- promocja
Sam w dolinie - ebook
Sam w dolinie - ebook
Plotka puszczona w świat jest jak pocisk, którego nie sposób powstrzymać
W budynku mieszkalnym w dolinie Kromparku znaleziono zwłoki Szymona Klisia. O mężczyźnie i jego bujnym życiu erotycznym w okolicy krąży wiele plotek. Czyżby otrucie rolnika miało okazać się zemstą odrzuconej kochanki? Wkrótce podkomisarz Konstanty Nakański typuje pierwszych podejrzanych.
Jakiś czas później ginie jedna z byłych partnerek Klisia i jednocześnie jedna z głównych podejrzanych o zamordowanie go.
Kolejne tropy wiodą donikąd, a zeznania nielicznych świadków zdają się jeszcze bardziej gmatwać dochodzenie. Niebawem okaże się, że morderca nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I jakikolwiek obrał cel, najwyraźniej pozostaje on niezrealizowany. A to nie wróży niczego dobrego.
Sam w dolinie to opowieść o sile egoizmu, braku empatii i oślepiającej mocy zła, które zdolne jest zabić w człowieku wszelkie ludzkie odruchy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367054492 |
Rozmiar pliku: | 786 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nocna wizyta
7 kwietnia 2017
Podkomisarz Konstanty Nakański przyjechał do domu późnym piątkowym wieczorem, do tego stopnia zmęczony, że miał siły jedynie przywitać się z rodziną. Po szybkim prysznicu natychmiast poszedł do łóżka i wstał dopiero po dziewiątej. Zamierzał spotkać się z Elizą Rogowską, dziewczyną, którą poznał przy okazji prowadzonego niedawno śledztwa i z którą połączyło go nieśmiałe jeszcze uczucie.
Niestety Eliza całą sobotę miała zajętą. Śpiewała w popularnym bielskim zespole, pisała też teksty piosenek, lecz przez długi czas robiła to wszystko incognito, nie chcąc postępować wbrew woli ojca, kategorycznie zabraniającego jej tego typu kariery. Dopiero po jego śmierci, gdy na światło dzienne wyjrzały wszystkie skrywane głęboko, brzydkie sekrety, postanowiła się ujawnić. Kostek pochwalił jej decyzję, nie przewidział jednak skutków. Odkrycie prawdziwej tożsamości tajemniczej Raine wywołało wśród fanów zespołu wielkie poruszenie. Wszyscy domagali się nowych piosenek, częstszych występów na żywo i spotkań z ulubioną wokalistką, przez co Eliza nie miała prawie wcale czasu na życie prywatne.
Po części Nakańskiemu nawet to odpowiadało. Przebywając w Szczytnie, nie mógł się z nią spotykać, a w głowie nieraz pojawiała się niechciana, lecz natrętna myśl, że pięć miesięcy rozłąki to zbyt długo jak na początek związku. Dziewczyna na pewno znudzi się czekaniem i poszuka sobie innego. Potem czuł wyrzuty sumienia, że krzywdzi ją tym podejrzeniem, i próbował je odsunąć, ale wracało uporczywie, dlatego ucieszył się, usłyszawszy o nadmiarze zajęć, absorbujących ją od świtu do nocy.
Ale ten układ miał też swoje minusy. Eliza nie miała czasu na długie rozmowy telefoniczne, przyjazd do Szczytna w ogóle nie wchodził w grę, a teraz, gdy Kostek wreszcie wrócił do domu i mogli pobyć ze sobą trochę dłużej, ona akurat musiała wyjechać na jakiś występ. To już mniej go zachwycało, oczekiwał z jej strony większego zaangażowania.
Nie pragnął spotkań z kolegami z pracy. Przez blisko pół roku jego jedynym towarzystwem byli policjanci, tęsknił więc za rozmową poruszającą inne tematy aniżeli te związane ze służbą. Niestety uprzytomnił sobie, że właściwie nie ma innych znajomych. Prócz Elizy wszyscy, których mógł wziąć pod uwagę, pracowali w policji. Chcąc nie chcąc, Kostek spędził więc sobotę z rodzicami. Dawno nie zdarzyło mu się pobyć z nimi dłużej, a teraz wreszcie mogli spokojnie porozmawiać, powspominać różne zdarzenia i pośmiać się ze swoich słabostek. Gdy kładł się spać, nie żałował już przyjazdu.
W niedzielę zaraz po śniadaniu pojechał do Elizy. Nie był pewien, jak zostanie przyjęty, toteż po naciśnięciu dzwonka wbił niespokojny wzrok w drzwi, czekając na pojawienie się dziewczyny. Miał nadzieję, że uda mu się wyczytać z jej twarzy, czy ich wzajemne relacje nie uległy zmianie. Po chwili szczęknął zamek, Eliza stanęła w progu. Na widok uśmiechu pełnego niekłamanej radości wszelkie wątpliwości zniknęły. Kostek w kilku krokach przebył dzielący ich dystans i zamknął dziewczynę w objęciach.
W poniedziałek rozpoczynał służbę jako świeżo upieczony podkomisarz. Pojawił się w budynku komendy przed czasem, zaciekawiony, jak radzi sobie sierżant Wolf w roli samodzielnego dochodzeniowca i jak dogaduje się z dopiero co poznaną siostrą. Chciał też się dowiedzieć, czy podkomisarz Konieczna zadomowiła się w nowym miejscu pracy.
Na razie nie miał zbyt wielu obowiązków, mógł więc pozwolić sobie na chodzenie od pokoju do pokoju i wysłuchiwanie najświeższych plotek o tym, kto awansował, kto odszedł, kto się ożenił, a kto rozwiódł.
We wtorkowe popołudnie pojechał do Elizy, lecz tam czuł się dużo mniej swobodnie niż w pracy. Teraz, gdy pierwsze oszołomienie ponownym spotkaniem minęło, odnosił wrażenie, że dziewczyna bardzo się zmieniła. Nabrała pewności siebie, nauczyła się bronić swojego zdania i nie ważyła już każdego wypowiadanego słowa. I niewątpliwie wypiękniała. Nie znał się na tajnikach podkreślania urody, ale Eliza niechybnie sięgnęła po jakieś kobiece sztuczki, dzięki którym włosy stały się bardziej błyszczące, a twarz promienna. Nie był pewien, czy podoba mu się ta metamorfoza.
Po powitalnym pocałunku dziewczyna wywinęła się z jego ramion, wskazała mu fotel, a sama poszła do kuchni, by włączyć ekspres. Kostek nie usiadł, poszedł za nią. Stanął tuż obok i objął ramieniem szczupłą dziewczęcą talię.
– Nie uciekaj ode mnie – wymruczał jej do ucha. – Nie po to tęskniłem tyle czasu, żeby siedzieć w fotelu jak oficjalny gość.
– A gdzie chcesz wypić tę kawę? To nie lato, żeby siedzieć w ogrodzie.
Znów wysunęła się z jego objęć, podeszła do szafki i stanęła na palcach, by zdjąć filiżanki stojące na górnej półce. Kostek starał się nie pokazać, jak ten unik go zabolał. Spokojnie wyręczył Elizę, bez najmniejszych kłopotów sięgając po zastawę, postawił naczynia na blacie, po czym odsunął się pod ścianę. Czuł, że coś jest nie tak, lecz nie był pewien, czy chce poznać prawdę. A może tylko mu się wydawało?
Zabrał pierwszą filiżankę, zaniósł do salonu, ale wbrew życzeniu Elizy nie zajął miejsca w fotelu. Podszedł do okna i wyjrzał na ogród, szary jeszcze i jakby opuszczony. Sam czuł się podobnie.
– Na co patrzysz? – usłyszał za sobą głos Elizy. Odwrócił się wolno, podszedł i usiadł obok niej na sofie.
– Na ogród i góry. Wczesna wiosna bardzo przypomina późną jesień. Wszystko wygląda smutno i beznadziejnie. – Sięgnął po kawę i upił łyk. – Powiedz lepiej, co u ciebie nowego. Jak kariera? Słyszę, że się rozwija. – Zauważył zdziwienie Elizy i wyjaśnił: – Wiem, że o tym pisałaś w wiadomościach, ale wolę usłyszeć twoją relację.
Dziewczyna natychmiast się ożywiła. Odstawiła filiżankę na spodek, założyła za ucho niesforne pasemko złocistych włosów i zaczęła opowiadać. Mówiła długo, nie zauważając, że mężczyzna coraz bardziej pochmurnieje. Opowiadała o próbach i występach, o aplauzie i otrzymywanych dowodach uwielbienia, o sypiących się zewsząd zaproszeniach – tylko o nim nie powiedziała ani słowa. Nie zapytała, jak radził sobie na kursie i w jakich warunkach mieszkał, nie zainteresowała się, czy miał dużo nauki. Widocznie nie miało to dla niej znaczenia.
Po godzinie Kostek doszedł do wniosku, że wie już wszystko. Widocznie takie jego szczęście, że kobieta, w której był zakochany, wybiera inny sposób na życie. Wiedziony impulsem, z brzękiem postawił filiżankę na spodeczku i wstał. Dopiero to wyrwało Elizę z transu. Przerwała w pół słowa i spojrzała ze zdumieniem.
– Co się stało?
– Nic – odparł, siląc się na obojętność. – Nie chcę zabierać ci więcej czasu. Masz swoje sprawy, nie będę ci przeszkadzać.
17 kwietnia 2017
Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku Szymon Kliś rozsiadł się wygodnie w fotelu i sięgnął po butelkę pana tadeusza. Nalał na dwa palce, uzupełnił szklankę sokiem grejpfrutowym i pociągnął solidny łyk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz i żachnął się z niechęcią. Dlaczego niektórzy nie potrafią zrozumieć, że „nie” oznacza „nie”?
– Czego znowu chcesz? – warknął zamiast powitania.
Słuchał przez chwilę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, mimo że rozmówca nie mógł go widzieć. Kilka razy próbował coś wtrącić, lecz nie zdołał przerwać potoku słów wykrzykiwanych pełnym pretensji głosem. Doprowadzony do furii kolejnym niepowodzeniem, ryknął wściekłe:
– Nie ma mowy! Teraz ty posłuchaj. Mam w dupie twoje groźby. I tak niedługo umrę, więc nie zależy mi na opinii. Co najwyżej na spisaniu testamentu. – Wysłuchawszy okrzyków niedowierzania, oświadczył ze złośliwym uśmiechem: – Czemu mam się godzić z Bogiem? Przecież się z nim nie pokłóciłem. My w ogóle nie utrzymujemy ze sobą stosunków. Co? – Znów słuchał chwilę, po czym udzielił obszernej odpowiedzi, aż wreszcie zakończył ze znużeniem, mając dość prowadzącej donikąd rozmowy: – Szkoda mi czasu na dyskusję z tobą. Nie mamy o czym gadać. Cześć.
Rzucił komórkę na stolik i sięgnął po szklankę; nie dane mu było jednak nacieszyć się drinkiem, gdyż zaledwie zdążył przytknąć naczynie do ust, telefon znowu zadzwonił. Kliś dostrzegł na wyświetlaczu ten sam numer co uprzednio, zaklął półgłosem i wziął do ręki aparat, lecz zamiast odebrać, dodał kontakt do blokowanych. Wreszcie będzie spokój, pomyślał, swoim zwyczajem wkładając komórkę do kieszeni na piersi. Spokoju jednak się nie doczekał – mdlące ukłucie w lewym boku przypomniało mu, że choroba, o której przed chwilą wspomniał, nie była tylko wymówką.
Kłucie wzmagało się z każdą chwilą, narastało, aż przekroczyło próg wytrzymałości. Zacisnąwszy zęby, by nie krzyczeć, Kliś powlókł się do łazienki, gdzie przechowywał lekarstwa, i tam drżącymi rękami wydobył z blistera dwie tabletki, czując przy tym, jak strumyczek wilgoci spływa mu wzdłuż kręgosłupa. Całe ciało lepiło się od potu, jak zawsze wtedy, gdy ból atakował z wyjątkową mocą.
Mężczyzna włożył tabletki do ust, podstawił złożone, trzęsące się dłonie pod kran i nabrał wody. Przełknął lekarstwa i całkowicie wyzuty z sił bezwładnie usiadł na sedesie. Trwał tam dość długo, skulony, z dłonią przyciśniętą do bolącego boku w bezrozumnym przeświadczeniu, że tym sposobem bodaj odrobinę umniejszy cierpienie. Minęło blisko dziesięć minut, nim ból zaczął ustępować, do czego ucisk dłoni przyczynił się w stopniu co najwyżej znikomym, a i to jedynie w sferze psychicznej.
Z cichym stęknięciem Kliś podniósł się z sedesu i zaczął napuszczać wodę do wanny. Wsypał dwie garści soli kąpielowych, potem zapalił papierosa i obserwował smugę dymu, leniwie snującą się w stronę wywietrznika. Po zgaszeniu niedopałka pochylił się nad wanną, by sprawdzić, czy woda nie jest za gorąca, i zobaczył, że kryształki soli rozpuszczają się wyjątkowo opornie. Postanowił wspomóc reakcję chemiczną własną ręką, nie znosił bowiem, gdy wchodząc do wanny, wyczuwał pod stopami nierozpuszczone drobiny. Pochylił się jeszcze bardziej, chcąc dosięgnąć dna.
Chlup! Woda prysnęła mu prosto w twarz, zalewając oczy. Zdezorientowany Szymon nie od razu zrozumiał, co spowodowało tę fontannę, i dopiero gdy pozbył się spod powiek kropli wywołujących nieznośne pieczenie, dostrzegł komórkę leżącą na dnie wanny. Klął szpetnie, wyciągając ją z kąpieli, i później znów, gdy próby uruchomienia kończyły się fiaskiem. Wyjął kartę i włożył ponownie, lecz pomogło to niewiele – ekran telefonu na moment błysnął fioletem i żółcią, po czym zgasł. Coraz bardziej wściekły Kliś chciał jeszcze raz wyjąć kartę, ale albo przedtem włożył ją nieprawidłowo, albo teraz w zdenerwowaniu robił coś źle. Gdziekolwiek leżała prawda, efekt był taki, że karta stawiła opór, a gdy zdesperowany mężczyzna użył pęsety, by wyciągnąć złośliwy przedmiot, ten rozpadł się na dwie części. Doprowadzony do furii Szymon rzucił telefonem o ziemię, a los nieszczęsnego aparatu podzieliły także pęseta i karta.
W tym czasie woda omal się nie przelała nad brzegami wanny i Kliś musiał czym prędzej zakręcić kurek i wypuścić jej nadmiar. Po kąpieli, już spokojny i zrelaksowany, pozbierał z podłogi żałosne fragmenty komórki i wraz z kartą wrzucił do kosza na odpady niedegradowalne. Uważał się za przykładnego, odpowiedzialnego obywatela, toteż skrupulatnie segregował śmieci. Naraz uświadomił sobie, że jutro przypada ich odbiór, wyjął więc z kosza worek, dokładnie zawiązał i wystawił do przedpokoju z zamiarem wyniesienia, gdy tylko trochę odsapnie po kąpieli w gorącej wodzie.
Przypomniał sobie o nim tak późno, że dobrą chwilę rozważał, czyby ten jeden jedyny raz nie odpuścić. Ale poczucie obowiązku zwyciężyło i Kliś wyniósł worek do właściwego kubła, otworzył bramę i wytoczył pojemnik na zewnątrz.
– Stul pysk – syknął pod adresem psa sąsiadów, ujadającego z uporem godnym lepszej sprawy. – Nie widzisz, że to tylko ja?
Mamrocząc pod nosem niepochlebne uwagi na temat zwierzęcia, zajrzał do obory, zaniepokojony porykiwaniem krowy, a gdy przekonał się, że wszystko jest w porządku, wrócił do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Nacisnął nawet klamkę, by upewnić się, że zamek zadziałał, i uśmiechnął się krzywo na wspomnienie kobiety, która ten zwyczaj zwykła była nazywać fobią. Być może, pomyślał, ale za to mam gwarancję, że nikt nie wkradnie się do domu. Jakiś szmer tuż za nim sprawił, że się odwrócił i dopiero wtedy dostrzegł, że nie jest już sam. Na schodkach stał intruz.
– Co to, kurwa, ma być? – wrzasnął, poruszony do głębi obcesowym naruszeniem prywatności. – Co tu robisz?
– Nie widzisz? Stoję i czekam, aż ci wkurw minie. Musimy pogadać, a nie myślę stać tu i wrzeszczeć.
Wypowiedziane chłodnym tonem słowa nie powstrzymały Szymona przed nowym bluzgiem. Klął długo i kwieciście, zanim wściekłość minęła, a wrócił rozsądek. Może rozmowa wcale nie jest takim głupim wyjściem, jak początkowo myślał?
– Okej – powiedział z cichym westchnieniem. – Możemy pogadać, ale nie licz na to, że coś na tym zyskasz. Co tam masz? To, co trzymasz w ręce?
Z zainteresowaniem zerknął na butelkę przypominającą wielkością i kształtem pojemnik z syropem na kaszel. Odpowiedź go zaskoczyła.
– Moja kuzynka chorowała na raka nerki. Miała już przerzuty i lekarze nie dawali jej szans. Wtedy pojechała do pewnego faceta, który leczy ziołami, i on kazał jej pić tę nalewkę. I wiesz co? To było osiem lat temu, a ona wciąż żyje.
Szymon Kliś słuchał opowiadania o nieprawdopodobnych wręcz skutkach zażywania wyjątkowo paskudnej w smaku nalewki i w jego sercu po raz pierwszy od wielu, wielu dni zagościła nadzieja.
– Wejdź dalej. Pogadamy.
Odsunął się, robiąc przejście, i gestem ponaglił gościa.
18 kwietnia 2017
Południe już dawno minęło. Agata Linka przesunęła garnek z rosołem na najmniejszy palnik, a na jego miejscu postawiła rondel z wodą na makaron. Później mimochodem spojrzała za okno. Pogoda była tak samo ohydna jak wczoraj i kobieta poczuła ulgę, że nie musi wychodzić na zewnątrz. Poruszając się za pomocą krzesła komputerowego, bez większych problemów ogarniała prace domowe, ale te wymagające wyjścia za próg musiał załatwiać mąż. Właśnie go zobaczyła, zmierzającego w stronę domu, i z uśmiechem włączyła ekspres. Czas na kawę.
Damian się spóźniał. Nie pojmowała, czemu jeszcze nie przyszedł, więc znów podjechała do okna, by sprawdzić, co go zatrzymało. Stał bez ruchu, zwrócony twarzą w kierunku obejścia sąsiadów. Sąsiada, poprawiła się Agata w myślach, ponieważ kiedy dwa lata temu zmarła wdowa po starym Klisiu, ich syn został sam na gospodarce.
Mąż wreszcie przerwał kontemplację cudzej posesji i szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Agata, odpychając się zdrową nogą, przejechała od okna do blatu, zabrała z ekspresu napełnione do połowy filiżanki i podjechała do stołu.
– Kawa stygnie! – krzyknęła na odgłos kroków męża w przedpokoju. – Co się tak gapiłeś w stronę Klisiów? Szymek striptiz robił czy jak?
Damian, zawsze tak skory do żartów, nawet się nie uśmiechnął.
– Nie wiem, czy coś się nie stało – odparł. W jego głosie dało się słyszeć zaniepokojenie. – Jeszcze go dzisiaj nie widziałem.
Agata machnęła ręką, dając tym samym znak, że uważa obawy męża za mocno przesadzone.
– Pewnie wczoraj popił i dzisiaj leży jak stówka.
Mężczyzna nie odpowiedział. Usiadł przy stole i ujął w palce uszko filiżanki, lecz zamiast jak zawsze delektować się napojem, nie wziął nawet łyka, tylko z ponurą miną popatrywał w stronę domostwa Klisia.
– Wydaje mi się, że dzisiaj w ogóle nie odbywał – powiedział naraz, nie odrywając wzroku od widzianego w oddali domu. – Cielęta muczą jak opętane i krowy też ciągle ryczą. Chyba niewydojone.
Agata poruszyła się niespokojnie na swoim krześle, będącym dla niej oknem na świat i więzieniem jednocześnie. Dzięki genialnemu pomysłowi Damiana mogła poruszać się w miarę swobodnie po całym parterze bez konieczności kuśtykania o kulach, ale jak tu zobaczyć, co się dzieje poza domem? W chwilach takich jak ta brak mobilności doprowadzał ją do szału, bo najchętniej pobiegłaby do Klisia i osobiście sprawdziła, czy wszystko w porządku. Znała go dłużej niż Damian. Właściwie znała go całe życie, gdyż to ona zaliczała się do grona rodowitych mieszkańców Doliny Kromparku. I dobrze wiedziała, że mimo swoich licznych wad Szymon nigdy nie zaniedbałby żywego inwentarza.
– Coś musiało się stać. – Niemal dokładnie powtórzyła słowa męża.
– Pójdę sprawdzić.
Słowa jeszcze nie przebrzmiały, a Damian już nakładał stojące w przedpokoju buty. Szelest zdejmowanej z wieszaka kurtki, trzaśnięcie drzwiami i teraz tylko stygnąca kawa przypominała, że w ogóle tu był.
Kostek Nakański nie okazał specjalnego zachwytu na wieść, że musi pojechać na obsługę zdarzenia. Po powrocie do służby po pięciomiesięcznej nieobecności jeszcze nie złapał dawnego rytmu, dlatego telefon od dyżurnego oficera sprawił, że świeżo upieczony oficer policji poczuł coś na kształt urazy. Przecież był wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, zatem obywatele powinni nadal rozmyślać o rezurekcji, a nie o czynieniu drugiemu, co im niemiłe. A gdyby mimo wszystko musieli dokonać jakiegoś przestępczego czynu, to przecież są komisariaty, które powinny sobie z tym bez problemu poradzić.
Tymczasem jak na złość w rejonie podległym komisariatowi w Komorowicach wystąpiła prawdziwa plaga najróżniejszych zdarzeń, wobec czego zwrócono się do dyżurnego z komendy miejskiej, by wysłał kogoś do Doliny Kromparku. Pewien mieszkający tam rolnik nie dawał znaku życia, co zaniepokoiło sąsiada do tego stopnia, że poprosił znanego z widzenia policjanta o sprawdzenie. Po wejściu do domu funkcjonariusz mógł się przekonać, że ów rolnik już nigdy nikomu nie da żadnego znaku.
– Rolnik sam w dolinie, rolnik sam w dolinie – podśpiewywał podkomisarz, czekając cierpliwie na zmianę świateł.
Ruch był spory. Po świątecznych dniach wiele osób wychynęło z domów i nie zniechęciła ich nawet wyjątkowo paskudna wichura, miotająca w powietrzu gęste krople padającego niemal poziomo deszczu. Dopiero za skrzyżowaniem przy stacji kolejowej Bielsko-Biała Wschód Nakański mógł wreszcie przyspieszyć.
– Rolnik bierze żonę – wyśpiewywał, już trzeci raz powtarzając piosenkę niczym odtwarzacz ustawiony na zapętlone granie.
Przyszło mu na myśl, że może właśnie dlatego rolnik zapomniał o swoich obowiązkach, bo akurat bierze żonę. Parsknął śmiechem, zaraz jednak przypomniał sobie, że ten nieszczęśnik nikogo i niczego już nie weźmie, włączył więc radio, by za pomocą innego utworu wygonić biednego rolnika z własnej głowy.
Na miejscu zastał podenerwowanego mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, przechadzającego się niespokojnie wzdłuż płotu odgradzającego posesję od ulicy. Nigdzie natomiast nie dostrzegł policjantów odpowiedzialnych za zabezpieczenie miejsca zdarzenia, choć powinni się tu znajdować.
Na widok zatrzymującego się samochodu mężczyzna przystanął, lecz gdy Kostek wysiadł, popatrzył z wyraźnym rozczarowaniem i podjął przerwaną wędrówkę wzdłuż płotu.
– Proszę pana! – Nakański zawołał do jego pleców. – Czy to pan wezwał policję?
Mężczyzna odwrócił się wolno i posłał pytającemu niechętne spojrzenie.
– Bo co?
– Bo właśnie przyjechałem – oznajmił Kostek. – Komenda Miejska Policji w Bielsku-Białej, aspi… podkomisarz Konstanty Nakański. – Jak się pan nazywa?
Zająknięcie się przy podawaniu stopnia nie uszło uwagi mężczyzny, który patrzył teraz z nieskrywaną podejrzliwością.
– Damian Linka. Mogę zobaczyć legitymację?
Z niezmąconym spokojem Kostek podetknął mu pod nos żądany dokument. Mężczyzna rzucił okiem, po czym przeszedł do przedstawiania powodów, dla których poprosił znajomego o interwencję.
– Dlaczego był pan pewien, że sąsiad po prostu nie wyjechał? – spytał Nakański, obrzucając go nieufnym spojrzeniem.
– Byłem pewien, bo znam Klisia – odparł tamten. – Cokolwiek by o nim mówić, nigdy by nie pozwolił, żeby zwierzęta głodowały. Zdarzało się nieraz, że popił, ale choćby miał się przy tym czołgać, to rano szedł je nakarmić i wydoić krowy. – Widać było, że rzeczywiście jest o tym całkowicie przekonany. – Dlatego zatrzymałem tego znajomka, a on zadzwonił na komisariat. Po jakimś czasie przyjechał taki młody gliniarz, który wygląda, jakby dopiero co ukończył szkołę średnią. – Skrzywił się lekko. – Wszedł do domu i zaraz stamtąd wyleciał. Przed chwilą go widziałem, jak rzygał za rogiem.
Kostek westchnął, wszedł na schodki prowadzące do wejścia i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Wolno przekroczył próg i od razu poczuł charakterystyczny zapach, który zwykł nazywać odorem śmierci. W przedpokoju zobaczył rękę leżącą bezwładnie w progu jakiegoś pomieszczenia. Nakański zbliżył się, chcąc sprawdzić puls, lecz jeden rzut oka na zwłoki wystarczył, by zaraz się cofnął. Leżący w kałuży krwi, wymiocin i ekskrementów mężczyzna miał posiniałą twarz, a wytrzeszczone oczy, których białka pokrywała siateczka popękanych naczynek krwionośnych, zastygły w wyrazie przerażenia. Na ustach zostały ślady śliny i resztki wymiocin. Nie, Szymonowi Klisiowi nie mógł już pomóc żaden lekarz.
– Mógłby pan tutaj podejść? – zwrócił się do stojącego w drzwiach wejściowych Linki. – Tylko do połowy przedpokoju i proszę niczego nie dotykać. Czy rozpoznaje pan tego człowieka? Uprzedzam, że widok nie jest piękny. Gdyby poczuł pan mdłości…
– Wiem. Postarać się nie zarzygać miejsca zbrodni. Bez obaw, panie komisarzu, nie jestem taki delikatny.
Mimo swojego butnego oświadczenia Damian Linka wszedł do pomieszczenia jakoś tak chyłkiem, jakby z obawą, że ktoś lub coś wyskoczy nagle zza rogu i rzuci mu się do gardła. Zachęcony gestem policjanta, drobnymi, niepewnymi krokami przesunął się dalej, zerknął na zwłoki i szybko odwrócił głowę.
– To Szymon Kliś.
– Mógłby pan spojrzeć jeszcze raz? Muszę mieć pewność.
Linka wziął głęboki wdech i powoli zwrócił twarz w tamtym kierunku. Widać było, że przezwycięża wewnętrzny opór, lecz tym razem zdołał znacznie dłużej zatrzymać wzrok na leżącym.
– To jest Kliś – oświadczył w końcu zdławionym głosem, przyciskając dłoń do ust. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Ostatnie zdanie wypowiedział już w biegu, pędem zmierzając w stronę drzwi. Udało mu się dolecieć jedynie do rabatki pod płotem, gdzie pozbył się gwałtownie zawartości żołądka. Nakański również wyszedł na zewnątrz, przeczekał sensacje żołądkowe mężczyzny, po czym podziękował Lince i zaznaczył, że później przyjdzie do niego do domu, żeby odebrać zeznanie. Nie mając chwilowo nic do roboty, usiadł na ławce przed domem i zapalił w oczekiwaniu na przyjazd technika i prokuratora oraz lekarza z pogotowia.Rozdział 2
Drzazga
18 kwietnia 2017
Nakański zdążył wypalić niemal całego papierosa, gdy zza rogu budynku wyłonił się młodziutki posterunkowy. Jeden rzut oka na zielonkawą cerę i krople potu na czole wystarczył podkomisarzowi do stwierdzenia, że funkcjonariusz właśnie w tym domu zaliczył swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią.
Właściwie należałoby go porządnie opieprzyć, pomyślał Kostek, ale żal mu się zrobiło młodzika. Trzeba mieć cholernego pecha, żeby rozpocząć od sztywnego znajdującego się w takim stanie, usprawiedliwił go przed samym sobą i tylko mruknął:
– Na drugi raz rzygaj w takim miejscu, żeby cały czas mieć miejsce zdarzenia na oku. Komendant jaja by ci urwał, gdyby się dowiedział, że speniałeś przed trupem i uciekłeś za winkiel.
Młody policjant spojrzał z przestrachem i zaczął nieskładnie dziękować za złożoną domyślnie obietnicę nierozgłaszania informacji o nieprofesjonalnym zachowaniu. Podkomisarz machnął ręką, chcąc przerwać pełną emocji wypowiedź, ale posterunkowy umilkł dopiero na widok radiowozu wjeżdżającego na podwórze.
Za radiowozem nadjechały dwa inne samochody i zaparkowały jeden za drugim, a po chwili rozległy się odgłosy trzaskania drzwiami. Kostek skrzywił się na widok szczupłego mężczyzny w białym kitlu i wystających spod niego trawiastozielonych rurkach. Nad gładko wygoloną twarzą, wyglądającą tak młodo, jakby jej właściciel dopiero co zdał maturę, piętrzyła się kunsztowna fryzura, usztywniona żelem i ukoronowana kucykiem zwisającym nad lewym uchem. Policjant czym prędzej odwrócił wzrok, lecz to nie spowodowało większej zmiany nastroju, ujrzał bowiem prokuratora Niećka, wymuskanego jak na występ przed kamerami. Humor popsuł mu się do cna także dlatego, iż serdecznie Niećka nie znosił.
– Cześć, Naki – usłyszał naraz znajomy głos. Obejrzał się i zobaczył wysoką sylwetkę nadchodzącego technika. Nakański bardzo lubił z nim współpracować, Jacek Dobija słynął bowiem z perfekcjonizmu. Jego ustaleniom można było w pełni zaufać. Podszedł do technika i przywitał się mocnym uściskiem dłoni, ucieszony, że przynajmniej tu los stanął po jego stronie, zaprzeczając teorii, jakoby nieszczęścia chadzały trójkami.
– Cześć.
– Nie wiedziałem, że wróciłeś. Już minęło pięć miesięcy? Jak ten czas leci!
Kostek prychnął, usłyszawszy to wielce oryginalne stwierdzenie.
– Wyobraź sobie, że wcale mnie karnie nie wydalono. Ale gwiazdki dalej mam dwie, tylko już bez szaszłyka.
Poprowadził nowo przybyłych do pokoju, gdzie spoczywały zwłoki Klisia. Celowo nie powiedział nic więcej, nie chcąc nikomu nic sugerować, prócz tego liczył, że reakcje prokuratora i lekarza przyniosą mu wiele radości. Ta nie okazała się jednak dubeltowa, gdyż prokurator po prostu zbladł i gwałtownie przełykał ślinę. Co innego lekarz. Na czas badania udało mu się na szczęście zapanować nad własnym organizmem, jednak zaraz potem poderwał się na równe nogi i w szalonym pędzie pognał przed dom, do tej samej rabatki, którą wcześniej użyźnił Damian Linka. Dopiero po długim czasie wziął się w garść na tyle, że był w stanie wypełnić stosowne dokumenty.
– Zawsze myślałem, że na lekarzach widok trupa nie robi większego wrażenia – odezwał się Nakański, za co został obdarzony wrogim spojrzeniem.
– Lekarz jest od tego, żeby leczyć – warknął mężczyzna w lekarskim kitlu. – Pewnie, że trafiają się zgony, to niestety jest w naszej pracy nieuniknione. Ale nigdy dotąd nie widziałem takiego przypadku.
– Czyli co? Nic pan nie powie o przyczynach?
– Gdybym miał spekulować, to stawiałbym na otrucie – odpowiedział lekarz po głębszym namyśle. – Niestety nie umiem określić, co konkretnie zjadł lub wypił – mruknął cicho, jakby do siebie.
Kostek natychmiast wychwycił pierwszą część wypowiedzi i przytrzymał mężczyznę za rękaw.
– Podejrzewa pan, że ktoś go otruł?
– Nie mogę tego wykluczyć. – Lekarz się zawahał. – Powiem to inaczej. Nie mogę wykluczyć, że zatruł się sam, ale skłaniam się ku wersji, że ktoś mu dopomógł. Bez dokładnych badań trudno określić rodzaj trucizny, a co dopiero stwierdzić, czy spożył ją celowo. Mimo to jestem prawie pewny, że został otruty.
Kostek spodziewał się, że po wypisaniu aktu zgonu wymuskany doktorek natychmiast pospieszy do wyjścia, lecz mężczyzna go zaskoczył. Zamiast opuścić miejsce zbrodni, rozglądał się ciekawie po pokoju, co policjant natychmiast zauważył i domyślił się przyczyn. Podszedł do stojącego pod oknem stolika okolicznościowego, podniósł znajdującą się tam szklankę i uważnie powąchał.
– Chyba whisky – stwierdził, wkładając ją do woreczka na dowody rzeczowe. – Trzeba oddać do badań.
Lekarz zmierzył wzrokiem odległość od stolika do drzwi i z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Jak mówiłem, nie jestem specjalistą od trucizn, ale… – Znowu się zawahał, lecz zachęcony przyjaznym gestem Kostka, podjął przerwaną wypowiedź: – Sądząc po stanie denata, zażył cholernie dużą dawkę. Trudno mi uwierzyć, że byłby w stanie odstawić szklankę na stolik i dojść aż tutaj. Moim zdaniem próbował się czołgać, kiedy go dopadło – mruknął. – Pewnie chciał za wszelką cenę dostać się do drzwi i zawołać po pomoc. Na pana miejscu przyjrzałbym się temu dokładnie.
Nakański podziękował mężczyźnie, który koniec końców nie okazał się takim tępakiem i zadufkiem, na jakiego początkowo wyglądał. Lekarz odjechał, a po dość długim czasie odjechały też zwłoki Szymona Klisia, wywiezione karawanem Zieleni Miejskiej. Dokumentacja fotograficzna została wykonana, próbki biologiczne zebrane, można więc było zabrać się do innych czynności.
Mężczyźni wykonywali swoje obowiązki w milczeniu, od czasu do czasu przerywając je jakąś uwagą.
– Macie jego telefon? – zainteresował się w którymś momencie prokurator.
Okazało się, że ani technik, ani podkomisarz nie natknęli się dotąd na komórkę Klisia. O ile w ogóle miał takie urządzenie, czego nie można było przyjąć za pewnik. Mimo wszystko pozostała jeszcze śladowa ilość obywateli niebędących niemowlętami, którzy komórek nie posiadali.
Technik skrupulatnie zbierał odciski linii papilarnych, których było zaskakująco mało jak na tak duży dom. Prokurator Niećko, znudzony i poirytowany przedłużającymi się czynnościami, podpisał stosowne dokumenty i wyszedł, poinformowawszy wcześniej swoje stopy, że wzywają go pilne obowiązki. Tak przynajmniej odebrał to Nakański, Niećko bowiem podczas przemowy skrupulatnie unikał spojrzenia mu w oczy i nawet na moment nie oderwał wzroku od podłogi.
– Będzie coś z tego? – zagadnął Kostek, gdy za Niećkiem zamknęły się drzwi.
Jacek Dobija wyprostował z cichym stęknięciem swoją długą, chudą sylwetkę i machnął wymownie ręką.
– Tu prawie w ogóle nie ma śladów daktyloskopijnych. Wypucowane, cholera, na błysk. Nawet tutaj było ich tylko kilka.
Wskazał na front biurka, przed którym uprzednio kucał. Nakański pomyślał, że to bardzo dziwne. Mało kto łapie za uchwyt przy zamykaniu biurka; wszyscy raczej chwytają za skraj drzwiczek i je popychają.
– Co to oznacza? Myślisz, że ktoś usunął ślady?
Technik pokiwał głową.
– Nawet się domyślam, kto to zrobił.
Tu swoim zwyczajem umilkł, by podnieść wagę wypowiedzi. Kostek serdecznie nie znosił tej jego maniery i tępił ją przy każdej sposobności. Teraz również w jego ciemnych oczach zapłonął gniew.
– Jacek!
– Sorry, wodzu, już mówię. To robota samego gospodarza. Nie wiem, czy sprzątał osobiście, czy kogoś do tego zatrudniał, ale jest pewne, że był pedantem i nie znosił bałaganu. Widziałeś kiedyś taki porządek w kuchni? Przecież tam nawet czajnik nie stoi na blacie, tylko mieszka w szafce.
Nakański ponownie rozejrzał się wokół i musiał przyznać mu rację.
– Zrobiłeś sąsiedni pokój?
Dobija potwierdził, więc podkomisarz, nie chcąc przeszkadzać mu w dalszych czynnościach, przeszedł do pokoju służącego gospodarzowi jako sypialnia, gdzie fotograf uwieczniał na zdjęciach pierwotne ułożenie przedmiotów.
– Mogę już? – zapytał, wskazując szafkę nocną.
Młody mężczyzna przytaknął, więc Kostek usiadł na skraju wielkiego łóżka i wysunął szufladę. Na samej górze leżała elegancka ramka ze zdjęciem ładnej blondynki, wpatrzonej zalotnie w twarz Szymona Klisia.
– Ej, młody! – przyzwał fotografa. – Jak masz na imię?
Mężczyzna skrzywił się lekko.
– Teodor. Teodor Wrzos. Mówią do mnie Teo.
– Okej, nich będzie Teo. Ja jestem Naki. Możesz mi powiedzieć coś o tym zdjęciu?
– W jakim sensie?
– Określić, czy robił je profesjonalista – sprecyzował podkomisarz. – A może to zwykła samojebka?
Wrzos uważnie obejrzał fotografię, wykrzywiając ją pod różnymi kątami.
– To na pewno nie selfie ani zdjęcie z telefonu. Doskonała robota. Ten fotograf jest świetnym fachowcem, zresztą moim zdaniem bliżej mu do artysty niż rzemieślnika.
Nakański wychwycił w jego głosie nuty zazdrości i tęsknoty i popatrzył na młodego człowieka z ciekawością.
– Znasz się na tym – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Nie lepiej by ci było trzaskać takie foty, zamiast robić zdjęcia trupom?
Teo znów się skrzywił.
– Tego typu zdjęcia mnie nie kręcą. – Postukał palcem w czoło blondynki. – Kiedyś marzyłem o fotografowaniu natury. Zwierzęta czy ptaki uwiecznione w ich środowisku. Takie statyczne Discovery, kumasz?
– Kumam. Fajna sprawa. Czemu zrezygnowałeś?
Fotograf wyglądał na zawstydzonego.
– Nie mam w sobie dość cierpliwości – wyjaśnił z pewnymi oporami. – Okazało się, że czatowanie godzinami na jakiś okaz to jednak nie dla mnie. Zawsze kończyło się tak, że kiedy już wyczekiwany zwierz czy ptak się pojawił, ja akurat wtedy się poruszyłem albo zacząłem kichać. – Westchnął cicho, lecz zaraz się uśmiechnął. – W końcu przerzuciłem się na kryminalistykę, bo tu przynajmniej obiekty mi nie uciekają.
Oprócz fotografii w sypialni Nakański nie znalazł nic interesującego. Rozczarowany opuścił pomieszczenie w chwili, gdy Dobija cierpliwie omiatał pędzelkiem framugę drzwi łączących wiatrołap z przedpokojem.
– Czyżby przyfarciło? – spytał Kostek z nadzieją w głosie, zobaczywszy, że mężczyzna sięga po folię daktyloskopijną.
– Chyba tak – mruknął technik, dając jednocześnie znak, by mu nie przeszkadzać. Po kilku minutach przeniósł uwagę na zewnętrzną stronę framugi i jednocześnie podjął przerwaną rozmowę. – Wiesz, to ciekawe. Mogę się oczywiście mylić, ale wydaje mi się, że większość tych śladów pozostawił ten sam człowiek.
– Kliś?
– Pewnie tak. Za to w sypialni udało mi się znaleźć odciski ośmiu palców na zewnętrznej stronie ramy łóżka. Tam ścierka sprzątającego nie dotarła, bo mebel stał za blisko ściany. Ale mnie to nie odstraszyło.
– Skąd wiedziałeś, że tam będą?
Technik wyprostował się dumnie, wypinając chudą pierś.
– Lata praktyki, przyjacielu. Już kiedyś się z tym spotkałem. Założysz się, że te ślady należą do kobiety?
– Niby czemu do kobie…?
Kostek urwał w pół słowa, gdy zrozumiał, co Dobija miał na myśli. Znał tylko jeden powód, dla którego ktoś zwrócony twarzą do ramy łóżka miałby przytrzymywać się jej oburącz. Wyobraził sobie wypięty tyłeczek blondynki ze zdjęcia i pokiwał głową.
Dobija wrócił do pracy. Spoglądał uważnie na omiataną framugę drzwi, a na jego twarz znów wypłynął uśmiech zadowolenia. Przyłożył folię do ujawnionych śladów i zwrócił się do Nakańskiego:
– Od wewnętrznej strony był jeden, a tu mam cztery. Zobaczę po drugiej stronie.
Zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zaczął delikatnie omiatać pędzelkiem przeciwległą framugę. Kostek nie odrywał od niego wzroku; jemu także udzieliło się podekscytowanie kolegi.
Wkrótce przekonali się, że tam również znajdował się identyczny zestaw odcisków linii papilarnych, poniżej zaś – rozmazane, ledwie dostrzegalne smugi krwi, ciągnące się aż do podłogi. Na ten widok podkomisarz z trudem powściągnął radość, nie chcąc robić sobie złudnych nadziei.
– Myślisz, że ten ktoś się skaleczył?
Jacek obejrzał uważnie pomalowane na jasny brąz drewno i wskazał miejsce poniżej ujawnionych wcześniej śladów daktyloskopijnych.
– Przesunął dłoń w dół i nadział się na to. Musiał sobie rozorać rękę dość solidnie, bo trochę tej krwi z niego wyciekło.
„To” było długą na dwa centymetry, ostro zakończoną drzazgą, która z jakichś przyczyn odwarstwiła się od stanowiącej drewniany monolit framugi.
Nakański przyglądał się zatartym smugom z radością pomieszaną z powątpiewaniem.
– Dasz radę coś z tym zrobić? – spytał ostrożnie, nie chcąc zapeszyć.
– Zobaczymy – odparł Dobija enigmatycznie. Delikatnie podważył drzazgę pęsetą i rozwinął wypowiedź: – Myślę, że uda mi się zebrać dość, by wystarczyło do identyfikacji. Gorzej, jeżeli na ten szpikulec nadziało się kilka osób.
Podobna myśl dotąd nie przeszła podkomisarzowi przez głowę, a czarna wizja przedstawiona przez Jacka była wielce prawdopodobna. Snucie jakichkolwiek przypuszczeń na tym etapie nie miało zatem większego sensu i Kostek wrócił do poprzedniego zajęcia, łudząc się, że prędzej czy później znajdzie należący do denata telefon.
Dokładne przeszukanie domostwa nie przyniosło niestety żadnego efektu. Należało więc wystąpić do operatora o udostępnienie bilingów, choć wcale nie było oczywiste, że któraś z osób rozmawiających z Klisiem przez telefon okaże się sprawcą zabójstwa. Najpierw jednak trzeba było ustalić, czy mężczyzna w ogóle dysponował komórką, a jeżeli tak, to jaki miał numer.
Po zakończeniu czynności w miejscu zbrodni Nakański poszedł do najbliższych sąsiadów, by dowiedzieć się czegoś więcej o mężczyźnie, który zginął tak straszną śmiercią. Zadzwonił do drzwi i czekał. Dość długo nic się nie działo, ponownie więc sięgnął do dzwonka, gdy doszedł go dziwny odgłos. Próbował go zidentyfikować, lecz bezskutecznie. Szuranie? Nie, to zdecydowanie nie ten dźwięk. Hurgot? Być może.
Zanim zdążył zdefiniować odgłos, szczęknęła klamka i drzwi się otworzyły, jednak za nimi nie ujrzał nikogo. Dopiero gdy przeniósł wzrok niżej, zauważył kobietę siedzącą na krześle komputerowym. Na jej lewej nodze bielił się gips sięgający niemal do pachwiny. Mniej więcej czterdziestoletnia, o jasnych włosach i wielkich ciemnych oczach, spoglądała na niego z nieskrywaną ciekawością. Policjant zamierzał się przedstawić, ale ona odezwała się pierwsza.
– Dzień dobry. Pan z policji, prawda? Damian wspominał, że pan przyjdzie. Jestem jego żoną. Agata Linka.
Wyciągnęła dłoń na powitanie. Kostek podał stopień i nazwisko, po czym zamknął za sobą drzwi i podążył śladem kobiety, która hurgocząc kółkami krzesła po płytkach podłogowych, zmierzała szybko w stronę kuchni, odpychając się sprawnie zdrową nogą.
– Doskonale sobie pani radzi – stwierdził z podziwem.
– To pomysł Damiana – przyznała z uśmiechem. – Upadłam tak nieszczęśliwie, że rozwaliłam staw kolanowy. Byłam załamana, gdy usłyszałam od lekarza, że mam nosić ten gips przez osiem tygodni. Wtedy mój genialny mąż wymyślił jazdę na krześle.
– Ale czy nie powinna pani tej chorej nogi trzymać w górze? – zastanowił się policjant. – Słyszałem, że to zapobiega zakrzepom czy coś takiego.
– Toteż trzymam – odparła, wskazując wysunięty na środek kuchni taboret. – To lepsze od leżenia w łóżku. Napije się pan kawy?
Nie odmówił. Potem podziwiał oszczędne, celowe ruchy kobiety, świadczące o opanowaniu do perfekcji sposobów radzenia sobie z domowymi zajęciami mimo unieruchomienia na krześle. Gdy zamierzał przenieść filiżanki z ekspresu na stół, gospodyni powstrzymała go krótkim stwierdzeniem, że nie jest bezradną kaleką, wobec czego nie napraszał się więcej z pomocą, wyjął natomiast notatnik i długopis, by przystąpić do zadawania pytań. Zaczął od najważniejszego.
– Gdzie jest pani mąż? To właśnie z nim powinienem porozmawiać.
Zerknęła na duży zegar wiszący nad lodówką.
– Powinien wrócić za jakieś piętnaście minut. Poszedł odbywać do Klisia.
Policjant wbił w nią zdumione spojrzenie.
– Co poszedł robić?
Agata Linka odpowiedziała pobłażliwym uśmiechem.
– Nakarmić i napoić krowy. Mówimy na to „odbywać”. Trzeba też je wydoić i wykidać gnój.
Znaczenia ostatniego sformułowania domyślił się bez trudu, więc nie zażyczył sobie tłumaczenia. Zaintrygowało go natomiast co innego.
– Dlaczego pani mąż się tym zajmuje? Jesteście rodziną?
– Ani mąż, ani ja nie jesteśmy spokrewnieni z Klisiem. Ale ktoś musi zadbać o zwierzęta, przecież nie można pozwolić, żeby zdechły z głodu i pragnienia.
Zawstydziła go tą uwagą, gdyż sam nawet nie pomyślał o żywym inwentarzu mężczyzny. Wychowany w mieście, nie interesował się pracą na gospodarstwie. Żeby pokryć zmieszanie, upił łyk gorącej kawy, parząc przy tym wargi, i sięgnął po papierosa, po czym natychmiast go schował, uświadomiwszy sobie niestosowność zachowania.
– Wyjdę na zewnątrz i tam poczekam – bąknął, wstając.
Powstrzymała go ruchem ręki.
– Nie ma potrzeby. Damian też pali. Nie przeszkadza mi dym z papierosów.
– Dziękuję.
Ponownie wyjął papierosy i szczęknął zapalniczką, a dostrzegłszy na parapecie popielniczkę, przeniósł ją na stół. W tym czasie Linka wsypała do kawy trzy czubate łyżeczki cukru i energicznie zamieszała, a Nakański bezwiednie się skrzywił, wyobraziwszy sobie słodki jak ulepek smak. Zauważyła to i parsknęła śmiechem.
– Wiem, wiem, to przecież biała śmierć. – Jakby na przekór tym słowom nabrała cukru na czubek łyżeczki, żeby dosłodzić. – Ale ja nie zamierzam żyć wiecznie, a gorzka mi nie smakuje.
– Ani myślę przekonywać pani do swoich racji. Używanie cukru to nie sprawa dla policji – odpowiedział z uśmiechem i ponownie wziął do ręki długopis. – Czy Kliś ma jakąś rodzinę, którą należałoby powiadomić o jego śmierci?
Linka pokręciła głową tak energicznie, iż zachodziła obawa, że za moment oprócz złamanej nogi będzie miała także złamany kark.
– Był jedynakiem, a jego rodzice już nie żyją. Jego matka też była jedynaczką, a ojciec się tu przyżenił i nigdy nie widziałam, żeby odwiedzali go jacyś krewni. Zawsze powtarzał, że z rodziną to wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu, więc chyba nie utrzymywali żadnych stosunków. – Umilkła, upiła mały łyk kawy, po czym wbiła w policjanta wzrok rozjarzony ciekawością. – Czy on został zamordowany?
– W tej chwili mogę tylko powiedzieć, że nie żyje. Śledztwo dopiero się rozpoczęło, więc trudno przewidzieć, co zostanie ustalone. Dobrze go pani znała?
Agata Linka już otwierała usta, by odpowiedzieć, gdy w przedpokoju rozległy się energiczne kroki, a po chwili do kuchni wszedł jej mąż. Skinął policjantowi głową i usiadł, zacierając zgrabiałe dłonie.
– Zrobisz mi kawy? – zwrócił się do żony. Skinęła głową i podjechała do ekspresu. – Obrzydliwa pogoda – stwierdził, posyłając ponure spojrzenie w stronę okna, za którym wielkie krople deszczu zapamiętale rozbryzgiwały się o parapet. – Marzec był ciepły, pierwsza połowa kwietnia też. Większość roślin już wzeszła, a tu takie ochłodzenie. Żeby tylko śniegu z tego nie było.
Wzmianka o roślinach naprowadziła myśli policjanta na rzucone mimochodem, jakby do siebie, słowa lekarza, postanowił więc skierować rozmowę na ten temat.
– Ale chyba nie wszystkie rośliny wyszły już z ziemi? Siostra ma ogródek kwiatowy i mówiła ostatnio, że większość jeszcze się nie pokazała. Ma tam floksy, tojad, naparstnicę, dziewannę i jeszcze jakieś kwiaty, których nazw nie mogę sobie przypomnieć.
Nie przypominał też sobie, by miał siostrę, w dodatku siostrę uprawiającą ogród, ale uznał to kłamstwo za usprawiedliwione czynnikami wyższymi. Okazało się jednak, że mógł sobie darować te podchody i zapytać wprost, Linka bowiem rzucił mu szybkie spojrzenie, okraszone nieco ironicznym uśmiechem.
– Z tego, co wiem, najbardziej skuteczny jest tojad, a do sporządzenia mikstury najlepiej nadają się korzenie, więc nie ma znaczenia, czy listki już się pojawiły.
Nakański na dłuższy czas zaniemówił; przez głowę przelatywały mu chaotyczne myśli. Jakim sposobem Linka się dowiedział, że Kliś został otruty? Przecież nie był obecny przy rozmowie z lekarzem. I skąd tak dobrze zna się na truciznach? Czy jest możliwe, że to on podał ją Klisiowi, a teraz prowadzi z policją jakąś dziwną grę mającą na celu odwrócenie od siebie uwagi?
Zanim zdołał wyartykułować pytanie, uprzedziła go Agata Linka.
– Naprawdę Klisia ktoś otruł?
– Nie mam pojęcia.
Tym razem powiedział prawdę. Kliś z pewnością umarł wskutek zażycia trucizny, co do tego lekarz nie miał żadnych wątpliwości. Ale stwierdzenie, czy uczynił to z własnej woli, czy raczej ktoś pomógł mu zejść z tego świata, leżało poza jego możliwościami. W tej chwili należało uznać obie wersje za jednakowo prawdopodobne. To, że Kostek skłaniał się ku tej drugiej, wynikało wyłącznie z przeczucia niepopartego żadnymi dowodami.
Ciąg dalszy w wersji pełnej