- promocja
Samotna noc - ebook
Samotna noc - ebook
W mroźny grudniowy wieczór Anna Carter wraca do domu opustoszałą drogą prowadzącą przez wrzosowiska północnego Yorkshire. Otuchy dodaje jej jadący przed nią czerwony samochód. Nagle kierująca nim kobieta zatrzymuje się, a do środka wsiada mężczyzna. Chociaż Anna nabiera podejrzeń, odjeżdża, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Następnego dnia okolicę obiega wiadomość o śmierci kobiety z czerwonego samochodu. Kim był mężczyzna, z którym widziano ją poprzedniej nocy – nieznajomym czy przyjacielem? Czy to on zabił Diane? Śledztwo komplikuje się, gdy znalezione w samochodzie ofiary odciski palców prowadzą policjantów do nierozwiązanej sprawy sprzed niemal dekady. Co łączyło kobietę lub jej mordercę z zaatakowanym we własnym domu nastolatkiem?
Charlotte Link jest mistrzynią trzymającego w napięciu kryminału.
Giuseppe Di Grazia, „Stern Crime”
Charlotte Link jak żadna inna autorka potrafi wciągnąć mnie w swoje historie, tak że każdą wolną chwilę wykorzystuję na zanurzenie się w książce. Autorka pisze jedną stronę za drugą, a ty nie możesz przestać czytać.
Vera Sentis, Buchwurm.org
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-655-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leżał na kanapie, gapił się na ogród i zastanawiał, kiedy ten dzień wreszcie się skończy.
Letnie dni były gorsze od innych, bo czuł się jeszcze bardziej wykluczony niż zwykle. Bezchmurne, błękitne niebo, zapach kwiatów i świeżo skoszonej trawy, przesycone ciepłem powietrze. Życie.
Mimo panującego na dworze upału było tu dość chłodno. I samotnie.
Alvin Malory rozejrzał się dokoła. Pokój był niewielki i ponury. Ciasny, nędzny, zagracony meblami. Nie sposób było poczuć się w nim komfortowo. Bardziej podobał mu się jego pokój na piętrze, ale żeby się w nim znaleźć, musiałby wstać i wgramolić się po schodach. Na samą myśl o tym przeszedł go dreszcz. Bolące stawy. Świszczący oddech. A do tego wąskie schody ostro zakręcały. Nienawidził po nich wchodzić. Nienawidził po nich schodzić. Nienawidził leżeć w salonie.
Nienawidził swojego życia.
Wokół niego stały puste aluminiowe pojemniki i styropianowe pudełka, obok duże papierowe kubki, w większości również puste. Zamówił dzisiaj danie indyjskie. Kilka porcji ryżu i curry z baraniny, kurczak vindaloo, paszteciki z warzywnym nadzieniem, smażone pierogi, fladenbrot. I colę. Całe litry coli. Deser z miodu, kokosa i migdałów, bardzo słodki. Właściwie to kilka deserów. Wystarczyłoby dla dużej rodziny.
Musiał uprzątnąć opakowania, zanim do domu wrócą rodzice. Matka o wszystkim wiedziała, ojciec nie miał zielonego pojęcia. Matka gdzieś je później wyrzucała, bo w koszu tuż przy domu ojciec by je zauważył. Alvin zawsze upychał wszystko do worka i chował w spiżarni, z tyłu, za regałem. Matka później go stamtąd zabierała.
Wyprostował się, jęcząc. Zawsze, gdy jadł bez opamiętania, dręczyły go wyrzuty sumienia. Znowu zawiódł. Znowu nie zdołał nad sobą zapanować. Znowu stracił kontrolę. Skończy z tym – jutro. Jutro nic już nie zamówi. Na sto procent. Jutro mu się uda.
W głębi ducha wiedział jednak, że tak się nie stanie.
Alvin Malory miał szesnaście lat, mierzył metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt osiem kilogramów.
Poczłapał do kuchni, wyjął z szafki worek na śmieci, wrócił do salonu, uprzątnął ślady swojego obżarstwa i zaniósł wszystko do spiżarni. Każdemu innemu chłopcu zajęłoby to najwyżej pięć minut. Alvin potrzebował prawie dwudziestu. Schylał się i zbierał pudła… chodził tam i z powrotem… salon, kuchnia, salon, kuchnia… Rozbolały go wszystkie kości, a do tego oblewał go pot.
Przede wszystkim ciężko mu było na sercu, znów miał wrażenie, jakby mimo upału przenikał go mroźny chłód. Jakby jego duszę przeszywały dreszcze. Nieznośny smutek mieszał się z rozpaczliwym gniewem. Krystalicznie czystym spojrzeniem widział samego siebie, jak wałęsa się spocony po domu, zamiast jak inni nastolatkowie siedzieć na plaży, grać w piłkę albo zajadać z przyjaciółmi lody. Było lato, miał wakacje. Widział swój ogromny brzuch w spodniach od dresu w rozmiarze XXL. Widział swoje napuchnięte stopy. Widział całą tę swoją samotność. Mógł ją złagodzić wyłącznie obżarstwem. Kiedy jadł, nie marzł. Kiedy jadł, nie czuł się osamotniony.
Rozejrzał się po kuchni. Wciąż stały tam przykryte talerze z ciastem, a w lodówce kanapki, piwo i lemoniada. Poprzedniego dnia świętowali urodziny jego matki. Przyszli goście. Alvin zastanawiał się właśnie, czy ojciec zauważy, jeśli zabierze kilka kawałków ciasta, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.
Alvin był zaskoczony. Nikt nigdy nie dzwonił, gdy przebywał tu sam. Oczywiście poza kurierem z zamówionym jedzeniem. Ale tego dnia już je przecież dostarczył.
Z kuchennego okna nie mógł dojrzeć, kto stoi przed drzwiami. Przez chwilę rozważał, czy nie powinien po prostu udawać, że nikogo nie ma w domu. Może to sprzedawca odkurzaczy. Albo jakiś świadek Jehowy.
Zawahał się. Dzwonek ponownie zabrzęczał.
Jeśli otworzy, może zapomni o cieście. Tym lepiej dla niego. Ojciec mógł zapamiętać, ile kawałków zostało.
Na obolałych nogach Alvin poczłapał do drzwi.
Otworzył.
Niecały kwadrans później zrozpaczony żałował, że to zrobił.
Od kiedy Isaac Fagan przeszedł na emeryturę, codziennie spędzał kilka godzin w swoim ogrodzie. Zasadzone przez niego róże pięły się po ścianie niewielkiego domu, a wzdłuż okalającego działkę płotu wystrzeliły w górę ostróżki i słoneczniki. Kwitnący raj, stwierdził Isaac. Będąc wdowcem, od lat mieszkał sam, ale dzięki ogrodowi nigdy nie czuł się nieszczęśliwy. Pielęgnowanie roślin sprawiało mu ogromną radość. Serce by mu pękło, gdyby wygnano go z jego raju.
Tego dnia kosił trawnik. W lipcu robił to dosyć rzadko, inaczej niż w kwietniu, kiedy trawa rosła w oczach i ledwo nadążał z jej przycinaniem. Isaac dbał o trawnik, bo uwielbiał zapach świeżo skoszonej trawy. Dziś znów się nim zajął, choć nie było to konieczne.
Szedł wzdłuż ogrodzenia i grabił resztki trawy, które nie wpadły do pojemnika kosiarki. Sąsiedni dom dzieliła od jego posesji niewielka odległość. Polubił mieszkającą w nim rodzinę Malorych. Poprzedniego dnia był u nich na przyjęciu urodzinowym i wśród licznie zgromadzonych gości czuł się całkiem swobodnie. Niestety, nawet z tej okazji państwo Malory nie doprowadzili ogrodu choć trochę do porządku. Już dawno należało skosić trawnik i przyciąć krzewy. Na klombach rozpleniły się chwasty. Rodzice ciężko pracowali, kiedy więc mieliby się zająć ogrodem? Ale ich syn, Alvin, mógłby od czasu do czasu popracować na dworze. Wyszłoby mu to na zdrowie. Isaac uważał Alvina za sympatycznego i uprzejmego chłopca, choć był potwornie otyły i sprawiał wrażenie bardzo nieszczęśliwego. Zawsze przebywał sam, najwyraźniej nie miał przyjaciół. Dziwne w przypadku szesnastolatka. Isaac nie wątpił, że powodem był jego wygląd. Biedny dzieciak.
Isaac spojrzał w bok. Alvin miał teraz wakacje, naprawdę mógłby… Ale wciąż tylko leżał na kanapie w salonie, wpatrzony w tego swojego… smarfona, czy jak tam zwie się to coś, co każdy trzyma dziś w dłoniach, gapiąc się nieustannie w ekran, jakby tam właśnie toczyło się prawdziwe życie. Isaac widział tę scenę za każdym razem, kiedy przez przeszklone drzwi zaglądał do salonu Malorych. I dziś zerknął w tym kierunku, spodziewając się zobaczyć wylegującego się na kanapie Alvina.
Zamiast tego aż się wzdrygnął.
A cóż to takiego?
Tuż za drzwiami coś przycupnęło… jakaś masywna, ciemna, skulona postać… Isaac zmrużył oczy. Co to? Człowiek? Czy może zwierzę? A może jakiś przedmiot? Nie potrafił rozróżnić. Zazwyczaj nic się tam nie kryło. Teraz jednak czaiło się tam coś.
Podszedł do płotu, wychylił się. Od drzwi dzieliło go zaledwie kilka metrów.
To coś się poruszyło.
Wyprostowało się i spojrzało na Isaaca.
– O Boże – sapnął Isaac. Rozpoznał Alvina, choć tylko dlatego, że istota za drzwiami przybrała jego postać. Poza tym oblicze Alvina w niczym nie przypominało twarzy, którą zwykło się u niego widywać. Oczy były nienaturalnie szeroko otwarte i zupełnie nieruchome, rysy wykrzywione w groteskowym grymasie, a usta pokrywała piana, w której nieustannie tworzyły się nowe bąbelki. Alvin podniósł rękę, opuścił ją w błagalnym geście. Bezsilna osunęła się po szybie. Głowę przechylił do przodu, zwymiotował, wyglądało na to, że pluje przy tym krwią.
– O Boże – powtórzył Isaac – o Boże!
Co tu, u licha, się dzieje? Piana… atak padaczki? Wybałuszone oczy… Isaac zaczął się wspinać na płot. Musiał się jakoś dostać do domu sąsiadów. Wiedział, że państwa Malorych tam nie ma, chłopak jest sam i przytrafiło mu się coś złego.
Płot zachwiał się pod jego ciężarem. Przez chwilę Isaac obawiał się, że zaraz wpadnie do zarośniętego chwastami kwietnika po drugiej stronie. Dla człowieka w jego wieku taki płot stanowił nie lada przeszkodę. Mimo to zdołał ją pokonać, choć rozdarł przy tym spodnie. Stanął wśród kwiatów, chwastów i wysokiej trawy, otarł pot z czoła. Przed nim prowadzące na taras drzwi, za nimi Alvin, duża, bezkształtna, nieruchoma masa. Skulona na podłodze.
Po kilku krokach Isaac znalazł się na wąskim tarasie, na którym stłoczono kilka krzeseł i niewielki stolik. Próbował pchnąć drzwi, ale były zamknięte. Przywarł twarzą do szyby, by zajrzeć do wnętrza, rozpoznał meble w salonie, ujrzał korytarz prowadzący do wejścia. Wydawało się, że nic niezwykłego się nie dzieje.
Z wyjątkiem faktu, że Alvin leżał bez ruchu na podłodze. Isaac obszedł budynek, spróbował otworzyć jaskrawozielone drzwi, ale i one były zamknięte. Jako sąsiad miał zapasowy klucz do domu Malorych, na wypadek gdyby ktoś się w nim zatrzasnął. Mógł od razu o tym pomyśleć, ale był kompletnie zdezorientowany. Wrócił chodnikiem do siebie. W korytarzu leżał telefon. Wybrał numer alarmowy.
– Karetka – powiedział. – Tylko szybko. Proszę!
Podyktował adres. Kobiecy głos w słuchawce oznajmił, że karetka jest już w drodze. Dyżurna chciała poznać więcej szczegółów dotyczących rannego i jego obrażeń, ale Isaac nie potrafił nic na ten temat powiedzieć. W końcu odłożył telefon, wyjął z szuflady klucz Malorych i pognał z powrotem do domu sąsiadów. Dyszał i się pocił. Nie tylko z powodu upału. Także ze wzburzenia i strachu przed tym, co tam zastanie.
Gdy tylko wszedł do środka, od razu wyczuł zagrożenie. Z początku sądził, że Alvin jest chory, że doznał udaru, ataku, jakiegoś rodzaju załamania, teraz jednak, niczym zwierzę wietrzące niebezpieczeństwo, zrozumiał, że to coś więcej. Dostrzegł zło, przemoc… Stało się tu coś okropnego, doszło do potworności przewyższającej wszelkie jego dotychczasowe obawy.
– Alvin – zawołał cichym głosem. – Pani Malory? Panie Malory?
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, to oczywiste. Alvin nie był w stanie zareagować. A jego rodzice wyszli do pracy.
Uświadomił sobie, że cały dom wypełnia woń alkoholu i papierosów. Dziwne, nawet biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia odbyło się tu przyjęcie urodzinowe. Zajrzał do kuchni. Wszędzie stały butelki po piwie, większość z nich otwarta, ale niektóre opróżnione tylko do połowy. Na stole i podłodze leżały rozrzucone niedopałki papierosów. Gliniane kubki do herbaty, które mały Alvin własnoręcznie wykonał i pomalował w szkole, a które pani Malory z dumą pokazywała wszystkim gościom, zrzucono z półki nad zmywarką i rozbito na tysiące drobnych kawałków.
– O Boże, o Boże – mruknął wstrząśnięty Isaac.
Przeraził się. Naprawdę się bał. Przez chwilę rozważał, czy nie wyjść na zewnątrz i nie zaczekać na przyjazd sanitariuszy, ale pewnie za długo by to trwało. Dla Alvina liczyła się każda minuta albo nawet sekunda.
Salon wyglądał równie okropnie jak kuchnia, Isaac nie był jednak w stanie należycie tego ocenić, zaglądając z zewnątrz. Nieokreślone plamy na dywanie i tapicerce, niedopałki papierosów, wypalone dziury. Otwarte, poprzewracane butelki. Takiego bałaganu nigdy wcześniej nie widział, bez wątpienia nie był on pozostałością po wczorajszej imprezie. Catering wszystko uprzątnął, a pani Malory w żadnym razie nie zostawiłaby domu w takim stanie.
Alvin leżał tuż przy drzwiach prowadzących na taras, nic nie wskazywało na to, by w czasie, gdy Isaac wrócił po klucz i wezwał karetkę, w ogóle się poruszył. Isaac z trudem ukląkł obok niego. Dotknął jego ramienia.
– Alvin? Chłopcze! Co się stało?
Alvin nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Isaac nabrał strasznego podejrzenia, że już nie oddycha, nie potrafił też stwierdzić, czy jego klatka piersiowa unosi się i opada, choć może wynikało to z otyłości nastolatka. Należało sprawdzić puls. Jedno ramię Alvin przygniótł własnym ciałem, drugiego, tego, którym próbował uchwycić się okna, niełatwo było dosięgnąć. Na domiar złego Isaac bał się go dotknąć. Chłopiec wydawał się poważnie ranny, istniała obawa, że może umrzeć, jeśli go choćby muśnie. O ile w ogóle jeszcze żył.
Kiedy, na Boga, przyjedzie wreszcie karetka?
Isaac poczuł tymczasem ostrą woń wymiocin, a także coś… nieokreślonego… jakby jakiś środek chemiczny… Zauważył leżącą obok głowy Alvina zieloną plastikową butelkę, sięgnął po nią. Butelka była pusta. Oszołomiony spojrzał na etykietę, na której widniała czarna czaszka z piszczelami oraz ostrzeżenie, by produkt przechowywać w miejscu niedostępnym dla dzieci. Silnie żrący środek do czyszczenia kanalizacji. Isaac używał podobnego.
Dlaczego leżał obok głowy Alvina?
Wspomnienie piany na ustach oraz krwi nasunęło mu straszliwe podejrzenie. To niemożliwe. Nigdy w życiu. Alvin nigdy by nie wypił takiej substancji!
Ale co, jeśli nie zrobił tego dobrowolnie?
Isaac ponownie rozejrzał się po pokoju. Z jakiegoś powodu Alvinowi kompletnie odbiło, palił, pił, rozlewał po pokoju alkohol, wypalił dziury w pokryciu kanapy, po czym odebrał sobie życie, wypijając żrący płyn.
Albo… byli tu jacyś obcy. Włamywacze.
Alvina zaatakowano i poddano przerażającym torturom. Wątpliwe, czy przeżyje. Jeśli w ogóle jeszcze żył.
Przed domem zatrzymał się jakiś samochód. Pewnie ratownicy medyczni. Isaac podniósł się, jęcząc, i pokuśtykał do drzwi. Butelkę z wizerunkiem czaszki wciąż trzymał w dłoni.
– Szybko! – krzyknął. – Pospieszcie się! Stało się coś strasznego!
Zaczął płakać. Wzburzony, zestresowany, wstrząśnięty.
Nawet tego nie zauważył.Poniedziałek, 16 grudnia 2019 roku
Tego wieczoru Anna Carter niczego tak bardzo nie żałowała jak wyboru obuwia. Miała na sobie sukienkę z turkusowej dzianiny, która szczególnie podobała się Samowi. Zazwyczaj nie kierowała się jego gustem, ale w tym przypadku zgadzała się z jego opinią. W sobotę wypatrzyła w sklepie obuwniczym w centrum miasta parę eleganckich botków z miękkiej skóry, na dziesięciocentymetrowych ołówkowych obcasach, w tym samym kolorze co sukienka. Jak często można spotkać turkusowe buty do kostek? Wpadła do sklepu, okazało się jednak, że nie ma już jej rozmiaru, wzięła więc parę o numer mniejszą, co oczywiście okazało się błędem. Pod wieczór stopy tak bardzo ją bolały, że zastanawiała się, jak zdoła zejść po schodach i dotrzeć na parking po drugiej stronie ulicy.
Westchnęła.
Przy długim, odświętnie zastawionym stole siedziało oprócz niej jeszcze osiem innych osób, czterech mężczyzn i cztery kobiety. Wszyscy brali udział w kursie gotowania dla singli, który rozpoczął się w listopadzie i miał się zakończyć w tygodniu przedświątecznym nader uroczystą kolacją. Od siedmiu tygodni spotykali się w każdy poniedziałek w siedzibie Trouvemoi, agencji matrymonialnej, którą kilka lat wcześniej założyła przyjaciółka Anny Dalina, odnosząc oszałamiający sukces. Anna sceptycznie oceniała jej model biznesowy, ale Dalina rozwiała jej obawy.
– To model przyszłości. I teraźniejszości. Wśród zachodnich społeczeństw nigdy nie było tak wielu singli. Singli nie z własnego wyboru. Zobaczysz, pójdzie świetnie.
Miała rację. Trouvemoi oferowała wędrówki dla singli, weekendy dla singli, singlowe wycieczki po mieście, speed dating, kolacje przy świecach i tak dalej, i tak dalej. A także przeznaczone specjalnie dla singli kursy gotowania.
Opiekowała się nimi głównie Anna. Bo świetnie gotowała. Uznała to za ironię losu, że musiała zaczepić się akurat u Daliny, choć nigdy nie pochwalała jej pomysłu. Po wyjściu ze szpitala. Po utracie pracy. Właściwie po stracie samej siebie.
Ale nie miała wyboru. Musiała być wdzięczna.
– Hej, Anno, jesteś tu jeszcze? – zapytał ktoś. Zdała sobie sprawę, że pogrążona we własnych myślach w ogóle nie zważała na toczącą się przy stole rozmowę. Powinna zebrać się w sobie. Bądź co bądź płacono jej za obecność i prowadzenie konwersacji. Osoby, które wykupiły ten drogi kurs, powinny czuć się komfortowo. Odprężyć się. A w najlepszym razie nawet się zakochać.
– Tak, oczywiście – odpowiedziała, zmuszając się do uśmiechu.
Mężczyzna, który do niej zagadnął, miał na imię Burt. Anna uznała go za wyjątkowo niesympatycznego. Był głośny i gruboskórny. Szczycił się tym, że nigdy nie zachowuje swoich opinii dla siebie, co było jedynie eufemistycznym określeniem faktu, że obrażał ludzi, niepytany mówił każdemu, co o nim sądzi, a przy tym nie wykazywał się taktem i nierzadko ranił innych aż do łez.
– Właśnie postanowiliśmy, że w następną sobotę ponownie się spotkamy. W pubie. Byłoby fajnie, prawda?
O Boże, pomyślała Anna, tylko nie kolejne spotkanie!
W zasadzie nikt nie mógł jej do tego zmusić, dodatkowe spotkania nie należały do jej obowiązków. Doskonale jednak wiedziała, co powie jej szefowa Dalina: Oczywiście, że pójdziesz. To świetnie, że dobrze się czują w swoim towarzystwie. Ale nie powinni się spotykać na własną rękę, tylko tutaj, na kolejnych zajęciach kulinarnych. I wtedy do akcji wkraczasz ty. Pójdziesz z nimi i postarasz się, by od razu zarezerwowali na styczeń kontynuację kursu.
Niepostrzeżenie wysunęła nieco prawą stopę z buta, dzięki czemu poczuła lekką ulgę. Gdyby tylko nie dokuczał jej tak ostry ból. Gdyby tylko czuła się lepiej. Psychicznie. Gdyby perspektywa nowego roku nie jawiła się tak ponura i nieprzenikniona. Wiedziała, że niektórzy ludzie z radością witają nadejście nowego roku, styczeń rozpoczynają z nadzieją, że wszystko obróci się ku lepszemu, że czekają ich same dobre rzeczy. Annie nigdy nie towarzyszyło podobne uczucie. W nienadeszłym jeszcze roku widziała jedynie ugór i pustkę wciąż nieobsadzonego pola. Inni mieli już przed oczami kłosy falujące w podmuchach letniego wiatru. Ona wyłącznie jałowość i osty. Nie zdołała tego zmienić nawet wieloletnia terapia.
Wykrzywiła twarz w uśmiechu, ufając, że nie był zbyt wymuszony.
– Dobry pomysł – powiedziała wesoło – tylko muszę sprawdzić… Mam nadzieję, że się uda. Święta tuż-tuż…
– Nie ma pani ani męża, ani dzieci, więc przedświąteczna gorączka jest pani obca – stwierdził Burt z typową dla siebie empatią. – Czemu więc nie pójdzie pani do pubu z przyjaciółmi? Lepsze to niż ślęczenie w domu.
– Mam chłopaka – odparła Anna – spędzam z nim święta.
– Ach, prawda, no tak, pani chłopak – zauważył Burt nieco uszczypliwie. Kursanci go znali, ponieważ Sam czasem odbierał Annę po wieczorach kulinarnych. – Dlaczego pani za niego nie wyjdzie?
– Burt, to prywatna sprawa Anny – wtrąciła się Diane, młoda, atrakcyjna blondynka. Anna nie mogła się nadziwić, po co w ogóle chodzi na imprezy dla singli. Być może problem tkwił w jej wyjątkowej nieśmiałości i powściągliwości.
Anna spojrzała na zegarek i udała zdziwienie, choć od godziny nieustannie zerkała na wskazówkę minutową, modląc się, by poruszała się w szybszym tempie.
– Już dziesiąta! – wykrzyknęła. – Mój Boże, jak ten czas szybko leci! – Wcisnęła stopę z powrotem do buta, tłumiąc jęk bólu. Podniosła się z miejsca. – Kto mi pomoże?
Reszta wstawała ociężale; za dużo zjedli, niektórzy pili alkohol, wszyscy chcieliby posiedzieć jeszcze w cieple i miłej atmosferze wieczoru. Rezerwację mieli jednak tylko do dziesiątej, Anna zaś była znana z punktualności.
Burt pozostał na miejscu i z rozkoszą dopijał czerwone wino, podczas gdy pozostali pomagali uprzątnąć stół. Jak zawsze każdy przyniósł plastikowe pojemniki, aby spakować resztki posiłku. Szybko załadowano i włączono ogromną zmywarkę, napełniono lodówkę, wytarto blaty, zdmuchnięto świece. Anna miała zjawić się tu następnego ranka, opróżnić zmywarkę, zabrać obrusy do prania, ustawić należycie krzesła. Teraz jednak chciała po prostu wrócić do domu.
W końcu nawet Burt zorientował się, że wieczór dobiegł końca, wstał niechętnie. Szli korytarzem. Anna miała wrażenie, jakby grupa rozlała się w mroku nocy, w ciszy i chłodzie późnego grudniowego wieczoru, jakby przykryła go na chwilę echem głosów i śmiechu, odbierając mu magię, zakłócając spokój. Bo świat był ciemny, zamglony i milczący. W oddali szumiało morze.
Anna tak bardzo tęskniła za samotnością, że czuła nieomal ból. Pokuśtykała na drugą stronę ulicy. Musiała mieć na stopach ogromne pęcherze.
Na pijących alkohol czekało kilka taksówek. Pozostali wsiedli do własnych samochodów. Anna otworzyła drzwi swojego niebieskiego fiata.
Nareszcie, pomyślała. Nareszcie spokój.
Jechała przez późnowieczorne Scarborough. W unoszącej się od strony morza mgle połyskiwało świąteczne oświetlenie domów, sklepów i ulic, choć wiele z owego blasku pochłonęły kłęby wilgoci. Wieczór wydawał się zimny i ponury, Anna wiedziała jednak, że wiele osób przebywa poza domem. W restauracjach, pubach, barach i klubach. Wszędzie tylko świąteczne przyjęcia, muzyka i śmiech, mnóstwo alkoholu i egzaltowanej wesołości. Ludzie nosili na głowach kapelusiki z papieru i z godziny na godzinę zachowywali się coraz swobodniej. Anna nie przepadała za takimi imprezami, nie potrafiła poddać się żywiołowej niefrasobliwości. Pomyślała o szkolnych uroczystościach z lat wczesnej młodości – tych, w których obowiązkowo należało wziąć udział. Rzadko kiedy odczuwała bardziej bolesne tortury.
– Uważaj! – zawołała nagle do siebie, gwałtownie wyrwana z ponurych wspomnień. Nacisnęła hamulec. Tuż przed nią z mgły wyłoniło się małe czerwone renault, od którego dzieliła ją niebezpiecznie mała odległość.
Dlaczego go nie zauważyła? Mgła wcale nie była aż taka gęsta. Pewnie się zamyśliła.
Muszę się bardziej skupić, postanowiła.
Zwolniła, zachowując rozsądny dystans od czerwonego samochodu. Dostrzegła, że osoba za kierownicą miała długie blond włosy. Najprawdopodobniej była więc kobietą.
Minęła Lindhead School, wyjechała poza granice miasta i podążała wzdłuż Lindhead Road. Po prawej i lewej ciągnęły się łąki i pastwiska poprzecinane płotami i kamiennymi murkami, których w ciemności można się było jedynie domyślać. Od czasu do czasu pojawiały się jakiś dom, zagroda, hotelik. Poza tym wyłącznie bezkresna dal oraz cisza. Zbliżała się do granic Parku Narodowego North Yorkshire. Doliny, wzgórza, lasy i pola. Oraz mnóstwo lubianych i uczęszczanych szlaków turystycznych. Ludzie się tu gubili. Wcale nie tak rzadko.
Na skrzyżowaniu Lindhead Road i Harwood Dale Road czerwony samochód zatrzymał się tak gwałtownie, że Anna, znów nie zachowując należytego odstępu, jedynie dzięki ostremu hamowaniu zdołała uniknąć zderzenia. Jej pojazd praktycznie stanął w miejscu, silnik cicho zaterkotał, po czym zgasł.
– Co z tobą! – krzyknęła.
Dopiero wtedy zauważyła powód dziwnego zachowania kierowcy jadącego przed nią samochodu. Na środku skrzyżowania, na którym droga rozgałęziała się w kierunku Scalby, stał mężczyzna. Przynajmniej tak można było sądzić, wnosząc ze wzrostu i postury tej postaci, niezwykle wysokiej, barczystej. Buty, parka. Naciągnięty na twarz kaptur. Stał w taki sposób, że jadąca przed Anną kobieta musiała zahamować, by go nie potrącić. Podszedł do drzwi od strony pasażera i otworzył je szarpnięciem.
Anna z konsternacją obserwowała tę scenę. Dlaczego ten mężczyzna, dlaczego ktokolwiek stał o tej porze na tym zapomnianym przez Boga skrzyżowaniu? Na dobrą sprawę znajdowali się w sercu pustkowia. Scarborough zostawili dość daleko za sobą. Od Scalby dzielił ich jeszcze szmat drogi. Podobnie zresztą jak od leżącego po drugiej stronie Harwood Dale. Któż to stał na rozwidleniu dróg w mroźną, mglistą, grudniową noc?
Mężczyzna wsiadł do samochodu.
Anna zaczęła łapać powietrze.
Ta kobieta nie mogła pozwolić, aby w tej okolicy jakiś obcy mężczyzna wsiadł o tak późnej porze do jej samochodu! Nie wyglądało jednak na to, by wpuściła go do środka dobrowolnie. To stało się tak szybko. Gwałtownie zahamowała, a po chwili on znalazł się przy drzwiach jej pojazdu, sekundę później był już w środku. Nawet gdyby próbowała włączyć blokadę drzwi, prawdopodobnie nie zdołałaby zaskoczona zrobić tego w mgnieniu oka.
Anna zajrzała do wnętrza samochodu. Długie blond włosy kobiety za kierownicą… To faktycznie mogła być Diane. Diane z kursu gotowania dla singli. Podobnie jak Anna mieszkała w Harwood Dale. Logiczne, że przejeżdżała tędy o tej porze. Czy jeździła czerwonym autem? Anna nie miała pewności.
Błysnęła światłami, dając kobiecie znak, że nie jest sama.
– Wysiadaj i chodź tutaj – mruknęła. – No dalej!
Kobieta, być może Diane, musiała zauważyć sygnał świetlny, ale chyba nie próbowała wysiąść z samochodu. Bo nie mogła? Czy jej grożono? Czy ten facet był uzbrojony?
Anna bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć, czy zauważyła w jego rękach jakiś przedmiot. To wszystko zdarzyło się tak niespodziewanie, tak szybko.
A może mężczyzna czekał tu na nią, bo byli umówieni?
Ale tutaj…? Kto umawia się akurat w takim miejscu?
Gdy Anna wciąż się zastanawiała, co powinna zrobić, czerwony pojazd ruszył.
Muszę za nim jechać, pomyślała.
Czerwone renault zniknęło za zakrętem drogi prowadzącej do Harwood Dale. Anna przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik krótko zarzęził, po czym zgasł.
– Niech to szlag! – wrzasnęła.
Wilgoć. Przy wilgotnej aurze jej wiekowy samochód był po prostu nieobliczalny.
– No dalej – mruknęła – dawaj!
Wiedziała, że najlepiej odczekać kilka minut między każdą ponowną próbą, to zwiększało szanse, że w końcu się uda. W tym jednak czasie może się wydarzyć coś strasznego. Gorączkowo próbowała kilka razy z rzędu. Silnik tylko cicho zacharczał.
Czekała. Drżała. Co chwila zerkała w lusterko wsteczne, by w razie pojawienia się w oddali blasku reflektorów natychmiast włączyć światła awaryjne. Stanęła niefortunnie, na środku drogi. Tylko tego brakowało, żeby ktoś w nią uderzył. Wokół panowały jednak mrok i cisza nocy.
Po pięciu minutach spróbowała ponownie, tym razem silnik odpalił.
Nareszcie.
Ruszyła. Pędziła z nadmierną prędkością. Zdawała sobie sprawę, że pewnie nie zdoła już doścignąć samochodu z kobietą i nieznajomym. Nie zdążyła nawet zapisać numerów rejestracyjnych.
Wszystko, co robię, robię źle.
Minęła hotelik Woodpeckers Cottage, nie zauważyła jednak, by paliły się tam światła. Budynek wyglądał na opuszczony. Może właściciele wyjechali w okresie zimowym.
Nieco dalej, tuż przed pastwiskiem dla owiec, znajdowała się zatoka parkingowa. Kiedy Sam po raz pierwszy odwiózł Annę do domu, na samym początku ich znajomości, zatrzymali się tutaj i godzinami obściskiwali. To była jasna letnia noc, poświata na niebie utrzymywała się do wczesnych godzin poranka. Anna przypomniała sobie magię, którą wtedy poczuła. Jakby coś zmieniało się na lepsze. Ostatecznie.
Zobaczyła czerwony samochód zaparkowany w zatoce. Stał blisko ogrodzenia pastwiska, nieco z dala od drogi. Światła miał wyłączone. Anna zauważyła go tylko dlatego, że na ułamek sekundy pojawił się w snopie światła jej własnych reflektorów. Minęła to miejsce. Zwolniła. Dlaczego się tu zatrzymali?
A więc para kochanków? Obściskują się, tak jak ongiś Anna i Sam?
Powinnam zawrócić, pomyślała. Upewnić się.
Jechała w żółwim tempie. Targały nią wątpliwości. Mam sprawdzić i zrobić z siebie idiotkę? Narazić się na niebezpieczeństwo?
Czy ci ludzie cokolwiek mnie obchodzą?
Zasygnalizowała kobiecie, że chce jej pomóc, ale nie otrzymała odpowiedzi. Ona nie musiała przecież odjeżdżać, prawda?
A jeśli przyłożono jej nóż do gardła?
Przecież wtedy można błyskawicznie wyskoczyć z samochodu.
Jeśli uda się odpiąć pas, zanim facet cię dźgnie.
– Dlaczego akurat mnie przytrafia się coś takiego? – zawołała.
Była zmęczona. Piekły ją stopy. Chciała położyć się do łóżka.
Zatrzymała się i ponownie spojrzała w lusterko wsteczne. W oddali zobaczyła światła reflektorów. Albo ktoś jeszcze jechał tą drogą, albo to czerwony samochód znów ruszył. W drugim przypadku przegapiła więc okazję, by sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Prawdopodobnie wszystko było w najlepszym porządku. To nie scena z Crime Watch.
Nie mogła stać przez resztę nocy na środku drogi.
Anna pojechała do domu.