Sakrament niedoskonały - ebook
Sakrament niedoskonały - ebook
Każda rodzina ma swoje sekrety.
Kiedy Blanka wychodzi za Donata, wydaje się, że w jej pełnym tragicznych zdarzeń życiu nastąpi wreszcie stabilizacja. Teraz ma być już tylko lepiej. Jednak świeżo poślubiony małżonek nie budzi się po nocy poślubnej, a wszystko wskazuje na to, że został otruty…
Rozpoczyna się skomplikowane śledztwo. Na światło dzienne wywlekane są trudne relacje rodzinne, traumy i tajemnice z przeszłości. Ekstremalna sytuacja sprawia, że na jaw wychodzą emocje bohaterów, ich wzajemne powiązania i prawdziwe uczucia.
Opowieść o życiu, w którym każdy będzie musiał znaleźć swoje miejsce na nowo, rozliczając się ze starych grzechów. Tylko czy naprawdę warto, nawet w imię więzów krwi?
Anna Karpińska (ur. 1959) – ukończyła politologię na Uniwersytecie Wrocławskim, uczyła studentów, była dziennikarką, wydawała książki, prowadziła firmę zajmującą się szkoleniami i wdrażaniem systemów jakości. Ma męża, trójkę dorosłych dzieci, synową, zięcia i – od niedawna – wnuka. Mieszka w Toruniu, weekendy spędza na wsi, przynajmniej raz w roku podróżuje gdzieś dalej, by naładować akumulatory. Książki pisuje przy kuchennym stole. Jak sama mówi: „Nie żałuję niczego (…). Bez zdarzeń, ludzi, zajęć, wrażeń nie byłoby ani mnie, ani moich bohaterów”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-599-3 |
Rozmiar pliku: | 496 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MARZENA
Komórka zanotowała kilkanaście nieodebranych połączeń.
Wyłączyłam ją natychmiast, gdy mój szef zadzwonił po raz pierwszy. Mimo upływu godziny stary nie dawał mi spokoju. Przed oczami wciąż miałam jego wściekłe oblicze, jak przed kilkoma dniami, gdy wezwał mnie na dywanik do gabinetu.
– Kiedy wreszcie przyniesiesz jakiegoś hita? – wrzasnął, nie tracąc czasu na grę wstępną. – Chyba na ostatnim kolegium redakcyjnym wyraziłem się jasno? Macie brać dupę w troki i zapełniać gazetę czymś interesującym, a nie tylko sprawozdaniami z briefingów w magistracie! Nakład nam spada, a góra zapowiada cięcie etatów, jeżeli nie napiszemy czegoś ciekawego!
– Szefie… – Próbowałam wtrącić nieśmiało.
– Szefie, szefie! – przedrzeźniał z sarkazmem. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziesz tak mówiła do innego faceta. Albo miała czas na gotowanie obiadków rodzinie. Masz jakiś pomysł na tekst na jedynkę? – zapytał, myśląc zapewne o mrożącej krew w żyłach i bulwersującej historii na pierwszą stronę.
O czymś, co zapewniłoby naszej lokalnej gazecie wspięcie się na pierwsze miejsce w rankingu poczytności.
Fakt, konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele, a nasz skromny oddział ogólnopolskiej „Gazety na co dzień” zwyczajnie usypiał czytelników relacjami z lokalnych imprez typu „Dni pola” czy „Święto lata”, od czasu do czasu budząc ich atrakcyjnymi konkursami, które oferowały równie atrakcyjne nagrody w postaci podkaszarki do trawy. Albo urządzenia do masażu stóp. Minęły czasy drapieżnego kapitalizmu, kiedy wystarczała spostrzegawczość, aby wyhaczyć przekręt przy prywatyzacji gorzelni lub poganiać za lokalnym mafiosem, załatwiającym porachunki metodami rodem z amerykańskich filmów. Niestety, od jakiegoś czasu nikt nie utonął na rybach w kaloszach obciążonych kamieniami, a i miejskie inwestycje, wspierane unijną kasą, przebiegały zgodnie z procedurami. Żadnego pływania w mętnej wodzie, żadnych szemranych interesów, wątpliwych przetargów, niebezpiecznych związków, cudownych fortun. Jedyną dużą firmą w okolicy był „Aloes”, w której udziały miał mój przyszły szwagier Donat Król.
– Prawdę mówiąc, na razie nie mam pomysłu na mocny tekst – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale szukam.
– Ale szukam… – Szef najwyraźniej upodobał sobie dzisiaj tryb powtarzania. – Kiedy zatem mogę liczyć na łaskawą odpowiedź? Daję ci czas do poniedziałku – zakomunikował, zajmując miejsce przy biurku.
Pogrążył się w studiowaniu papierów.
Wstałam z krzesła, uznawszy rozmowę za zakończoną. Wizja utraty pracy ciążyła mi jak kamień, zwłaszcza teraz, kiedy Adam miał gorszy okres w ubezpieczeniach i mało sprzedawał, a dzieciaki ciągnęły coraz więcej kasy. Daria za kilka dni rozpoczynała naukę w liceum, Dominik marzył o jeździe konnej, a stare pianino po rodzicach nie nadawało się do użytku. Może niepotrzebnie zapisaliśmy młodego do szkoły muzycznej?, myślałam w drodze do pokoju, przeliczając w myślach pieniądze na zakup nowego instrumentu. Po roku nauki nie zabierzemy chyba dzieciaka z powodu kłopotów finansowych?
Muszę znaleźć tego hita!, postanowiłam solennie i powtarzałam to zdanie jak mantrę. Nie dam się rutynie, znajdę coś dla tego…
– …Waldemara – dokończyłam szeptem, dorzucając ciche inwektywy pod adresem szefa. – Będziesz to miał. Nie uda ci się mnie wywalić!
– Czego chciał? – usłyszałam głos Marka.
Opadłam na fotel przed komputerem.
– Ech! – Machnęłam ręką.
– Nie przejmuj się. Prowadzi te swoje rozmowy uświadamiające od wczoraj, z każdym z nas. Ale przecież, kurwa, nie może nas wszystkich zwolnić! Boi się o własną dupę.
– Jasne.
– Będzie dobrze. Masz czas po robocie? Może pójdziemy pogadać? – Zaprosił mnie na piwo do pobliskiej knajpy.
Wprawdzie zamiana paru słów z Markiem dobrze by mi zrobiła, ale czas w moim przypadku był towarem deficytowym. Adam z powodu kłopotów w pracy wykazywał wysoki stopień frustracji – dziewięć w dziesięciostopniowej skali – dzieciaki jojczyły, że w najbliższy poniedziałek kończą się wakacje, a poza tym… Za dwa dni miała wyjść za mąż Blanka, moja młodsza siostrzyczka. I jej właśnie, a nie szarpaninie z szefem, powinnam poświęcić najwięcej uwagi.
– Nie teraz. Muszę iść z Blanką do krawca. Wiesz, ostatnia przymiarka ślubnej kiecki – wyjaśniłam.
– Pardon, zapomniałem. Przyjdę do kościoła, żeby chociaż popatrzeć, jak Donek zwija jedną z najładniejszych dziewczyn w okolicy!
Uśmiechnęłam się do tej gadaniny. Marek, niestety, bez powodzenia próbował kiedyś zdobyć serce mojej siostry.
– Kochają się. – Poczułam potrzebę wyjaśnień.
Cóż, Blanka wybrała Donka, najbogatszego kawalera, współwłaściciela zamożnej, świetnie rozwijającej się firmy ogrodniczej.
– Nie dla psa kiełbasa – podsumował.
Nie zareagowałam. Zranione uczucia nie należą do przyjemności. Niech sobie interpretuje ten wybór po swojemu.
Wszystkie problemy związane z pracą stały się nieważne w jednej chwili.
Po weselu, około siódmej nad ranem, usłyszałam krzyk dochodzący z sypialni młodych.
– Adam, obudź się! Słyszysz? – Usiadłam na łóżku.
Nerwowo potrząsałam ramieniem mojego męża.
Adam z trudem uniósł powieki.
– Co się dzieje? – wymamrotał nieprzytomnie.
– Blanka krzyczy!
Nie patrząc na niego, wyskoczyłam z łóżka i pognałam w stronę przeraźliwego wrzasku.
Zawstydziłam się skojarzeniem ze skowytem ranionego zwierzęcia, rykiem matki, której zabito dziecko, nieludzkim wyciem.
Blanka wybiegła z sypialni.
– Co się stało?! – krzyczałam, podążając za nią po schodach do salonu.
Drżała na całym ciele. Opadła na kanapę, nie mogąc wypowiedzieć słowa, łkając bez łez, zaciągając się powietrzem, zawodząc.
– Uspokój się, Blanka. Cicho, ciiicho… – Tuliłam wstrząsane szlochem ciało, starając się doprowadzić młodą do stanu, w którym mogłybyśmy się porozumieć. – Co się dzieje?
Zanim odpowiedziała, zorientowałam się, że wokół zgromadziło się już kilka osób. Kolejne, obudzone hałasem, zbiegały ze schodów.
– Donek… Donek nie żyje! – wykrztusiła przez płacz.
– Jesteś pewna? – zadałam idiotyczne pytanie, naiwnie licząc, że zaprzeczy.
Trzymałam ją w objęciach. Moja mała siostrzyczka przed chwilą została wdową.
– Przynieś szklankę wody – wydałam dyspozycję Darii. – Dominik, do łóżka! – nakazałam młodszemu synowi.
Reszta rodziny pognała do pokoju, w którym wydarzyła się tragedia, a ja jeszcze przez chwilę czekałam na dobre wieści z pierwszego piętra. Wciąż w oczekiwaniu na cud, na nagły zwrot akcji. Gdy jednak matka Donka wydała z siebie nieludzki ryk, tak podobny do usłyszanego przeze mnie dwie minuty wcześniej, straciłam nadzieję.
– Pogotowie? – Roman tymczasem łączył się z lekarzem. – Mój brat chyba nie żyje. Proszę przyjechać, podaję adres.
Po kilku chwilach przed domem zawyła karetka. Próbowałam zatrzymać Blankę na dole, lecz ona, w szoku, wyrwała się i pognała do sypialni.
Rzuciła się na nieruchome ciało męża.
– Proszę, niech pani usiądzie. – Sympatyczny pan doktor próbował ją spacyfikować na pufie obok małżeńskiego łoża. – Proszę mi podać rękę.
Zanim zdążyliśmy się zorientować, wstrzyknął środek uspokajający.
– Czy w pokoju mogą zostać tylko najbliżsi? – zwrócił się do zgromadzonego wokół tłumku.
Część osób opuściła sypialnię, ja nie. Podtrzymywałam Blankę, która nie potrafiła usiedzieć w pionie.
– Niestety, proszę państwa… – Doktor po krótkim badaniu odłożył stetoskop. – Nie żyje.
Matka Donka i Romana osunęła się w ramiona starszego syna.
– Trzymaj się, kochanie. – Dorota, żona Romka, pogładziła męża po ramieniu.
Spoglądałam na pogrążoną w żałobie rodzinę. W tym na moją siostrę, która kilka godzin temu stała się jej członkiem.
– Co się stało? Czy… – Pani Lidia powstrzymała zbierającego się do wyjścia lekarza. – Co to właściwie było?
– Zatrzymanie akcji serca. Zawał, proszę pani.
– Syn nigdy nie chorował… – załkała. – Był absolutnie zdrowy.
– Miła pani, nie mam podstaw, żeby sądzić inaczej. Pan Donat zmarł na zawał. Bardzo mi przykro. Wystawię akt zgonu.
Blanka wyrwała się z moich objęć, przywierając do zwłok.
– Nieee! Ty nie możesz tak sobie umrzeć! Przecież mamy mieć dziecko! Donek! Noszę nasze dziecko…
Odciągnęłam ją z trudem, już po raz drugi. Sprowadziłam po schodach do salonu.
Na dworze zrobiło się zupełnie jasno. Trzydziesty pierwszy dzień sierpnia, niedziela przed rozpoczęciem roku szkolnego, okazał się ostatnim w życiu mojego szwagra. W obliczu tragedii omal nie zwróciłam uwagi na fakt, że moja siostra zostanie mamą, a ja ciotką.
Żeby tylko jakoś uspokoić Blankę, pomyślałam. Zwłaszcza z uwagi na jej stan.
Przysiadłyśmy na kanapie, przylepione do siebie niczym dwa omułki. Wykonywałyśmy wspólny, uspokajający sierocy taniec, przekazując sobie nawzajem ciepło, dzieląc się myślami bez słów. W absolutnej ciszy.
Kilka minut później po raz pierwszy zadzwonił Waldemar, którego zlekceważyłam, zajęta podawaniem Blance kolejnej szklanki wody. Po kilku kolejnych próbach połączenia przyszedł esemes.
„Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale masz superhita! W naszym mieście śmierć syna fortuny to nie byle co! Działaj. A tak w ogóle, złóż siostrze szczere kondolencje. W.”.
Jak to się stało, że ten stary drań już wie?, pomyślałam ze złością. I dlaczego nie jest w stanie uszanować ludzkiej tragedii?
Wytłumaczenie pojawiło się niebawem, kiedy do domu wkroczyła policja.
Zanim to jednak nastąpiło, trzymałam w ramionach płaczącą Blankę, to zasypiającą w bólu, to budzącą się w nadziei na wymazanie ze świadomości dramatu i usypiającą na nowo pod wpływem tabletek. Widziałam zanotowane w pamięci kadry ze ślubu, słyszałam przysięgę, którą młodzi składali sobie kilkanaście godzin temu.
– Chcemy – odpowiedzieli zgodnie oboje, kiedy ksiądz, zgodnie z liturgią sakramentu zapytał, czy pragną wytrwać w związku, w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli. Do końca życia.
Stojąc wówczas za Blanką jako świadek ceremonii zaślubin, z trudem powstrzymywałam wzruszenie. Moja młodsza siostrzyczka nareszcie dotarła do portu. Oddawałam ją w ręce mężczyzny, którego wybrała z miłości. Szkoda, że rodzice nie doczekali…
Ślub odbywał się w kameralnej atmosferze naszego łabiszewskiego kościółka. Mistrzem ceremonii był przyjaciel Donka, ksiądz Arkadiusz. Świątynia z trudem pomieściła zgromadzonych – rodzinę, sąsiadów, znajomych. Kiedy prowadziłam Blankę do ołtarza, przed którym czekał już narzeczony ze świadkiem, oczy gości kierowały się w jej stronę.
A było na co popatrzeć. Nasze wspólne zabiegi, aby wyglądała pięknie, opłaciły się sowicie. Moja mała siostra jaśniała. Jej urok i blask na twarzy przyćmiewały biel sukni. Prawdziwa dama na bordowym dywanie, podążająca w kierunku przyszłego męża, równie eleganckiego i szczęśliwego jak ona.
Nie powiem, żebym od początku była zachwycona tą znajomością z Donatem, zamożnym spadkobiercą lokalnej firmy o krajowym zasięgu. Ale Blanka była taka szczęśliwa…
– Marzena, nie szukaj dziury w całym – strofowała mnie, kiedy próbowałam zasiać w jej duszy wątpliwości. – Co Donek jest winien, że urodził się w bogatej rodzinie? Nie interesuje go firma, ma inne zajęcie. Ja też.
Miała rację. Jej przyszły mąż zajmował się tłumaczeniami z włoskiego, ona ukończyła studia farmaceutyczne. Mogli sobie poradzić bez ogrodnictwa. Nie wolno mi dyskryminować kogokolwiek tylko dlatego, że jest zamożny z domu, napomniałam się w myśli. Tym bardziej że Donek miał duży urok osobisty i umiejętność zaskarbiania sobie ludzkiej życzliwości. Zwłaszcza (niestety!) kobiecej.
Oddałam Blankę w obce ręce.
Gdy usiadła na krześle z wysokim oparciem, poprawiłam jej welon i dyskretnie podałam chusteczkę. W razie gdyby była potrzebna…
Mimo postanowienia, że nie uronię ani słowa, ani gestu, ani jednej sekundy z ceremonii, co chwila odpływałam w przestrzeń wspomnień. Kiedy zostałam z ośmioletnią Blanką sama, jako osiemnastolatka… Kiedy przechodziłam z nią trudne chwile, kiedy ją zostawiłam…
Ksiądz mówił:
– Zwracam się do was, Blanko i Donacie, droga młoda paro, wyrażając radość, że zdecydowaliście się przyjąć sakrament małżeństwa w naszym kościele i że pokładacie nadzieję szczęścia wiecznego w Bogu. Na pewno będziecie szukać też szczęścia ziemskiego, ale uważajcie na złudzenia. Dla niektórych to pieniądze, władza, zmysłowe przyjemności, dla innych zachowanie młodości, urody. Ale dla nas, katolików, szczęście to zawierzenie Bogu. Oddanie się jego woli, życie w zgodzie z jego przykazaniami.
Czekałam na konkluzję.
– Między wami powstanie prawdziwy duchowy związek, który rozłączy tylko śmierć. Odejdziecie stąd z obrączkami na palcach, które będą wam przypominać, że jesteście mężem i żoną. Chrystus poprowadzi was, bo oddał za was życie na krzyżu. Niech wasza wspólnota małżeńska będzie drogą do zbawienia wiecznego, a jego i wasza miłość da wam siłę do pokonywania problemów, wspiera was oboje.
Nie do końca zrozumiałam przesłanie księżowskiej perory, ale prawdę powiedziawszy, nigdy nie byłam w tym dobra.
Czy przestrzega ich przed drogą przez mękę? Przed krzyżem, który przyjdzie im dźwigać?, zadawałam sobie pytania. A może po prostu zwraca im uwagę na pokusy wynikające z bogactwa i usiłuje skierować na drogę wiary?
Powróciłam do rzeczywistości.
Blanka i Donat wypowiedzieli sakramentalne „tak”, obiecali sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że nie opuszczą się aż do śmierci, wymienili obrączkami. Kościół pogrążył się w modlitwie, ksiądz odmówił błogosławieństwo dla nowożeńców, obecni przekazali sobie znak pokoju i przystąpili do komunii. A potem, już przed świątynią, wraz z życzeniami młodzi przyjęli naręcza kwiatów, których pakowaniem do samochodu zajął się świadek, kolega Donka, Paweł.
Po godzinie kawalkada gości skierowała się do domu weselnego.
Nieliczni, wśród których była moja rodzina, mieli spać na miejscu, w pokojach gościnnych rezydencji matki młodego, pani Lidii. Pozostali znaleźli azyl w należącym do rodziny Królów hotelu, zwanym „Dworkiem Herberta”.
– Jestem szczęśliwa – zakomunikowałam mężowi, sadowiąc się obok niego w samochodzie.
Milczał. Obejrzał się za siebie, szukając miejsca do zawrócenia.
– Dobrze, że Blanka wyszła za mąż. Już po wszystkim – ciągnęłam niezrażona. – Podobało się wam, dzieciaki? – Odwróciłam się i puściłam oko do Darii i Dominika.
– Uhm. Ale jestem głodny!
Mój syn nie jadł niczego od trzech godzin!
– Jedziemy na wesele! A tam na pewno będzie małe co nieco – powiedziałam.
Limuzyna z młodymi opuszczała przykościelny parking.2
GABRIELA
Pojedziesz ty i Gaba. Mamy zgłoszenie. Trup. – Przez drzwi do toalety usłyszałam głos Konrada. – Gdzie się podziewa pani aspirant? Kawę już sobie parzy?
– A jeżeli nawet, to co, komisarzu? – odpysknęłam, wchodząc do sali, w której piętnaście minut temu rozpoczęliśmy niedzielny dyżur. – Nie można już pójść za potrzebą?
Dyżurny spojrzał na mnie spod oka. Najwyraźniej nie był dzisiaj usposobiony do żartów.
– Wstałaś lewą nogą czy Ryszard nie spisał się w nocy?
Bez komentarza. Kiedy Konrad ukazywał swoje poważne oblicze, lepiej było go nie prowokować.
Ryszard nie miał szans się spisać, bo rozstałam się z nim jakieś dwa tygodnie temu. Faktem tym nie pochwaliłam się kolegom na komisariacie z dwóch powodów. Po pierwsze, nie ich zakichany interes, a po drugie, mieli po kokardę moich porażek w miłości. Kiedy na horyzoncie pojawiał się kolejny absztyfikant, szykowali się na wesele, by po jakimś czasie pogodzić się z kolejną klapą.
– Nasza jedyna aspirantka wciąż samotna… – dogryzali, mobilizując mnie do poszukiwań życiowego partnera. – A mogłaby być taka fajna impreza!
Bo prawdę mówiąc, w Łabiszewie, naszej niedużej miejscowości pod Bydgoszczą, niewiele się działo, a ślub z salwami i w pełnym rynsztunku z pewnością uatrakcyjniłby szarą rzeczywistość. Wyglądało jednak na to, że chłopcy będą musieli jeszcze trochę poczekać.
– Kto kogo znowu dźgnął nożem? – Wolski podniósł głowę znad stołu, nie przestając mieszać kawy.
Nawet niezbyt bystry obserwator dostrzegłby, że miniona noc nieźle dała mu się we znaki, o czym świadczyły podkrążone oczy, głęboka bruzda pomiędzy brwiami i szklanica wody gazowanej stojąca obok filiżanki pełnej kawowych fusów. Wolski, jak większość moich kolegów starszej daty, bojkotował świeżo nabyty przez komendanta ekspres do kawy, z uporem maniaka popijając sypaną mieloną, parzoną wrzątkiem plujkę. Oczywiście obowiązkowo w szklance ulokowanej w metalowym koszyczku.
Najlepsze lata lokalnego policjanta dochodzeniowca miał już za sobą. Siedzenie na posterunku przedkładał nad działalność operacyjną w terenie, ale od czego miał mnie, trzydziestoletnią (niestety, od kilku miesięcy!), gorliwą, pełną energii aspirantkę. W dodatku córkę jego starego druha Zigiego, komisarza Walendy.
– Adoptuję cię – zapowiedział mi tuż po pogrzebie ojca, symbolicznie przejmując pod opiekuńcze skrzydła. – Możesz nawet zostać moją synową – powtarzał niejednokrotnie, pół żartem, pół serio, w głębi duszy pragnąc skojarzyć mnie z Markiem, dziennikarzem lokalnej gazety. – Jestem to winien Zigiemu.
Do dziś nie mam pojęcia, czy bardziej była to obietnica adopcji, czy skojarzenia z Markiem. To ostatnie, nawiasem mówiąc, nie wchodziło w rachubę – znajomości z piaskownicy rzadko kiedy przeradzają się w coś poważniejszego. Zresztą Marek nieodmiennie wzdychał do Blanki, a ja – ku niezadowoleniu mamy – „skakałam z kwiatka na kwiatek”. I na razie było mi z tym dobrze.
– Słuchajcie, tym razem to nie bijatyka u Kowalewskich. Również Rudzki dzisiejszej nocy powstrzymał się od lania żony. Mamy za to trupa na weselu u Królów.
Zapadła cisza. Kilka par oczu zatrzymało się na Konradzie, oczekując szczegółów, których skąpił jeszcze przez moment, wydłużając chwilę niepewności.
– Kto? – zapytałam pierwsza, uprzedzając kolegów.
– Donat.
– Matko! Jak?
Dyżurny wstał z krzesła i przysiadł na brzegu biurka. Zgromadziliśmy się wokół, zaskoczeni rewelacją, jakiej nasze miasteczko nie dostąpiło od czasów drugiej wojny.
– Przyjąłem zgłoszenie od Romana Króla – zaczął Konrad oficjalnie.
Wszyscy orientowaliśmy się doskonale, że Roman jest bratem Donata. To znaczy: był.
– Świeżo poślubiona żona Blanka znalazła w łóżku martwego męża dzisiejszego poranka. Wezwany przez rodzinę lekarz z pogotowia stwierdził zgon.
– No i? – pogonił Wolski, który nagle ocknął się z letargu.
– No więc ten lekarz orzekł zgon naturalny na zawał serca. Tyle że najbliżsi nie dali temu wiary i pan Roman zgłosił się do nas. Ruszajcie – wydał polecenie Konrad, porzucając oficjalny ton. – Dobiją do was Leszek Skory i Zbyszek Grząski.
Skoro postanowiono o wysłaniu technika i patologa, sprawa wyglądała poważnie.
– A ten Król… Mówił coś jeszcze? – zapytałam, uprzedzając Wolskiego.
– Dowiecie się na miejscu. – Dyżurny nie wdawał się w dyskusję. – Nie muszę wam chyba przypominać, że macie wykonać robotę na szóstkę z plusem? Inaczej prasa nas rozszarpie. Nie co dzień umiera w niewyjaśnionych okolicznościach dziedzic lokalnego bogacza. W dodatku dzień po ślubie. Powodzenia.
– A który z proroków będzie do naszej dyspozycji? – zainteresował się Wolski prokuratorem.
– Wzywam Zapaśnikową.
– Cholera!
– Nie narzekaj. Przynajmniej nie będzie przeszkadzać – uspokoił go Konrad.
– No, nie wiem…
Do domu matki Donata – teraz już denata – mieliśmy piętnaście minut jazdy.
Oceniłam, że Wolski jest w nie najlepszym stanie, i usiadłam za kierownicą. Mój partner z ulgą zajął miejsce dla pasażera.
– Dobrze się czujesz? – zapytałam, ruszając sprzed komendy z piskiem opon.
Tylko machnął ręką.
– Czy w moim wieku można się jeszcze dobrze czuć? – odparł, ocierając pot z czoła.
– Myślisz, że ktoś go zabił? – ciągnęłam.
Na zrzędzenie Wolskiego nie zwracałam uwagi.
Pokręciłam się chwilę po krótkich zaułkach, by po chwili znaleźć się na dwupasmówce do Bydgoszczy. Jeszcze dwa kilometry, skręt w lewo, trakt przez las i znajdziemy się na posesji Lidii Król.
– Licho wie. Grząski ustali. – Wolski przypomniał mi o patologu. – To jest fachowiec. Zresztą doświadczenie podpowiada mi, że kasa może prowadzić do zbrodni. A Królowie do biednych nie należą.
– Ale żeby w noc poślubną? – Nie mogłam uwierzyć w przewrotny scenariusz.
– Dobry moment. Kupa ludzi, harmider, niespotykana okazja. Zresztą jeszcze nic nie wiadomo. Kto wie, może ten Donat był chory? Masz wodę?
Podałam mu półlitrówkę mineralnej, którą woziłam w torbie na wszelki wypadek. Wolski ewidentnie musiał odchorować swoje, ale to nie był czas na dociekliwe pytania; przed nami właśnie wyrosła brama rezydencji Królowej. Na szczęście otwarta, co oznaczało, że dobermany zamknięto w budynku gospodarczym.
Znałam topografię ponadpółtorahektarowej leśnej działki i rozkład domu, który z niejaką przesadą właścicielka określała mianem „rezydencji w stylu wiktoriańskim”. Kuta brama otwierała się na kilkusetmetrową aleję, obsadzoną kasztanowcami – obsypanymi suto kiściami owoców, tylko czekających na początek września, by dojrzeć i zasypać brązowymi kulkami wyłożone tłuczniem chodniki. Odruchowo złapałam się za kieszeń, w której spoczywał ubiegłoroczny kasztan, darowany przez Blankę podczas spaceru aleją i obgadywania jej przyszłego wesela.
– Kocham Donka, wiesz? – zwierzała się, spoglądając w górę z uśmiechem wyrażającym szczęście ze znalezionej życiowej przystani. – Zobacz, jak tu pięknie!
Rzeczywiście, było pięknie.
Wtedy, pod nieobecność matki Donka, wieczór na tarasie udał się nadzwyczajnie. Kręciliśmy się wokół grilla, jedliśmy, nie wylewając piwa za kołnierz. Blanka ze świeżo upieczonym narzeczonym promieniała, mnie adorował Rafał. Nie zabrakło znajomych gospodarzy. Zazdrościłam przyjaciółce, ale bez zawiści. Po tylu latach problemów należy się dziewczynie to, co najlepsze, stwierdziłam w duchu. Nie każdy traci rodziców, kiedy ledwie dorośnie do pójścia do szkoły, i zostaje na bożym świecie jedynie ze starszą siostrą. Wspaniałą siostrą. Marzena nie pozostawiła małej samej i nie oddała jej na pastwę losu do sierocińca, ale nie miała szans na stworzenie choćby namiastki normalnej rodziny. Może właśnie dlatego – a wręcz na pewno – dojrzewanie Blanki nie należało do harmonijnych. Ta próba samobójcza…
– Jesteśmy na miejscu – oznajmiłam nieco podniesionym głosem, zatrzymując się na podjeździe i budząc z płytkiej drzemki komisarza Wolskiego.
– Przecież widzę – odburknął nerwowo i przeczesał palcami siwą czuprynę. – Przepraszam, chyba na chwilę odpadłem…
Jeszcze zanim wysiedliśmy z radiowozu, dostrzegłam samochód technika. Po chwili na podjeździe pojawiła się furgonetka patologa. Nie dostrzegłam tylko auta Grażyny Zapaśnik. Pani prokurator na przyjazd z Bydgoszczy najwyraźniej potrzebowała więcej czasu.
Na progu rezydencji czekała już gospodyni, zapraszając do środka.
Weszliśmy, witając się krzepiącym uściskiem dłoni, mającym zastąpić kondolencje z powodu śmierci syna.
– Komisarz Wiktor Wolski. A to aspirantka Gabriela Walenda. – Szef (jak go nazywałam w towarzystwie innych) dokonał prezentacji. – Technik… Patolog… – kontynuował. – A to… – dodał, zerknąwszy na drzwi.
– …Grażyna Zapaśnik – przerwała mu bezceremonialnie potężna kobieta o lisim spojrzeniu.
Wkroczenie pani prokurator na salony natychmiast ustaliło hierarchię w naszej grupce śledczych.
– Będę nadzorowała dochodzenie – zakomunikowała obecnym.
Zapaśnikowa nie cieszyła się sympatią. Apodyktyczna, wyniosła, za każdym razem niezadowolona z wezwania. Niedzielny poranek w pracy z pewnością nie zachwycił jej i tym razem. Na szczęście, co przerabialiśmy już niejednokrotnie, baba była możliwa do spacyfikowania. Antidotum na zły humor pani prokurator stanowiły: wygodny fotel, kawa i głęboka popielniczka.
Po zabezpieczeniu przedpola mogliśmy pod „wysokim” nadzorem zabrać się do roboty.
W drugim fotelu, obok Zapaśnikowej, zasiadła pani Lidia.
Spojrzałam na Blankę, która tuliła się do siostry w milczeniu, zagapiona w bliżej nieokreślony punkt nad kominkiem.
Nie teraz. Marzena wzrokiem dała mi znak, że mam się nie zbliżać.
Roman bez słowa wskazał nam drogę do pokoju brata.
Drzwi do sypialni na piętrze stały otworem. Donat leżał na wznak i gdyby nie niezwykła bladość skóry, można by sądzić, że śpi.
Wpatrywałam się w twarz najbardziej pożądanego niegdyś kawalera w okolicy, który podobał się i mnie. Jako policjantka nie powinnam sobie pozwalać na podobne myśli!, ofuknęłam się w duchu. Donat. Donek…, westchnęłam. Gdyby nam wyszło, może teraz nie musiałabym prowadzić dochodzenia w twojej sprawie?
Zadumę przerwał mi Wolski.
– Gaba, zabieramy się do roboty – powiedział. – Dobrze się czujesz? – zapytał cichutko.
– Wszystko w porządku, szefie.
– To zaczynamy.