­ła ją do sie­bie moc­niej. Zza drzwi usły­sza­ła kil­ka gło­sów. We­so­łe chło­pię­ce okrzy­ki i do­no­śny mę­ski głos, przy­wo­łu­ją­cy ich do po­rząd­ku. Sto­jąc w mil­cze­niu z cór­ką w ra­mio­nach, czu­ła się mała i bez­bron­na, jak dziew­czyn­ka. Było za póź­no, aby za­wró­cić, wy­brać inną dro­gę.

„Boże! – po­my­śla­ła znów. – Boże, po­móż mi”.

Drzwi się otwo­rzy­ły, wy­pusz­cza­jąc smu­gę świa­tła, cie­pła i gło­sy. Lil­ka uj­rza­ła męż­czy­znę, bro­da­te­go i po­staw­ne­go. No­sił spor­to­wą blu­zę, zno­szo­ne dżin­sy, ale czy­ste i cał­kiem mod­ne, co świad­czy­ło, że szes­na­sto­let­nia cór­ka na­dal spra­wo­wa­ła wła­dzę nad sza­fą taty. Był wy­so­ki, jak jego oj­ciec – wu­jek Sła­wek. Miał dłu­gie, gę­ste wło­sy w ko­lo­rze ciem­ny blond z ja­śniej­szy­mi pa­sem­ka­mi, ze­bra­ne w ku­cyk. Po­dłuż­ną bro­dę, za­ro­śnię­tą, jak Chry­stus, duży nos, jak oni wszy­scy, dzie­dzi­cząc go po dziad­ku Jan­ku. I prze­szy­wa­ją­co błę­kit­ne oczy. Uśmiech­nął się pro­mien­nie do go­ści i w tym mo­men­cie go roz­po­zna­ła, na­wet z tym buj­nym za­ro­stem. Raj­mund, jej brat cio­tecz­ny, od cza­su, kie­dy go ostat­nio wi­dzia­ła, przy­brał na wa­dze, zmęż­niał, wi­docz­nie od­kąd za­czął pra­co­wać na bu­do­wach. Był sy­nem ciot­ki Wich­ty i nie­ży­ją­ce­go już wuj­ka Sław­ka. Miał te­raz trzy­dzie­ści osiem lat. A może trzy­dzie­ści sześć…

– Cze­ka­my i cze­ka­my! – za­uwa­żył tyl­ko, wy­cią­ga­jąc do niej dłoń. – Nie przez próg.

Ach, za­po­mnia­ła, że na wsi wie­rzo­no w za­bo­bo­ny. We­szła do środ­ka, gdzie pach­nia­ło czymś sma­żo­nym i cy­try­no­wym za­ra­zem, nim zo­sta­ła po­chło­nię­ta przez wiel­kie ra­mio­na. Kaja wciąż trzy­ma­ła się kur­czo­wo mat­ki i Lil­ka moc­niej przy­gar­nę­ła małą do sie­bie, by włą­czyć ją do po­wi­tal­ne­go uści­sku. Dziew­czyn­ka wtu­li­ła się w jej cia­ło, nie­mal ją du­sząc, gdy Raj po­ca­ło­wał ją w po­li­czek.

– Do­brze cię znów wi­dzieć, Lil­ka. Wy­glą­dasz nie­mal tak samo, jak na ślu­bie Na­tal­ki.

Po­mi­mo wi­docz­ne­go zde­ner­wo­wa­nia, zdo­by­ła się na nie­śmia­ły uśmiech.

– Cie­bie rów­nież, Raj. Za­ro­słeś.

– Praw­da? – Za­śmiał się ser­decz­nie, głasz­cząc po dłu­giej bro­dzie. – Za­po­mnia­łem o po­ran­nym go­le­niu. A to musi być Kaja?

Lil­ka przy­tak­nę­ła, gła­ska­jąc po gło­wie wciąż wcze­pio­ną w nią cór­kę. W za­ist­nia­łych oko­licz­no­ściach było to w peł­ni zro­zu­mia­łe. Kaja bała się wszyst­kie­go, co obce. Lil­ka rów­nież mia­ła wra­że­nie, że wszyst­ko wo­kół jest inne, niż pa­mię­ta­ła, ja­kieś… więk­sze. Na­wet Raj był inny niż ten pa­ty­ko­wa­ty chło­piec, któ­ry ją stra­szył „gli­sta­mi”, rzu­ca­jąc je za ko­szu­lę, gdy była mała.

– Tak. Jest tro­chę… zde­ner­wo­wa­na.

Raj cią­gle się uśmie­chał do prze­stra­szo­ne­go dziec­ka.

– Na­praw­dę? – za­py­tał, bły­ska­jąc zę­ba­mi, gdy się schy­lił do gło­wy jej cór­ki i do­tknął de­li­kat­nie kap­tu­ra kurt­ki dziew­czyn­ki. – A my mamy dla cie­bie pre­zen­ty na po­wi­ta­nie. Chcesz zo­ba­czyć?

Dziew­czyn­ka nie ode­zwa­ła się, tyl­ko ski­nę­ła gło­wą, ukrad­kiem przy­glą­da­jąc się wuj­ko­wi, któ­re­go wi­dzia­ła do­tąd tyl­ko na Sky­pie. Lil­ka moc­niej przy­tu­li­ła ją do sie­bie. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że Kaja była wy­stra­szo­na. W ta­kich mo­men­tach za­zwy­czaj ty­po­wą dla niej re­ak­cją było mil­cze­nie. Nie mo­gła wi­nić za to cór­ki, sama czu­ła się przy­tło­czo­na sy­tu­acją.

– Przy­wi­taj się z wuj­kiem Ra­jem – po­pro­si­ła, ca­łu­jąc cór­kę w czo­ło. Kaja od­wró­ci­ła gło­wę w dru­gą stro­nę. Lil­ka prze­pra­sza­ją­co uśmiech­nę­ła się do Raja. – Po­trze­bu­je tro­chę cza­su. To wsty­dzioch.

– Spo­koj­nie, na wszyst­ko przyj­dzie od­po­wied­ni mo­ment. Wchodź­cie, pro­szę. Dzia­dek pali w pie­cu od rana.

– Fak­tycz­nie, go­rą­co tu – przy­zna­ła.

– Już, mogę? Już? Tato?! – roz­legł się dzie­cię­cy krzyk.

Raj usu­nął się na bok i zza jego ple­ców wy­ło­ni­ło się dwóch chłop­ców.

– Och… Za­po­mnia­łem. Oto ko­mi­tet po­wi­tal­ny.

Czter­na­sto­let­ni bliź­nia­cy, Oli­wier i Kaj­tek, szcze­rzy­li się pro­mien­nie. Je­den trzy­mał czar­ne­go kota, któ­ry ucie­kał z chło­pię­cych ra­mion, a dru­gi plu­szo­we­go mi­sia z ró­żo­wy­mi ko­kar­da­mi. Obaj przy­po­mi­na­li ojca, blon­dy­ni z jego nie­bie­ski­mi ocza­mi. Nie­mal iden­tycz­ni, tyl­ko Kaj­tek miał wię­cej pie­gów. Przy­wi­ta­ła ich ca­łu­sa­mi, a oni skrzy­wi­li się, wy­cie­ra­jąc po­licz­ki. Prze­krzy­ku­jąc się, za­czę­li tłu­ma­czyć, któ­ry to któ­ry i po któ­rym pie­przy­ku na twa­rzy moż­na ich roz­róż­nić.

– Zo­bacz, to Oli i Kaj­tek, i two­ja Miła. Nie chcesz zo­ba­czyć kot­ka? – za­py­ta­ła ła­god­nie Kaję. – Na Sky­pie już da­łaś mu imię. Zo­bacz, jaka Miła jest ślicz­na.

Kaja po­krę­ci­ła gło­wą.

– To nic, daj­my jej chwi­lę, żeby się z tym wszyst­kim oswo­iła – od­parł Raj. – Dzia­dek jest w kuch­ni i uczy Kin­gę kan­to­wać w kar­ty. Osi­wie­ję przez to szyb­ciej.

– Tato, ty już je­steś siwy – stwier­dził Oli­wier.

– Na­wet na bro­dzie – do­dał na­tych­miast dru­gi bliź­niak.

Znów to dziw­ne uczu­cie ogar­nę­ło jej ser­ce. Lęk. Z tru­dem dźwi­ga­ła Kaję, ale trzy­ma­ła ją moc­no, wie­dząc, że dziew­czyn­ka się boi tyl­ko nie­zna­nych miejsc, tak samo, jak Lil­ka. Z po­mo­cą mamy Kaja zdję­ła kurt­kę, któ­rą Oli od­wie­sił na wie­szak, a Kaj­tek pró­bo­wał za­gad­nąć ku­zyn­kę. Ta tyl­ko wierz­ga­ła sto­pą, w któ­rą ją gil­go­tał.

– Za­mkną­łem bra­mę, bo strasz­nie nią maj­tał wiatr – wy­ja­śnił Raj, po­na­gla­jąc dzie­ci, by po­szły już do kuch­ni i za­bra­ły kota.

Zdję­ła bot­ki i ru­szy­ła za ku­zy­nem. Jej oczom uka­za­ło się wspa­nia­łe wnę­trze, bę­dą­ce po­łą­cze­niem sta­re­go i no­wo­cze­sne­go. Choć Na­ta­lia do­da­ła tu wie­le no­wych ele­men­tów, cha­rak­ter tego miej­sca pra­wie się nie zmie­nił od cza­sów, kie­dy tata upo­mi­nał ją i sio­strę, aby nie bie­ga­ły po du­żym sa­lo­nie, bo­jąc się, że coś stłu­ką. W dwor­ku uno­sił się ja­kiś nie­uchwyt­ny kli­mat prze­szło­ści. Lil­ka do­strze­gła wie­le ze „skar­bów”, któ­rych Ro­za­lia tak bro­ni­ła, na­wet gdy prze­szedł tędy front i oku­pa­cja. Re­li­kwie… Krą­ży­ły plot­ki o tym, ja­ko­by pra­bab­ka zdo­ła­ła oca­lić ma­ją­tek w cza­sie woj­ny, bo była ko­cha­ni­cą ja­kie­goś waż­ne­go ofi­ce­ra ro­syj­skie­go albo Niem­ca. Po­tem po­dob­no urzą­dza­ła tu spo­tka­nia ofi­ce­rów nie­miec­kich – par­tyj­ki kart, przy­ję­cia.

Na pra­wo znaj­do­wa­ły się scho­dy pro­wa­dzą­ce na pod­da­sze, pod łu­ko­wym przej­ściem, a żół­te ścia­ny ob­wie­szo­ne były ob­ra­za­mi w sta­rych ra­mach. Za­byt­ko­we lu­stro, zie­lo­ne kwia­ty w do­ni­cach. Wy­stru­ga­ne z drze­wa przez stry­jecz­ne­go dziad­ka rzeź­by zwie­rząt i świę­tych, usta­wio­ne na lśnią­cych płyt­kach. Sta­ra ka­na­pa pod scho­da­mi. Ko­ry­tarz pod scho­da­mi pro­wa­dził do czę­ści domu, któ­ra, od­kąd pa­mię­ta­ła, była za­mknię­ta. Do po­ko­ju pani i pana, jak ma­wia­ła jej mat­ka. To była pry­wat­na część bab­ki Ro­za­lii. Na­dal za­cho­wa­na w nie­zmie­nio­nym kształ­cie. Na wprost – czar­ne po­dwój­ne drzwi pro­wa­dzą­ce do sa­lo­nu, któ­ry za­wsze ko­ja­rzył się jej ze smro­dem sta­rych me­bli, pod­ło­gą, któ­rą trze­ba było fro­te­ro­wać, i ohyd­nym dy­wa­nem, któ­ry co so­bo­tę mu­sia­ły od­ku­rzać z Na­tal­ką. Sta­ry ze­gar w sa­lo­nie ty­kał tak gło­śno, że było go sły­chać aż tu. Stał tam też za­byt­ko­wy for­te­pian (kla­pa za­wsze przy­ci­na­ła im pal­ce) i masa rze­czy, któ­re w an­ty­kwa­ria­tach sta­no­wi­ły­by nie lada grat­kę dla ko­lek­cjo­ne­rów. To przez nie dzia­dek Ja­nek za­an­ga­żo­wał się w dłu­gą i wy­czer­pu­ją­cą ba­ta­lię są­do­wą, gdy lu­dzie z mu­ze­ów i „fun­da­cji do­bro­dziejstw na­ro­do­wych”, jak sam to na­zwał, chcie­li mu ode­brać dom, pod­bu­rza­jąc urzęd­ni­ków w gmi­nie Czar­nów. Za­skar­ża­li dziad­ka, że jako spad­ko­bier­ca obiek­tu wy­so­kiej kla­sy ar­chi­tek­to­nicz­nej i wie­lu za­byt­ków mu­ze­al­nych, strasz­nie je za­nie­dbu­je, a mu­szą być od­po­wied­nio uży­wa­ne i kon­ser­wo­wa­ne. Dzia­dek ni­g­dy nie po­zwo­lił się ogra­bić ze swo­je­go dzie­dzic­twa lu­dziom, któ­rzy chcie­li tyl­ko za­ro­bić, prze­kształ­ca­jąc dwo­rek w ja­kiś ho­tel. Jak bab­cia Ro­za­lia w cza­sie woj­ny.

Skrę­ci­li w lewo, w ko­ry­tarz do skrzy­dła, gdzie znaj­do­wa­ło się wej­ście do wy­peł­nio­nej an­ty­ka­mi ja­dal­ni, a na­prze­ciw nie­go kuch­nia, już cał­kiem uno­wo­cze­śnio­na. Da­lej ko­ry­tarz skrę­cał, pro­wa­dząc do po­ko­ju bab­ci Te­re­ski. Szwal­nia mie­ści­ła się w du­żym po­miesz­cze­niu, w któ­re­go dru­giej czę­ści zro­bio­no ła­zien­kę. Na koń­cu ko­ry­ta­rza znaj­do­wał się po­kój dziad­ka Jan­ka.

Kie­dy Li­lia­na od­twa­rza­ła w my­ślach układ po­miesz­czeń w dwor­ku, Kaja prze­ła­ma­ła w koń­cu pierw­sze lody. Od­wa­ży­ła się zer­k­nąć na kota, któ­re­go ogo­nem Kaj­tek ła­sko­tał ją po no­dze.

– Uwa­żaj, żeby jej nie po­dra­pał, Kaj­tek – po­pro­sił Raj.

– Zo­bacz, jaki słod­ki ko­tek. Nie chcesz go po­gła­skać? – pró­bo­wa­ła na­mó­wić cór­kę, aby się od­wró­ci­ła.

Zero od­po­wie­dzi. Lil­ka wes­tchnę­ła.

Wej­ście do kuch­ni było tyl­ko fu­try­ną i są­czy­ło się stam­tąd świa­tło. Na pierw­szy rzut oka było tu wi­dać rękę jej sio­stry – me­ble z ja­sne­go drew­na, czar­ne bla­ty, ob­sta­wio­ne no­wo­cze­sny­mi urzą­dze­nia­mi: to­ster, eks­pres do kawy, elek­trycz­ny czaj­nik, i oczy­wi­ście pal­my w do­ni­cach, pół­ki z ko­lo­ro­wy­mi przy­pra­wa­mi i prze­pi­sa­mi w prze­gród­kach nad zle­wem. Wbu­do­wa­ny sto­jak na wino, ol­brzy­mia lo­dów­ka. Przy oknie stół, przy któ­rym sie­dzia­ły dwie oso­by: Kin­ga – zło­to­wło­sa cór­ka Raja i dzia­dek Ja­nek. Miał na so­bie ciem­ne spodnie i sta­ry ka­ftan na ko­żusz­ku, za­rzu­co­ny na sza­ry swe­ter, a jego wło­sy – nie­gdyś buj­ne i szpa­ko­wa­te – te­raz były si­wiu­teń­kie jak go­łę­bie, któ­re ko­lek­cjo­no­wał. Twarz star­ca, jego nos, po­dob­ny do jej wła­sne­go, brą­zo­we oczy i to, co miał ukry­te w spoj­rze­niu, któ­rym ją ob­rzu­cił zza kart, gdy la­ska, któ­rą trzy­mał w dło­ni stuk­nę­ła o płyt­ki, a na­wet zmarszcz­ki – wszyst­ko to pa­mię­ta­ła.

Gdy były małe, za­wsze się go bały. Był su­ro­wy, krzy­czał czę­sto. Pa­lił faj­kę, sia­da­jąc w swo­im fo­te­lu przy pie­cu. Te­raz ten piec słu­żył tyl­ko jako ozdo­ba kuch­ni, jako miej­sce eks­po­no­wa­nia ziół i su­szo­nych kwia­tów, splo­tów czosn­ku i la­wen­dy.

Na­gle uświa­do­mi­ła so­bie, że nie wie, jak się za­cho­wać wzglę­dem dziad­ka. Nie wi­dzia­ła go od daw­na. Chy­ba ostat­ni raz na chrzci­nach Pio­tru­sia, trzy lata temu.

– Do­bry wie­czór! – wy­krzyk­nę­ła Kin­ga, ja­sno­wło­sa ślicz­not­ka, któ­ra sko­czy­ła na rów­ne nogi i ob­ję­ła Lil­kę, ca­łu­jąc w po­li­czek. – Wi­taj, cio­ciu. Cześć, Kaja. Co to? Za­wsty­dzi­łaś się dwóch dry­bla­sów?

Na od­po­wiedź nie trze­ba było dłu­go cze­kać.

– Wca­le nie mnie!

– Ani nie mnie!

– Sama je­steś dry­blas, King Kong! – krzy­czał Oli, po­ka­zu­jąc sio­strze ję­zyk.

– Zo­staw­cie to na po­tem, pro­szę – jęk­nął Raj, od­su­wa­jąc chłop­ców od sio­stry. – Nie strasz­cie lu­dzi, przy­naj­mniej dziś. Albo za­mknę was w ciem­nych po­ko­jach bab­ci Ro­za­lii.

– Tato…

Lil­ka uśmiech­nę­ła się. Dzia­dek za­wsze ich tym stra­szył, gdy roz­ra­bia­ły. Oczy­wi­ście po la­tach wie­dzia­ła, że to był tyl­ko wy­bieg, aby trzy­mać je w ry­zach i z dala od pa­mią­tek, któ­re się tam znaj­do­wa­ły. Nie­wie­le my­śląc, po­de­szła do dziad­ka, któ­ry już wstał z krze­sła, a jego dło­nie drża­ły na la­sce. Usi­łu­jąc zba­ga­te­li­zo­wać na­ra­sta­ją­ce skrę­po­wa­nie, zdo­by­ła się na uśmiech i ra­zem z Kają przy­su­nę­ła się bli­żej nie­go. Usta dziad­ka za­drża­ły lek­ko, jego oczy sta­ły się ogrom­ne jak spodki, a Lil­ka do­strze­gła z nie­za­do­wo­le­niem, że wy­da­wał się nie­mal prze­ra­żo­ny jej wi­do­kiem. Na­gle gwał­tow­nie za­mru­gał, po­trzą­snął gło­wą i głę­bo­ko za­czerp­nął po­wie­trza, nie prze­sta­jąc się w nią wpa­try­wać.

– Wi­taj, dziad­ku.

– Moja Ha­lin­ka? – za­py­tał chra­pli­wym gło­sem, ści­śnię­tym wzru­sze­niem.

– Nie, dziad­ku. To ja, Lil­ka.

Po­wo­li przy­tak­nął gło­wą, nim go po­ca­ło­wa­ła w szorst­kie po­licz­ki i przy­tu­li­ła do sie­bie.

– A by­łaś taka ma­lut­ka…

– Praw­da? – Uśmiech­nę­ła się. – Jak szyb­ko wy­ro­śli­śmy… Raj to chy­ba nas wszyst­kich prze­rósł.

– Tata jest wiel­ko­lu­dem. – Oli szturch­nął ojca. – Ja też taki uro­snę.

– To ci cały ro­zum do nóg uciek­nie. – Raj pac­nął syna w gło­wę.

– A to Kaja – oznaj­mi­ła Lil­ka dziad­ko­wi, wska­zu­jąc na ple­cy cór­ki.

– Kto?! – krzyk­nął.

– Kaja, dziad­ku! – wrza­snął jesz­cze gło­śniej Oli­wier. – K-A-J-A!

– A kto po­wie­dział, że je­stem anal­fa­be­tą, synu? – Sta­ru­szek po­krę­cił gło­wą i wró­cił na krze­sło. – Je­stem głu­chy, a nie śle­py! Dziec­ko, co tak mamy się trzy­masz? Duża już je­steś dzie­wu­cha. Ka­pu­śniak. Bę­dzie­my jeść ka­pu­śniak, to uro­śniesz na więk­szą.

Lil­ka uj­rza­ła, że Raj uśmie­chał się pół­gęb­kiem i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Kin­ga od­grze­je zupę, a my z chłop­ka­mi wnie­sie­my na górę wa­sze rze­czy.

– Po­mo­że­my wam…

– Ab­so­lut­nie nie! Do­sta­łem wy­tycz­ne od Na­tki. Wszyst­ko za­pla­no­wa­ne, co do mi­nu­ty. – Pu­ścił jej oczko, wy­cią­ga­jąc dłoń po klu­czy­ki.

Wy­ję­ła je z kie­sze­ni kurt­ki.

– Dzię­ku­ję.

Dzia­dek po­stu­kał la­ską w płyt­ki i chrząk­nął, zwra­ca­jąc jej uwa­gę. Od­su­nął koń­cem la­ski krze­sło obok sie­bie.

– Sia­daj. Sia­daj, Li­lian­ko. Pa­mię­tam… Moja Ha­lin­ka za­wsze lu­bi­ła kwia­ty w ogro­dzie… mo­jej mat­ki.

Raj za­chi­cho­tał, po­kle­pu­jąc ją po ra­mie­niu, gdy chłop­cy już wy­bie­gli, aby się ubrać.

– Trzy­maj się. Już się tro­chę za­po­mi­na.

Nie dzi­wi­ła się, miał za­słu­żo­ne sie­dem­dzie­siąt czte­ry lata.

– Opo­wiesz mi, co u cie­bie? A Wich­ta na­le­je nam zupy. – Wciąż mó­wił bar­dzo do­no­śnie, a są­dząc po tym, że nikt nie zwra­cał na to spe­cjal­nej uwa­gi, Lil­ka wy­wnio­sko­wa­ła, że nie po­tra­fił już ina­czej.

Zer­k­nę­ła na Kin­gę, któ­ra tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, igno­ru­jąc, że dzia­dek na­zwał ją imie­niem swo­jej cór­ki, a jej bab­ki.

– Bab­cia Wik­to­ria jest w sa­na­to­rium w Bu­sku-Zdro­ju. Wró­ci za dwa ty­go­dnie.

– Co mó­wisz? Mów gło­śniej! Nie sły­szę… – krzy­czał dzia­dek, aż Kaja się wzdry­gnę­ła w ra­mio­nach mat­ki.

– Mó­wię, że bab­cia jest w sa­na­to­rium, dziad­ku! – wrza­snę­ła Kin­ga.

– W sa­na­to­rium? To ja bar­dziej scho­ro­wa­ny je­stem, a nie jeż­dżę ni­g­dzie.

Mi­mo­wol­nie Lil­ka ukry­ła uśmiech za dło­nią, pró­bu­jąc zdjąć Kai kurt­kę, bo było tam bar­dzo go­rą­co.

– Kaja… No, już… Chło­pa­ki ci przy­nie­śli kota. Zo­bacz, nowy miś. – Po­da­ła cór­ce za­baw­kę, le­żą­cą na sto­le. – Nie rób­my wsty­du.

Dzia­dek wpa­try­wał się w nią chwi­lę, nim od­wró­ci­ła wzrok w kie­run­ku jej cór­ki. Tak, na­dal wi­nił sie­bie za to, co się sta­ło. Nie go­dząc się z tym, co zgo­to­wał mu Bóg, tak przy­naj­mniej za­wsze im tłu­ma­czył, gdy przy­jeż­dża­li tu z Na­tal­ką na wa­ka­cje. Wszy­scy jego wnu­ko­wie po­win­ni za­wsze czuć się tu bez­piecz­ne. Lil­ka była pew­na, że to jej wi­dok wy­wo­łał w nim przy­kre wspo­mnie­nia o Izie. Ile razy za­kra­da­ły się z ku­zyn­ką do po­koi Ro­zal­ki w po­szu­ki­wa­niu skar­bów, a on pro­sił, by tyl­ko nic nie zbi­ły. Set­ki.

Dla niej to były do­bre wspo­mnie­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: