- W empik go
Samotność w Sieci - ebook
Samotność w Sieci - ebook
Przypadkowe spotkanie w wirtualnej rzeczywistości staje się początkiem wszystkiego. Ona i on – oboje dźwigają bagaż przeszłości, złych decyzji, zmęczenia życiem. I nagle uświadamiają sobie, że wcale nie musi tak być. Wymiana maili i długie rozmowy są jak przebudzenie. Odkrywają siebie nawzajem, a im głębiej się poznają, tym bardziej czują, jak podobne są ich uczucia. Internetowa przestrzeń, która ich dzieli, daje im poczucie bezpieczeństwa. Mogą odkryć prawdę o sobie. Jej nieudane małżeństwo, jego samotność, ich wspólna potrzeba bliskości. Ale miłości nie wystarczą tylko słowa. Czy można bezkarnie połączyć dwie dusze i dwa ciała także w rzeczywistości?
Dla jednych ta książka stała się kultowa, dla innych kultowe stało się jej krytykowanie, dla jeszcze innych stała się duchowym przewodnikiem. Dyskutowano o niej na seminariach polonistów na uniwersytetach, pisano o niej prace maturalne, odwoływano z jej powodu śluby, nakręcono film na jej podstawie, uczono się z niej genetyki, sprawdzano czy Einsteinowi naprawdę wykradziono mózg po śmierci. I pisano mi o tym. Ponad 8 500 kobiet i mężczyzn z całego świata zechciało podarować mi swój czas i napisać do mnie o tym, dlaczego ta książka jest dla nich ważna, dlaczego nią gardzą, dlaczego czytają ją piąty raz lub dlaczego przy niej płaczą, śmieją się, upijają się lub są podnieceni. – Janusz Leon Wiśniewski
Klasyk. Książka, którą po prostu każdy powinien przeczytać. Mam wrażenie, że nigdy do końca nie zrozumiem, o co w niej chodzi, ale mimo wszystko (a może właśnie dlatego) zapuszczanie się w jej kolejne, szalone rozdziały jest niepowtarzalnym przeżyciem. Nazwanie wyobraźni autora „bujną” byłoby chyba sporym niedocenieniem, biorąc pod uwagę, jak skomplikowaną, bogatą kolekcję bohaterów, niesamowitych zdarzeń, opisów i zwrotów akcji funduje skonsternowanemu czytelnikowi, który próbuje się w tym wszystkim połapać. „Sto lat samotności” to książka pełna symboli, prześwietlająca na wylot zakamarki ludzkiej duszy w każdym możliwym (i niemożliwym też) calu. Marquez – jak dla mnie mistrz pióra!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-182-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ON: Życie przeważnie jest smutne. A zaraz potem się umiera...
Do Instytutu Genetyki Fundacji Maxa Plancka najłatwiej dojechać sześciopasmową autostradą biegnącą tuż obok nowoczesnego budynku, w którym mieści się jego biuro. To jedna z najbardziej ruchliwych autostrad w Monachium. Prowadzi dalej prosto do centrum miasta, a w miejscu, w którym znajduje się jego instytut, rozdziela otoczone wysokim parkanem tereny targowe od reszty miasta. Około 100 metrów od instytutu w kierunku miasta nad autostradą przebiega wiadukt. Jeden z filarów wiaduktu stoi na pasie zieleni rozdzielającym jezdnie autostrady. Jego skuter według niemieckich przepisów jest zbyt wolny, aby poruszać się nim po autostradzie, dlatego wiaduktem przedostaje się najpierw do targów i stamtąd normalnymi ulicami jedzie do domu.
Wczoraj wyszedł z instytutu około dwudziestej trzeciej. W zasadzie miał zamiar zrezygnować z jazdy skuterem i pojechać metrem. Styczeń jest bardzo chłodny w Monachium i było widać w świetle latarń, że na chodnikach skrzy się lód. Skuter na lodzie jest nieprzewidywalny. Wiedział o tym od zeszłej zimy, gdy po upadku na zamarzniętej kałuży spędził trzy dni z unieruchomionym w gipsie kolanem. Ale gdy pomyślał, że musiałby teraz iść kwadrans do dworca, potem czekać na metro, może nawet pół godziny, zdecydował, że jeszcze „ten jeden ostatni raz” pojedzie skuterem.
Przy środkowym filarze, na lewym pasie jezdni, dokładnie naprzeciwko wjazdu na wiadukt, leżał na dachu doszczętnie rozbity i spalony samochód. Na chodniku po drugiej stronie autostrady biegała w kółko młoda kobieta w futrze, pchając przed sobą dziecięcy wózek. Krzyczała coś rozpaczliwie w obcym języku. Gdy odwracała się w jego kierunku, widział, że pod futrem jest całkowicie naga. Przy krawężniku stał, migając światłami awaryjnymi, srebrzysty mercedes z otwartymi na oścież drzwiami. Gruby, łysy mężczyzna stojący obok mercedesa krzyczał do telefonu komórkowego, kopiąc przy tym z prawdziwą furią samochód.
Pod wiaduktem pełno było dymu, z bagażnika wraku samochodu ciągle jeszcze wydobywały się małe języki płomieni. W pierwszym odruchu chciał uciec. Ale tylko przez ułamek sekundy. Zatrzymał się. Postawił skuter na chodniku pod murem. Sprawdził, że nic nie nadjeżdża, i ruszył powoli w stronę filaru. Nie wiedział jeszcze, co zrobi. Po prostu czuł, że powinien tam pójść. Bał się. Strasznie się bał. Oczy zaczęły mu łzawić od dymu.
Nagle zrobiło się jasno jak w dzień. Policyjne auto z ogromną prędkością wyjechało z terenu targowego. Oprócz błękitnych świateł, włączanych w takich sytuacjach, na dachu policyjnego bmw zapalono bardzo silny reflektor, kierując snop światła na wrak samochodu. Zanim jeszcze bmw się zatrzymało, wyskoczyło z niego czterech mężczyzn z gaśnicami. Po chwili wrak auta pokryła gruba warstwa białej piany. W tym momencie nadjechał czerwony wóz strażacki. Silny strumień wody z działek na przyczepie zmył pianę. Gdy woda odpłynęła spod wraku, jeden ze strażaków położył się na autostradzie i wczołgał do auta. Po chwili wyczołgał się, wstał, podszedł do filaru wiaduktu i zaczął wymiotować.
Widział to wszystko, stojąc za filarem, kilka metrów od wraku. W pewnym momencie jakiś mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce złapał go pod ramię, biegiem przeprowadził na drugą stronę jezdni i pozostawił nieopodal srebrzystego mercedesa.
Kobieta w futrze ciągle chodziła w kółko, mówiąc coś do siebie. Dziecko w wózku krztusiło się od płaczu. Drzwi mercedesa były zamknięte. Gruby mężczyzna z telefonem komórkowym zniknął.
Wydawało mu się przez chwilę, że to nieprawda. Że przypadkowo znalazł się na planie jakiegoś thrillera i że za moment dowie się, że można teraz zrobić sobie przerwę i że powtórzą tę scenę jeszcze raz. Ale to nie był film. To mogło się zdarzyć tylko w życiu.
Młoda dziewczyna z Rumunii – dowiedział się tego wszystkiego od policjanta w skórzanej kurtce, który przesłuchiwał go później w policyjnym bmw – jest prostytutką. Ma 18 lat. Żeby dorobić na boku, ucieka czasami ze swojego stałego miejsca na ulicy w centrum Monachium i przychodzi tutaj, pod wiadukt. To wyjątkowo dobre miejsce. W świetnym punkcie. Szczególnie gdy odbywają się w Monachium jakieś targi. Przy takich okazjach zawsze można dodatkowo zarobić. Dziewczyna staje na skraju chodnika i gdy zbliża się jakieś auto, rozpina futro, pod którym jest zupełnie naga. Po francusku za 40 marek, ręką za 30 i normalnie z penetracją za 60. Bez prezerwatywy ceny potrajają się zimą i podwajają latem. Futro, jedno na cztery dziewczyny, wynajęły z teatru.
Rumunka jest w Niemczech bez wizy i przyjechała tutaj w ciąży. Nawet w ciąży stała na ulicy. Teraz ma sześciomiesięczne dziecko. Dzisiejszego wieczoru przez te targi wszystkie koleżanki były „wystawione” i nie miała z kim go zostawić. Postanowiła, że weźmie je pod wiadukt. Już kiedyś latem też tak zrobiła. Mała spała, gdy wepchnęła wózek pod stromiznę i ukryła go za krzakami, które obrastają usypany z ziemi wał po obu stronach wiaduktu.
Nadjeżdżał samochód. Zbiegła szybko na chodnik i rozpięła futro. Srebrzysty mercedes zatrzymał się. Podeszła i przez otwartą szybę wsunęła głowę do środka, zamierzając negocjować cenę. W tym momencie zdarzyło się coś tak strasznego. Policjant w skórzanej kurtce ściszył głos i spojrzał na niego, jak gdyby pytając, czy on naprawdę chce to usłyszeć.
Nikt nie wie, dlaczego to się stało. Może wiaduktem przejeżdżała jakaś bardzo duża ciężarówka, która wprawiła całą konstrukcję w drgania. Może dziewczyna przez nieuwagę i pośpiech nie wcisnęła do końca hamulca kół wózka. Może dziecko poruszyło się w wózku zbyt gwałtownie. W każdym razie, gdy ona miała głowę w srebrnym mercedesie i umawiała się z klientem co do ceny, wózek z dzieckiem zaczął staczać się ze stromizny wiaduktu, przeciął chodnik i wjechał na autostradę. Dokładnie w tym momencie pod wiadukt wjeżdżał ten student swoją mazdą. Tam jest ograniczenie do 80 kilometrów na godzinę, ale kto go przestrzega. Szczególnie w nocy. Musiał zobaczyć w ostatniej chwili wózek wyjeżdżający zza stojącego mercedesa. Hamował. Próbował wyminąć. Wpadł w poślizg na marznącej wilgoci. Ten strażak mówił, że ciało studenta stopiło się w płomieniach z blachą karoserii, która pozostała po wypaleniu wnętrza mazdy. Dziewczynce w wózku nic się nie stało. Po studencie zostały spopielone resztki. Był jedynakiem. Rodzice kupili mu auto, gdy dostał się na uczelnię. Niecałe 20 lat. Jeszcze nie wiedzą. Mieszkają niedaleko. W Erlangen. Gdy skończy ten protokół, będzie musiał do nich pojechać i im to powiedzieć. Że ich syn umarł i że został po nim wtopiony ślad na wewnętrznej stronie karoserii i popiół z tego, co miał na sobie.
Do domu wrócił metrem. Zostawił skuter pod ścianą wiaduktu. Nie mógł zasnąć. Próbował bezskutecznie czytać. Nie potrafił się skoncentrować. Wyciągnął wino i włączył muzykę. Usiadł na podłodze przy łóżku w sypialni i pił z butelki. Myślał o rodzicach tego studenta. Chciałby im powiedzieć, że to można przeżyć. Chciałby im to powiedzieć, zanim zjawi się u nich ten policjant. Myślał i o nim, o policjancie w skórzanej kurtce. Wydał mu się nagle bohaterski i szlachetny. I myślał też o tej Rumunce. Czy można żyć z taką wiedzą i nie zwariować?
Obudził się rano na podłodze przy łóżku. Wstając, potrącił pustą butelkę. Rozbierał się po drodze do łazienki. Włączył najgłośniej, jak się tylko dało, radio wiszące przy oknie. Wszedł pod prysznic. Myślał o ostatniej nocy. Radio przypominało, że jest 30 stycznia 1996 roku, wtorek. Życie toczy się dalej. Jak gdyby nigdy nic. Znowu wyszły gazety i znowu są korki w tych samych miejscach na tych samych autostradach. Gdy Natalia odeszła, najbardziej nie mógł pogodzić się z tym, że następnego dnia życie toczyło się dalej. Jak gdyby nigdy nic. Wtedy też świat się nie zatrzymał. Nawet na najkrótszą chwilę. Znowu Bóg niczego nie zauważył...
Uważał to za wstydliwą słabość i niedołężność. Jak u jakiegoś schorowanego starca. Nie umiał po czymś takim jak to ostatniej nocy nie wpaść w depresję. Ze wszystkimi symptomami: smutkiem, lękiem, uciskiem w klatce piersiowej, ociężałością przechodzącą chwilami w odrętwienie, poczuciem bezsensu i nastrojem mszy za zmarłych. To było patologiczne i wiedział, że to resztki rozpaczy z jego własnej przeszłości. Tylko praca pomagała na to.
Zabrał rano z firmowej kuchni kilkanaście puszek coli i zamknął się w biurze, nie pokazując się nikomu na oczy. Programował. Chciał skończyć do południa ten fragment programu, który obiecał wysłać do Warszawy. Jego instytut współpracował z Uniwersytetem Warszawskim. To był jego pomysł, aby wciągnąć Warszawę do jednego z ich projektów. Dzięki temu wysyłał legalnie oprogramowanie, które kupowali w USA, także do Warszawy, wspólnie z nimi publikował, a także, co było dla niego szczególnie ważne, jeździł tam od czasu do czasu z wykładami. Odkąd zrobił habilitację w Polsce, zależało mu, aby nie przestać być obecnym, przynajmniej naukowo, w kraju, mimo że od kilkunastu lat pracował i mieszkał w Monachium.
Ciąg dalszy w wersji pełnej