Samotność głośniejsza niż krzyk - ebook
Samotność głośniejsza niż krzyk - ebook
Autobiograficzna opowieść o walce z przeciwnościami losu. Pokazuje, jak człowiek, który zaczyna życie w niemal najgorszych możliwych warunkach, może się podnieść, walczyć o siebie i swoje szczęście. O przyjaźN i miłość, której dopiero się uczy. Pełna emocji i autentycznych opisów, czytelnik czuje, jakby przeżywał to wszystko. To książka, zmusza do refleksji i daje nadzieję tym, którzy sami mierzą się z trudną przeszłością, a także długą drogę do stworzenia szczęśliwej rodziny. — 2025-
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-277-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tego powodu napisałem tę książkę, aby poprzez moją historię dotrzeć do wszystkich z waszą pomocą. Szukam nadal mojej siostry o imieniu Marika
ZNAJDŹMY JĄ RAZEM — POLECAJCIE DALEJ, PRZEKAZUJCIE GDZIE SIĘ DA. KTOŚ Z JEJ GRONA PRZECZYTA TE KSIĄŻKĘ. WIEŻE W TO.
Masz na Imię Marika, urodziłaś się w Bogatyni lub Zgorzelcu, zapytaj rodziców, poproś o prawdę jeżeli taka istnieje. Niestety brak więcej danych. W akcie urodzenia być może masz wpisaną mamę Halina
ZWRACAM SIĘ DO RODZICÓW MARIKI, I DROGA SIOSTRO, MARIKA
Jesteś jedyną osobą z mojej rodziny, której nie potrafię odnaleźć. Szukałem Cię na wszystkie możliwe sposoby, przeszukiwałem dokumenty, próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek, ale wszystko prowadzi do ściany, prawo nie pomaga — tak, jakby ktoś celowo zamazał ślady Twojego istnienia. Do dzisiaj wydaje każdy grosz aby Ciebie odnaleźć.
Niestety, ktoś Cię adoptował, ktoś zmienił Twoje nazwisko i zataił prawdę. Nikt nigdy nas nie zapytał, czy tego chcemy. Czy chcemy zostać rozdzieleni, czy chcemy żyć w przyszłości bez siebie. Przecież byliśmy dziećmi, a dzieci też mają prawo do głosu, do swojej przeszłości, do własnej historii.
Wiemy, wierzymy w to, chcemy w to wierzyć, że los ciebie oszczędził, że masz dobre życie. Wierzymy że miałaś kochających ludzi wokół siebie, że dorastałaś w domu, w którym nie brakowało ciepła i troski. Nie chcę Ci tego odebrać. Nie chcę burzyć Twojego świata. Chcę tylko, byś wiedziała… że masz rodzinę. Że masz mnie. Że masz brata, który nigdy o Tobie nie zapomniał.
Twoi obecni rodzice — zwracam się do Was. Wiem, że kochacie Marikę, że traktujecie ją jak własne dziecko. Nie chcę tego podważać. Ale proszę Was, z całego serca — powiedzcie jej prawdę. Powiedzcie jej, że ma rodzinę, że ma jeszcze brata, który wciąż pamięta, który wciąż czeka. Że jest ciocią dla moich dzieci, choć pewnie nawet o tym nie wie.
To nie jest żądanie, to prośba. Błagam was. To prośba o prawo do pamięci, do korzeni, do tego, co nam kiedyś zabrano.
Marika… jeśli kiedyś przeczytasz te słowa, wiedz, że nie jesteś sama. Nigdy nie byłaś. I zawsze będę na Ciebie czekał. Moje córki również.
Sądy odbierają prawo do prawdziwej rodziny, dają życie inne ale każdy powinien mieć prawo w wieku dojrzałości wiedzieć wszystko o sobie. Osoba taka powinna sama decydować co dalej z tym zrobi. A nie żyć w przekonaniu że wszystko jest w porządku. A co z moim prawem do mojej siostry?, nikt mnie nie zapytał, a co z prawem moich dzieci do jej własnej cioci? też ich nikt nie zapytał. Opowiadam im o cioci, której nigdy być może nie poznają. Ale wciąż wierzę.. razem wierzymy że kiedyś nadejdzie ten dzień kiedy ją przytulimy.
ŻYCZYMY TOBIE, TWOJEJ RODZINIE, RÓWNIEŻ TWOIM RODZICOM, DUŻO ZDROWIA I DOBRYCH LUDZI OTACZAJĄCYCH WAS W ŻYCIU CODZIENNYM.ROZDZIAŁ I — Wstęp
Niektórych wspomnień nie da się zatrzeć. Pamięć bywa jak rwąca rzeka, zdradliwa. Wraca wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Zalewa umysł obrazami, zapachami, dźwiękami, które wolałbyś już nigdy nie czuć. Czasami zaś znika, zostawiając pustkę — jakby nic nigdy się nie wydarzyło. Ale są wspomnienia, których nie da się wymazać. Nawet gdybyś całe życie próbował je pogrzebać.
Moje życie nie zaczęło się od miłości. Nie zaczęło się od ciepłych ramion matki, od zapachu świeżo upieczonego ciasta czy cichego „wszystko będzie dobrze”. Zaczęło się od bólu. Od strachu, który ściskał mnie w żołądku, od głodu, od zimna, które stało się moim pierwszym prawdziwym wspomnieniem. Od nocy, które wydawały się nie mieć końca, od dźwięku butelek stukających o stół, od kroków, które mogły oznaczać wszystko — od obojętności po gniew.
Nie miałem wyboru — przetrwanie stało się moim jedynym celem. Każdy dzień był walką. Nie o marzenia, nie o przyszłość. O przeżycie. O to, żeby nie powiedzieć za dużo, żeby nie zwrócić na siebie uwagi, żeby nie zrobić czegoś, co mogło sprowokować kolejny wybuch. Bo w moim domu cisza była złudnym spokojem — nigdy nie było wiadomo, kiedy eksploduje. Każdy posiłek był łaską, nie czymś oczywistym. Ciepło było luksusem, a bezpieczna noc czymś, o czym mogłem tylko marzyć.
Nie znałem innego świata. Nie wiedziałem, jak wyglądają przyjaźnie, jak smakuje dziecięca beztroska. Nie wiedziałem, co to znaczy ufać drugiemu człowiekowi, nie zastanawiając się, czy zaraz nie zada mi bólu. Moje życie było surowe, pozbawione wzorców, które mogłyby nauczyć mnie, jak rozmawiać z ludźmi, jak budować relacje. Znałem tylko dwa mechanizmy — walcz albo uciekaj. Nic pomiędzy. I gdy życie zmuszało mnie do wyboru, zawsze wybierałem walkę.
Kiedy ktoś patrzył na mnie krzywo — biłem. Kiedy czułem, że ktoś chce mnie zranić — atakowałem pierwszy. Nie dlatego, że byłem silny, ale dlatego, że nie znałem innej drogi. W mojej głowie rządziła jedna zasada: jeśli nie pokażesz siły, zostaniesz zniszczony. To było moje prawo ulicy, prawo, którego nauczyło mnie życie. Rozumowałem tak, jak mnie ukierunkowało — nie tak, jak teraz, gdy jestem dorosły i wiem, że są inne drogi. Wtedy nie miałem pojęcia, że istnieją inne sposoby, że można inaczej.
Pierwsza miłość? To było pojęcie, które nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Nie wiedziałem, jak mówi się o uczuciach. Nie wiedziałem, jak patrzy się komuś w oczy bez lęku, że zaraz cię zdradzi, skrzywdzi, zostawi. Ciepło drugiej osoby wydawało mi się czymś obcym, czymś, co prędzej czy później musi okazać się kłamstwem. Nigdy nie nauczyłem się ufać, bo zaufanie oznaczało słabość. A słabość — porażkę.
Dorastanie w takim świecie uczyniło mnie zamkniętym, podejrzliwym, zawsze gotowym do obrony. Nigdy nie pozwalałem sobie na sentymenty, na otwarcie się przed kimkolwiek. To było jak noszenie zbroi — ciężkiej, niewygodnej, ale jednocześnie dającej złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie umiałem inaczej. Nawet gdy ktoś próbował wyciągnąć do mnie rękę, ja się cofałem. Bo jeśli świat nauczył mnie czegoś, to tego, że każda wyciągnięta dłoń w końcu się zaciska — w pięść, która uderza.
Może znasz to uczucie? Może też kiedyś czułaś/czułeś, że nie potrafisz zaufać, że nie wiesz, jak budować relacje, bo całe życie uczono cię, że ludzie to zagrożenie? Może boisz się otworzyć, bo każda próba kończyła się bólem? Może myślisz, że to z tobą jest coś nie tak, że to ty nie umiesz kochać, przyjaźnić się, być blisko? Ale to nie twoja wina. To przeszłość, która cię ukształtowała, ale która nie musi definiować twojego jutra.
Bo to, co było, nie musi odbierać ci prawa do szczęścia, do miłości, do życia, które sama/sam wybierzesz. Ale żeby się z tego wyrwać, trzeba najpierw spojrzeć przeszłości w oczy, nazwać ją, zrozumieć, a potem — choć to najtrudniejsze — uwolnić się od niej. Nie ma prostych dróg. Nie ma magicznych słów, które zabiorą ból. Ale jest wybór. I nawet jeśli na początku wydaje się on nierealny, to z każdym krokiem staje się coraz bardziej rzeczywisty.
To nie jest łatwe. Ale możliwe.
Przyszedł dzień, kiedy w końcu musiałem podjąć decyzję — zostać w tym, co mnie niszczy, czy spróbować znaleźć nową drogę? Wyszedłem z niczym. Kilka ran na ciele, źle zrośnięte kości w przy nadgarstkach i u nóg, które są widoczne i przypominają czasem o bólu z dzieciństwa przy zmianie pogody, reklamówkę rzeczy i brązowy koc i całą masę lęków, które szarpały mnie od środka. Nie miałem dokąd pójść, nie miałem nikogo, kto by mi pomógł. Ale miałem wolność. I choć początkowo wydawała się ona bardziej przerażająca niż to, co zostawiłem za sobą, to właśnie ona dała mi siłę.
Przez długi czas nie wiedziałem, czym jest normalne życie. Bałem się ludzi, bo nauczyłem się, że wszyscy ranią. Nie ufałem nikomu do końca. Każde dobre słowo wydawało się podejrzane. Każdy uśmiech krył w sobie coś, czego jeszcze nie rozumiałem. Ale w końcu nauczyłem się oddychać. Krok po kroku. Dzięki bliskim osobą, które mimo różnych charakterów, ukierunkowały mnie z każdą chwilą bycia z nimi.
W mojej książce opisuję drogę, którą przeszedłem — od dna do dwudziestu paru lat, lecz to nie koniec historii i trudnej drogi, otym może w kolejnej książce napiszę. To nie jest fikcja, to życie. Moje życie. Niestety prawdziwe życie. Może znajdziesz w nim cząstkę siebie, może pomoże ci spojrzeć na swoje rany inaczej. A może po prostu pozwoli ci uwierzyć, że nawet z największego mroku można się wydostać. Że świat, choć bywa okrutny, nie jest zamkniętą klatką — a my mamy w sobie siłę, by znaleźć klucz.
Przeczytaj. Bo ta historia może być też twoją historią.ROZDZIAŁ II — Mieszkanie
Mieszkaliśmy w Bogatyni. W mieście, które dla innych było zwykłym punktem na mapie, a dla mnie było wszystkim — moją codziennością, moim światem, moją pułapką. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu, w którym każdy kąt był przesiąknięty biedą i smutkiem. Korytarz prowadzący do środka był obdartą, wąską przestrzenią, gdzie farba dawno już zeszła, odsłaniając surowe ściany, naznaczone smugami sadzy i brudu. Każdy krok po drewnianej, nierównej podłodze wydawał głuchy, przytłumiony dźwięk, jakby dom sam w sobie cicho jęczał pod ciężarem lat i ludzkich tragedii.
Mieszkanie — Drzwi wejściowe, drewniane, skrzypiące z łuszczącą się farbą o różnych kolorach znających w każdej warstwie inną historię. Na wprost był pokój. Wąskie wejście prowadziło do ciasnej przestrzeni, którą podzielono meblami — niby na dwa oddzielne pomieszczenia, ale w rzeczywistości to była tylko iluzja. Na kanapie, leżał ojciec, alkoholik. Jego twarz była czerwona, spuchnięta, a w powietrzu unosił się odór taniego wina i przesiąkniętego potem ciała. Chrapał głośno, z głową opartą o podłokietnik, jakby nic go nie obchodziło.
Po drugiej stronie, w tej niby oddzielonej części, siedziała mama. Zmęczona, przygarbiona, trzymała na kolanach moją młodszą siostrę. Jej twarz była blada, oczy zaczerwienione — nie wiem, czy od łez, czy od niewyspania. Miała smutny, pusty wzrok, jakby już dawno poddała się losowi, jakby przestała walczyć. Trzymała siostrę mocno, jakby chciała ją ochronić przed całym światem, przed tym miejscem, przed życiem, które nie dawało nam nic dobrego.
Czasami głaskała ją po włosach, nucąc pod nosem ciche kołysanki, które były jedynym dźwiękiem ciepła w tym domu. Wszystko tutaj było stare, zużyte, zmęczone jakby latami ciężkiego życia, które rozgrywało się w tych czterech ścianach.
Szafa, która służyła za przegrodę, trzymała się tylko siłą woli. Jej drzwi były wypaczone od wilgoci, jedno z nich nie domykało się wcale, drugie zwisało na jednym zawiasie, trzeszcząc przy każdym ruchu powietrza. Wnętrze pachniało stęchlizną, a w jej ciemnych zakamarkach grasowały mole, podziurawiając resztki ubrań, które tam wisiały.
Pod ścianą, przy której stała szafa, leżał rozkładany tapczan — jeśli można go tak nazwać. Sprężyny dawno już przebiły wytartą, poplamioną tapicerkę, a cienki materac uginał się pod ciężarem ciała, jakby pochłaniał każdy kolejny dzień nędzy i zmęczenia. W zimie spało się pod stertą przypadkowych koców i kurtek, bo kołdra, cienka i postrzępiona, nie dawała żadnego ciepła.
Obok tapczanu, na nierównej podłodze, stała prowizoryczna szafka — właściwie bardziej skrzynia, na której kiedyś był obrus, teraz już dawno poszarzały i powyciągany. W kącie walały się stare gazety, których nikt nie wyrzucał, bo służyły do wszystkiego — podkładania pod buty w zimie, rozpalania pieca, a czasem nawet jako prowizoryczna tapeta na ściany, by zasłonić odpadający tynk.
Podłoga w całym mieszkaniu była zimna i nierówna. W niektórych miejscach deski były tak spróchniałe, że przy każdym kroku trzeszczały złowieszczo, a w kilku miejscach wystawały z nich gwoździe, na które już nie raz ktoś nadepnął. W rogach mieszkania panowała wilgoć — ciemne plamy rozrastały się po ścianach jak rak, z każdym miesiącem zabierając kolejne centymetry czystego tynku.
Sufit nosił ślady zacieków, które zmieniały kolor wraz z porami roku — od brunatnych smug po czarne, pleśniejące plamy. Żarówka zwisała samotnie na gołym kablu, bo klosz kiedyś pękł i nikt nie miał ani czasu, ani pieniędzy, żeby go wymienić. Gdy w nocy światło mrugało, wydawało się, że nawet elektryczność nie chcę tu dłużej przebywać.
W tym wszystkim unosił się zapach wilgoci, starego drewna i niedogaszonych niedopałków. Był to zapach biedy, której nie dało się zamaskować żadnym otwieraniem okien, bo wiatr, zamiast świeżości, przynosił tylko chłód i kolejne warstwy kurzu. W tym miejscu czas się zatrzymał, a życie toczyło się w cieniu niedostatku, wśród przedmiotów, które ledwo trzymały się całości, podobnie jak my, którzy tu mieszkaliśmy.
Po prawej stronie, tuż przy wejściu, stała obskurna żelazna kuchenka. Była stara, pokryta resztkami tłuszczu i sadzy, z popalonymi garnkami, które mama próbowała czyścić, choć nie miało to większego sensu. Obok niej pysznił się piec kaflowy — jedyne źródło ciepła w tym ponurym miejscu, ale i on był świadkiem naszej nędzy. Często dymił, sprawiając, że w mieszkaniu unosił się gryzący zapach palonego drewna i wilgotnego węgla.
Wszystko wokół było przesiąknięte tym zapachem — nasze ubrania, pościel, włosy. W zimie, kiedy mróz zaciskał palce na wszystkim, co żywe, mama starała się rozpalać piec częściej, ale węgla nigdy nie było dość. Czasami przynosiła chrust, który zbierała gdzieś przy torach, żeby chociaż na chwilę ogrzać to zimne miejsce.
Na lewo od wejścia znajdowało się okno, a raczej jego namiastka. Zamiast szyb w drewnianej, spróchniałej ramie tkwiły niedbale powciskane kartony, które miały chronić przed zimnem, ale niewiele to dawało. Każdy podmuch wiatru wprawia je w ruch, tworząc cichy, złowieszczy szelest, który w nocy przypominał mi szept duchów. Kiedy padał deszcz, woda sączyła się przez szpary, zostawiając na parapecie mokre plamy. Czasami, kiedy burza huczała nad miastem, błyskawice oświetlały przez chwilę wnętrze naszego domu, ukazując jego prawdziwą nędzę — obdrapane ściany, popękane kafle, cienkie koce, którymi mama próbowała nas przykrywać.
Na środku pokoju stał mały, prostokątny stół, obdrapany i chyboczący się na nierównej podłodze. Obok niego jakieś krzesło, na którym rzadko kto siadał, bo groziło zawaleniem. W kącie, przy ścianie, stała stara kanapa — z wytartą tapicerką, pełna wgnieceń i plam, których nie dało się już usunąć. Nad nią sufit, na którym łuszczyła się farba, tworząc nieestetyczne, odpadające płaty, jakby dom zrzucał z siebie resztki godności.
Mieszkanie było w starym, przedwojennym domu, zbudowanym jeszcze przez Niemców. Ściany z belek pamiętały inne czasy, inne rodziny, innych ludzi. Teraz stał tu nasz dom — zimny, wilgotny, pełen rupieci i samotności. Tuż obok płynęła wąska rzeczka, cicho szemrząc, jakby szeptała do nas opowieści o lepszym świecie, którego nie znaliśmy.
Czasami, gdy zapadał zmrok, mieszkanie pogrążyło się w jeszcze większej ponurości. Jedynym źródłem światła była mała, osmolona lampa naftowa, którą mama zapalała, gdy nie było prądu — a to zdarzało się często. Jej mdłe, żółtawe światło rzucało cienie na ściany, sprawiając, że mieszkanie wydawało się jeszcze mniejsze, bardziej klaustrofobiczne. Cienie kładły się na twarzy ojca, na jego nieruchomym, sennym obliczu, na dłoniach mamy, które trzęsły się lekko, gdy obejmowała moją siostrę.
Nocą zimno wpełzło w każdy kąt, wciskało się przez szpary w ścianach i przez te nieszczelne kartony w oknie. Nawet pod kocem czułem, jak chłód przeszywa mnie na wskroś. Mama kładła się na tej samej kanapie co my, przykrywając nas czymkolwiek, co miało choć odrobinę ciepła — starym płaszczem, grubą zasłoną, którą kiedyś ktoś wyrzucił, a ona zabrała, bo „może się przyda”. Czasem, w tej ciszy nocy, słychać było szelest szczurzych łapek gdzieś pod podłogą albo w kącie pomieszczenia. Wtedy wstrzymywałem oddech i przyciągałem kolana do klatki piersiowej, jakbym mógł się w sobie ukryć.
To miejsce nie było domem. Było tylko przestrzenią, w której istnieliśmy — jak cienie, które snuły się po ścianach w bladym świetle lampy naftowej. Każdy dźwięk, każde skrzypnięcie desek podłogowych mogło oznaczać coś złego, więc nauczyłem się oddychać ciszej, poruszać wolniej, chować swoje myśli głęboko w sobie, żeby nikt ich nie usłyszał.
Ściany z belek, które pamiętały inne czasy, wydawały się w milczeniu patrzeć na nas z góry, jakby były świadkami niezliczonych podobnych historii. Ile dzieci już tu marzło? Ile matek patrzyło w to samo okno, szukając drogi ucieczki, której nigdy nie znalazły?
Inne wspomnienie..
Podłoga jest zimna. Gołe deski skrzypią cicho pod twoimi stopami. Pachnie wilgocią, starym drewnem i czymś jeszcze — może resztkami wczorajszego jedzenia, może dymem papierosowym, który wsiąkł w ściany. Jeszcze nie wiesz, co przyniesie ten dzień, ale wiesz jedno — nie skończy się dobrze, nigdy się nie kończy.
Jeśli masz szczęście, w kącie znajdziesz kawałek chleba. Może matka zostawiła coś dla ciebie i dla brata. Może znów nie jadła, żebyście mieli cokolwiek. Jeśli nie, trudno. To nie pierwszy raz. Głód nie jest już twoim wrogiem, jest jak stare ubranie, do którego się przyzwyczaiłeś. Wiesz, jak go ignorować.
Siostra w łóżeczku — a właściwie w zapadniętym, wysłużonym fotelu, który w naszym domu pełnił funkcję wszystkiego, na co akurat brakowało pieniędzy — gaworzy cicho, jakby nieświadoma całego chaosu wokół. Jest jeszcze malutka, ledwie kilka miesięcy, ale już nauczyła się dopasowywać do świata, w którym przyszło jej żyć. W ciemnym kącie pokoju, gdzie tkanina fotela dawno straciła swój pierwotny kolor, a sprężyny dawno się poddały, ona leży owinięta czymś, co kiedyś mogło być kocem, ale teraz bardziej przypomina bezkształtną szmatę.
Za ścianą cisza. Ojca nie słychać. Może jeszcze śpi. Może w ogóle nie wrócił. A może wrócił, ale nie zdążył jeszcze się obudzić i przypomnieć sobie, że świat go denerwuje. To daje ci chwilę przewagi.
Patrzysz na drzwi. Na zewnątrz jest inne życie, inne powietrze. Chciałbyś tam być, chociaż na chwilę, chociaż na moment poczuć, że masz wybór. Ale wiesz, że jeszcze nie możesz. Jeszcze nie dziś.
Schylasz się do brata, lekko potrząsasz jego ramieniem. Otwiera oczy, zamglone od snu, i patrzy na ciebie bez słowa. Wiesz, że rozumie. Wiesz, że on też już wie, że nie ma czasu na pytania.
Mieszkanie, w którym się budziliśmy i zasypialiśmy, było jak zamknięta przestrzeń, w której powietrze stawało się cięższe z każdym dniem. Ale na zewnątrz, choćby przez tę krótką chwilę, byliśmy wolni. Mogliśmy oddychać.
I to było wszystko, co mieliśmy. Nasz świat.ROZDZIAŁ III — Codzienność
Świat budzi się powoli, ale dla mnie dzień zaczyna się od razu, bez miękkiego przejścia, bez chwili na zebranie myśli. Wstajesz ostrożnie, żeby nie obudzić brata. Chwilę patrzysz na niego, na jego drobną twarz, na chude ramiona wystające spod za krótkiego koca. Kiedy śpi, wygląda inaczej — spokojniej, niewinnie. Jakby zapominał, gdzie jest, jakby nie wiedział, że za chwilę będzie musiał znowu się bać.
Były wieczory, kiedy ojciec wracał późno, chwiejnym krokiem wchodząc do mieszkania. Słychać było już wcześniej jego bełkot na klatce schodowej, przekleństwa rzucane pod nosem. Drzwi otwierały się gwałtownie, uderzając w ścianę, a w powietrzu momentalnie rozchodził się zapach taniego alkoholu i przemoczonej kurtki. Wtedy wszyscy zamierali. Mama ściszyła głos do szeptu, próbując ukołysać moją siostrę do snu, choć dobrze wiedziała, że i tak się obudzi. Ja i mój brat staraliśmy się być niewidzialni, wciskając się w najciemniejszy kąt. Ale on zawsze nas znajdował.
— Co tak siedzicie, darmozjady? — warczał, zataczając się, szukając zaczepki.
Mama nie odpowiadała. Czasem udawała, że śpi, mając nadzieję, że to wystarczy, że nie zacznie się kolejna awantura. Ale rzadko kiedy to działało.
Pamiętam jedną noc, gdy było wyjątkowo zimno. Ojciec wrócił pijany bardziej niż zwykle, potknął się o własne nogi i wpadł na piec kaflowy. Rozległ się głuchy łomot, brzęk rozbitego talerza, który stał na piecu, i mamrotanie, że „wszyscy tutaj są przeciwko niemu”. Potem podniósł się, ciężko dysząc, i spojrzał na mamę — w tym spojrzeniu nie było nic ludzkiego, tylko gniew i zmęczenie.
Nie pamiętam dokładnie, co powiedział, ale pamiętam trzask. Pamiętam krzyk mamy i to, jak mocniej przycisnęła do siebie moją siostrę, jakby próbowała ją osłonić przed całym światem. Pamiętam też, że wtedy coś we mnie pękło. Zacisnąłem pięści, ale nie mogłem nic zrobić. Byłem za mały, za słaby. Więc tylko siedziałem, czując, jak w gardle rośnie mi gorzki smak bezsilności.
Tego wieczoru zasnąłem późno. Długo leżałem na zimnym materacu, wsłuchując się w odgłosy domu — w szloch mamy, w ciężki oddech ojca, w skrzypienie wiatru za oknem. Przysiągłem sobie wtedy, że kiedyś stąd ucieknę. Że nigdy nie pozwolę, by moje życie wyglądało tak samo.
Pamiętam jak wiele razy patrzyłem na siostrę, a w środku ściska mnie coś dziwnego — nie do końca jeszcze rozumiem, co to za uczucie. Litość? Strach? Złość? Może wszystko naraz. Bo przecież wiem, jak to się skończy. Wiem, że mama zaraz wróci od ojca, ocierając zapuchnięte oczy rękawem swetra, i będzie nas uspokajać, jakbyśmy to my byli problemem, a nie on. Wiem, że wieczorem, kiedy zrobi się ciemno, znowu będą krzyki, trzaskanie drzwiami, płacz. Może rozbije się jakaś szklanka albo talerz.
Siostra tego nie rozumie. Jeszcze nie. Leży sobie w tym swoim fotelu jak w gnieździe utkanym z biedy, nieświadoma, że życie, które dopiero co zaczęła, już jest naznaczone brudem, głodem i strachem.
Chciałbym ją stamtąd zabrać. Chciałbym jej powiedzieć, żeby nie otwierała oczu, żeby nie uczyła się tego świata, bo nie ma w nim niczego dobrego. Ale jestem tylko dzieckiem — tak samo zagubionym i bezbronnym jak ona. Jedyne, co mogę zrobić, to patrzeć i zapamiętywać.
Musisz przetrwać. Wszyscy musimy.
Czasem, kiedy deszcz przestawał padać, ziemia wokół domu zamieniała się w lepki dywan błota. To była nasza kraina — świat, w którym nie obowiązywały zasady dorosłych, gdzie mogliśmy być kimkolwiek chcieliśmy. Patyk w mojej dłoni raz był mieczem, którym odpierałem ataki niewidzialnych smoków, innym razem wiosłem, gdy płynąłem po rzekach wyobraźni. Kiedy woda w kałużach uspokajała się po ulewie, odbijały się w niej nasze twarze — brudne, uśmiechnięte, pełne życia, które było nam odbierane w czterech ścianach domu.
Kamienie były naszymi pociskami, naszymi wiadomościami wysyłanymi w głąb brudnej, cuchnącej rzeczki. Czasem wyobrażaliśmy sobie, że to nie kamienie, a wszystkie nasze lęki, które toną i znikają pod powierzchnią. Innego dnia mówiliśmy, że kto rzuci dalej, ten wygra — choć nikt nie określił, co tak naprawdę było nagrodą. Może to, że choć przez chwilę czuliśmy, że mamy nad czymś kontrolę?
W tle szumiała ulica. Czasem nadjeżdżał autobus, zatrzymywał się na przystanku, a potem znikał, zabierając ludzi w miejsca, do których my nigdy nie mieliśmy dostępu. Kiedyś zapytałem brata, dokąd jadą ci wszyscy ludzie. Wzruszył ramionami, ale w jego oczach było coś więcej — może ciekawość, a może smutek, że dla nas ten autobus nigdy nie był możliwością ucieczki.
Z oddali dobiegały krzyki. Głosy sąsiadów, którzy kłócili się o rzeczy dla nas niezrozumiałe, albo wrzaski pijanych mężczyzn, których żony rano będą udawały, że nic się nie stało. Te dźwięki były jak echo naszego własnego domu, jak przypomnienie, że świat nie był miejscem sprawiedliwym, a my nie byliśmy jedynymi, którzy żyli w cieniu cudzej agresji.
Ale tam, na podwórku, mieliśmy siebie.
Ziemia pachniała wilgocią, a w powietrzu unosił się zapach benzyny i dymu. Powietrze było zimne, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Liczyła się chwila — ta jedyna godzina przed zmrokiem, kiedy mogliśmy zapomnieć, że za chwilę znów wrócimy do domu. Do klatki, w której ściany były zbudowane nie z cegieł, ale z lęku, chłodu i wiecznego napięcia.
Ale nawet w takim świecie, w którym człowiek uczy się unikać ciosów i skrywać ból za maską obojętności, pojawiają się momenty, które wwiercają się w pamięć jak drzazga. Niepozorne, przypadkowe chwile, które zostają na całe życie.
Jednym z nich był tamten zimowy wieczór. Miałem może sześć, siedem lat. Było zimno, ale nie tak, jak w najgorsze noce, gdy człowiek czuje, jak mróz wciska się pod skórę. Tego dnia wiał tylko lekki wiatr, który unosił w powietrzu zapach spalonego drewna i wilgoci. Wracałem do domu — chociaż „dom” to było zbyt duże słowo. Miejsce, do którego musiałem wracać. Miałem na sobie za cienką kurtkę, podartą rękawiczkę na jednej dłoni i drugą zmarzniętą tak, że już nawet nie czułem palców.
Wiedziałem, co mnie czeka po przekroczeniu progu. Wiedziałem, że jeśli ojciec jest pijany, lepiej wejść cicho, nie patrzeć mu w oczy, wtopić się w ścianę i liczyć, że tym razem to nie ja będę celem. Jeśli jest trzeźwy — może po prostu mnie zignoruje. Ale tego wieczoru nie zdążyłem nawet wejść do środka.
Sąsiadka, starsza kobieta o twarzy pooranej zmarszczkami, siedziała na schodach przed swoją klitką. Paliła papierosa i patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek.
— Znowu się włóczysz, gówniarzu? — zapytała chrapliwym głosem.
Nie odpowiedziałem. Nauczyłem się, że lepiej nie odpowiadać. Ludzie i tak nie chcą słuchać odpowiedzi.
— Masz tu — powiedziała nagle, rzucając mi kawałek czerstwego chleba. — I idź już, zanim matka zacznie cię szukać.
Patrzyłem na ten chleb jak na coś nierealnego. Jakby nie powinien być mój. Jakbym go nie zasłużył. Nie dziękowałem. W tamtym świecie nie dziękowało się za okruchy.
Zjadłem go łapczywie jeszcze zanim dotarłem do drzwi.
Takie momenty zostają w człowieku. Nie dlatego, że są czymś wielkim. Ale dlatego, że są jednym z tych nielicznych dowodów, że gdzieś tam, wśród chłodu i głodu, zdarzało się czasem coś, co choć na chwilę przypominało ciepło.
Cierpienie miało wiele twarzy. Czasem przychodziło nagle, w postaci uderzenia pięści, ostrego bólu przeszywającego ciało, szarpnięcia za rękę tak mocnego, że zostawały siniaki. Czasem było ciche i długie, sączyło się dniami i nocami, ukryte w głodzie, zimnie, samotności.
Każdy dzień był kolejną próbą przetrwania. Gdy ojciec wracał do domu, wiedziałem, że nadejdzie ból. Czułem go jeszcze zanim padł pierwszy cios — w napiętych mięśniach, w ścisku w żołądku, w dłoniach, które drżały, choć próbowałem je ukryć. Nie miałem gdzie uciec, nie miałem się gdzie schować. Strach wypełniał każdy kąt domu, wciskał się w ściany, w podłogę, w powietrze, którym oddychałem.
Były dni, kiedy nie mieliśmy co jeść. Żołądek bolał z głodu, a ja kuliłem się w kącie, obejmując go rękami, jakby to miało coś pomóc. Patrzyłem na brata, który wyglądał coraz słabiej, ale nie mogłem mu pomóc. Czułem się winny, choć nie wiedziałem, dlaczego.
Najgorsze były noce. Długie, mroczne godziny, w których nie można było się obronić. Słyszałem każdy krok ojca, każde skrzypnięcie desek pod jego stopami. Serce waliło mi w piersi, a oddech zamarł, gdy tylko zbliżał się do drzwi. Każda noc była jak gra o przetrwanie. Zamknąć oczy i udawać, że mnie nie ma? Modlić się, żeby dzisiaj to nie ja? Mamusia tak robiła, ale modlitwy nie działały.
Cierpienie stawało się moim cieniem. Nauczyłem się nie płakać, bo płacz tylko bardziej go rozjuszał. Nauczyłem się nie patrzeć mu w oczy, bo w jego spojrzeniu była tylko złość. Nauczyłem się, że świat nie jest miejscem dla dzieci takich jak ja. A ból, to po prostu tylko ból.
Czasami, kiedy leżałem skulony na podłodze, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie inne życie. Życie, w którym mama się uśmiecha, w którym na stole stoi jedzenie, w którym nie trzeba się bać. Trzymałem się tych myśli kurczowo, bo były jedyną rzeczą, jaką miałem. Ale rzeczywistość zawsze wracała. Wracała w postaci krzyku ojca, w zapachu alkoholu, w zimnie przenikającym przez cienkie ubranie.
Brat był moją jedyną ostoją. Trzymaliśmy się razem, choć niewiele mogliśmy sobie dać — może tylko ciepło własnych ciał, kiedy nocą kuliśmy się pod jedną dziurawą kołdrą. On też nauczył się milczeć. Czasem patrzył na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa nie miały sensu w świecie, w którym nikt ich nie słuchał.
Nie wiedziałem, co przyniesie przyszłość. Nie wiedziałem, czy kiedyś przestanie boleć. Ale wiedziałem jedno — muszę przetrwać. Dla siebie, dla brata i sióstr. Bo jeśli upadnę, jeśli się poddam, to znaczy, że wygrał. A ja nie chciałem mu dać tej satysfakcji.
Były wieczory, kiedy ojciec wracał późno, chwiejnym krokiem wchodząc do mieszkania. Słychać było już wcześniej jego bełkot na klatce schodowej, przekleństwa rzucane pod nosem. Drzwi otwierały się gwałtownie, uderzając w ścianę, a w powietrzu momentalnie rozchodził się zapach taniego alkoholu i przemoczonej kurtki. Wtedy wszyscy zamierali.
Mama ściszała głos do szeptu, próbując ukołysać moją siostrę do snu, choć dobrze wiedziała, że i tak się obudzi. Ja i mój brat staraliśmy się być niewidzialni, wciskając się w najciemniejszy kąt. Ale on zawsze nas znajdował.
Ojciec, kiedy wracał pijany, był jak burza — chaotyczny, nieprzewidywalny, niszczył wszystko, co stanęło mu na drodze. Wyrzucał rzeczy z półek, kopał w meble, krzyczał coś niezrozumiale, a potem nagle zamilkł i zapadał w sen, tam gdzie akurat się przewrócił. Czasem na podłodze, czasem na stole, czasem po prostu na progu mieszkania. Mieliśmy wtedy kilka godzin spokoju, dopóki znów nie wstał, rozglądając się mętnym wzrokiem, szukając zaczepki.
Mama próbowała chronić nas przed nim, ale była zbyt słaba, zbyt zmęczona, zbyt przytłoczona życiem, które na nią spadło. Widziałem to w jej oczach — w tej pustce, która kiedyś musiała być marzeniami, a teraz była tylko rezygnacją. Trzymała moją siostrę tak mocno, jakby mogła w ten sposób stworzyć wokół niej mur, który nie pozwoli na to, by ten świat ją skrzywdził. Ale my już wiedzieliśmy, że w tym miejscu mury nie istniały.
Gdy ojciec nie wracał na noc, był to nasz najlepszy czas. Mama wtedy cicho śpiewała pod nosem jakieś stare, zapomniane melodie. Pieściła włosy mojej siostry, przytulała mnie i mojego brata. Tylko wtedy czułem się jak dziecko, a nie jak ktoś, kto codziennie musi walczyć o przetrwanie.
Ale te noce były rzadkie. Większość z nich była zimna i pełna strachu. I zawsze, kiedy zamykałem oczy, słyszałem ten cichy szmer rzeczki za domem. Tak jakby chciała nam powiedzieć, że gdzieś tam jest inne życie. Że gdzieś tam istnieje świat, gdzie dzieci nie boją się wracać do domu.
Ojciec zawsze nas znajdował. Nawet jeśli byliśmy cicho jak myszy, nawet jeśli wciskaliśmy się w cień i wstrzymywaliśmy oddech. Miał ten instynkt, tę dziwną, pijacką zdolność wyczuwania słabości. Wystarczyło jedno jego spojrzenie — zamglone, przekrwione oczy szukające ofiary — byśmy wiedzieli, że tej nocy nikt nie zaśnie spokojnie.
Głos miał zachrypnięty, wściekły bez powodu. Pusta butelka w kieszeni uderzała o framugę, a jego ręka, ta ciężka, spracowana dłoń, której kiedyś pewnie używał do lepszych rzeczy, teraz zwisała bezwładnie, gotowa do uderzenia. Mama nigdy nie podnosiła wzroku. Ściskała siostrę mocniej, jakby chciała się za nią schować. Czasami cicho błagała:
— Nie teraz… dzieci śpią…
Ale ojciec nie słuchał. Nigdy nie słuchał.
Czasami to na niej skupiała się jego wściekłość. Czasami na nas.
Pamiętam noc, gdy rzucił w mamę pustą butelką po wódce. Szkło rozbiło się na ścianie tuż obok jej głowy. Ale nie krzyczała. Już dawno przestała krzyczeć. Nawet nie otarła łez, która spływała jej po policzku. Po prostu wstała, podniosła siostrę i poszła do kąta, jakby była cieniem, nie człowiekiem.
— Tylko patrzcie! — ryczał ojciec, zwracając się do mnie i do brata. — Matka wasza to …, co?! Nawet odpowiedzieć nie umie!
Nie odpowiadaliśmy. Nigdy nie odpowiadaliśmy.
Tamtej nocy długo siedziałem przy oknie, patrząc na ciemną rzekę. Szeptała coś swoim cichym nurtem, łagodnym i obojętnym. Myślałem, że gdybyśmy weszli do tej wody, po prostu zniknęli, może byłoby lepiej. Może byłoby inaczej.
Ale rano wszystko zaczynało się od nowa.
To była noc jak wiele innych, a jednak każda taka noc zostawiała we mnie nową rysę. Ojciec nie wracał do domu — on wdzierał się w niego jak burza, niosąc ze sobą zapach taniego alkoholu i potu. Jego kroki były ciężkie, nierówne, a kiedy przekroczył próg, przez moment zapadała złowroga cisza. To była ta chwila, w której wszyscy wstrzymywaliśmy oddech, czekając na pierwszy ruch.
Mama, jak zawsze, próbowała stworzyć namiastkę normalności, choć wiedziała, że to iluzja, która zaraz się rozpadnie. Jej dłonie lekko drżały, gdy trzymała ten kubek mleka, ale jej twarz pozostawała spokojna. Dzieci nie powinny widzieć strachu w oczach matki.
Zanim jednak zdążyła postawić krok w naszym kierunku, ojciec na nią wpadł, jakby była tylko powietrzem. Przewróciła się na bok, kubek z mlekiem wypadł jej z rąk, a biała plama rozlała się na podłodze, wsiąkając w stare deski.
Ojciec nie przejął się tym, że mama upadła. Dla niego była jak przeszkoda, którą można bezmyślnie przesunąć. W jego oczach nie było cienia skruchy, nie było nawet gniewu — raczej mechaniczne okrucieństwo, rutyna powtarzana tak wiele razy, że przestała mieć znaczenie.
Chwycił mamę za szyję i docisnął do podłogi. Widziałem, jak jej dłonie odruchowo chwytają jego ręce, ale nie walczyła. Jej oczy błagały, ale usta milczały.
Nie mogłem tego znieść. Rzuciłem się na niego, nie myśląc o konsekwencjach. Moje małe dłonie zaciskały się na jego nodze, moje krzyki były niczym cichy szmer wobec jego gniewu. Ale to nie miało znaczenia. Nie mogłem stać bezczynnie.
Cios był szybki. Mocny. Upadłem na podłogę, uderzając głową o ścianę. Świat na chwilę zawirował. Ale to nie ból mnie sparaliżował, tylko to, co widziałem — mamę, która nadal leżała na ziemi, i ojca, który szarpał ją jak zepsutą lalkę.
Siostra zaczęła płakać w wózku, jej płacz przecinał noc, ale ojciec nawet na to nie zareagował. Brat zniknął — wiedział, że lepiej nie wychylać się w takich momentach. Może siedział skulony za szafą, może pod łóżkiem, może w myślach próbował być gdzie indziej.
A za ścianą? Tam, gdzie mieszkali sąsiedzi? Tam było cicho. Tak jak zawsze. Wiedzieli. Słyszeli. Ale rano, gdy wychodziliśmy na podwórko, patrzyli przez nas, jakbyśmy byli duchami. Mijali nas. Ich spojrzenia były puste, pełne tej obojętności, którą można wypracować tylko latami udawania, że nic się nie dzieje.
Ich obojętność była jak drugi cios, równie bolesny co pięść ojca.
Inny dzień. Nowy dzień. Dzień jak co dzień. Szary, ponury, taki codzienny.
Świt ledwo przeciskał się przez brudne szyby, rozmazując blade światło na ścianach. Pokój był zimny, choć piec jeszcze trzymał resztki ciepła z wczorajszego wieczora. Koce cuchnęły wilgocią, a powietrze miało ten specyficzny zapach starego domu, w którym wilgoć i smród papierosów wżarły się w każdy zakamarek.
Cisza poranka nie była przyjemna. To była ta cisza napięcia, cisza, która poprzedzała dzień pełen niepewności. Nigdy nie wiadomo było, czy ojciec już wstał, czy jeszcze śpi w pijanym zwidzie, czy może wcale nie wrócił na noc. Lepiej, gdy nie wrócił. Wtedy był spokój, choć chwilowy.
Brat leżał obok, skulony jak zwierzę, z kocem naciągniętym na głowę. Zawsze tak spał — jakby chciał się schować przed całym światem. Wiedziałem, że nie śpi. Udawał, tak jak ja.
Z kuchni dochodziło ciche krzątanie mamy. Czasem chciała nas oszczędzić, zabrać ojcu butelkę, uspokoić sytuację, zanim się zacznie. Ale to nigdy nie działało. To tylko odwlekało nieuniknione.
Wstałem niechętnie. Stopy zetknęły się z zimną podłogą, a ja wstrzymałem oddech, jakbym bał się, że zrobię za dużo hałasu. Tak zaczynał się każdy dzień — od niepewności, czy będzie gorzej niż wczoraj.ROZDZIAŁ IV — Niechciane dzieci
Nowy, jeden z kolejnych dni.
Ale ten dzień zmienił wszystko.
Tego popołudniowego dnia ojciec wziął nas za ręce silnie i wyszliśmy z mieszkania. Nie wiem dlaczego, może wiem ale umysł nie chce wiedzieć.
Ojciec szedł szybko, niemal nas ciągnąć. Jego dłonie były szorstkie, silne, a uścisk zbyt mocny. Czułem ból w nadgarstkach, ale nie śmiałem się odezwać. Mój brat też milczał, choć widziałem po jego twarzy, że jest równie przestraszony.
Nie znałem tej drogi. Widzieliśmy już wiele miejsc, wędrując z ojcem po pijackich eskapadach, ale to było inne. Ciemniejsze. Jakby całkowicie wyrwane z naszego świata. Puste pole, porośnięte trawą i krzakami, za nami las, przed nami nic znajomego.
Nagle ojciec się zatrzymał. Puścił nasze ręce, przez co prawie się zachwialiśmy.
— Tu zostańcie — rzucił szorstko.
Nie spojrzał na nas. Po prostu się odwrócił i zaczął odchodzić. Widziałem jego plecy niknące w szarości nadchodzącego wieczoru. Nie powiedział, kiedy wróci. Nie powiedział, czy wróci.
Zostaliśmy sami.
Czas mijał powoli, jakby każda minuta była godziną. Najpierw tylko się rozglądaliśmy, próbując zrozumieć, gdzie jesteśmy. Ale im ciemniej się robiło, tym mocniej ściskał mnie lęk. Powietrze było wilgotne, czułem, jak chłód przenika przez cienką, znoszoną kurtkę. Stopy bolały, jakby ktoś wbijał w nie drobne igły.
Brat ścisnął mnie za rękę. Był starszy o rok, mieliśmy może 5—6 lat, ale teraz wydawał się mniejszy niż zwykle.
— Może wróci — szepnął.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Z każdą chwilą robiło się coraz gorzej. Mgła snuła się nisko nad ziemią, a mżawka przylepiała się do naszych włosów i ubrań, sprawiając, że robiły się ciężkie i zimne. Powietrze pachniało mokrą ziemią, gnijącymi liśćmi i czymś jeszcze — czymś nieokreślonym, co budziło niepokój.
Nie mogliśmy tu zostać. Nie mogliśmy czekać.
— Idziemy — powiedziałem w końcu, czując, że jeśli jeszcze chwilę posiedzimy w tym miejscu, to coś złego się stanie.
Ruszamy. Stopy oblepione błotem, nogi bolą, ale nie mamy wyboru. W ciemności każdy cień wydaje się groźny. Wiatr hula między drzewami, szepcze coś, czego nie rozumiemy. A my idziemy. Coraz wolniej, coraz ciężej.
Aż w końcu opadamy z sił.
Siadamy w rowie, skuleni, drżący.
Nie wiemy, co teraz. Nie wiemy, czy ktoś nas znajdzie. Nie wiemy, czy przetrwamy noc
Miałem około pięć lat, kiedy znaleziono mnie i mojego brata — leżeliśmy w rowie przy drodze, porzuceni jak śmieci, zmarznięci, wyczerpani, bez sił na cokolwiek. Była noc. Ciemna, zimna noc, a księżyc wisiał na niebie jak martwe, zimne oko, obojętne na naszą nędzę. Powietrze było lodowate, wciskało się pod ubrania, przenikało do kości. Niebo było zasnute chmurami, ale gdzieniegdzie prześwitywały blade gwiazdy, migające jak nikła nadzieja w tym mroku.
Ciała nasze układają się jak do snu, czułem pod moimi stopami twardy asfalt, może to kamień albo piasek, zimny i chropowaty, z drobnymi kamyczkami, które wbijały się boleśnie w skórę. Każdy ruch sprawiał, że ostre krawędzie jeszcze mocniej wrzynały się w moje bose stopy. Pewno weszły przez dziury w butach. Z nieba spadały pojedyncze krople deszczu, które wiatr smagał po mojej twarzy jak drobne igły. Czułem, jak chłód przenikał mnie coraz głębiej, jak wilgoć wsiąkała w ubrania, sprawiając, że stały się cięższe, przyklejone do mojego ciała. Utkwiło mi to w pamięci tak, jakby to było wczoraj.
leże w tym rowie. Czułem, jak zmarznięta trawa przykleja się do moich dłoni. Próbowałem je unieść, ale były zdrętwiałe, jakby już nie należały do mnie. Ubrania coraz to bardziej były przemoczone od wilgoci, a skóra paliła od zimna. Gdzieś w oddali słyszałem szum wiatru, który przeszywał mnie jak lodowate igły.
Obok mnie leżał mój brat. Oddychał płytko, jego wargi były sine. Próbowałem go zawołać, ale moje usta były sztywne, gardło suche, głos uwiązł gdzieś głęboko. Leżałem więc w bezruchu, walcząc ze zmęczeniem, które coraz mocniej ściągało mnie w ciemność.
Myśli kłębiły mi się w głowie, ale nie potrafiłem ich zrozumieć. Czułem, że coś jest nie tak, że to nie jest miejsce, w którym powinniśmy być. Gdzie jest mamusia? Czy nas szuka? Czy zaraz pojawi się ktoś i nas zabierze? Strach ściskał mi gardło, miałem ochotę zawołać, ale głos uwiązł mi w środku. Nie mogłem nawet płakać — łzy zamarzły gdzieś we mnie.
Każda sekunda była jak godzina, a każda minuta jak cała wieczność. Czułem, jak świat wokół mnie powoli zamiera, jak dźwięki stają się przytłumione, jakby śnieg, choć go nie było, chociaż był to okres zimowy, przykrywał wszystko grubą warstwą ciszy. Moje powieki stawały się cięższe. Wiedziałem, że nie powinienem zasypiać, ale zimno wciągało mnie w głąb siebie, otulało niczym kołdra, tyle że lodowata i bezlitosna.
Leżałem, ale nie byłem sam. Obok mnie cicho płakał mój brat. Jego oddech był płytki i urywany, drżał tak mocno, że czułem jego dygot przez mokre, zlodowaciałe ubrania. Chciałem coś zrobić, cokolwiek, ale byłem bezsilny. Moje ciało było zdrętwiałe, jakby nie należało do mnie, jakby przestało mnie słuchać. część ciała przytulała się do niego, próbując chociaż trochę ogrzać go.
Był starszy o rok ode mnie, a ja czułem że przecież powinienem go chronić. Tak zawsze mówiła mama do nas. Chrońcie się nawzajem. Ale jak miałem to zrobić, kiedy sam byłem zbyt słaby, zbyt przemarznięty, zbyt wyczerpany?
— Cicho, cicho… — wyszeptałem, choć moje wargi były tak zmarznięte, że prawie nie czułem, jak poruszają się, formując słowa.
Nie wiem, czy mnie usłyszał. Może jego własny szloch był zbyt głośny, może już odpływał gdzieś w tę samą ciemność, która powoli pochłaniała i mnie. Czułem jego zimną skórę, lodowatą, jakby już stawał się częścią tej nocy, choć sam byłem zmarznięty do kości, to ten kawałek mojego okrywającego go ciała dawała mu odrobinę ciepła. Może to nic nie dawało, ale nie miałem nic więcej, co mógłbym mu więcej ofiarować.
Jego płacz powoli cichł, ale to wcale mnie nie uspokaja. Czułem, że to nie jest dobry znak. Czułem, że jeśli zamilknie zupełnie, może już nigdy się nie obudzić.
— próbowałem powiedzieć Robert nie śpij– wychrypiałem, czując, jak ból rozdziera moje gardło.
Nie odpowiedział.
Z całych sił próbowałem utrzymać otwarte oczy, choć mróz zaciskał je jak lodowe kajdany. Wpatrywałem się w ciemność, czekając na cud, na jakikolwiek znak, że to się skończy. Może ktoś nas znajdzie? Chciałbym aby tu była mamusia. Może ktoś przejdzie drogą i zobaczy dwa zziębnięte cienie w rowie? A jeśli nie? Jeśli to już koniec?
To był moment, w którym granica między snem a rzeczywistością zaczęła się zacierać. Zimno, które jeszcze chwilę temu przenikało mnie do szpiku kości, zaczęło ustępować. To było dziwne, niemal przyjemne uczucie, jakby ktoś przykrywał mnie ciepłym kocem. Ale wiedziałem, czułem, że to nie jest prawdziwe.
Czułem, że jeśli się poddam, jeśli pozwolę tej senności mnie pochłonąć, już się nie obudzę. Może to nawet lepiej. Nie poczuję więcej bólu. Ojciec już nigdy mnie nie uderzy, nigdy nie zobaczę, jak znęca się nad moim bratem, siostrą Anią i Mariką i mamusią, nigdy więcej nie będę patrzył na zapłakaną twarz mamy, która próbowała nas chronić, ale nie potrafiła. Może to byłoby wyzwolenie. Może tak właśnie miało się skończyć moje życie — w rowie, wśród mrozu, cicho i bezboleśnie, z zamkniętymi oczami, bez strachu, bez cierpienia.
Myśli wirowały mi w głowie, ale były coraz wolniejsze, coraz cięższe. Czułem jak jest coraz lepiej, milej, już nie czułem powoli tego zimna, wbijającej się trawy w ciało.
W pewnym momencie usłyszałem dźwięk — cichy, daleki, jakby echo w pustce. Kroki. Czy to ojciec? Znów nas znalazł i będzie zły? Czy to ktoś inny? Ktoś, kto nas zabierze stąd? Nie miałem siły się ruszyć, choć każda część mojego ciała krzyczała, by uciekać, by się ukryć, by nie pozwolić się znaleźć. Ale nie mogłem. Byłem jak sparaliżowany.
Kroki zbliżały się. Ciężkie, nierówne, może czyjeś buty ślizgały się na mokrej ziemi. Przez chwilę miałem nadzieję, że to mama. Może przyszła nas odnaleźć? Może jednak nas nie zostawiła? Tak bardzo chciałem, żeby przyszła. Żeby mnie podniosła, żeby to ona wzięła na ręce, ogrzała swoim ciałem. Żeby powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Ale jej nie było. To tylko chłód, noc i strach. Gdyby tylko mogła mnie usłyszeć, gdyby tylko wiedziała… Może by przyszła. Może by nas uratowała.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nas nie ma z nią. Dlaczego ojciec mógł nas tak po prostu wyrzucić. Czy mama nas kochała? A jeśli tak, to dlaczego nas nie zabrała? Dlaczego pozwoliła nam zniknąć w tej ciemności? Tak bardzo chciałem uwierzyć, że szuka. Że zaraz się obudzę, a ona będzie przy mnie. Ale noc była długa, a ja coraz słabszy.
Moje powieki były coraz cięższe, a ja coraz słabszy. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje, ale wiedziałem, że muszę się trzymać. Tylko jak? Byłem taki zmęczony… Świat zaczął się rozmazywać, jakby ktoś zgasił światło. A ja… ja nie chciałem zniknąć, czułem to naprawdę to czułem.
Zacisnąłem powieki i wstrzymałem oddech, jakbym chciał wtopić się w noc, stać się jej częścią, zniknąć w niej całkowicie.
Nagle ból zniknął. Zimno przestało mnie kąsać, strach rozwiał się jak dym. Poczułem coś innego — ciepło.
Nagle usłyszałem głosy. Nie były to głosy, które znałem. Brzmiały obco, ale nie było w nich gniewu. Nie było w nich tej ostrej, chropowatej nuty, którą miał głos ojca, kiedy wracał do domu po pijanemu. Ktoś coś mówił, ale nie rozumiałem słów. Moje ciało było jak sparaliżowane, nie potrafiłem odpowiedzieć, nawet gdy poczułem, że ktoś mnie dotyka — ciepła dłoń na moim ramieniu, delikatne potrząśnięcie.
— Żyje! — głos mężczyzny był pełen zdziwienia, może ulgi, ale ja byłem zbyt zmęczony, by to rozróżnić.
Ktoś uniósł mnie lekko, podtrzymując moją głowę. Powieki same mi opadły, a ja wpadłem w ciemność, która w tamtej chwili wydawała mi się lepsza niż cokolwiek innego.
Chciałem tylko, żeby było ciepło, żeby było bezpiecznie. Myślałem tylko o tym, jak dobrze było, kiedy mamusia głaskała mnie po głowie, jak pachniała jej skóra, jak jej dłonie były ciepłe. Ale to wspomnienie wydawało się teraz tak dalekie, jakby nigdy nie istniało.
Kiedy leżałem w rowie, myślałem o tym, czy mama tęskni. Czy płacze. Czy w ogóle wie, że nas nie ma.
Czułem delikatny dotyk, jakby ktoś otulił mnie światłem. Zobaczyłem migające światło latarki. Ktoś mnie podnosił. Słyszałem głosy, obce, obce, ale prawdziwe. Nie był to na pewno ojciec, ani to głosy mamusi, ale były prawdziwe. Wtedy zrozumiałem że Ktoś nas znalazł.
I TAK ZACZĘŁA SIĘ MOJA HISTORIA.ROZDZIAŁ VI — Mama
Mama zawsze pachniała czymś ciepłym, czymś, co sprawiało, że nawet w najgorszych momentach chciałem się do niej przytulić. Pamiętam, jak czasami śpiewała mi kołysanki, kiedy ojciec jeszcze nie wrócił do domu, jak jej palce delikatnie sunęły po moich włosach. Pamiętam jej długie włosy. Pamiętam jej uśmiech, który koił mój ból wewnętrzny. Nigdy nie zapomnę jak siedzę jej na kolanach a ona mnie przytula. Zawsze czułem jak pęka jej serce, jak walczy z myślami.
Mama zawsze była cicha. Nawet kiedy chciała coś powiedzieć, jej słowa tonęły w ścianach tego domu, zagłuszane przez krzyki ojca, przez trzask tłuczonych butelek. Ale ja wiedziałem. Widziałem wszystko w jej oczach. One mówiły więcej niż słowa.
Czasem patrzyła na nas tak, jakby chciała nas zabrać daleko, gdzieś, gdzie jest ciepło, gdzie nikt na nas nie krzyczy. Ale nigdy nas nie zabrała. Stała w kącie, z dłońmi splecionymi na fartuchu, ściskając go tak mocno, że aż bielały jej palce. Miała smutne oczy. Takie zmęczone, jakby już dawno przestała wierzyć, że coś może się zmienić.
Kiedy ojciec podnosił rękę, odwracała głowę. Może myślała, że jeśli nie zobaczy, to nie będzie prawdziwe. Ale widziałem, jak zaciska szczęki, jak drżą jej wargi, jak w jej oczach pojawiają się łzy, które nigdy nie spadają. Chciałem do niej pobiec, schować się w jej ramionach, ale wiedziałem, że nie mogę. Ojciec wtedy złościł się jeszcze bardziej.
Były chwile, gdy w nocy, gdy myślała, że śpimy, siedziała na krześle przy kuchennym stole i patrzyła w ścianę. W dłoniach trzymała szmatkę, którą miętosiła i skręcała, jakby to była cała jej złość i smutek zamknięte w kawałku materiału. Czasem poruszała ustami, jakby coś mówiła, ale żadne słowo nie wydostawało się na zewnątrz.
Bałem się o nią. Bałem się, że któregoś dnia po prostu zniknie. Że nie wytrzyma. Ale nie mówiłem jej tego. Tak samo jak ona nie mówiła nam, że cierpi.
i stało się …
To był dzień, który wrył mi się w pamięć jak rana, która nigdy się nie zagoi. Mama przyszła do domu dziecka. Ten jedyny raz. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że to będzie nasze ostatnie spotkanie na długie lata, na zawsze.
Pamiętam, jak stałem w kącie sali, obserwując ją z dystansu, jakby była postacią z innego życia, które skończyło się dawno temu. Była chuda, zmęczona, jej długie włosy straciły dawny blask, a oczy — te same, które kiedyś patrzyły na mnie z czułością — teraz były puste, jakby ktoś zgasił w nich światło.