Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Sam tego chciałeś... - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 kwietnia 2025
30,00
3000 pkt
punktów Virtualo

Sam tego chciałeś... - ebook

„Sam tego chciałeś” to zbiór felietonów, które z dystansem, ironią i intelektualną dociekliwością komentują współczesną rzeczywność. Autor, unikając prostych podziałów, prowadzi czytelnika przez absurdy codzienności, zawiłości polityki oraz chaos pandemii i wojny, aż po refleksje o nadciągającej przyszłości. Książka podzielona jest na cztery części: „Jak było, tak było”, „Jest jak jest”, „Wojna i covid” oraz „Będzie gorzej”, dzięki czemu stanowi wyrazisty portret naszych czasów – pełen humoru, zadumy, a czasem gorzkich diagnoz. To lektura dla tych, którzy lubią śmiać się nawet wtedy, gdy jest im nie do śmiechu.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 281 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POKRĘCONE DZIECIŃSTWO

20.02.2022

Nie miałem nowoczesnych zabawek, które rozwijają u dziecka inteligencję. Być może dlatego pozostałem otępiały i zacząłem mówić dopiero po ukończeniu dwóch lat. Podobno mama dawała mi do zabawy w wózku dwie pokrywki i ja się tymi pokrywkami od garnków potrafiłem bawić przez cały dzień. Bardzo współczułem mojej mamie, gdy słyszałem tę opowieść.

Nie miałem nawet klocków lego oraz gier rozwijających inteligencję. Miałem taki samochodzik na popych, co to jak się go popchnęło to jechał, ale to nie wymagało myślenia. Miałem wiaderko i szpadelek oraz kwadratowe klocki z drewna, plastikowe żołnierzyki i dużo pistoletów, a nawet taki rewolwer, który strzelał plastikowymi kulami ładowanymi do okrągłego magazynka. Aż dziw, że przy takim wychowaniu nie zostałem jakimś militarystą lub zawodowym mordercą. Wszystko co miałem było proste o kolorystyce bardziej maskującej niż pobudzającej.

Nic więc dziwnego, że w takich warunkach sami wymyślaliśmy sobie zabawki. Każdy miał przecież swój własny karabin wystrugany z drewna. Proca to już był bardziej wyrafinowany produkt domowej technologii. Znalezione na ulicy kapsle oraz urwane guziki zmieniały się w kolarzy napędzanych naszymi pstryknięciami, którzy pędzili po narysowanej przez nas trasie lub po krawężnikach piaskownic.

Ja posunąłem się nawet jeszcze dalej i sam zaprojektowałem zabawę. Do tych wyścigowych kapsli rysowałem postaci gangsterów, Indian (sorry rdzennych mieszkańców Ameryki), policjantów, roboty, kowboi. Na kartce papieru obrysowywałem kapsel, w tym kółku rysowałem następnie popiersie gangstera (z chustą na twarzy) lub żołnierza, a następnie wycinałem ten rysunek i wciskałem go do kapsla. W ten sposób kapsle ulegały personifikacji i tworzyły trzyosobowe drużyny, które ścigały się po krawężniku piaskownicy mając prawo zbijania przeciwnika (strącony z trasy kapsel musiał zaczynać bieg od startu). Czy w ten sposób wymyśliłem podwórkową grę strategiczną? Aby wygrać taki ryzykowny wyścig potrzebna była przecież wymyślna strategia, gdyż lider drużyny po wyprzedzeniu innych był najbardziej narażony na strącenie przez przeciwnika i dlatego dwaj pozostali członkowie drużyny musieli taktycznie zostać z tyłu, aby go osłaniać zbijając z trasy konkurentów, którzy próbowali dopaść lidera. Przy zaciętej rywalizacji, gdy w grze uczestniczyło dużo dzieci i dużo drużyn kapsli, okrążenie piaskownicy i wyłonienie zwycięzcy zajmowało nam czasami wiele godzin. I nikt się nie nudził, gdyż przecież na trasie wyścigu tyle się działo - rdzenni mieszkańcy Ameryki namiętnie strącali z trasy policjantów, a drużyna robotów miażdżyła rycerzy.

Ta gra stała się hitem podwórka, a nawet kilku, gdyż pożyczałem moje kapsle także dzieciom z sąsiednich podwórek. I byłem przez moment ważny, gdy tak chodziłem po osiedlu z foliówką moich legendarnych kapsli. To było jeszcze zanim poszedłem do szkoły, gdyż pamiętam dzień, piękny słoneczny, gdy wyszedłem na podwórko z moimi kapslami, a koledzy zamiast dołączyć się do gry – poszli do szkoły.

W każdym razie ten mój ówczesny niekomercyjny sukces ukierunkował moje zainteresowania samodzielną produkcją zabawek i zacząłem wycinać postaci z komiksów, zwłaszcza z „Kapitana Klossa”, aby powiększyć moją kolekcję żołnierzyków. Tutaj pojawił się jednak pewien problem psychiczny, gdyż taki wycięty komiks nie nadawał się już do użytku, co wywoływało moje głębokie rozgoryczenie, które objawiało się histerycznym płaczem i kategorycznym żądaniem od matki, aby coś zrobiła takiego, żeby mój komiks znowu zaczął działać. Matka próbowała różnych sposobów, aby uniknąć mojego płaczu. Przede wszystkim chciała mnie powstrzymać przed wycinaniem komiksów, ale ja byłem na to za sprytny, a ona zbyt zajęta, więc odwołała się do ostatecznego rozwiązania dając mi klapsa w tyłek i ostrzegając, że jeśli jeszcze raz w wytnę komiks to znowu dostanę lanie. Do dzisiaj uważam, że ta brutalna fizyczna przemoc była absolutnie niesprawiedliwa, ale ustaliła moje życiowe priorytety, gdyż zostałem zmuszony do rezygnacji z wycinania komiksów, a zacząłem postacie z komiksów przerysowywać i wycinać. I tak się w tym wprawiłem, że zacząłem to robić niemal hurtowo. Raz nawet stworzyłem sobie w ten sposób całą prawie 200 osobą załogę polskiego niszczyciela „Garland”, a niektórych marynarzy narysowałem nawet z ich cechami charakterystycznymi opisanymi w książce. Do tego dokupiono mi dmuchawkę na strzałki zakończone gumowym grotem, który przyklejał się do szyby, ale ja w ten gumowy grot wcisnąłem igłę i strzelałem do moich papierowych żołnierzyków porozkładanych na dywanie. Całe papierowe armie prowadziły w ten sposób zażarte boje w moim pokoju, a w tych wojna padali ranni i zabici. Również ta zabawa przyciągnęła moich znajomych, ale tym razem była dostępna tylko dla najbliższych, tych, których wpuszczałem do domu.

Z czytanej właśnie książki wypadł mi tłum takich moich dawnych papierowych żołnierzyków, które przetrwały do dzisiaj i dzisiaj pobudziły moje wspomnienia o dzieciństwie.

Pamiętam też dzień, gdy mój blokowy kolega przyjechał zza granicy, tej prawdziwej granicy, czyli świata zachodniego, gdyż tej bliskiej granicy między państwami bloku komunistycznego w dzieciństwie nie traktowałem jako granicy prawdziwej i nie było w tym żadnego podtekstu politycznego. Ten kolega był łyżwiarzem figurowym, zawodnikiem, który nawet reprezentował Polskę, więc zdarzało mu się bywać za tą prawdziwą granicą i przywiózł kiedyś prawdziwe klocki lego, które wydały się nam wtedy… strasznie nudną zabawką, niezwykle schematyczną. I do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego klocki lego uznane zostały za takie szczególne i pobudzające inteligencję dziecka, jeżeli czyjąś inteligencję te klocki rozwijają to chyba tylko projektantów schematów do klocków lego oraz twórców reklamy tych zabawek…

My mieliśmy swoje zabawki i zabawy, które nas pobudzały, karabiny z patyków, metalowe puszki wyładowane karbidem, wyścigowe kapsle, wiosną, gdy woda z roztopionego śniegu spływała rwącymi strumieniami do kanałów organizowaliśmy osiedlowe zawody wyścigowych zapałek spuszczanych na wodę, gdy wiał odpowiedni wiatr puszczaliśmy jaskółki własnej roboty, a gdy taka jaskółka wpadła w odpowiedni strumień powietrza przelatywała nawet nad blokami, a my całą dziecięcą gromadą biegliśmy za nią nawet na inne osiedle, aby zobaczyć, gdzie taka mistrzowska jaskółka opadnie, a gdy był jeszcze większy wiatr puszczaliśmy zbiorowo latawce naszej własnej roboty…

A moja córka nigdy nie bawiła się z innymi dziećmi na podwórku. Ja byłem więc podwórkowym dzieckiem z blokowiska. Nad moim wózeczkiem nie dyndały kolorowe breloczki pobudzające inteligencję, ja się bawiłem dwoma pokrywkami i kapslami, a klocki lego olewałem, zamiast drogiego namiotu dla dzieci właziłem pod stół przykryty kocem, który raz był namiotem, a innym razem kosmiczną kapsułą i nie jeden raz dostałem w tę no… tyłek … to pewnie dlatego mam taką pokręconą i rachityczną inteligencję jak drzewo na pustkowiu ukształtowane przez porywy wiatru, to nie moja wina! Gdybym nie dostał w tyłek za Klossa, a mama zamiast komiksu kupiła mi edukacyjną książeczkę dla dzieci, gdzie wszystkie dzieci niezależnie od rasy i płci wspólnie i zgodnie ubierają Kena w sukieneczki, gdyby zabrano mi pokrywki i kapsle, a dano kolorowe klocki lego i schemat do ich układania, gdyby zabrano mi te wszystkie moje karabiny i pistolety i dano do zabawy zdrowe, kolorowe i ekologiczne zabaweczki z psychologicznym atestem – byłbym zapewne innym człowiekiem o inteligencji prostej jak ogrodowe drzewo wychowane przez ekspertów, a tak jestem jaki jestem.Sam tego chciałeś…

25.05.2024_ _

Od dziewczyny wracałem zawsze ostatnim dziennym tramwajem numer 12, który odjeżdżał spod Juventusu o godzinie 11:45. Jeździłem nim tak często, że dzisiaj pamiętam tamte przejazdy, jakby to było wczoraj. W środku siedziało zawsze zaledwie kilku zmęczonych ludzi melancholijnie wpatrzonych we własne myśli i ciemność za oknem. Nie było problemu ze znalezieniem miejsca do siedzenia, co w czasach komunistycznych było dużym luksusem. Światła wewnątrz tramwaju były intymnie przygaszone do poziomu tajemniczego mroku. Na pewno jeździłem w różną pogodę, ale najbardziej zapamiętałem obraz z kroplami deszczu spływającymi leniwie po szybie wraz z odbiciem ulicznych świateł roztrzaskanych na tysiące maleńkich kawałków, których układ zmieniał się wraz z ruchem tramwaju jak w jakimś olbrzymim kalejdoskopie. Nasz tramwaj zawsze ożywał przy Dworcu Kaliskim, gdyż tam zazwyczaj wsiadała większa grupa ludzi, ale nie aż tak znowu duża, więc już po chwili nowi pasażerowie wtapiali się w tramwajowy półmrok i ciszę.

Do domu docierałem przed pierwszą w nocy przechodząc od przystanku koło Teofilka przez wygaszone o tej porze blokowiska rozłożone po obu stronach ulicy Rojnej. Mieszkałem w bloku tuż przed naszym osiedlowym boiskiem ambitnie nazywanym Wembley, więc to był naprawdę kawał drogi. Między blokami prawie nie było latarni i drogę oświetlało mi głównie niemrawe światło wylewające się z klatek schodowych. Pomimo tej ponurej scenerii rodem z filmów gore, wcale się nie bałem, a jeżeli już się bałem - to tego, że spotkam po drodze patrol milicji.

To już nie był stan wojenny, nie było też więc godziny milicyjnej, ale patrole milicyjne wciąż były wspierane przez żołnierzy uzbrojonych w broń długą. Generalnie między nami nie było zgody. Najbardziej denerwował ich mój sposób patrzenia na nich. Wydaje mi się, że mój wzrok był nawet gorszy od opornika, który na znak oporu miałem przypięty do zielonej kurtki w stylu wojskowym oraz orzełka w koronie, którego miałem wpiętego pod kurtką w sweter zrobiony angielskim ściegiem przez moją mamę na drutach. Aby ich nie denerwować próbowałem nawet czasami na nich nie patrzeć, gdy ich mijałem, ale wtedy ich denerwowało, że na nich nie patrzę. Gdyby mnie więc spotkali samego o tej porze na blokowisku na Teofilowie na pewno nie byłoby dobrze. A przez to, że byłem studentem, byłoby jeszcze gorzej. Na szczęście ich tam wtedy nigdy nie spotkałem.

Natomiast ludzi się wówczas nie bałem. To nie to, że nie było bandziorów, ale po pierwsze, nawet najgorsze lumpy miały swoje domy i o tej porze wszyscy pili na swoich melinach a nie na ulicy. Zdarzało mi się więc czasami, zwłaszcza w lecie, że przez otwarte okna dochodziły do mnie odgłosy awantur, libacji lub nawet bijatyk, ale na mojej drodze panowała niezmącona cisza i senny spokój. A po drugie bandziory nie zaczepiały wówczas postronnych ludzi dla zabawy. Jeżeli już, robili to po to, aby ich okraść, pobić lub zabić, co jednak nie zdarzało się aż tak znowu często, a jeżeli nie mieli takich zamiarów, to raczej bawili się we własnym gronie.

Zdarzyło mi się tylko raz wtedy w nocy, że koło Teofilka czterech chłopaków próbowało pobić jednego piątego. I jak Boga kocham - stanąłem w jego obronie! A chłopaki zaczęły się przede mną tłumaczyć, że ten menel zaczepił ich znajomą dziewczynę. „No dobra” – mówię – „ale czterech na jednego!?” Moje argumenty były celne, gdyż wówczas ludzie byli bardzo wrażliwi na punkcie honoru, dlatego trzech z czterech się od razu dyskretnie wycofało, a menela dalej uczciwie obijał już tylko ten jeden czwarty, który miał zapewne największe prawo do obrony honoru dziewczyny. To się zdarzyło naprawdę.

A dzisiaj się boję ludzi i to tych niby całkiem normalnych. Boję się ludzi jeżdżących po chodniku na elektrycznej hulajnodze. Boję się dużych grup rozbawionej młodzieży próbujących radośnie wciągnąć przechodniów do swojej zabawy. Boję się nowobogackich gnoi za kierownicą rozpędzonych mercedesów. Boję się rozpaczy ludzi bezdomnych odreagowujących swoją frustrację na przechodniach. Boję się agresywnych dziewuch z tatuażami na tworzy i z kolczykami w … gdziekolwiek. Natomiast dzisiaj nie boję się policjantów. I właściwie nie wiem, czy o to mi tam wtedy chodziło, gdy walczyłem o wolność z komunizmem.

Przedwczoraj wracałem z pracy warszawskim metrem w godzinach szczytu o godzinie 16:00. I oto nagle w gęstym tłumie ludzi dwóch chłopaków zaczyna się walić pięściami po twarzy. Ludzie próbują się odsunąć, ale za bardzo nie mają dokąd. Jeden z chłopaków dostaje w nos i oszołomiony osuwa się na kolana, a krew spływająca z twarzy plami mu białą koszulę. Przez przerażone głosy przebija się krzyk kobiety na bardzo wysokich tonach, że on ma nóż. Chłopak już zdołał się podnieść i z groźnym wyrazem opuchniętej twarzy wrzeszczy na kobietę, aby zamknęła ryja, gdyż on nic nie robi. Ale po co mu nóż w tłumie pasażerów metra i dlaczego teraz młodzi ludzie chodzą po mieście z nożem? Kiedyś takie sceny widziałem wyłącznie w filmach o amerykańskim getcie lub slumsach Ameryki Południowej, a teraz stałem tam tuż obok, na wyciągnięcie ręki i mogłem dotknąć tego noża. Po powrocie do domu nawet o tym nikomu nie powiedziałem.

Gdy później tego dnia wracałem z dworca do domu, nagle zmroził mnie kpiący uśmiech na wielkich twarzach starych komuchów wiszących nad moim miastem na olbrzymich wyborczych plakatach. Teraz to już byli Europejczycy pełną gębą. Niemal słyszałem jak ze mnie szydzą „sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało”. I wtedy do mnie dotarło, że to co jest – to jest ich zemsta za ten mój opornik i orzełka w koronie oraz moje niepokorne spojrzenie. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Przecież nie musieli wywieszać tych swoich gęb na plakatach, aby wygrać wybory, gdyż jedni na nich będą głosować z sentymentu za komunizmem, a drudzy z głupoty widząc w nich nowoczesną europejską arystokrację. Być może po części te plakaty były ich sentymentalną podrożą do czasów młodości, gdy w pochodach pierwszomajowych noszono twarze Marksa, Engelsa, Lenina i innych wielkich komuchów, ale myślę, że przede wszystkim było to szyderstwo z naszego największego, a właściwie jedynego zwycięstwa, że obaliliśmy komunizm.TEN ŚWIAT ZNIKNĄŁ Z MOIMI SZNURÓWKAMI

31.07.2021_ _

Z funkcjonariuszami komunistycznej SB (Służby Bezpieczeństwa) zetknąłem się w liceum. Miałem 17 lat, gdy grupa funkcjonariuszy przeprowadziła w moim domu rewizję wyrzucając z szaf ubrania i wyciągając pościel z łóżka - jak na wojennym filmie. Moja mama płakała, jak to matka i lamentowała, że jestem taki dobry chłopak, dobre dziecko, nic nikomu nie zrobiłem, nikogo nie pobiłem, nikogo nie skrzywdziłem, nikogo nie okradłem. Funkcjonariusze się śmieli i jeden jej odpowiedział: „lepiej gdyby bił i kradł”. A ja niestety nie kradłem. I to nie jest scena z filmu Psy 5, ale wspomnienie z mojego dzieciństwa.

Później zabrali mnie z mojego domu, gdy zapadał już czerwony i przyjemnie chłodny zmierzch po dniu upalnym. Był początek września, właśnie rozpocząłem III klasę liceum, w drodze do samochodu przyglądali nam się ludzie, pewnie sąsiedzi, ale ich nie potrafiłem rozpoznać, chociaż na nich patrzyłem, byli jakby ktoś ich naszkicował węglem na szybie. Zawsze zastanawiałem się czy wszyscy młodzi ludzie od czasu Filomatów wyprowadzani z domu rodzinnego przez polityczną policję odczuwali świat tak jak ja go wtedy widziałem. Obok mnie w samochodzie siedział duży, czerwony i ziejący zapachem wódki oficer SB, który bełkotał „no to doigrałeś się gnoju, a teraz będziesz wąchał kwiatki od spodu”. To nie jest fantazja literacka – to jest cytat, a wspomnienie kwaśnego odoru alkoholowego wylewającego się z jego usta na moją twarz do dzisiaj wywołuje u mnie mdłości.

Później zawieźli mnie na Lutomierską do siedziby SB w Łodzi i tam zabrali mi sznurowadła, abym się na nich nie mógł powiesić. Nigdy nie odzyskałem tych sznurowadeł. Gdy mnie wypuszczali do domu magazyn był już zamknięty. Powiedzieli, że po sznurówki mogę się zgłosić jutro lub ewentualnie mogę u nich poczekać do rana - to był taki esbecki dowcip. Jechałem autobusem cały szczęśliwy w trampkach bez sznurowadeł, a następnego dnia darowałem sobie sznurowadła. Gdy wiele lat później odbierałem od komendanta policji na Lutomierskiej nagrodę z uczniami za ich bohaterski wyczyn – przemknęła mi przez głowę myśl, że przy okazji mógłbym się zgłosić po swoje sznurowadła, ale stchórzyłem.

Pamiętam olbrzymi gmach na ul. Lutomierskiej wypełniony po brzegi młodymi funkcjonariuszami SB, gdyż ci starzy, ci po trzydziestce, byli już na uprzywilejowanej emeryturze. Przesłuchiwali mnie zawsze z zapałem i w radosnym nastroju. Uśmiechnięci, dowcipni, wyluzowani, tak jakby wykonywana praca dawała im satysfakcję i dużo radości – czego im szczerzę zazdroszczę. Później zawsze się zastanawiałem, co się z nimi stało po 1989 r., z tymi setkami młodych i spełnionych zawodowo funkcjonariuszy, gdyż to wyglądało tak jakby ktoś zrobił PUF, a oni wszyscy znikli jakby ich nigdy nie było...

A później dowiedziałem się, że byli funkcjonariusze SB wciąż gdzieś byli i mieli dzieci, gdyż jeden z ich synów został sędzią sądu lustracyjnego, który miał karać za pracę i współpracę z komunistycznymi organami bezpieczeństwa, czyli z SB. Syn funkcjonariuszy SB sędzią sądu lustracyjnego – rozumiem, że miał to być żart z lustracji, taki esbecki dowcip. Bo to było tak jakby syna faszystowskiego strażnika obozu koncentracyjnego uczynić dyrektorem Muzeum Auschwitz-Birkenau po pierwsze dlatego, że dzieci nie odpowiadają za winy swoich ojców, a po drugie ze względu na jego profesjonalną wiedzę o funkcjonowaniu niemieckich obozów koncentracyjnych oraz znajomość zabawnych anegdot z życia obozowego.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij