- W empik go
Sama - ebook
Sama - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 353 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zachodzące słońce wiośniane ostatnie rzucało promienie, które światłem jasnem oblewały dachy i ściany, ku zachodowi zwrócone, złociły kopuły świątyń, iskrzyły się na wyskakujących w górę krzyżach i na iglicach konduktorów, płomienisty odblask nadawały szybom niektórym i wdzierały się przez okna do izb mieszkalnych, walcząc z wypływającymi niby z kątów cieniami. Wdzierały się do tych izb, do których miały wstęp otwarty. Do jednej, umieszczonej na trzeciem oficyny odpodwórzowej piętrze, wpadał jeden tylko promień; większej spółtowarzyszy jego liczbie przeszkadzały firanki zapuszczone. Ów jeden promień przez szparę się do wnętrza przedostawał i kierował się wprost na postać ludzką, siedzącą na krześle, postać niewieścią, wyglądającą niby w nimbie w ozłoceniu promiennem. Izbę półciemność zalewała. Rozjaśniał ją nieco tylko ten smużek świetlany, wąziutki przy oknie, rozszerzający się dalej i oblewający kobietę z dołu do góry o tyle wyraźnie, że rozpoznać się w niej dawała istota młoda, a taka, którąby się przy pełnem świetle oglądać chciało. W półcieniu uwydatniała się w niej harmonia kształtów, każąca odgadywać uroki tajemnicze. Pełna pierś, regularnie zaokrąglone ramiona podtrzymywały głowę, klasycznie sformowaną, osłoniętą splotami grubych złocistych warkoczy. Na skronie, na kark zsuwały się kosmyki; w kosmykach promień igrał, nadając im złocistość wybitniejszą, – oświecał oczy i zdradzał barwę źrenic błękitną, – oświecał usta i wykazywał ich wykrój artystyczny.
Siedziała nieruchomie. Ręce, na kolana spuszczone, gubiły się w fałdach sukni. Możnaby ją wziąć za posąg, gdyby nie oddech, od którego się pierś jej podnosiła i opadała regularnie, wznosząc się od czasu do czasu mocniej nieco westchnieniami tak cichemi, że bardzo jeno delikatny słuch pochwycićby mógł głośniejszy nieco szmer powietrza, wciąganego w płuca.
Cisza panowała w pokoju.
A pokój to był dosyć obszerny, zastawiony sprzętami takimi, jak komoda, szafa, kanapa, krzesła, stolików para, na komodzie gotowalnia, pod ścianą łóżko za kotarami.
Z poza pół-przysłoniętych kotar rozchodziła się woń, świadcząca o obecności istoty ludzkiej chorej, woń mieszana lekarstw, potu, oddechu gorączkowego, ziółek, octu, cytryn; w kącie etażerka z książkami; na ścianach obrazów kilka. Młoda kobieta siedziała obok łóżka przed kotarami, nieruchoma, milcząca.
Po niejakimś czasie głowę ku drzwiom, portyerą osłoniętym, zwróciła. Ruch ten wywołało lekkie wzmocnienie się światła w pokoju; światło napłynęło przez drzwi. Z poza odchylonej portyery wysunął się mężczyzna niemłody, prawie starzec, ale tą starością, której przedwczesność w oczy się rzucała; gdyby nie to, byłby to mąż w sile wieku i imponowałby postawą, nacechowaną znamionami zaznaczającemi rycerskość. Postawa jego jednak świadczyła o wyczerpaniu sił fizycznych i znajdowała się w niezgodzie z wyrazem, jaki z jego bił oblicza. Kiedy portyerę odchylił i młoda kobieta na niego spojrzała, a oblicza jej i jego w jaśniejszem ukazały się oświetleniu, ukazała się zarazem zachodząca pomiędzy niemi pokrewność, pokrewność, jaka wiąże jeżeli nie córkę z ojcem, nie wnuczkę z dziadkiem, to daleko młodszą siostrę z o wiele starszym bratem.
Mężczyzna próg przekroczył, portyerą za nim się zamknęła; po cichu (na nogach miał patofle wełniane) do młodej kobiety podszedł i zapytał:
– Cóż?…
– Śpi… – była odpowiedź. – Śpi spokojnie.
Po chwili odezwał się:
– Mańka i Frania poszłyby do Botanicznego Ogrodu, gdybyś im towarzyszyć zechciała.
Młoda kobieta odpowiedziała gestem przeczącym.
– Zostałbym na twojem miejscu… wyręczyłbym ciebie.
– Potrzeba, ażebym w chwili przebudzenia się mamy była przy niej.
– Potrzeba, ażebyś się przeszła, świeżem odetchnęła powietrzem…
– Będzie na to pora, gdy mama wyzdrowieje.
Na te słowa mężczyzna zwrócił wejrzenie na otwór kotary i wpatrzył się w ciemną głębię, osłaniającą chorą. Na twarzy jego malował się smutek głęboki.
– Wyręczyłbym ciebie – znów się odezwał.
– Niech mnie tatuńcio przy Mani i Frani wyręczy – odparła.
W odpowiedzi jej, pomimo, że łagodnie była wymówiona, tyle się przebijało stanowczości, że zabrzmiała niby rozkaz. Mężczyzna nic nie odrzekł; widać było po nim, że rozkaz przyjął. Postał jeszcze chwilę obok córki, patrząc w ciemność i przyciskając dłonią pierś, jakby w niej stłumić chciał wzbierające westchnienie. Pochylił się, młodej kobiecie pocałunek na czole złożył; ta rękę jego do ust sobie przycisnęła i długą chwilę przy ustach ją trzymała.
– Niech tatuńcio z dziećmi głowę podnosząc. – Tatuńciowi bardziej aniżeli mnie potrzebne jest świeże powietrze. Ja silna jestem i zdrowa.
Zamiana słów pomiędzy ojcem a córką odbywała się szeptem tak zniżonym, że się chora nie obudziła. W ciągu rozmowy słońce się poza dachy kamienic sąsiednich zniżyło i oświetlający promień usunął się z pokoju. Zmrok zgęstniał. W zupełnej prawie ciemności wysunęła się po cichu postać mężczyzny i za drzwiami dopiero ukazała się w całej wyrazistości człowieka, złamanego nie wiekiem, ale życiem. Szedł powoli przez pokój, którego umeblowanie i urządzenie zdradzało przeznaczenie dwojakie: była to sypialnia, była to zarazem pracownia, był to warsztat wyrobów intellektualnych. O tem ostatniem świadczyły półki z książkami, biuro, papierami założone i w przybory do pisania zaopatrzone, stoły, na których w nieładzie widzieć się dawały książki, dzienniki, przeglądy, odbitki drukarskie do korrekty, rysunki, rękopisy. Pod ścianą w kącie stało łóżko żelazne, schludnie zasłane, które świadczyło, że ten, co w tej pracowni pisze i czyta, zażywa w niej także i spoczynku nocnego.
Mężczyzna powoli przez izbę tę przechodził, a zawsze dłonią pierś sobie naciskał.
Pokój następny był salonikiem. Meble w nim trąciły starością; nawet i fortepian dawniejszą zdradzał datę. Malowidła na ścianach składały się z samych portretów, przedstawiających postacie męzkie i niewieście z różnych epok: z tych, w których mężowie okrywali się pancerzami, a małżonki robrony nosiły, oraz z późniejszych, zmieniających hełmy na peruki, peruki na koafiury i t… d… i do tych zmian przystosowujących odzież płci obojej.
Pokój jadalny nosił na sobie te same co bawialny cechy. W nim również ściany zdobiły portrety, nie wyłącznie jednak; widniały wśród nich dwa wysokiej artystycznej wartości płótna: jedno szkoły flamandzkiej, drugie włoskiej. Byłyby one ozdobą galeryi i były nią niegdyś: figurowały w galeryi pałacowej; do apartamentu miejskiego dostały się pod taką postacią, pod jaką z rozbitego okrętu wynoszą się na ląd szczątki. Świetne malowidła świadczyły o lepszej w przeszłości doli. W apartamencie miejskim nie na swojem znajdowały się miejscu; raziły, jak razi obecność wielkiej damy w jedwabiach i brylantach w mieszkaniu na poddaszu.
Małżonek chorej kobiety, idąc, wszędzie drzwi za sobą zamykał i wciąż sobie dłonią pierś przyciskał. Dopiero, gdy po wyjściu z sali jadalnej drzwi za sobą zamknął, rękę od piersi odjął. W tym momencie kaszlem buchnął. Pięści zaciśnięte do skroni podniósł i kaszlał z wysiłkiem, który się raz po raz wzmagał, aż doszło do tego, że się zaszedł, twarz mu posiniała, oczy krwią nabiegły; powstrzymać się, odetchnąć nie był w stanie. Napadł go widocznie paroksyzm jeden z gwałtowniejszych.
Paroksyzm ten odbywał się w obecności dwóch dziewczynek podlotków, które z wyrazem przerażenia na twarzyczkach do kaszlącego podeszły i na przemian raz jedna, znów druga do niego przemawiały:
– Tatku!… tatuńciu!…
On je gestem ręki od siebie oddalał.
– Po Terenię pobiegnę – odezwała się starsza.
– Nie!… nie!… niee trzeba! – wykrztusił. Po niejakim czasie na krzesło upadł i zawołał:
– Wody!
Z podanej sobie szklanki haustów kilka przełknął i uspokajać się począł. Ciężko oddychał, odkaszliwał, od czasu do czasu powietrze w płuca wciągał i głowę zwieszał.
Kwadrans blizko minął, zanim się uspokoił o tyle, że mógł przemówić.
– Franiu – do jednej zwrócił się z dziewczynek, – pójdź po cichutku do mego pokoju; przy łóżku stoją buty, weź je i przynieś.
– Idę, tatku – odrzekło dziewczę.
– Tylko, moje dziecko, po cichutku… po cichuteńku – przemówił tonem prośby.
Dziewczynka ku drzwiom ruszyła i już za klamkę ręką imała, kiedy znów na nią zawołał:
– Franiu!
Dziewczę się ku ojcu ode drzwi odwróciło.
– Mama śpi… Zbudzić ją może szmer najmniejszy. Moja duszko!…
– Dobrze, tatku, dobrze.
– Idź na paluszkach.
– Dobrze.
– Twoje buciki nie skrzypią?
Zapytania tego dziewczynka nie słyszała; za drzwiami znikła i niebawem później powróciła, niosąc w ręku butów parę.
– W maminym pokoju cicho?
– Cicho.
– Śpi. Sen ją pokrzepi.
Westchnął i, zrzuciwszy pantofle, począł buty wzuwać.
– Wybierajcie się – przemówił do panienek. – Wyjdziemy trochę… do Ogrodu Botanicznego.
– Bez Tereni? – zapytała z nich jedna.
– Ona przy mamie. Pójdziemy bez niej, przejdziemy się. Chcecie? – zapytał w końcu, wstając.
– A… tak… – odrzekła starsza z wahaniem się niejakiem, zwracając na siostrę wejrzenie pytające.
Młodsza zakrzątnęła się około przystrojenia się do wyjścia.
– Poczekam na was na schodach – odezwał się ojciec, zostawiając panienki i przez jadalny pokój wychodząc do sieni, gdzie na kołku wisiał jego kapelusz i w kącie stała laska. Przed otworzeniem drzwi wchodowych zajrzał do kuchni.
– Olesiu… – przemówił półgłosem, – wiecie? pani śpi… Ja z dziećmi wychodzę.
Gdyby kto przyszedł, powiedzcie, że w domu niema nikogo.
– A doktor? – słyszeć się dał głos z kuchni.
– Jeżeli przyjdzie, to chyba późno wieczorem.
– Za godzinę najdalej kolacya będzie gotowa – ten sam głos się odezwał.
– Za godzinę z powrotem będziemy.
Złączenie się ojca z córkami nastąpiło niezwłocznie prawie. Panienki zjawiły się w kapeluszach słomkowych, niezbyt strojnie, nie ściśle modnie, ale przyzwoicie ubrane; w rękach, rękawiczkami obciągniętych, niosły parasolki; z pod krótkich, stosownie do wieku, sukienek wyglądały czarne w czerwone paski pończochy i zgrabne na koreczkach buciki.
Schodzenie ze schodów zabrało czasu nieco, nie tyle z powodu wysokości, co z tej przyczyny, że ojciec zdążyć za córkami nie mógł. Trzymając się jedną ręką za poręcz, drugą podpierając się laską, stąpał ostrożnie ze stopnia na stopień i na dole dopiero raźniej ruszył.
Na dworze zmrok już panował, ów zmrok, co pod naszymi gradusami szerokości trwa godzinę blizko i stanowi w miesiącach letnich najmilszą dnia porę. Najmilszą jest ona dla tych zwłaszcza, których los do pracy wprzęga.
Zmrok wieczorny jest dla nich wstępem do wypoczynku; o zmroku wyciągają się oni i wyrzucają z piersi owo przeciągłe a charakterystyczne"och!," przy którem trzeszczą kości grzbietowe i do normalnego stanu powracają sustawy. O tej dnia porze po wsiach ludzie z pola powracają; po miastach biuraliści składają papiery i zamykają szuflady; robotnicy zbierają narzędzia; biura, warsztaty wypróżniają się, – zapełniają się szynki, kawiarnie i cukiernie, dające pracownikom drogo nieraz opłacany przedsmak spoczynku.
Panienki, poprzedzając ojca, podążały ku ogrodowi ulicami, rojącemi się w tym momencie ludnością roboczą. Latarń jeszcze nie zapalono; po magazynach i sklepach gazy nie świeciły jeszcze i nie rzucały na wystawy tego blasku czarodziejskiego, któremu światło dzienne ujmuje uroku połowę. Nie było więc racyi do zatrzymywania się przed witrynami, budzącemi pożądania w przedstawicielkach płci pięknej, takich nawet, których wiek liczy się na wiosny, a liczba wiosen nie przechodzi cyfry 14. Panienki nie zwracały na cuda witrynowe uwagi; zajmowały je pojazdy, – nie te wszakże pospolite, które, mieszczaństwu służąc, ogólną nazwę"drynd" noszą, ale pojazdy wyższego pokroju, karety, landa, znaczone herbami, obsługiwane przez mężów w liberyi i ciągnione przez konie cugowe. Dziewczynki żywo się nimi interesowały. Jak skoro się który pokazał, wejrzenia nań rzucały i z pod oka śledziły; gdy minął, jedna lub druga w kilku słowach, wypowiedzianych półgłosem, udzielała siostrze spostrzeżenia lub uwagi.
– A co, Henryś i baronowa, widziałaś?
– Widziałam.
– To musi być chyba prawda?
– Amelka przysięga, że prawda; na własne uszy słyszała, jak jej mama opowiadała mamie Gieni.
– On ją wykradnie.
– Na coby wykradać miał?…
Rozmowę powyższą przerwało ukazanie się karety, zaprzężonej w parę rosłych rasowych kasztanów, powożonych przez stangreta o postawie posągowej, obok którego miejsce zajmował również posągowy lokaj. Uprząż, liberya, kształty pojazdu, odpowiadające najświeższej modzie i zdradzające pochodzenie z jednej z najpierwszych fabryk w Europie, znamionowały zamożność, przechodzącą o wiele miarę zamożności średniej. Przez okna karety przeglądały postacie dwóch kobiet – niemłodej i młodej.
Pojazd ów szczególnie dziewczęta zainteresował. Za zbliżeniem się jego nastroiły się, zesztywniały niby, wyprostowane przeszły mimo okna karety i, kiedy odjechała, czas jakiś jeszcze drobne ich postacie wyrażały naprężenie. Powóz był już daleko, gdy się jedna odezwała:
– Ciocia marszałkowa.
– Ciocia – powtórzyła druga.
– Do nas ani zajrzy.
– Na wizytę czeka…
– Och! taka kareta! – rzekła Frania z westchnieniem.
– O! – odparła Mania.
– Czemu tatko i mama nigdy do niej nie poszli?
Mania ramionami wzruszyła.
– Taka kareta!
– A w mieszkaniu salony, buduary, galerye, oranżerya…
Chwilę dziewczęta szły w milczeniu. Milczenie przerwała Mania:
– Powiedziałam Fruzi Rotenównie, że pani marszałkowa nam ciocia, a ona odpowiedziała, że to nie prawda.
– Ech!… co Fruzia!…
– Jej matka kapelusze pani marszałkowej robi.
– Cóż z tego?
– Ona wie od matki, co się w domu dzieje.
– To niechby matka Fruzi panią marszałkową zapytała, czy ona nam ciocia, czy nie.
– Jeszcze co! – tonem upomnienia odparła Mania.
Dziewczęta, rozmawiając, przyśpieszały kroku i oddaliły się od wlokącego się za niemi powoli ojca. Jedna się obejrzała.
– A!… – zawołała. – Tatko?
Ojciec wnet się pokazał; one się na chwilkę zatrzymały, i wkrótce potem we troje razem do ogrodu weszli.
W ogrodzie spacerujących krążyło sporo. Ogrody po miastach pełnią funkcyę, zbliżoną nieco do tej, do jakiej natura powołała oazy w pustyniach. Mieszkańcy miast zaopatrują się w nich w zapas świeżego powietrza, mającego im starczyć w ciągu wędrówki po niosących tumany kurzu ulicach i przepełnionych miazmatami mieszkaniach. Korzystają więc, gdy pogoda sprzyja, tem ochotniej, że te miejskie oazy do rozmaitych, interesem podszytych, służą użytków. Ponieważ wieczór był jednym z rozkoszniejszych uśmiechów pogody, spacerujących przeto ściągnęło się sporo; mrowisko ludzkie ruszało się w ulicach i alejach, upstrzone świeżemi toaletami niewieściemi, na które towarzyszące schorzałemu jegomości panienki szczególną zwróciły uwagę.
Jegomość szedł powoli, pochylony nieco, laską się podpierając. Dziewczynki, przez wzgląd na niego, ustawicznie zwalniać kroku musiały; on je ustawicznie dopędzać usiłował. Na zakręcie jednej z ulic, gdy im z kilku osób złożone grono drogę zastąpiło, zeszedł się z niemi i tonem proszącym przemówił:
– Moje dzieci… jabym usiadł.
Panienki nic nie odrzekły. Na obliczach ich widzieć się dał cień niezadowolenia, – przyszlusowały jednak bliżej do ojca i oglądać się poczęły za ławką.
Wypatrzenie siedzenia okazało się rzeczą niełatwą. Ławki zajmowała ciężka artylerya: emeryci i kobiety wiekowe, jakoteż niańki z niemowlętami na kolanach i z towarzyszami obok, pełniącymi funkcyę cavalieri serventi. Dziewczynkom to widocznie do smaku nie przypadało. Mijały ławkę po ławce w alei głównej, przeszły ją wzdłuż całą, miejsca nie znalazły.
– Jakież to nieznośne! – odezwała się jedna.
– Cóż poczniemy, tatku? – zapytała druga.
Zatrzymały się.
Odpowiedzią na zapytanie było ciężkie, ze świstem połączone oddychanie, znamionujące astmę.
– Och!… – westchnęła Mania.
Panienkom mocno się nie chciało z głównej schodzić alei. Nie było jednak rady; należało w boczną zwrócić się ulicę, w której przedstawiała się szansa znalezienia ławki swobodnej. Szansa posłużyła; ławka się, znalazła. Astmatyk osunął się na nią; córki obok niego miejsce zajęły, starając się nie okazywać po sobie niezadowolenia, jakie je przejmowało. Przegląd toalet, któremu się ochoczo oddawały, stał się niemożliwym – raz dlatego, że w bocznej ulicy mało kto spacerował, powtóre dla tej przyczyny, że mało już pozostawało czasu do zapadnięcia zmroku zupełnego. Chwila jeszcze, a wszystkie barwy przybiorą kolor jednostajnie szary i wszystkie postacie wydadzą się cieniami, migającymi w świetle latarni. Interes spaceru upadł. Panienki w złym humorze usunęły się od ojca na przeciwny koniec ławki i byłyby, jak przypuszczać się godzi, żale swoje jedna drugiej wypowiadały, gdyby niespodziana, lubo zwykła nie zaszła przeszkoda. Przeszkoda poszła od nieznajomego jakiegoś jegomości, który pomiędzy ojcem a córkami miejsce próżne zajął. Idąc sapał – i sapał usiadłszy. Był to człek dobrej tuszy, średniego wzrostu, odziany w paletot letni, osłaniający surdut rozpięty na piersiach, na których na białej koszuli połyskiwały brylanty guzików złotych. Przez duńską rękawiczkę trzymał w ręku laskę trzcinową, zdobną u góry w kamień alpejski. Rozsiadł się, wysapał i rzekł sam do siebie:
– Zmachałem się.
Spojrzał na prawo, na dziewczynki, dmuchnął; spojrzał na lewo, zrazu obojętnie, lecz za pierwszem wejrzeniem poszło niebawem drugie, za drugiem trzecie, a przy każdem potęgował się wyraz zaciekawienia, który mu się w oczach pojawił.
– Miałżebym się mylić? – przemówił wreszcie, zwracając się do astmatyka.
– W jakim względzie?… – zapytał ten ostatni.
– Mylę się może?
– No?
– Pan dobrodziej przypominasz mi… Ale… chyba nie!…
– Tylu jest ludzi, podobnych jednych do drugich.
Tak jednak frapujące podobieństwo rzadko się zdarza.
– I do kogóż to, jeśli spytać wolno, natura mnie tak upodobniła?
– Do hrabiego Aleksego Homirskiego.
– Podobny jestem do niego? – zapytał astmatyk tonem znaczącym.
– Bardzo.
– Trudno, żebym podobny nie był.
– Czemu?…… – wyrwało się z ust nieznajomemu.
– Nim bowiem jestem.
– Co?… co!?… jak?… hrabio!…
Wykrzykniki te wydając, przysunął sięi, dłoń do uścisku podawszy, wymienił nazwisko swoje.
– Karol Ostępski.
Następnie zaczął niezwłocznie:
– Jakżem szczęśliwy!… Anim się spodziewał! Wszak hrabia przypominasz mnie sobie?
– O… tak… – była odpowiedź, lekkiem zaakcentowana zakłopotaniem.
– A hrabina dobrodziejka?
– Moja żona bardzo chora – odrzekł hrabia Aleksy z westchnieniem.
– Chora? o!… A tak świetnie, tak uroczo czasu onego wyglądała!… tak świetnie, tak uroczo!
– Czasy te minęły.
– Niestety!… Trzeba jednak spodziewać się, że choroba pani hrabiny, jak przyszła, tak odejdzie. Macie państwo na rozporządzenie swoje lekarzy takich znakomitych, takich znakomitych!
– Zapewne – bąknął hrabia.
– Trzeba się spodziewać, o! trzeba się spodziewać! – perswadował Ostępski i po chwilce milczenia dodał: – A dzieci? wszak, jeżeli się nie mylę, państwo hrabiostwo mieliście dziatek kilkoro?
– Z których dwoje siedzi na lewo od pana.
– A?… a?… – odparł dawny znajomy. – Panny hrabianki… Jakże się cieszę! jak mi miło! Kiedym miał zaszczyt bywać w Szarkach, w pałacu, musiałyście być panie malutkie, bardzo malutkie…
– Jedna była w kołysce, druga na czworaku chodziła – odpowiedział hrabia.
– Tak?… a… jakże mi miło! Cóż Szarki?
– O!… – machnął zapytany zlekka dłonią.
– Pani hrabina jednak?…
– Pozostał jej mająteczek posagowy.
– Wiem o tem… wedle dokumentów, mam bowiem zaszczyt być doradcą prawnym pani marszałkowej Zbędowskiej; prowadzę jej interesy sporne i z tej właśnie racyi przyjechałem; bawię tu drugi już dzień… Nic jednak nie wiedziałem, że państwo hrabiostwo tu również mieszkacie. Powinienem się był jednak domyślić; bo jakże: pani marszałkowa i pani hrabina siostry rodzone…
– Rodzone – powtórzył hrabia.
– Pani marszałkowa, jak pan hrabia wie, za granicę do wód wyjeżdża.
– Jeździ do wód w roku każdym.
– Tak… w tym jednak zaszły niejakie komplikacye majątkowe. Świętej pamięci marszałek, ze świata schodząc, zostawił rozporządzenie, które się z jednej strony nie zgadza z przepisami prawnymi, z drugiej z widokami pana Jana. Gdyby nie widoki pana Jana, wszystkoby się pogodzić dało; tak zaś… Ale! – podchwycił, – a toć zejście się moje z panem hrabią jest może zrządzeniem Opatrzności!
– W jakim względzie?
– We względzie przywrócenia w rodzinie harmonii. Rodzina najzacniejsza, a! Zbędowscy! z Dyogenesa latarnią podobnie godnej rodziny nie znalazłby. Pani marszałkowa… co to za niewiasta! Rozum, serce! prawdziwa matrona, wzorowa kobieta, święta, jednem słowem! Tę Pan Bóg do nieba żywcem, jak Eliasza, zabrać powinien. Święta i koniec.
Pan Jan… cóżby mu kto zarzucić mógł? Honor wcielony! honorową w nim jest każda żyłka, każda kosteczka. Przytem szlachetny, wspaniałomyślny, rządny. Mają mu niektórzy za złe, że się z żoną rozszedł. Mój Boże, czegóż to dowodzi? Dowodzi, że się nie dobrali… To pomińmy, a przystąpmy do rzeczy. Pomiędzy panem Janem z jednej strony a najdostojniejszą, najzacniejszą matką jego, panią marszałkową z drugiej, tudzież pomiędzy panem Janem a jego siostrami, najzacniejszą, najdostojniejszą panią Gudulską i najlepszą, istnym w ciele ludzkiem aniołem, panną Haliną, przyszło do nieporozumień. Jak do tego przyszło, w to nie wchodzę, dosyć, że do nieporozumień przyszło…
– Pomiędzy takiemi doskonałościami? – wtrącił hrabia.
– Tak, panie hrabio, pomiędzy doskonałościami. Ale są to doskonałości ludzkie, połączone z maluczkiemi ułomnościami, z maluczkiemi, powiadam. Usunięciu nieporozumień przeszkadza stałość charakteru pana Jana; zaciął się i ani rusz. Pani marszałkowa powierzyła mi załatwienie tej delikatnej sprawy. Byłem u pana Jana, od niego wprost wracam; nic nie wskórałem, pomimo, żem godzinę gadał, Przemyśliwałem właśnie, jak i przez kogoby do niego trafić, kiedy mnie losy do tej ławki przyprowadziły i obok pana hrabiego posadziły. Nie Opatrzności to zrządzenie?
– Przypadek.
– Zapewne, rzecz biorąc filozoficznie. Chociażby jednak był to przypadek, jest to przypadek przyjazny, który nieobliczenie pomyślne sprowadzić może następstwa. Nie omieszkam z niego korzystać.
Duszność, jakiej hrabia doznał w tym momencie, przeszkodziła mu zapytać plenipotenta marszałkowej, w jaki on sposób korzystać z niego zamierza. Zakaszlał się i słowa wykrztusić nie był w stanie. Pan Karol Ostępski czekał chwilę, snadź czekał na przeminięcie kaszlu; lecz gdy ten nie ustępował, na zegarek spojrzał i zerwał się z wykrzyknikiem na ustach:
– Ach!
Dalej prędko mówił:
– Wybaczyć mi raczysz, panie hrabio; to właśnie godzina, o której znajdować się winienem u pani marszałkowej. Zdam przed nią sprawę i udzielę jej rady, która, nie wątpię, do pożądanego doprowadzi rezultatu. Powagą swoją złamiesz, hrabio, upór pana Jana. W tej sprawie będę miał zaszczyt złożyć panu hrabiemu czołobitność swoją dla pomówienia z nim jeszcze. A tymczasem adieu, do widzenia.
Podał hrabiemu dłoń, panienkom głęboki złożył ukłon, zniżywszy przed niemi kapelusz do samej prawie ziemi, zwrócił się, ruszył krokiem posuwistym i wkrótce zniknął im z oczu w pomroku wieczornym, który już zapanował samowładnie.