- W empik go
Samotny wilk - ebook
Samotny wilk - ebook
Agentka elitarnej jednostki K-9 i jej lojalny pomocnik – labrador – na tropie przestępcy!
Agentka FBI – Megan Jennings i jej psi partner Hawk, stanowią skuteczny zespół. Dzięki wyszkolonemu zmysłowi węchu pies może zlokalizować ciała w dowolnym miejscu. Kiedy wybuch bomby niszczy budynek rządowy w Waszyngtonie, ratownicy ruszają na pomoc pogrzebanym pod gruzami.
Zamachowiec pozostaje na wolności. Detonuje kolejne bomby, a liczba ofiar ciągle rośnie. Meg próbuje znaleźć wzór, którym kieruje się szaleniec. Wkrótce desperacka obława prowadzi ją na pustynię w Zachodniej Wirginii, gdzie myśliwy może zmienić się w zwierzynę…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83295-49-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podczas pisania tej powieści kilkoro ekspertów hojnie podzieliło się ze mną swoim czasem i wiedzą, wspomagając mnie w mojej kwerendzie na temat szkolenia psów, poszukiwania zaginionych osób, ratownictwa i FBI: agentka specjalna Ann Todd z Biura Spraw Publicznych FBI udzieliła mi informacji dotyczących programu pracy z psami kryminalistycznymi FBI, który obejmuje zespół Human Scent Evidence Team; Michelle Mun Son, certyfikowana trenerka psów i instruktorka pracy węchowej, nauczyła mnie, jak wyszkolić psa do skutecznego wykrywania zapachów; funkcjonariusz Ryan C. Miller, pilot z Jednostki Wsparcia Powietrznego Departamentu Policji w Austin w Teksasie, pomógł mi zrozumieć świat akcji ratunkowych z użyciem helikoptera. Zastrzegam jednak, że za wszelkie błędy oraz za sposób wykorzystania uzyskanej w tej książce wiedzy odpowiadam wyłącznie ja.
Miałam wielkie szczęście współpracować przy tworzeniu tego tekstu ze wspaniałą grupą zawodowców: mojej agentce Nicole Resciniti, bez której ta książka nigdy by nie powstała, dziękuję za to, że zawsze stała po mojej stronie i była gotowa do pomocy. Mojemu zespołowi krytyków – Lisie Giblin, Jenny Lidstrom, Rickowi Newtonowi i Sharon Taylor – dziękuję za gotowość do interwencji przy użyciu wirtualnych czerwonych długopisów, które zawsze inspirowały mnie do dalszego doskonalenia się w literackim rzemiośle. Praca z Wami nad tą pierwszą książką była przyjemnością i nie mogę się doczekać kolejnych projektów.ROZDZIAŁ 1
Pies tropiący: pies podążający za zapachem osoby, która przeszła przez dany obszar.
Wtorek, 11 kwietnia, 8:02
Pole bitwy nad rzeką Monocacy
Monocacy, Maryland
Świat przemknął obok rozmazaną plamą koloru.
Ścieżkę z obu stron ograniczała prawie przezroczysta zieleń wczesnej wiosny. Przez listowie sączyły się złociste promienie, nakrapiając światłem ledwo widoczną dróżkę pod jej ciężkimi krokami, a zieleń ściółki urozmaicały plamy niebieskich i różowych kwiatów. Po prawej mieniła się w słońcu rzeka Monocacy, której płytkie bystrzyny pędziły w stronę Potomacu.
Nie zważając na wodę chlupoczącą w jej butach trekkingowych, Megan Jennings skupiła się na czarnym labradorze, który biegł przed nią. Hawk węszył z nosem przy ziemi i sztywno postawionym długim ogonem. Pościg trwał i pies był w swoim żywiole. Przystanął tylko na chwilę, po czym ruszył dalej ścieżką wijącą się między drzewami, tak że łatwo byłoby ją przeoczyć, gdyby ktoś nie wiedział, czego szuka.
Szukali zabójcy.
Meg z trudem przełknęła ślinę, myśląc o zwłokach, które zaledwie parę minut wcześniej zostawiła na miejscu zdarzenia pod pieczą techników kryminalistycznych. Częściowo przykryta rzecznym mułem dziewczyna była młoda, wyglądała na jakieś trzynaście, czternaście lat. Jasne włosy, chude nogi, ta charakterystyczna warstwa dziecięcego tłuszczyku, co do której wszystkie nastoletnie dziewczęta mają obawy, że nigdy się jej nie pozbędą, a która w okresie dojrzewania najczęściej przekształca się w odpowiednio zlokalizowane krągłości. Niestety ta konkretna dziewczyna już tego nie doczeka.
Sprawy z udziałem dzieci były najgorsze. Odkąd zajmowała się rozpoznawaniem i śledzeniem węchowym, najbardziej bolało ją serce, gdy w grę wchodziły dzieci – zaginione albo, co gorsza, martwe. Brutalnie zdeptana nadzieja, życie utracone pod wpływem chwili nieostrożności, pecha lub czyjegoś okrucieństwa.
Przesunęła spojrzeniem po szerokich wodach Monocacy. Jakieś trzydzieści metrów dalej, w górze rzeki, pomiędzy drzewami majaczył mundur Briana, który biegł za swoim owczarkiem niemieckim, suką Lacey.
W samą porę, pomyślała Meg. Zaledwie dzień wcześniej, kiedy kończyła pisać raport z poprzedniej sprawy, Brian przysiadł na rogu jej biurka. Bawiąc się wszystkim, co wpadło mu w ręce, czym ją dekoncentrował, przez bite dziesięć minut skarżył się, że Lacey się nudzi. Teraz ponownie rzuciła okiem na przemykającego po drugiej stronie rzeki kolegę. To nie Lacey się nudziła, tylko Brian. Mało tego: potrzebował kolejnej dawki narkotyku, bo poszukiwanie zaginionych i ratowanie życia było dla nich jak narkotyk. Rozumiała jego ból – ona również zdecydowanie wolała pracę w terenie. Poza tym kiedy kolejne wydarzenia następowały szybko po sobie, psom łatwiej było utrzymać formę.
Dlatego gdy przypadkowy mężczyzna wyprowadzający przed świtem psa na spacer znalazł zwłoki, oba zespoły wprost wyrwały się do działania. Nie była to dla nich wymarzona sprawa, bo ofiara już nie żyła, ale takie również wchodziły w zakres ich obowiązków. Ponieważ ciało leżało w sporej odległości od miejsca, gdzie można byłoby zaparkować samochód, a w pobliżu znaleźli ślady pozostawione przez podeszwy butów, agenci mieli nadzieję, że zabójca porusza się pieszo, to zaś stwarzało wprost idealne okoliczności do pościgu z psami. Lacey i Hawk były wprawdzie szkolone do akcji poszukiwawczo-ratowniczych, ale równie dobrze jak z tropieniem zaginionych radziły sobie ze znajdowaniem podejrzanych o przestępstwo.
Psy przeszły wokół miejsca zdarzenia i ostatecznie udało im się zlokalizować wychodzący na zewnątrz ślad zapachowy. Gdy Meg i Brian spuścili je ze smyczy, zwierzęta nie zawahały się ani chwili. Ku zaskoczeniu funkcjonariuszy Lacey natychmiast potruchtała w kierunku wschodnim, szeroką polną drogą wzdłuż rzeki, natomiast Hawk ruszył w stronę błotnistego brzegu, po czym wskoczył do spienionej wody oddzielającej południowy kraniec Monocacy od miniaturowej wysepki, blokującej większość toru wodnego pod wiaduktem autostrady międzystanowej 270. Meg wymieniła z Brianem szybkie spojrzenia i weszła po kolana do wody. Doskonale wiedzieli, co oznacza zachowanie psów – albo mają dwóch podejrzanych, którzy uciekli w różnych kierunkach, albo sprawca wrócił na miejsce zbrodni inną drogą.
Lodowata woda była szokiem dla jej organizmu, a słabo widoczne kamieniste dno stwarzało duże ryzyko wywrotki, ale Meg sprawnie brodziła w ślad za zwierzęciem. Hawk zwinnie sadził susy – był w swoim żywiole. W końcu wdrapał się na przeciwległy brzeg i entuzjastycznie otrzepał z wody. Meg osłoniła się dłonią przed tym prysznicem i również stanęła na suchym lądzie. Miała jednak tylko parę sekund na złapanie oddechu, bo pies szybko złapał trop i popędził dalej.
Od tego momentu zmierzali wzdłuż rzeki. W pewnej chwili jednak Hawk się zatrzymał i wydał z siebie charakterystyczny skowyt, świadczący o tym, że zgubił trop. Meg przytruchtała do niego, ale zatrzymała się w pewnej odległości, żeby nie utrudniać zwierzęciu pracy.
– Szukaj, Hawk, szukaj – zachęcała.
Wielkie brązowe ślepia wpatrywały się w nią czujnie, a potem pies zaczął przeczesywać ściółkę pod wysokim białym jaworem, którego drobne żółtawozielone kwiaty wiły się delikatnymi girlandami pomiędzy młodymi liśćmi. Nagle znieruchomiał i skupił uwagę na obszarze na lewo od odchodzącej od rzeki ścieżki. Meg kołysała się na podeszwach butów. Znała ten moment, wiedziała, że Hawk za chwilę ze zdwojoną energią ruszy przed siebie, a ona będzie musiała się sprężać, żeby za nim nadążyć.
I rzeczywiście – pies wystrzelił w górę zbocza przez świeżo zaorane pole. Kiedy pod jej butami osypywała się luźna ziemia, Meg spojrzała na biały piętrowy budynek farmy po lewej i ukorzyła się w duchu, że niszczy pracę czyichś rąk. Była kiedyś z rodziną na tym historycznym polu bitwy, więc rozpoznała gospodarstwo: Best Farm, zadeptane przez żołnierzy Unii i Konfederacji 9 lipca 1864 roku. Ona i Hawk właśnie niweczyli wysiłki jakiegoś pracownika parku narodowego, który odtwarzał na tym terenie scenerię tragedii sprzed stu pięćdziesięciu lat.
Hawk biegł jak po sznurku w stronę pomnika XIV Pułku z New Jersey. Następnie zebrał się do skoku i przefrunął nad niskim ogrodzeniem, które oddzielało pomnik od pola.
– Czekaj, Hawk!
Pies zastygł i odwrócił się do swojej opiekunki. Meg wdrapała się na płot i zeskoczyła na równo przystrzyżoną trawę.
– Dobry piesek. Szukaj!
Hawk ruszył w stronę skupiska drzew za pomnikiem. Osłaniając oczy, Meg spojrzała do góry. Stojący na szczycie wysokiej kolumny żołnierz, w tradycyjnym przekrzywionym kepi i pełnym umundurowaniu Unii, opierał się niedbale o kolbę strzelby, a wolną ręką grzebał w kapciuchu przy prawym biodrze. Ten widok przypomniał Meg, że znaleziona nad rzeką dziewczyna nie była jedyną krwawą ofiarą tej ziemi.
Hawk przyspieszył, jakby trop był coraz silniejszy. Z bijącym sercem Meg dostosowała do niego tempo, doceniając wspólne męczące treningi o piątej rano. To doprawdy nieludzkie uprawiać jogging przed wschodem słońca, a także – co w sumie istotniejsze – przed wypiciem co najmniej dwóch kaw. Jednak dzięki temu nawykowi ona i Hawk byli w dobrej formie i mogli przez dowolny czas funkcjonować w jakimkolwiek terenie.
Nagle radio za jej paskiem zatrzeszczało i przez szum przebił się głos Briana:
– Meg, właśnie przeszliśmy pod szosą Urbana i kierujemy się dalej na wschód. Nie widzę cię. Jaka jest twoja lokalizacja?
Meg wyszarpnęła radio i wpadła za Hawkiem w chłodny cień drzew.
– Jesteśmy na północ od ciebie, bardzo blisko szosy Urbana... – Urwała, żeby wciągnąć powietrze do niedotlenionych płuc. – Wygląda na to, że kierujemy się w stronę torów kolejowych i skrzyżowania. Będę cię informowała na bieżąco.
– Zrozumiałem. Ja ciebie też.
Po końcowym stuknięciu radio zamilkło. Hawk wdrapywał się właśnie po luźnych kamieniach zalanego słońcem nasypu kolejowego.
– Czekaj, Hawk!
Meg wpięła radio w pasek i przyjrzała się torom. Metal błyszczał, co wskazywało, że linia jest używana, więc musieli zachować ostrożność.
– Powoli, Hawk. Szukaj, ale powoli.
Pies nie próbował przechodzić na drugą stronę torów, szedł brzegiem nasypu w bezpieczniej odległości od potencjalnego zagrożenia. Już po chwili dotarli do rozwidlenia, ale Hawk bez wahania wybrał prawą stronę torów, skutkiem czego znowu zmierzali na południe. Było to skrzyżowanie kolejowe Monocacy, jeden z powodów, dla których armia konfederacka chciała zająć tę miejscowość – strona kontrolująca linie kolejowe miała w tej wojnie przewagę.
Po niecałej minucie wędrówki obok torów zakręcających w prawo Meg zobaczyła następną przeszkodę.
– O kurczę... Stój, Hawk!
Pies się zatrzymał, ale niecierpliwie przestępował z łapy na łapę. Zaskomlił i podniósł łeb, patrząc na Meg. Pogłaskała go po jedwabistej sierści.
– Wiem, stary, wiem. Poszedł tędy. Ale daj mi chwilę.
Mieli przed sobą wąską estakadę biegnącą nad rzeką Monocacy. W sumie nieskomplikowana przeprawa, chyba że wciąż znajdowaliby się wysoko nad wodą, kiedy nadjechałby pociąg. Wtedy mieliby tylko jedno wyjście: skoczyć w dół. Bardzo daleko w dół. Tak wczesną wiosną rzeka niemal występowała z brzegów i pędziła jak szalona, więc nawet gdyby nie zabiło ich samo zderzenie z wodą, całkiem realnie groziłoby im utonięcie.
Ponownie wyjęła radio.
– Brian, mamy problem.
– Co się stało? – Brian ciężko dyszał, co wskazywało, że on i Lacey wciąż biegną.
– Trop prowadzi nas z powrotem na twoją stronę rzeki, ale wąską estakadą.
– Nie da się bezpiecznie przejść?
– Da się, pod warunkiem że nie przyjedzie pociąg.
Spojrzała za siebie: odnoga, której nie wybrał Hawk, ciągnęła się na północ od nich. Ale tory, wzdłuż których szli wcześniej od zachodu, niknęły wśród drzew – na południe zakosem wjeżdżały do lasu.
– Nie widzę, co się dzieje po drugiej stronie rzeki. Słyszysz jakiś pociąg?
– Lacey, przestań... – Przez chwilę Meg słyszała tylko wytężony oddech kolegi. – Nic nie słyszę. W razie czego cię ostrzegę. Prześlę też ludziom z kolei naszą lokalizację, żeby wiedzieli, że jesteśmy na torach.
– Dobra, w takim razie ruszamy. Daj znać, jeśli coś usłyszysz. Założę się, że zanim się z kimkolwiek połączysz, my będziemy już bezpiecznie po drugiej stronie. – Meg skupiła wzrok na wąskiej estakadzie. – Ale gdyby nadjechał pociąg, a ja bym się nie zgłaszała, wyślij jakiś zespół na przeszukanie brzegu w dole rzeki. Tak na wypadek gdybyśmy musieli zeskoczyć.
– Jesteś pewna, że chcesz ryzykować? Wiem, że masz lęk wysokości.
W jej głowie pojawił się obraz tamtej dziewczynki – woskowa cera, zamglone, wytrzeszczone oczy, brutalnie pokancerowane ciało... To dla niej Meg musiała dać z siebie wszystko, podobnie jak jej pies. Zacisnęła zęby.
– Mam, ale to nieważne. Musimy iść dalej. Skontaktuję się z tobą, jak będziemy po drugiej stronie. Bez odbioru.
– Powodzenia.
Wyłączyła radio i mruknęła:
– Przyda się.
Jeszcze tylko jedno szybkie spojrzenie w obu kierunkach. Chwila bezruchu, wypełniona sapaniem psa i jej własnym ciężkim oddechem dudniącym w uszach.
Teraz albo nigdy.
– Idziemy, Hawk. Powoli. – Po drugiej stronie przyjdzie czas na ponowne odszukanie tropu. Teraz liczyło się tylko to, żeby się tam przedostać.
Hawk ostrożnie ruszył pierwszy zachodnią stroną estakady, gdzie było nieco więcej miejsca. Meg uświadomiła sobie z całą mocą, że chociaż zmieściliby się obok pędzącego pociągu, podmuch powietrza strąciłby ich w otchłań. Odstępy między podkładami kolejowymi na ażurowej żelaznej konstrukcji wynosiły kilkanaście centymetrów, dzięki czemu było widać, z jak oszałamiającą prędkością pędzi woda dwanaście metrów niżej. Wirujące bystrzyny były tak hipnotyzujące, że Meg aż zakręciło się w głowie. Woda daleko w dole. Tak bardzo, bardzo daleko...
Z wysiłkiem skupiła wzrok na gęstwinie drzew po drugiej stronie. Wiesz, jak to działa: ignorujesz fakt, że masz sakramencki lęk wysokości, i urządzasz sobie cudowną przechadzkę po rozklekotanym starym moście. Wzięła głęboki wdech i ruszyła przed siebie, ostrożnie stawiając stopy, żeby nie wdepnąć w jakąś dziurę. Wzrok przed siebie. Wyobraź sobie, że spacerujesz po werandzie za domem.
Skupiła się na Hawku i podążyła za jego rozkołysanym zadem.
Trzy metry. Pięć. Świetnie ci idzie.
Nagle łapa Hawka omsknęła się na nasączonym kreozotem podkładzie kolejowym, nadal mokrym i śliskim po nocnym deszczu, i zwierzę wszystkimi czterema kończynami zaczęło szukać oparcia. Megan błyskawicznie zapomniała o lęku wysokości. Skoczyła do przodu, żeby pomóc psu, ale sama potknęła się o krawędź podkładu. Wylądowała twardo na kolanach i jednej dłoni, a druga jej ręka wpadła w szczelinę między podkładami. Otarła sobie skórę na wewnętrznej stronie nadgarstka, kiedy rękaw jej kurtki zaczepił się o drewno.
– Jezu Chryste, Meg... – skarciła się i złapała za bolący nadgarstek. – Uważaj!
Dwa dźwięki natarły na nią jednocześnie – przeszywający gwizd pociągu po drugiej stronie mostu i gorączkowy głos Briana z radia:
– Meg! Meg! Pociąg jedzie prosto na ciebie! Zejdź z torów!
Szarpnęła głową w stronę dźwięku gwizdka, a serce podskoczyło jej w piersi. Składu jeszcze nie widziała – wciąż był zanurzony w gęstwinie drzew – ale rytmiczny stukot lokomotywy stawał się coraz głośniejszy. Gorączkowo spojrzała za siebie i zobaczyła, że północny brzeg rzeki jest nieopodal, ale Hawk zaszedł już tak daleko, że on miał bliżej do południowego. Zerwała się i popędziła w jego stronę. Prosto pod pociąg.
– Hawk, bieg! Biegnij!
Lata szkoleń, podczas których wymagano od niego natychmiastowej i zdyscyplinowanej realizacji każdego polecenia – nawet takiego, które mogłoby mu się wydawać niedorzeczne – w połączeniu z instynktowną reakcją na przenikającą głos Meg panikę poskutkowały tym, że Hawk śmignął po estakadzie, jakimś cudem ani razu się nie potykając. Meg gnała za nim, chociaż oddech palił jej płuca.
Trzydzieści metrów. Adrenalina zalała jej żyły, dzięki czemu stopy Meg niemal unosiły się nad ziemią. W uszach huczała jej krew.
Dwadzieścia pięć metrów. Gwizd rozległ się ponownie. Zgrzyt kół trących o tory przeciął powietrze.
Dwadzieścia metrów. Szyny pod nią zaczęły się trząść. Pociąg był już prawie na nich.
Piętnaście metrów. Lokomotywa wytoczyła się zza zakrętu. Czarne monstrum sunęło po torach, ciągnąc za sobą wagony – cysterny i ładunki drewna.
Śmierć na kołach. A my zmierzamy prosto na nią, pomyślała Meg.
– Biegnij! – Mimo że Hawk się od niej oddalał, wrzasnęła, żeby dodatkowo go zmobilizować. Ale kiedy gwizd rozbrzmiał ponownie, a zgrzyt kół stał się głośniejszy, nie miała pewności, czy pies ją słyszy.
Pięć metrów...
Hawk zeskoczył z estakady, z wdziękiem rozciągając swoje gibkie ciało, i spadł w wysoką trawę na drugim brzegu. Meg, popędzana strachem, przyspieszyła ostatkiem sił. Skrajny wysiłek wyrwał z jej ust krzyk bólu, kiedy z jednosekundowym wyprzedzeniem uskoczyła w bok sprzed dudniącego składu towarowego. Uderzyła o ziemię z głośnym jęknięciem, wypuszczając z płuc resztki powietrza. Koziołkowała niemal bez końca w wysokiej trawie, jeżynach i ostrych gałązkach, aż wreszcie znieruchomiała na plecach, mając przed oczami przesłonięte listowiem słońce. Wagony przejeżdżały obok, zgrzytając kołami o stal, podmuch powietrza gwałtownie kołysał trawą, a ziemia dygotała. Meg zamknęła oczy, kompletnie wycieńczona.
Do jej świadomości najpierw dotarły skowyt Hawka i ciepły dotyk języka na jej policzku, a dopiero potem krzyk Briana w radiu:
– Meg! Meg, nic ci się nie stało?
Zanurzyła twarz w miękkiej sierści psa, rozkoszując się ciężkim biciem jego serca, które niemalże obijało się o żebra. Wciąż żyła, Hawk też. Ale było blisko. Za blisko.
Zaczęła nieporadnie grzebać przy radiu. Z jękiem odczepiła je od paska, czując ból w miejscu, gdzie futerał naciskał na posiniaczoną skórę.
– Tu... – Z jej gardła dobył się chrapliwy skrzek, więc przełknęła ślinę i spróbowała jeszcze raz: – Tu Meg.
– Bogu dzięki! Śmiertelnie mnie wystraszyłaś.
– Siebie też. Było o wiele za blisko. O ułamki sekund za blisko. – Podparła się łokciem i zobaczyła, że Hawk przeszukuje już okolicę. Ostro szczeknął i spojrzał w jej stronę. Prawie słyszała jego myśli: No chodź już! Na co czekasz? Pies znowu złapał trop. Obok przemknął ostatni wagon, rytmiczny stukot kół zaczął cichnąć w oddali. – Tory są puste.
– Dasz radę dokończyć?
Meg uklękła i postawiwszy jedną stopę na zadeptanej trawie, dźwignęła się do pionu. Przez chwilę się chwiała, zanim odzyskała równowagę.
– Potwierdzam. Ruszamy. Bez odbioru.
Ściągnęła gumkę z przekrzywionego kucyka, a potem na powrót sprawnie związała włosy.
– Dobra, Hawk. Szukaj.
Usiłowała się nie krzywić, kiedy zmuszała swoje sponiewierane ciało, by podążało za psem wzdłuż pustych torów w głąb lasu. Po kilku minutach biegu niezbyt wyraźną ścieżką zatrzymała się, mrużąc oczy w porannym słońcu. Pośród drzew po drugiej stronie rozległej polany stał ceglany parterowy dom, a przed nim, na podjeździe, stary sedan. Z prawej, mniej więcej w połowie szerokości polany, z lasu wynurzyli się Brian i Lacey. Pies przeskakiwał zwinnie nad niską roślinnością. Jego opiekun poruszał się ze zdecydowanie mniejszym wdziękiem, szybko lustrując dom i teren dookoła niego.
Meg wyciągnęła z kieszeni smycz i przypięła ją do kamizelki Hawka. Zniknęli z powrotem między drzewami, a po chwili dołączył do nich Brian.
– Dwie osobne drogi prowadzą do tego samego miejsca – powiedziała Meg. – Jakie twoim zdaniem jest prawdopodobieństwo, że to nie jest sprawca?
– Znikome. – Brian zmrużył oczy i wyjrzał spomiędzy drzew. – Koło domu stoi samochód. Nie mamy oczywiście gwarancji, ale sprawca może być w budynku. Musimy sprawdzić, czy są tylne drzwi. Potem będziemy potrzebowali wsparcia. Nie wiemy, czy nie ma tam kogoś uzbrojonego. I nie możemy narażać psów.
– Absolutnie nie możemy – potwierdziła Meg.
Wyjęła z kabury glocka 19, wdzięczna za obowiązujący w FBI przepis, który mówił, że zespoły do spraw dowodów węchowych mają nosić przy sobie broń palną na wypadek zagrożenia. Pokazała na tył domu.
– Chodźmy sprawdzić.
Brian ruszył pierwszy – ze swoim pistoletem w dłoni i Lacey depczącą mu po piętach. Trzymając się spory kawałek od polany, przeszli na tyły domu i przykucnęli za kępą liściastych krzewów, aby obejrzeć budynek. Panoramiczne okno z zasłonami z kraciastej bawełny wychodziło na podwórko z porozrzucanymi zabawkami. Na jednej ścianie domu były mniejsze okna, typowe dla sypialni, a przesuwne szklane drzwi po drugiej stronie wychodziły na betonowy taras.
– Dzieci. – Meg ze zmarszczonym czołem patrzyła na zabawki. – Na tyle małe, żeby być w domu o tej porze. Zdecydowanie potrzebujemy wsparcia. Nie możemy ryzykować wpadki, skoro są dzieci.
Włożyła pistolet z powrotem do kabury i wyjęła komórkę, żeby przedstawić ogólny zarys sytuacji, podać współrzędne GPS i poprosić o dodatkowych agentów. Potem wyciągnęła z kieszeni kurtki kompaktową lornetkę i obejrzała tył domu – od kuchennego okna do szklanych drzwi. Już miała przesunąć wzrok w drugą stronę, gdy wpadł jej w oko jakiś ruch.
– Zaraz...
– Widzisz coś? – Brian nachylił się ku niej, tak jakby mógł dzięki temu zobaczyć to co ona.
Meg zmrużyła oczy. No gdzie to jest... A potem znowu to ujrzała.
– Tak! Jakiś facet siedzi w fotelu obok kanapy. Może ogląda telewizję. – Zniżyła lornetkę. – Rozdzielmy się. Ja wrócę do drogi i przejmę agentów, a ty zostań i miej oko na tego gościa. Przypilnuj, żeby nie uciekł tyłem. – Podała Brianowi lornetkę. – Daj znać, jak tylko się ruszy.
– Jasne. – Wziął od niej przyrząd i uklęknął. Zlokalizował cel, po czym skorygował ostrość. – Mam go. Ruszaj.
– Idziemy, Hawk.
Pies poderwał się na łapy, po czym oboje, idealnie zsynchronizowanym tempem, przemknęli przez las niczym cienie. Cienie planujące złapać zabójcę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------