- promocja
- W empik go
Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 3. Bukiet pełen róż - ebook
Saga rodziny z Ogrodowej. Tom 3. Bukiet pełen róż - ebook
Stary dworek na Ogrodowej staje się spokojnym domem dla Liliany i jej córki. Jednak Klaudia Leszczyńska, inna gałąź rodziny Żmudzkich, nigdy się nie pogodziła z tragedią, która pogrążyła jej najbliższych w żałobie – ze śmiercią swojej dziesięcioletniej siostry. Żyje ciągle wspomnieniami, które zmieniły jej beztroskie dzieciństwo w pasmo goryczy.
Po bolesnym zerwaniu z kolejnym „złym wyborem” Klaudia jest przekonana, że jej życie miłosne nigdy nie potoczy się normalnym torem. Dom, dzieci i mężczyzna, który potrafiłby zaakceptować jej potrzeby, to plany dalekie w realizacji. Ekstrawagancka i nieprzewidywalna Klaudia jako fotograf-podróżnik może w każdej chwili spakować walizki i ruszyć w nieznane.
Odnalezienie tego jedynego nie powinno być trudne dla kobiety z jej wyglądem i urokiem osobistym, a jednak Klaudia wmawia sobie, że ciąży na niej klątwa prababki Rozalii. Kiedy postanawia zapomnieć o nieszczęśliwych związkach, zająć się pracą i uporządkować swoje sprawy, na jej drodze staje komisarz Artur Solecki, znany ze swojego kiepskiego poczucia humoru, perfekcjonizmu w pracy i nieprzekupnego charakteru, a także zamiłowania do przelotnych romansów. Wspólne śledztwo Klaudii i Artura prowadzi nie tylko do odkrycia upiornych tajemnic rodzinnych, ale także czegoś znacznie ważniejszego…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-914-2 |
Rozmiar pliku: | 678 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ewa Jabłońska śniła o rzece. Ciemna otchłań wciągała ją coraz głębiej i głębiej. Woda była gęsta, zawiesista, jakby nurt chciał ją pochwycić w pułapkę bez wyjścia, nie pozwalając unieść się ku powierzchni. Ewa dusiła się, gorączkowo próbując nabrać powietrza, chciała krzyczeć, wezwać pomocy, ale nie potrafiła. Zaczynała wpadać w panikę, gdy nagle przypomniała sobie słowa instruktora z basenu: „Lepiej unosić się bezwładnie na powierzchni, a nurt poniesie nasze ciało”. Nie ruszać się… nie ruszać!
Nie chciała utonąć, ale opadała z sił… Modliła się o życie, o przetrwanie, jednak nurt był coraz silniejszy, rzeka za wszelką cenę chciała zatrzymać swoją ofiarę. Ewa czuła ostre palenie w płucach, jakby za chwilę miały eksplodować. W panice zaczęła gwałtownie machać rękami i nogami, niczym bezwolna marionetka, byle tylko wydostać się z tej oblepiającej ciemności. Potrafiła to zrobić, musiała walczyć.
Sen się nagle zmienił. Ewa była teraz małą dziewczynką kucającą nad brzegiem tej samej rzeki, ale w miejscu, w którym woda ledwo sięgała jej do kolan. Dziewczynka rysowała patykiem dom na błotnistej ziemi przy brzegu. Robiło się już ciemno, cienie wiekowych drzew pogrążały to miejsce w półmroku.
— Nie powinnaś siedzieć tak blisko wody — powiedział ktoś obok niej.
Ewa się rozejrzała i dojrzała dziewczynkę siedzącą na drewnianej kładce. Opierała się rękoma o dolną belkę, uśmiechała szeroko, a jej nogi dyndały nad powierzchnią wody. Miała jasnoniebieskie oczy, delikatną twarz i długie jasne włosy spięte w kucyk.
— Nic mi się nie stanie — zapewniła ją Ewa.
— Tata mówi, że rzeczka jest tu płytka, ale i tak może nas złapać skurcz, kiedy do niej wejdziemy. I woda nas porwie — powiedziała dziewczynka przemądrzałym głosikiem.
— Jestem na brzegu. — Ewa dorysowała kilka motyli w błocie. — Nie powinnaś być w domu?
— Tata mówi, że nie powinniśmy być wieczorem nad rzeką.
— Nie jest wieczór, dopiero osiemnasta.
Nie do końca tak było. Niebo za drzewami już purpurowiało, a ich wydłużające się cienie przy rzece potęgowały uczucie strachu. Ewa ledwo widziała, co rysuje, ale bardzo nie chciała podnosić głowy, aby dziewczynka nie ujrzała łez w jej oczach. Była ciekawską skarżypytą i Ewa nie chciała, by doniosła rodzicom, że ją tu widziała. Łzy zamazywały jej wzrok, gdy pogłębiała w błocie zarys swojego wymarzonego domu: z dwoma oknami na parterze, dużym balkonem na piętrze i dymem ulatującym z komina. Rysunek wydawał się jej ledwo widoczny, ale przecież i tak zaraz zmyje go woda. Ewa wrzuciła patyk do rzeki i patrzyła, jak płynie porwany przez nurt.
Spojrzała na dziewczynkę siedzącą na kładce między drzewami. Nadal się uśmiechała; zawsze się uśmiechała i Ewę to irytowało. Słodka dziewczynka w nowej bluzie i ślicznych tenisówkach z kolorowymi sznurowadłami. Dojrzała złoty wisiorek z Matką Boską, który mała dostała na komunię. Ewa w tym dniu nie dostała żadnego wisiorka ani kolczyków, tylko walkmana od chrzestnej, a pieniądze zabrała jej mama. Iza miała wszystko: walkmana, nowy rower i chwaliła się, że na zbliżające się urodziny dostanie od taty kucyka. Ewa czasem jej nienawidziła.
— Dlaczego płaczesz? — zapytała nagle Iza.
Ewa pociągnęła nosem i otarła łzy, rozmazując brud na twarzy.
— Nie płaczę — mruknęła i odwróciła głowę. — Idź do domu, Iza. Tata i mama będą cię szukać.
Mała z uśmiechem pokiwała głową. Nagle zamyśliła się, spojrzała uważnie na Ewę i zapytała:
— A ciebie nie będą szukać?
— Nie. Idź do domu — powiedziała zirytowana. — Ja jeszcze trochę tu zostanę.
Ewa rozejrzała się i z przerażeniem odkryła, że dziewczynki nie było już na kładce. W oddali słyszała jedynie szczekającego psa, którego rozpoznałaby wszędzie. Krokodyl. Jak często z nią tu siedział? Czasem jego sierść łaskotała ją w nos, gdy się do niego mocno przytulała. Ewa była pewna, że niedługo tu przybiegnie, że wykopie dziurę przy płocie albo przejdzie przez stodołę sąsiadów i ją znajdzie. Miała taką nadzieję. Potwory kryły się w cieniach między drzewami, które szumiały, jakby chciały ją ostrzec. Nagle usłyszała czyjeś kroki.
— Mamo? — zapytała cicho z przestrachem. — Mamo, to ty? Mamo…
Ewa obudziła się przerażona, gwałtownie łapiąc powietrze. Serce jej dudniło, a strużka zimnego potu ciekła po plecach pod cienką piżamą. Zdezorientowana usiadła na łóżku, starając się przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Powoli otworzyła oczy i dojrzała delikatną poświatę bijącą zza okna — światła Inverness. Była w domu. Była w swoim domu.
Uspokoić oddech… zapanować nad galopującym biciem serca… uwolnić się od koszmaru, od którego ciągle nie potrafiła uciec…
Drzwi się otworzyły, a do pokoju wpadła smuga światła z korytarza. Szymon Rachoń, jej były mąż, wbiegł do środka przestraszony.
— Ewka?! Ewa, co się stało? — dopytywał, siadając na jej łóżku.
— Przepraszam — wydyszała, chowając twarz w dłoniach. — To sen… To tylko sen.
— Myślałem, że twoje koszmary już minęły? — Patrzył na nią z troską. — Masz swoje tabletki? — Szymon pochylił się i pogłaskał ją po ramieniu.
— Tak, zaraz wezmę.
— Paul… — Zawahał się. — Paul przyjedzie dopiero rano, po szóstej.
— Wiem, Szymek. Nic mi nie jest.
Położyła się na poduszce, a przyjemny chłód satyny powoli uspokajał jej skołatane nerwy.
— Przynieść ci coś do picia? — zapytał.
— Nie, mam sok.
Ewa ciągle nie mogła się uspokoić, ale nie chciała bardziej denerwować Szymona. Otuliła się szczelnie kołdrą i zapatrzyła w okno.
— Nic mi nie jest, Szymek. Idź spać.
— Właśnie się goliłem. — Pokazał trzymaną w dłoni maszynkę. — Przecież zaraz ruszam do pracy.
— Nigdy nie lubiłeś się golić — stwierdziła, próbując oderwać myśli od koszmaru nadal czającego się w jej umyśle.
— Bo nie lubię. Paul może być nieogolony, ale ja nie mam wyjścia, w pracy wymagają ode mnie dobrej prezencji. — Wzruszył ramionami, ale nadal wpatrywał się w nią z troską.
Ewa spojrzała na zegarek pod telewizorem, było po północy. Musiała się wyspać, jeśli miała wstać rano i jakoś funkcjonować w pracy.
— Hm… może podgrzeję ci mleko?— zaproponował Szymon. — Na pewno mamy jakieś w lodówce, co?
Uśmiechnęła się, była mu wdzięczna za ten żart. W ostatnich tygodniach każde z nich kupowało mleko: Ewa odłuszczone, Szymon to najbardziej tłuste, a Paul migdałowe, więc było w czym wybierać.
— Zrobię ci miks — ciągnął Szymon. — I z miodem… A nie, to chyba na ból gardła? Boli cię gardło, słonko?
To był sympatyczny gest. W trakcie ich małżeństwa, trwającego zaledwie pięć lat, rzadko budziły go jej krzyki. Dopiero po rozwodzie zaczął się nią naprawdę interesować i to było niesprawiedliwe. Szymona poznała tak naprawdę dopiero wtedy, gdy zostali sublokatorami.
— To jak, Ewa? Ciepłe mleko? — powtórzył.
— Nie — rzuciła szybko. — Dziękuję, skarbie. Muszę wstać rano.
— Zostać z tobą?
— To miłe, ale nie — westchnęła Ewa i zerknęła na niego.
Przystojny chłopiec z Przemyśla, który wyjechał za pracą zaraz po studiach. Zabrał ją ze sobą, obiecywał jej złote góry, a ona wierzyła, że ten jeden raz w życiu uda jej się pokochać kogoś z wzajemnością. Ale nawet to było niemożliwością.
— Będziesz żałować — zażartował. — Robię świetnie miksy.
— Wiem. — Zdobyła się na słaby uśmiech. — Piłam twój shake bananowy.
— Jezu. — Parsknął śmiechem. — Dodałem tylko trochę curry. Nie wiem, o co się tak piekliliście.
— Paliło jak diabli.
— Troszkę. — Wstał z łóżka i ruszył w stronę drzwi. — Ale przynajmniej był rozgrzewający. Goodnight — rzucił cicho.
— Dobranoc — odparła, czekając, aż wyjdzie z jej pokoju.
Drzwi zamknęły się cicho. Ewa próbowała wyregulować oddech. Tak długo był spokój… Ale ten koszmar znowu powrócił. Sięgnęła do szafki przy łóżku, na której stała szklanka z sokiem i cała bateria leków. Na samą myśl, że musi je zażyć, poczuła gorycz porażki. Sześć miesięcy bez ani jednej dawki, a od kilku nocy nie potrafiła się bez nich obejść. Cipralex, xanax, fevarin, zaleplon — cała lista farmaceutyków, które brała przez lata, znowu stała się dla niej niezbędna.
Większość mogła już być przeterminowana, ale to nie miało znaczenia. Wzięła xanax, który Paul nazywał dawką kolorowych snów, popiła tabletkę sokiem pomarańczowym i położyła się. Wtuliła nos w pościel, czując zapach lawendy. Musiała pomyśleć o czymś przyjemnym. O mleku z czekoladą i rozpuszczoną karmelową krówką, jabłkowym puddingu i jej ulubionych czwartkowych spotkaniach w klubie hotelowym nad rzeką, z dziewczynami poznanymi na uniwersytecie, z którymi odbywała praktyki w szpitalu Raigmore.
Głęboki wdech.
Zaczęła odliczanie do dziesięciu. Zawsze powoli.
Jeden. Wydech.
Dwa. Wydech.
Trzy. Wydech.
Cztery…
Paul wróci rano, będzie mogła opowiedzieć mu o koszmarze. Uspokajało ją porządkowanie myśli i obrazów, które pojawiały się w snach, a współlokator był znakomitym słuchaczem. Rozmowy z nim dawały lepsze efekty niż wizyty u psychoterapeuty.
Jeszcze raz zaczęła odliczanie i w końcu poczuła, że oddycha swobodnie. Uśmiechnęła się lekko, otworzyła zamknięte dotąd oczy i dotknęła złotego krzyżyka na szyi. Chciała się pomodlić, ale w tej chwili zbyt wiele myśli przebiegało przez jej głowę. Ten koszmar… Tak długo żyła bez stanów lękowych…
Zwinęła się w kłębek i zamknęła powieki. „Myśl o czymś przyjemnym” — nakazywał rozum.
— Jedna gwiazdka na niebie, świeci tylko dla ciebie. To ja… To ja… — zanuciła szeptem starą polską kołysankę, przymykając powieki.
Jutro nadejdzie nowy dzień — kolejny, który być może sprawi, że w monotonii życia jej sen się rozmyje. A ona zapomni. Zapomni, czego tak bardzo się bała… Teraz nuciła melodię, którą dawno temu śpiewała pewna kobieta tuląca do piersi swoją córkę. Ewa słuchała jej długo, bo chciała, by to była jej własna matka. Ale nią nie była. Dziewczynka skulona za betonową studnią była złodziejką, która kradła chwile należące do innej osoby. Także dźwięk głosu matki, która kochała swoje dziecko.
Jedna gwiazdka na niebie, świecie tylko dla ciebie. To ja… To ja… Jedna gwiazdka na niebie…1.
Klaudii Leszczyńskiej nie przeszła złość, dokładnie jak się tego spodziewała. Na domiar złego okłamała matkę, że pojedzie do Lechowiczów, a przecież nigdy nie stanęłaby na progu domu matki Łukasza, swojego byłego kochanka. Po co? Miała bić się w pierś, bo uwiodła żonatego kolesia? Bo zapraszał ją do siebie? I szeptał, że ją kocha?
Jechała, uderzając nerwowo dłońmi w kierownicę. Odruchowo zerknęła na poziom paliwa — musiała zatankować, zapomniała o tym wczoraj, śpiesząc się z wyjazdem od Soleckiego. Zjechała na najbliższą stację benzynową. W zamyśleniu patrzyła na migające cyferki na dystrybutorze i zastanawiała się, czy napisać do Artura, by opowiedzieć, jak kiepsko poszła jej konfrontacja z mamą, ale stwierdziła, że to nie jest dobry pomysł. Jego to na pewno nie interesowało. Ich limit czułości wyczerpał się wczorajszej nocy.
Przez ostatni rok była pobudzona nowym romansem, nowym otoczeniem, ale i tak wszystko się spieprzyło. Znowu. Wylądowała w łóżku z obcym mężczyzną, co przypłaciła jeszcze większym kacem moralnym niż do tej pory. Zawsze uważała, że jest twarda, ale tak naprawdę łamała się, gdy tylko facet ją przytulał. Tak było i tym razem. Na myśl o minionej nocy prawie się zaczerwieniła. Artur był zaskakująco domyślny i inteligentny, lubiła jego pewność siebie. Na ogół jej kochankowie grzecznie pytali, na co ma ochotę, a potem wycofywali się, gdy proponowała kolejną randkę. Z Arturem było inaczej — odniosła wrażenie, że daje jej dokładnie to, czego w tym momencie potrzebowała.
Przez szybę w bistro obserwowała szare chmury kłębiące się na niebie i zapowiadające ponury dzień, jakby pogoda była odpowiedzią na jej nastrój. Nagle pomyślała o tych wszystkich miejscach, w których do tej pory była — podróże, nowe kraje i ludzie, którzy gościli w jej życiu przez krótszą lub dłuższą chwilę. Zazwyczaj krótszą. Nigdy nie zastanawiała się, dlaczego tak ją nosi po świecie, dlaczego nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Potrzebowała wielu lat, aby odkryć, że sama siebie okłamywała, bo nie uciekała przed bólem, tylko przed strachem — o to, że osoba, którą mogłaby pokochać, w końcu i tak umrze.
Wsiadając do samochodu, Klaudia usłyszała sygnał swojej komórki. Dzwonił Raj, jej starszy brat. Oczywiście, mama była szybka w szukaniu wsparcia i pomocy w pojednaniu z córką.
— Moshi-moshi — zaświergotała słodko, bo zawsze go wkurzało, gdy używała zwrotu, którym Japończycy rozpoczynali rozmowę telefoniczną.
— Gdzie jesteś? — szorstko zapytał brat.
Spojrzała na szyld stacji paliw.
— Właściwie to w Orlen City. Tankuję moją dziecinkę.
— Kto był taki mądry, że dał ci samochód? — zapytał z typowym dla siebie poczuciem humoru.
— Ha, ha… bardzo śmieszne, ktoś taki się znalazł — odpowiedziała zjadliwie.
— I zauroczyłaś go swoim spojrzeniem zbitego psa? — Odbił szybko piłeczkę, chrząknął i po chwili dodał: — Wracaj do domu, zaraz tam przyjadę.
— Nie ma potrzeby, braciszku. Wszystko ze mną w porządku.
Po drugiej stronie zapadła cisza i najwyraźniej Raj obmyślał, co teraz powiedzieć. Martwił się, jego głos może tego nie zdradzał, ale dobrze go znała. Zawsze się martwił na zapas.
— Nie przejmuj się, Wielki Bracie.
— Jak mam się nie przejmować, kiedy mi tu mama płacze do słuchawki — warknął cicho. — Dziadek na nią krzyczy i wszyscy myślą, że już jesteś na lotnisku albo nie wiadomo gdzie.
— Oby zawału staruszek nie dostał, bo będzie na mnie. — Zachichotała. — Zadzwoń i ją uspokój. Ja jadę po Kingę. Cholernie za nią tęsknię.
— Klaudia, tylko żadnych wagarów. Co ja mówię… — Westchnął ciężko. — Przecież ona zaraz kończy lekcje.
— Właśnie, braciszku. Nie myślisz racjonalnie — dogryzła mu, odpalając silnik. — Jadę, jadę… Widzimy się w domu. Kocham cię.
Poczuła lekkie mrowienie w żołądku i się rozłączyła, nie dając mu dojść do głosu. Kochała go. Prosto było kochać kogoś, z kim dzieliło się życie. Jeśli latami razem chowało się stłuczone talerze i ramki po zdjęciach do piwnicy, aby mama ich nie znalazła, czy naprawiało drzwi, gdy puściły zawiasy, bo nimi trzaskali, to rodziła się naprawdę silna więź. Ale w Klaudii nadal buzowały emocje. Czy mama powiedziała mu wszystko? O Izie? Czy Raj wiedział, że ich siostrę zgwałcono?
Poczuła napływające do oczu łzy. Zaczęła śpiewać jakiś stary przebój, byle tylko odpędzić myśli od Izy. Czasem lepiej było nie rozmyślać, zepchnąć wszystko na dno serca i po prostu z tym żyć. Kiedy przyjdzie czas stawić temu czoło, będzie gotowa. Łatwo pomyśleć, ale wiedziała, że ta sprawa długo nie da jej spokoju…
Zajechała przed sklep w Czarnowie i zaparkowała samochód. Zacisnęła poły krótkiej kurtki, ale ta nie chroniła jej przed przenikliwym zimnem. Wydobyła z jednej z toreb chustę i szczelnie się nią owinęła. Dojrzała Leonkę Maćkowską, która wyszła ze sklepu, z miotłą w dłoni i w fioletowym fartuszku, który pamiętał czasy, gdy Klaudia przychodziła tu na lody jeszcze z Izką.
— Dzień dobry, pani Maćkowska. — Przywitała się grzecznie. — Będzie padać jak nic, prawda?
— Klaudia? A kiedy to przyjechałaś? — Sprzedawczyni uśmiechnęła się do niej serdecznie.
— Dzisiaj. — Podeszła nieco bliżej. — Czekam na bratanicę. Wietrznie dziś, nie chcę, by sama szła do domu.
— A tak, tak… lepiej pilnować. Burzę mieliśmy wczoraj. A ile wiatr zerwał tu dachów — westchnęła Maćkowska.
— A i u nas podobno się działo.
— Słyszałam, mama twoja mówiła. I u Wiercińskich na Podlesiu, i na Wólce ze dwa poleciały.
— Widziałam wcześniej pana Gordzińskiego na ławeczce. Już poszedł? — zapytała Klaudia.
— Pewnie go stara zabrała. W zimie to nam tu prawie zamarzł. Krzyczy człowiek na niego, a to głuche. Albo głupie, bo siedzi i butelki z piwem nie puści.
— Powinna pani grzańce sprzedawać. Interes by się kręcił.
— E tam… Kto nam tu pozwoli piwem w kuflach handlować? — Machnęła ręką. — Jeśli chcą rarytasów i wygód, to do Zacisza niech jadą.
Klaudia się zaśmiała, a po chwili dostrzegła zbliżający się autobus. Leśna była jego ostatnim przystankiem, później zawracał na rondzie Nieznanego Żołnierza. Kinga zawsze narzekała, że sama wraca do domu, bo tutaj wysiadała tylko ona.
— Muszę iść, autobus przyjechał — rzuciła Klaudia do Maćkowskiej i ruszyła w kierunku przystanku.
Dojrzała wysiadającą postać w puchowej kurtce, z kapturem na głowie. Serce biło jej jak oszalałe i uśmiechnęła się szeroko. Nim autobus ruszył, Kinga zauważyła Klaudię. Jej oczy momentalnie się rozjaśniły i już po chwili młoda biegła w jej stronę, śmiejąc się radośnie.
— Nareszcie! — wykrzyknęła Klaudia, rozkładając szeroko ramiona. — Myślałam, że się nie doczekam.
Kinga wtuliła się w nią. Objęły się mocno i stały tak przez chwilę, delikatnie się kołysząc.
— Nawet nie wiesz, jak tęskniłam — wyszeptała Klaudia.
— Kiedy przyjechałaś?
— Wszystko ci opowiem, ale musisz się uzbroić w cierpliwość. Lubię robić niespodzianki.
— Chłopaki wiedzą?
— Ty jesteś pierwsza! — Klaudia wyjęła z torebki kluczyki do samochodu i odbezpieczyła zamki. — A oto moja karoca z dyni.
— Kupiłaś samochód, ciociu?
— Żartujesz? Wypożyczyłam. — Zaśmiała się. — Wsiadaj i nie wystrasz się bałaganu.
Kinga spojrzała na torby i walizki na tylnym siedzeniu, a Klaudia przypomniała sobie, że gdzieś między tobołami był biały płaszcz i sukienka, którą miała na sobie wczorajszego wieczoru. Chrześnica spojrzała na nią, gdy Klaudia wycofywała, by ruszyć w kierunku ich domu.
— Zostaniesz u nas? — zapytała Kinga z nadzieją.
— Powiedzmy, przyjechałam na trochę. No, jak tam? — dopytywała, przyciskając gaz do dechy. — Opowiadaj, co w szkole? Masz już chłopaka?
— Ciociu… — jęknęła Kinga.
— Nie masz. A przecież jesteś taka śliczna, jak ja. Kropka w kropkę.
Roześmiały się głośno, a Klaudia uświadomiła sobie, jak bardzo brakowało jej spotkań z rodziną. Teraz jednak musiała stawić czoło Rajowi, nie wiedząc, ile powiedziała mu mama. Westchnęła i zapatrzyła się w drogę, która prowadziła do jej rodzinnego domu.
***