- W empik go
Samson - ebook
Samson - ebook
Kiedy po drugiej stronie barykady staje mściciel.
Pewnego dnia do Tczewa przyjeżdża samotny łowca – Alek Jakusz, prywatny detektyw z Gdańska. Zajmuje się porwaniem córki pewnego biznesmana. Miasto wita go brutalnie. Nikt go tu nie chce i wszyscy go się boją. A Jakusz ma plan – chce tu osiąść i znaleźć spokój. Aby to się mogło udać, musi najpierw zrobić porządek z działającym na terenie miasta gangiem. Zaczyna się bezlitosna walka na śmierć i życie.
Piotr Bolc – autor powieści Ludzie przechodni (2014) i współautor Czasu zbrodni.Zmyślone kroniki kryminalnego Wrocławia (2015). Od 2011 roku prowadzi blog literacki „Dziennik lektury”. Publikował eseje o książkach w miesięczniku LUX. Współpracował z portalem „Zbrodnia w Bibliotece”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-57-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw trochę zatrzęsło, a zaraz potem zrobiło się ciemno. Dochodzący z zewnątrz charakterystyczny świst powietrza sugerował, że jechali właśnie tunelem. Musiał być krótki, gdyż wagon po zaledwie kilku sekundach ponownie zalał się światłem. Jakby chcąc to uczcić, pociąg rozbujał się raz jeszcze, tym razem na tyle mocno, że mężczyzna stojący najbliżej drzwi musiał naruszyć umieszczony na nich wyraźny zakaz i oprzeć się o nie całym ciężarem swojego ciała. Zakaz okazał się absurdalny, bo blokada drzwi wytrzymała napór, przynajmniej tym razem. Skoro tak, to mężczyzna pozwolił sobie zastygnąć w tej pozycji na dłuższą chwilę. Odbicie w szybie uświadomiło mu, jak ciężka była ta podróż – jego twarz poczerwieniała z gorąca i była cała tłusta od potu.
Odepchnął się od drzwi jednym płynnym ruchem ramion. Otwartą dłonią przesunął po twarzy. Zrobił to bardzo dokładnie, nie omijając niczego pomiędzy przedwcześnie wyłysiałą czaszką a łagodnie wystającym podbródkiem à la Mussolini. Najwięcej potu nagromadziło się w okolicy górnej wargi, czemu sprzyjały siwiejące, krótko przycięte wąsiki. Trzeba będzie się ich w końcu pozbyć.
Z zamyślenia wyrwało go jakieś poruszenie za jego plecami. Odwrócił się na tyle, na ile pozwolił napierający tłum. Kilkoro pchających się do wyjścia osób odwzajemniło jego spojrzenie. Nie był przekonany, by spoglądał na nich tak wrogo, jak oni na niego.
Spojrzał z powrotem w stronę drzwi. Dojeżdżali do miasta. Za szybą stały skromne domostwa, które wyglądały, jakby co jakiś czas wykolejał się na nie pociąg towarowy. Oddzielone były od torowiska niskimi murami, na których kibice deklarowali miłość do lokalnych klubów piłkarskich. Z kolei nieco dalej przesuwały się powoli bryły blokowisk, których szare niegdyś tynki zmieniono w kolorową mozaikę.
Nie było już czasu na dalszą obserwację. Pociąg zaczął zwalniać, na co ruch w głębi przedziału znacznie się wzmógł. Wyjście z przedziału wezbrało ludźmi. Teraz każdy chciał być jak najbliżej drzwi, zupełnie inaczej niż na początku podróży. Mężczyzna – frajer, który całą drogę przejechał na drzwiach, bo nie starczyło mu ikry, żeby powalczyć o miejsce z innymi pasażerami, nagle stał się obiektem wściekłej zazdrości – on przecież wyjdzie pierwszy! Mógł dojść nawet do paradoksalnego wniosku, że wcale tak źle nie trafił z tym brakiem miejsca.
Patrzył, jak z obu stron pociągu wyskoczyły nagle długie linie peronów, wyłożone z brzegu płytami chodnikowymi niemal tak czerwonymi jak powitalny dywan na wielkich uroczystościach. W każdy z peronów wbita była tablica z wyrytą wielkimi literami nazwą miasta: Tczew.
Pociąg zahamował gwałtownie. Zanim to się stało, mężczyzna stojący przy drzwiach zdążył poprawić rozpiętą marynarkę i wziąć do ręki niewielki bagaż. Był gotowy do wyjścia jeszcze zanim elektryczne drzwi rozsunęły się z furkotem, wpuszczając do wagonu trochę powietrza.
Schodził ostrożnie po wąskich stopniach. Nie zdążył nawet postawić stopy na peronie, a już paru chłopaków o twardych łokciach wyminęło go na stopniach i wślizgnęło się do wnętrza wagonu.
Dopiero gdy wydostał się ze zbitej masy ludzkiej, oblegającej wejście do pociągu, mógł się zorientować, jak na zewnątrz jest jasno. Wieczorne słońce, wciąż mocne, poraziło jego zmysł wzroku, osłabiony długotrwałym przebywaniem w zaciemnionym wagonie.
Przymrużonymi oczami namierzył wyjście z peronu. Było ono zawieszone nad torami, a prowadziły do niego wysokie schody. Po ich pokonaniu znalazł się w wąskim przejściu, oblepionym aktualnymi i nieaktualnymi rozkładami jazdy oraz zawsze aktualnymi reklamami, które można było oglądać z takich samych jak wszędzie dworcowych ławek.
Teraz miał do wyboru dwa krańce korytarza. Wybrał ten prawy. Decyzja okazała się słuszna. Długie przejście, potem schody w dół, automatyczne drzwi i dworcowa poczekalnia. Rozejrzał się po niej uważnie. Po jej lewej stronie ciągnął się sznur kas biletowych. Zza szyby każdej z nich wyzierała wynudzona i rozkapryszona twarz panienki z okienka. Oczy wszystkich tych panienek wpatrzone były wyczekująco w nowo przybyłego. Czekały na to, aż podejdzie i da się im opieprzyć. Musiał je jednak tym razem zawieść. Nie miał w planach ani zapytania o rozkład jazdy, ani kupienia biletu do Grudziądza, więc nie było jak mu przygadać. Nie miał zamiaru nawet się do nich zbliżać.
Panienki z okienek chyba zrozumiały, że im się tym razem nie uda. Zapomniały o nim szybko, wpadając w swój zwykły stan oczekiwania. Żadna z nich już więcej na niego nie spojrzała.
Po przeciwnej stronie znajdował się sklepik z mydłem i powidłem. Wzrok mężczyzny przesunął się po nim płynnie, nie napotkawszy niczego, na czym mógłby się zatrzymać. Obok sklepiku znajdowało się wejście do dużej sali wypełnionej rzędami stołów. To już było coś, co mogło zatrzymać nie tylko oko, ale i nos.
Po krótkim namyśle uznał, że po wyczerpującej podróży przyda mu się lekki posiłek. Wszedł śmiało do dworcowej jadłodajni i zamówił zupę pomidorową, która przegrała tylko o włos z bułką z grzybem. Wybrał miejsce na samym końcu sali. Usiadł tam i zaczął kontemplować brudny stół. Nie był bywalcem takich miejsc, zdecydowanie częściej przebywał w knajpach, ale słyszał, że wszędzie tam, gdzie po stołach i pod nimi walają się resztki jedzenia i papiery, dobrze gotują, dlatego właśnie z ukontentowaniem wpatrywał się w blat stołu i kopał beztrosko zwinięte w kuleczki foliowe papierki.
Wyprostował się na krześle, gdy kątem oka dostrzegł zbliżającą się kelnerkę. Talerz miło zachrobotał o blat. Czerwień pomidorówki pięknie odcinała się od bieli talerza. Podziękował wylewnie odchodzącej dziewczynie. Przyjęła te dowody wdzięczności bez entuzjazmu. Stanowczo musi zgolić wąsy. Na włosy już za późno.
Wziął łyżkę do mięsistej dłoni i pochylił się nad zupą. Wciągnął do płuc opar wywaru i od razu poczuł, że coś jest nie tak. W głowie zakręciło mu się potężnie, wzrok przesłoniły świetliste refleksy, a gardło zacisnęło się boleśnie. Jezu, co tak śmierdzi? – przeleciało mu przez głowę lotem błyskawicy. Jak to możliwe, że od zwykłej dworcowej zupy może tak walić? Co oni tam, w kuchni, musieli zrobić, że to tak śmierdzi? Czy kelnerki najpierw gwałciły kucharza łyżką, by potem mieszać nią tę zupę?
Ale gdy podniósł głowę, przekonał się, że to wcale nie zamówiona przez niego zupa pomidorowa tak cuchnie, ale że źródłem osobliwego zapachu, stanowiącego mieszankę zeschniętego potu, stęchlizny, brudu i alkoholu, jest stojący przed jego stolikiem bezdomny. Twarz jego ukryta była prawie całkowicie za nieprzystającą do pory roku czapą górskiego podróżnika, pod którą nie dały się ukryć jedynie długie i nierówne włosy, cienki nos oraz wylewająca się za kołnierz, zarzygana broda. Reszta ciała zakryta była przez kurtkę koloru, którego nie znają dyktatorzy mody. Bezdomny przez cały czas lekko dygotał. Nieruchome pozostawały jedynie jego oczy, wbite uparcie w siedzącego przed nim mężczyznę. I zanim ten zdążył zareagować, bezdomny głośno wciągnął do ust wydzielinę z gardła i umieścił ją w jego zupie.
Mężczyzna początkowo był w szoku. Zaskoczenie tą sytuacją sprawiło, że nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Ale wtedy jego wzrok przeleciał nad wszechogarniającą postacią bezdomnego i napotkał wzrok kelnerki. Jej widok sprawił, że krew uderzyła mu najpierw do głowy, a potem do wszystkich, nawet najodleglejszych narządów.
Zerwał się na równe nogi. Tyłkiem nieświadomie odepchnął krzesło, które zabębniło głucho o podłogę. Podparł się o stolik, przechylił ciało do przodu i ryknął wściekle do bezdomnego:
– Co to miało być? Będziesz to zaraz zlizywał, pajacu! No już, zlizuj to!
Pomimo energii, jaką włożył w okrzyk, jego adresat ani drgnął, nie licząc swojej zwyczajnej dygotaniny.
– Głuchy jesteś czy co? – nie dawał za wygraną mężczyzna. – Albo to zliżesz, albo tak ci wyjadę w ten twój łeb, że się nogami nakryjesz!
Groźby odniosły przeciwny skutek, bo zdesperowany bezdomny raz jeszcze poszukał w swoich płucach odrobiny śluzu i z premedytacją wycelował nią w zupę swojego rozmówcy.
Tym razem w głosie mężczyzny więcej było zdumienia niż gniewu, gdy wołał:
– Masz przesrane!
Jednym susem przedostał się na drugi koniec stołu. Bezdomnego nie było trudno powalić na podłogę. Musiał się też tego spodziewać, bo w tym, jak się bronił, więcej było rezygnacji niż chęci stawienia oporu.
Mężczyzna opanował się szybko. Jego zapędy ostudziła świadomość, że bezdomny się prawie nie broni. Zostawił więc go w spokoju, chwycił za swoją torbę i zabrał się pośpiesznie do wyjścia.
Dopiero teraz dotarło do niego, że dworcowa restauracja pełna jest ludzi, ludzi podobnych do tych pań z okienek, które tylko patrzą, na coś czekają, a w razie czego odwracają wzrok.
Kelnerki, jego kelnerki, nie było nigdzie widać. Jak ten pijak pluł mu do zupy, to gapiła się tak, że aż gały jej wyłaziły, a gdy on próbował bronić swojego honoru, to gdzieś ją wcięło. Miał z tego wszystkiego ochotę samemu teraz plunąć na nią i cały ten cholerny świat z jego kelnerkami, bezdomnymi i ludźmi, którzy tylko się gapią. Powstrzymała go jednak myśl, że z kolei jego ślina mogłaby komuś wpaść do zupy i trzeba by tę farsę rozegrać raz jeszcze, tylko role byłyby odwrócone.
W okolicach wyjścia z dworcowej jadłodajni odwrócił się jeszcze raz. Bezdomny siedział przy jego stoliku i w najlepsze zajadał się zupą. Kelnerki nigdzie nie było.
– Zajebiście się zaczyna – mruknął do siebie, wychodząc z dworca. Zdawało mu się, że kasjerki pokiwały na to stwierdzenie głowami.
Na dworze zrobiło się przyjemniej. Późnowieczorne słońce zaczynało się czerwienić jak jagody płochej dziewczyny. Zaraz zajdzie. Tak jak płocha dziewczyna. Skądś przywiało wiatr. Gdyby taka pogoda była w trakcie podróży, nie osłabłby i nie musiałby w związku z tym wpadać do restauracji, a gdyby nie musiał wpadać do restauracji, to bezdomny nie splunąłby mu do zupy. Wszystkiemu jest zawsze winna pogoda.
Po wyjściu z dworca otworzył się przed nim plac. Na jego końcu wyrastał z ziemi jeden z wielu domów towarowych, które ludzie współcześni zwykli nazywać galeriami, jakby sprzedawane tam, uszyte w Bangladeszu ubrania były dziełami sztuki. Po zrobieniu paru kroków w stronę galerii zauważył, że poniżej, po jego prawej stronie, rozciąga się dworzec autobusowy. Zapamiętał sobie jego położenie na przyszłość. Miał zamiar zostać w tym mieście przez jakiś czas.
Postanowił ominąć plac z lewej strony. Nieśpiesznie przeszedł przez jezdnię, po czym znalazł się w cieniu obdrapanego budynku, jakby niepasującego swoim niechlujstwem do tej galerii i dworca. Torba, choć nieciężka, to jednak trochę przeszkadzała przy chodzeniu.
Za obdrapanym budynkiem znajdował się całodobowy strzeżony parking. Wtedy problem niewygodnej torby został zastąpiony przez inny, poważniejszy. Mianowicie, gdy uniósł głowę, zobaczył przed sobą sklepik, niewątpliwie z przewagą asortymentu alkoholowego, przed którym stała pogrążona w burzliwej dyskusji para, bynajmniej nie prezydencka. Tylko intuicja mogła podpowiedzieć, jakiej płci są tworzące tę parę osoby, bo z rysów twarzy i brzmienia głosu trudno to było odczytać.
– Oj, Józek, kiedy ty się zmienisz, no powiedz? – zapytała najwidoczniej kobieta, zupełnie nieświadomie używając teatralnego głosu.
– A, odpierdol się ty ode mnie! – odpowiedział zapytany. – Co się tak sadzisz, kobieto? Mówiłem ci przecież, że wypędziłem już z siebie szatana, a teraz…
Mężczyzna z torbą aż przystanął, słysząc takie wyznanie. To był chyba błąd, bo niebacznie zwrócił tym na siebie uwagę archanioła Michała. Ten nie dokończył rozpoczętej myśli i szybko przeszedł na środek chodnika, zamykając mu drogę.
– Ej, ty! – powiedział na powitanie Michał. – Wyskakuj z RAM-u!
– Z czego?
– No, dawaj papierosa!
– Nie mam. Nie palę.
– Jo, jo! – odparł archanioł Michał z powątpiewaniem, spodziewając się najwyraźniej podstępu. – To co niby tak targasz tam, w tej torbie?
– A co cię to obchodzi? Celnik jesteś czy jak? – odpowiedział Jakusz, mimowolnie pozostając w tematyce biblijnej.
– No, no, tylko bez takich – warknął ostrzegawczo Michał, mierząc go wzrokiem od stóp do głów.
Mężczyzna z torbą myślał już, że znowu nie obejdzie się bez bójki, ale wtedy do rozmowy wtrąciła się kobieta:
– To może da pan pięćdziesiąt groszy?
– Nie mam drobnych.
Para przyjęła to oświadczenie wybuchem wesołości.
– Drobnych nie ma! To może być sto złotych! My się nie obrazimy, nie, Józek?
– A, spadajcie na bambus – mruknął mężczyzna, po czym wyminął Michała archanioła.
Idąc dalej chodnikiem, słyszał, jak rozmawiają:
– Nie ma drobnych! Co to za zjeb genetyczny! – zaśmiewał się Michał. – Dobrze, żeśmy nic od takiego nie wzięli…
– Ale cośmy się przy tym naśmieli, to nasze!
Mężczyzna z torbą doszedł do skrzyżowania. Jeżeli nie chciał się cofać, to pozostawały mu jeszcze trzy inne możliwości. Postanowił skręcić w lewo. Najpierw był sklep z butami, potem drogeria. A potem bank. Następny bank. I jeszcze jeden bank. Przejście przez jezdnię. Bank. Bank. Bank.
– To miasto zaczyna mnie lekko wkurzać – mruknął do siebie.
A przeszedł dopiero dwie ulice. Z tego wszystkiego znowu zachciało mu się jeść. Tylko gdzie tu można zjeść coś innego niż formularze kredytowe i umowy o rachunek osobisty?
Na coś chyba trafił. Żeglarz. Ile jest stąd do morza? A może nie o takie żeglowanie chodziło pomysłodawcy tej nazwy?
W środku nie było o tej porze za dużo ludzi. Przynajmniej nie na tyle dużo, żeby miał jakiś problem z przytarganiem swojej torby do kontuaru. Dopiero kiedy położył ją na podłogę przed kontuarem, zobaczył parę wpatrzonych w niego trzydziestoletnich pistacjowych oczu.
– Jeżeli przyszedł się pan napić, to zapraszam na dół – przywitały go tymi słowami pistacjowe oczy.
– Słucham? – odezwał się niezbyt przytomnie.
– Chciałam powiedzieć, że pijalnia wód jest piętro niżej, w starej piwnicy.
Ton jej głosu zdradzał zniecierpliwienie. Chyba nie lubiła się powtarzać. Tak jak kasjerki z dworców PKP, których nigdy nie słychać zza tych ich szyb.
– Pijalnia wód? Co to za wynalazek? – dziwił się mężczyzna.
– Alkohol jest znany od wieków.
– A skąd pani wie, że ja przyszedłem się napić?
– Wystarczyło na pana spojrzeć…
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Pistacjowe oczy nie zdradzały żadnych oznak zmieszania.
– I co pani takiego zobaczyła, gdy na mnie spojrzała? – drążył.
– Zobaczyłam na przykład czerwoną, obrzmiałą twarz, do tego przekrwione małe oczka…
Nie mógł uwierzyć w to, co słyszał.
– Pani chyba pracuje tu od niedawna, co?
– Nie, po prostu tyle mi płacą, że mam na wszystko wylane.
– Kelnerka nie powinna mówić, że ma wylane – zauważył.
– Przynajmniej jestem szczera.
Pokręcił z niedowierzaniem głową.
– To teraz chyba naprawdę muszę się napić, ale niekoniecznie wód, przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu tego słowa.
– Miałam na myśli wody ogniste – uzupełniła, nie będąc pewna, czy ten debil dobrze ją zrozumiał.
– A jakie wody ogniste mi pani proponuje?
Pistacjowe oczy zmrużyły się lekko. Coś się szykowało.
– Piwo – odpowiedziała.
Mężczyzna teatralnym gestem rozchylił poły marynarki.
– To mój mięsień piwny jest aż tak widoczny, że widzi go pani nawet z drugiej strony lady?
– Nie. Ja po prostu chciałam być dla pana uprzejma – odpowiedziała z tak zimną złośliwością, jakiej nigdzie jeszcze nie słyszał. – Chciałam powiedzieć już coś innego, ale zlitowałam się.
– Moje przekrwione oczy i obrzmiała twarz naprawdę tak źle wyglądają?
– Od razu widać, że pan lubi mocne alkohole.
– No, nie pomyliła się pani – stwierdził, kiwając z podziwem głową. – Czy tego wszystkiego uczą w szkołach dla barmanów?
– Barmanek – poprawiły go pistacjowe oczy.
– Prędzej barwoman. A propos kobiet – wie pani, po co przyjechałem do tego miasta?
– Domyślam się.
– Naprawdę?
Pistacjowe oczy roziskrzyły się z irytacji.
– Czy pan mnie ma za idiotkę jakąś, czy co? A czego może koleś z czerwoną twarzą i jeszcze bardziej czerwonymi oczami szukać po knajpach? Zresztą pan już powiedział, że zapyta o coś dotyczącego kobiet.
– To może mi pani pomóc?
– Ja jestem zajęta.
– Ale to nie o panią mi chodzi! – krzyknął, coraz bardziej poirytowany tą rozmową i cwanymi odpowiedziami dziewczyny.
– Moje koleżanki nie zadają się z obcymi facetami.
– Ale ja mam gdzieś te pani koleżanki! Mnie o konkretną dziewczynę chodzi! A w zasadzie to o dziewczynkę…
Pistacjowe oczy stały się aż miętowe z oburzenia.
– Zboczeniec!
– Boże, czy w tym mieście nie da się z nikim normalnie dogadać? – wykrzyknął z pasją.
– No, w tych sprawach to się pan ze mną nie dogada…
– W jakich sprawach, do licha ciężkiego? Mnie wcale nie o to chodzi! Bo widzi pani, ja tutaj mam zdjęcie tej dziewczynki…
– To niech pan od razu mówi, o co panu chodzi! Co, pan się wysłowić nie umie? Niech pan pokaże to zdjęcie i nie zawraca mi więcej głowy!
Wyjął zdjęcie i podał je dziewczynie przez ladę. Zauważył, że gdy tylko spojrzała na wizerunek dziewczynki, od razu na jej twarzy zaszła jakaś dziwna zmiana: jej już i tak duże oczy stały się jeszcze większe, nozdrza wydęły się, a spod wpółotwartych ust uszło z delikatnym poświstem powietrze. Nadal nie mogła zapanować nad nerwami, kiedy oddawała mu fotografię.
– Nigdy jej nie widziałam.
– Jest pani pewna?
– To czy ja nie wiem, kogo widziałam, a kogo nie? – wybuchła nagle. – A tak w ogóle, to po co pan tu przychodzi i o jakieś dziewczynki się rozpytuje? Ja tu jeść daję, a nie robię za jakiś pieprzony dom dziecka! Chce pan coś zamówić do żarcia?
– Nie, ale…
– To niech mi pan da pracować, dobrze? Nie wszyscy mają czas, żeby cały dzień o dupach gadać!
– Ach! – jęknął, tracąc cierpliwość.
Chwycił swoją torbę tak gwałtownie, że niemal zerwał uchwyt. Chciał być w tej chwili jak najdalej od tej barwoman, u której najciekawszy był tylko kolor oczu.
Piwnicę nietrudno było znaleźć. Wystarczyło podążać za odorem starego piwa i papierosów. W barze zamówił to pierwsze, a gratis dostał to drugie. Palił, a jakże. Ledwie usiadł, już w ręku miał paczkę swoich ulubionych golden americanów w wersji red.
W środku było kilka dziewczyn, ale żadna nie podpadała pod wiek poszukiwanej przez niego dziewczynki. Nie doczekał się swojego kufelka, bo oto na schodach prowadzących do piwnicy pojawiło się dwóch mundurowych. Od razu wiedział, że idą po niego. Instynkt go nie zawiódł – policjanci zatrzymali się przy jego stoliku, odcinając mu drogę ucieczki swoimi napompowanymi sterydami ciałami.
– Wydupiaj stąd szybko, stary, bo mam ochotę cię zapierdolić tak, że ci ten wąsik się od mordy odczepi! – powiedział zamiast powitania jeden z nich.
To zdanie zabrzmiało spokojnie, ale stanowczo, czyli tak, jak zapewne uczą w szkole w Szczytnie.
– No, ruszaj dupę! – warknął drugi, widząc wahanie u mężczyzny z torbą.
– Ale o co wam chodzi? – zapytał.
– On się, Szary, pyta, o co chodzi! – powtórzył ten pierwszy, a potem obaj wybuchli hałaśliwym śmiechem.
Szary postanowił mu wszystko wyjaśnić:
– O to chodzi, że najpierw na dworcu dałeś wpierdol jakiemuś bezdomnemu, potem nie dałeś potrzebującym na chlebek, jeszcze później zacząłeś rozpytywać się u barmanki o dziewczynki, a teraz na dodatek głupio się pytasz, o co chodzi!
– Ale chamówę odwaliłem, nie ma co… – odpowiedział mężczyzna z przekąsem.
– No i nie wstajesz z krzesła, jak do ciebie mówimy – uzupełnił listę grzechów drugi z policjantów.
– I nie chcesz wstać z krzesła! – podchwycił Szary. – Przyspawało cię czy jak? Wstawaj, ale już, bo jak my cię podniesiemy, to będzie gorzej!
– No dobra, dobra… – zgodził się niechętnie mężczyzna.
Powoli wstał, szukając rączki swojej torby.
– Dokąd idziemy?
– Na rozpytanie – odparł Szary, uśmiechając się głupkowato. – Ale ruchy! – dodał, popychając mężczyznę na schody tak, że ten stracił równowagę i upadł.
Mężczyzna podniósł się z podłogi, rozcierając potłuczone kolano. Gorączkowo zastanawiał się nad tym, czego ci dwaj od niego chcą. Może nie powinien publicznie rozpytywać o tamtą dziewczynkę? Ale przecież ta mała z restauracji chyba wie, że nie o to mu chodziło. Dlaczego więc wezwała policję?
Będąc na parterze, automatycznie skierował pierwsze kroki w kierunku drzwi, którymi wcześniej wszedł do restauracji, został jednak bardzo szybko zawrócony z drogi przez policjantów. Jeden z nich pchnął go bezceremonialnie w kierunku innych drzwi, prowadzących na tyły restauracji.
Wylądował na plecach w trawie. Na dworze było już wprawdzie ciemno, ale domyślił się, że znalazł się w czymś w rodzaju ogródka, bo dostrzegł puste, drewniane ławy i stoliki. Policjanci wślizgnęli się do ogródka cicho jak koty, a potem złoty prostokąt drzwi zniknął w mroku. Nad tym, co niego pozostało, jarzyła się jeszcze blado mała żarówka.
– Zgaś to gówno! – polecił głos, który nie wiadomo jak znalazł się bardzo blisko leżącego na trawie mężczyzny.
Ten tylko bezradnie patrzył, jak czyjaś ręka wysuwa się z mroku i zaciska na żarówce. Kilka szybkich obrotów i światła już nie było.
– No to masz wpierdol…
Byli w tym dobrzy. Wprawieni i metodyczni, wiedzieli, gdzie i jak silnie mają uderzyć, aby jednocześnie sprawić mu ból i nie spowodować większych uszkodzeń ciała. Mogli go zapewnić z pewnością profesjonalistów, że choć porachują mu bardzo dokładnie wszystkie kości, to żadna z nich nie będzie pęknięta. Dobre i to.
Trwało to parę minut. Mięśniacy zazwyczaj nie mają kondycji ani zapału do walki. Padli na trawę po obu stronach jego ciała. Słychać było, jak dyszą. Robili to równie głośno i chrapliwie jak on.
– Skąd tyle o mnie wiedzieliście? – zapytał po chwili, kiedy milczenie stało się nieznośne. – Łaziliście za mną czy jak?
– To małe miasto, palancie – odparł Szary, mający wciąż wyraźne problemy z wyrównaniem oddechu. – Niech no ktoś nowy się pojawi, a my zaraz o tym wiemy.
– Bo my rządzimy w tym mieście – dodał jego partner z patrolu.
– To nie mogłem trafić gorzej.
– A żebyś wiedział! To czego ty tu jeszcze szukasz? Masz wydupiać stąd pierwszym pociągiem!
– Nie mogę.
– Ja pierdolę, a co ci w tym przeszkadza?
– Szukam takiej jednej dziewczynki.
Mundurowi na chwilę zamilkli.
– Tu nie ma żadnych dziewczynek dla ciebie – odezwał się Szary, przerywając milczenie.
– Wszystkie są dawno pozajmowane… – uzupełnił jego partner.
– Takie rozrywki nie w tym mieście – oto, co chciał powiedzieć mój kolega – dodał Szary.
– Przestańcie z siebie robić pajaców – pobity mężczyzna postanowił zagrać pojednawczym tonem. – Przecież nie jesteście tak głupi, jak ta mała za barem i nie myślicie, że o takie właśnie dziewczynki mi chodzi?
Nieoczekiwanie otrzymał za to chluśnięcie otwartą dłonią w policzek.
– Za co ten liść? – poskarżył się mężczyzna.
– Jeszcze raz tak o niej powiesz, to cię zajebię, gnoju! – wysyczał Szary spomiędzy zaciśniętych szczęk.
– Nie gadaj tak o niej. To jego dupcia – poinformował jego partner, wyraźnie rozbawiony wpadką mężczyzny.
– Przeproś! – zażądał Szary.
– Przeproś, przeproś! – podchwycił to zaraz drugi policjant.
Nie przeprosił. Z głupoty. I cała rzecz musiała się zacząć od nowa. Tym razem nie byli już tacy dokładni i metodyczni jak na początku. Walili, gdzie popadło.
– Tylko nie po głowie! Nie po głowie, debilu! – mitygował partnera Szary. – Jak my potem z nim wyjdziemy? On nie może mieć śladów na twarzy, bo ludzie zaraz zobaczą i zaczną gadać!
Zastopowany policjant odsunął się od mężczyzny z niechęcią.
– Ja pierdolę, on zaczyna mnie już wkurwiać, Szary. Przeprosić to nie, bić po mordzie też nie… A chuj z taką zabawą!
– Bo musimy się użerać z takim ścierwem, co bez przerwy taką chamówę odpierdala! Matka ich nie wychowała, to my musimy, nie? No jak, chłopie, co słychać tam, na dole? – zwrócił się do rozciągniętego na ziemi mężczyzny. – Zasłużyłeś na to, nie?
Ta uwaga została pozostawiona bez odpowiedzi.
– Ej, stary, udajesz martwego? – zapytał znowu Szary, szturchając leżącego.
– Zajebałeś go – rzucił ponuro partner Szarego.
– To ty go zajebałeś, debilu! – odgryzł mu się nerwowo policjant. – Mówiłem, że po mordzie nie masz go jebać, a ty co, szajbusie, robisz? Jasne, że go z liścia po ryju! Ja pierdolę, ale z ciebie zjeb!
– Mądry Polak po szkodzie.
– Ja pierdolę, tylko nie wyskakuj mi tu z mądrościami ludowymi!
– A bo co?
– Bo to mnie wkurwia!
– Ciebie wszystko wkurwia!
– A najbardziej ty! Przecież on miał ze sobą torbę! Gdzie jest ta torba? Czemu jej nie szukasz, debilu? Czemu nie ruszysz dupska i nie obczaisz, co on miał w tej swojej torbie, a nie, stoisz tu i skamlesz jak ofiara losu? Ja pierdolę, czy ja ci muszę zawsze podpowiadać, co ty masz robić? Po kim ty jesteś taki nieudaczny?
– Przestań wreszcie pierdolić! Ty jesteś jak jakaś kobieta – im bardziej nie wiesz, co robić, tym więcej musisz pierdolić! Mam tego dosyć!
– Psycholog się znalazł! Freud z nocnego patrolu! Mylisz się w temacie, jak każdy psycholog. Szary wie, co ma robić. Ma ci kazać szukać tej pierdolonej torby!
– Ja pierdolę, jak ty mnie, gościu, wkurwiasz! Mam ochotę cię zapierdolić w ten twój krzywy ryj!
– To ja ci chyba zaraz dopierdolę! Ja mam krótkie nerwy, wiesz o tym? A już zwłaszcza na ciebie nerwy mam krótkie. Ja nie wiem, jak my możemy razem pracować, jeżeli jeden na drugiego tak działa!
– Właśnie problem w tym, że ty na mnie wcale nie działasz. Ani trochę. Nie ma nawet szorstkiej męskiej przyjaźni. Kompletnie nic nie ma.
– Weź obczaj lepiej tę torbę, dobra? Szorstka męska przyjaźń mu się marzy, cwel jebany…
Delikatny szum traw zdradzał, że jego partner jednak postanowił wykonać polecenie. Po chwili szum traw ustał, a zamiast niego powietrze rozciął świst otwieranego zamka błyskawicznego.
– Jego nikt tutaj nie zna – zastanawiał się głośno Szary, czekając na wieści od partnera. – Po drugie nikt przecież nie widział, że to my mu tak dopierdoliliśmy. A po trzecie, wszyscy mają na to wyjebane…
– Ciemno tu, jak w dupie u najczarniejszego Murzyna. Weź zapal to pieprzone światło!
– Żadnego światła! Wybij to sobie z łba, pojebańcu!
– No, dobra, wiem. Jeszcze ktoś zobaczy. Ostrożny jesteś, Szary, jakbyś posuwał dziewicę… Ja pierdolę, co za bajzel ten stary tu ma! Żona go nie zapakowała czy jak?
– Może teraz innego pakuje…
– Chyba rozpakowuje – zachichotał drugi policjant.
– No, no! – Szary nagle postanowił być surowy. – Tylko mi tutaj bez takich! Na służbie jesteś, piździelcu! Godność munduru!
– Ale ty sam wystartowałeś z tym tematem.
– Ja miałem na myśli pakowanie kanapek. Co jest niegodnego munduru w pierdoleniu o pakowaniu kanapek?
– Zamknij łeb, Szary!
Szary zarechotał.
– Obczajaj tam tę torbę! – polecił.
– Nie lubię grzebać w cudzych majdach. Chcesz, żebym HIV-a dostał? Ja pierdolę, co to? Co to jest?
– Co?
– Ja pierdolę, ten stary ma broń!
– Broń?
– O kurwa, ale jakie wyjebane kopyto!
– Nie bój dupy. Skonfiskuje mu się…
Z ciemności dobył się znowu przytłumiony okrzyk policjanta:
– O, ja pierdolę!
– Co znowu?
– Tu są jakieś papiery! Jakaś legitymacja! Ciemne etui ze srebrnym znaczkiem!
– Co to za legitymacja?
– Ja tu nic nie widzę… Światło!
– Zostaw światło! Nie można go zapalać, a już zwłaszcza teraz! Kogo ty tam zajebałeś? Senatora?
– Ten zaraz: senatora! Aleś teraz odjebał, chłopie! Nie wiem, kogo tu mamy. Wygląda mi na kogoś ze służb. To chyba Centralne Biuro Śledcze.
– Jesteś pewien?
– Nie ma dupy, że to jakiś tajniak! Ta legitymacja…
W tej chwili spośród traw uniósł się w powietrze cichy jęk. Torba mężczyzny szybko została zamknięta, a policjanci przypadli do niego jak księża do ołtarza.
– Panie kolego, sorki za to, co się stało. Pomyliliśmy pana z takim bandziorem – zaczął pośpiesznie tłumaczyć się Szary. – Niech pan pozwoli, my pana podniesiemy, zamówimy taksówkę, wróci pan sobie do domku i zapomnimy o całej sprawie, nie? Mój kolega po prostu stosuje takie nietypowe metody pracy, rozumie pan? Taki tutejszy Brudny Harry, nie, Zachariasz?
– Niech się pan oprze na nas – powiedział Zachariasz, ignorując uwagę swojego partnera z patrolu.
Ich wspólny pochód przez zatłoczoną restaurację nie wzbudził wielkiego zainteresowania, zupełnie wbrew obawom Szarego. Długo nikt się nie odzywał. Przerwał to dopiero jeden odważny bywalec:
– Ten to się zdrowo nastukał! Przegiął pałę! Pić też trzeba umieć! Jebany! Na wytrzeźwiałkę z nim!
– Ale popatrz na niego! Taki wypity to tylko na odtrucie – dodał inny z gości, ośmielony odwagą przedmówcy.
– Za nasze pieniądze będzie się tam wczasował – dorzucił trzeci.
– A na leczenie dzieci nie mają – wtrącił czwarty.
– Pierdolony kraj – zakończył dyskusję piąty. – I jak tu ma być normalnie?
Całą sala pokiwała głową nad tymi słowami. Z tłumu wysunęła się barmanka.
– Ma pani takie piękne pistacjowe oczy… – wycharczał mężczyzna, niesiony ku drzwiom przez policjantów.
– Nie ma takiego koloru – odparła zimno.
– Jest.
– Nie ma. To smak lodów.
– Co za romantyk – zauważył szósty głos. – Z taką o lodach mówi…
– A ta Paulinka to jednak stara kurwa jest – stwierdził siódmy.
Znowu cała sala pokiwała głowami.
– Ty, romantyk, zabieramy się stąd – popędził mężczyznę Zachariasz.
Znaleźli się na zewnątrz. Mężczyzna wyślizgnął się z ramion policjantów i osunął na chodnik. Potem podźwignął się trochę, próbując oprzeć plecy o ścianę restauracji. Policjanci porzucili torbę obok jego przykurczonych nóg.
– Zaraz przyjedzie po pana taksówka – poinformował Szary, wymachując telefonem.
Mężczyzna pokiwał tylko głową.
– Myślisz, że dobierze nam się za to do dupy? – zapytał Zachariasz.
– A chuj go wie, Harry. Na pewno nie teraz, bo jest tak przymulony, że nie wie, co się z nim dzieje.
– Oby nie wiedział tego i później.
– W tym nasza nadzieja.
– A jak myślisz, czego taki tajniak tutaj szuka?
– Słyszałeś od Pauli, że pytał o dziewczynki.
– Jeśli tak, to będzie nieciekawie. Przynajmniej dla niektórych osób.
– Tak, parę grubych ryb poszłoby na dno, gdyby to się wydało.
– W co ty wierzysz? Życia nie znasz? Oni się zawsze jakoś wykaraskają.
Rozmowę przerwało pojawienie się taksówki. Kierowca, widząc policjantów, wysiadł z wozu i stanął niemal na baczność. Tymczasem oni otworzyli drzwi i z trudem ułożyli półprzytomnego mężczyznę na siedzeniu obok kierowcy. Taksówkarz zreflektował się w porę i, otworzywszy bagażnik, wrzucił tam torbę swojego nowego klienta.
– Dokąd zawieść pacjenta? – zapytał, gdy przygotowania do podróży zostały już ukończone.
– Na dworzec, panie kierowco. Kup mu pan jeszcze bilet i dopilnuj, żeby odjechał w pizdu.
– No dobra, a pieniążki, panie posterunkowy?
– Dworzec jest rzut beretem stąd.
– No to sami go zawieźcie! No co, te autka, na które ustawiliście przetarg, już wam się rozjebały?
Szary, słysząc to, zbliżył się do taksówkarza, wysuwając zaczepnie dolną szczękę.
– Taki hardy jesteś, panie kierowco? Pieniążków ci mało, co? Myślisz, że my nie wiemy, że jesteś w KRUS ubezpieczony, rolniku pierdolony? Mam ja zadryndać, gdzie trzeba?
Taksówkarz przez chwilę stał w bezruchu, zaciskając bezradnie zęby.
– Chuj w dupę wam wszystkim! – wyrzucił z siebie po chwili wahania.
W te słowa włożył tyle pasji, jakby chciał odreagować swoją bezsilność. Chwilę potem otworzył energicznie drzwi auta i usadowił się za kierownicą.
Nie odpalał jeszcze silnika, bo kątem oka dostrzegł, że policjanci idą w jego stronę. Jeden z nich schylił się do jego okna.
– Zapakuj go w najbliższy pociąg. On ma zniknąć z tego miasta.
Kierowca włączył się w zamierający nocny ruch. Oczywiście nie miał zamiaru za frajer odwozić gościa na dworzec i jeszcze za swoje kupować mu bilet. Jego myśli chętniej krążyły wokół leżącej w bagażniku torby. Myślał sobie, że skoro facet wygląda na zalanego, to czemu tak nie okraść go i nie wyrzucić gdzieś w lesie? To w końcu nie jego broszka, co się z nim potem stanie. Było tak pić? Najważniejsze, żeby za prędko nie pojawił się znowu w mieście.
Przez całą drogę na Rokitki facet na siedzeniu obok nie dał znaku życia. Nic się w tym względzie nie zmieniło, gdy taksówka zatrzymała się na wjeździe do lasu i kierowca zaczął go wyszarpywać z przedniego siedzenia.
– To będzie łatwy zarobek. Obym częściej miał takie kursy – mruczał do siebie taksówkarz, układając nieprzytomnego mężczyznę na trawie.
Otworzył bagażnik. Torbę położył na ziemi obok swojego klienta. Oprócz przeszukania torby miał też zamiar zabrać się za jego kieszenie. Najpierw jednak musiał wyłączyć to pieprzone światło, bo na takim odludziu widać je z daleka. Zamknął drzwi samochodu, a światło automatycznie zgasło.
W tym momencie poczuł chłodny dotyk stali w okolicach podstawy czaszki. Wystraszony, odwrócił się gwałtownie. Widok wylotu lufy z tak małej odległości o mało nie przyprawił go o zeza. Jego pasażer ożył. Dlaczego akurat teraz?
– Wsiadaj do auta! – usłyszał.
Taksówkarz uznał, że najlepiej będzie w tej sytuacji zachować milczenie i zrezygnować z wszelkich prób usprawiedliwiania się. Sprzyjała temu świadomość, że jest na muszce. Otworzył drzwi i klapnął zrezygnowany na siedzenie. Facet z torbą i pistoletem zrobił dokładnie to samo, tylko z drugiej strony.
– Potrzebuję podwózki – powiedział.
– Dokąd?
– Do najbliższego hotelu.
– W tym mieście jest tylko jeden dobry hotel, a poza tym dość blisko.
– No to gaz do dechy.
– Więc jednak pan zostaje?
Mężczyzna skrzywił się.
– Słuchaj, rzygać mi się chce, jak muszę gadać z kimś takim, jak ty. Lepiej, żebym w ogóle nie musiał otwierać przy tobie gęby. Wiesz, co masz robić, no to rób to, i mnie więcej nie wkurzaj.
Wyjechali z lasu. Minęli pojedyncze domy, coś, co z daleka wyglądało na cmentarz, potem ogródki działkowe. Potem chyba znowu znaleźli się w mieście, bo zabudowa wyraźnie zgęstniała.
Do hotelu rzeczywiście nie było daleko, przynajmniej samochodem. Nie odznaczał się on niczym szczególnym – wielka płyta, daszek nad wejściem. To było wszystko, co mężczyzna z pistoletem mógł teraz zauważyć. Samochód zatrzymał się przed wejściem.
– Obyśmy się już więcej nie spotkali – powiedział pasażer na odchodnym.
Jego pistolet zdążył już zniknąć z powrotem w torbie.
– Nigdy nic nie wiadomo. Może pan jeszcze potrzebować taksówkarza – rzucił za nim kierowca.
Mężczyzna chciał coś jeszcze odpowiedzieć, coś dosadnego, ale gdy się odwrócił, taksówki już nie było.
Wnętrze hotelu było utrzymane w pomarańczowym, przyjemnym kolorze. Od razu zwrócił się w kierunku tabliczki ze stylizowanym napisem „Recepcja”. Pani z obsługi zażądała dokumentów. Podał jej swój dowód osobisty. Wypełniając papiery meldunkowe, recepcjonistka głośno przeczytała jego imię i nazwisko:
– Jakusz… Aleksander…
Pokój hotelowy też niczym go nie zaskoczył: szare ściany, proste łóżko, wzorzysta kanapa, stary telewizor, na oknach firanki. W łazience kabina prysznicowa.
To ostatnie było najważniejsze. Pod prysznic wszedł w podkoszulku. Myślał, że jeśli zeschła krew pod bielizną pod wpływem wody trochę się rozmiękczy, to potem łatwiej mu będzie ją zdjąć. Nic bardziej mylnego. Wcale nie było łatwiej. Już pierwsze krople wody wnikające pod bawełniany podkoszulek wybiły mu z głowy resztki złudzeń. Czuł, jak na nowo odżywają liczne rany i stłuczenia na jego torsie.
W końcu zdecydował się chwycić za ramiączka i delikatnie pociągnąć podkoszulek do góry. Jego jęk słyszeli chyba lokatorzy we wszystkich przylegających pokojach. Wtedy przysiągł sobie, że już więcej nie spróbuje czegoś równie głupiego, jak ściąganie przylepionego do skóry podkoszulka za ramiączka. Zamiast tego jednym silnym ruchem rozerwał podkoszulek na piersi, odsłaniając czerniejące na niej ślady pobicia. Obejrzał je starannie, a potem zaczął się torturować wodą i mydłem.
Z kabiny wylazł ledwo żywy z bólu. Sycząc, wytarł się ostrożnie hotelowym ręcznikiem, zbyt tanim, by spróbować go ukraść. Potem pokuśtykał do łóżka. Materac przyjął jego ciało z przeciągłym jękiem sprężyn. Mężczyzna włączył telewizor, by nie słuchać swojego bólu.
W pewnym momencie zorientował się, że nie jest jeszcze tak późno, jak początkowo sądził. Z torby wyjął telefon, po czym wybrał jeden z zapisanych w nim numerów.
– Siema, Mareczku – powiedział, gdy po drugiej stronie usłyszał oddech rozmówcy.
– Cześć, Alek – odpowiedział głos należący do mężczyzny o wiele młodszego niż Jakusz. – Jak tam podróż?
– Nieciekawie. Jak ja nienawidzę tego podróżowania…
– Nam w biurze przydałby się po prostu jeszcze jeden samochód. Wtedy nie musiałbyś pierdolić się pociągiem.
– Po to pierdoliłem się tym pociągiem, żebyście mieli samochód do swojej dyspozycji.
– Dziękujemy za poświęcenie, szefie.
– Jakieś zlecenia nowe wpłynęły?
– Standard. Mąż każe śledzić żonę.
– Wcale nie standard, Mareczku. Zazwyczaj jest odwrotnie. Daj to Maciusiowi, niech się dziecko uczy.
– Maciuś wyśledził już, że babka kupiła sobie bilet na lot do Bukaresztu. Odlatuje jutro. Pewnie znalazła sobie jakiegoś sponsora.
– W Rumunii?
– No wiesz, jakiś król cygański…
– A kto ich tam wie. To niech Maciuś ich capnie i rozpyta na tę okoliczność. Ale tak wiesz, z drugiej strony, to nam też przydałby się sponsor, nawet z Rumunii. Ile to już razy musieliśmy oddać komuś innemu zlecenie, bo zabrakło nam ludzi i sprzętu?
– Milion razy. Ale bądź dobrej myśli, Alek. Wszystko się da, nawet bez sponsora. Pamiętaj tylko o nowym wozie! Tylko szybkim!
Jakusz westchnął.
– Ja chcę być z tobą absolutnie szczery, Marek – nowej fury nie ma i nie będzie, i musisz to sobie wbić do głowy. Siana nie ma.
– A ten klient, co go teraz masz? To biznesmen. Mówiłeś, że go wydoisz na niezłą sumkę.
– To źródełko wkrótce wyschnie, uwierz mi. To lipa. Dziewczynkę porwali dwa lat temu. Jak długo jeszcze mogę czarować, że ją znajdę?
– Będziemy mieć jeszcze inne sprawy.
– Tak, tylko powiedz mi, ile można wyciągnąć ze śledzenia niewiernych kochanków, sprawdzania kandydatów na mężów i partnerów biznesowych? Na lepsze sprawy nas nie stać.
– Tylko jeden samochód. To wystarczy, żeby było nas stać na lepsze sprawy.
Mareczek był niepoprawnym optymistą.
– Dobrze wiesz, że tu nie chodzi tylko o jeden samochód. Trzeba by mieć o wiele więcej. To już nie są czasy samotnych detektywów z książek.
– Przecież ty już od dawna niczego nowego nie kupiłeś, a mógłbyś. Wiesz, co myślę, Alek? Myślę, że ty chcesz z tego jeszcze jak najwięcej wyciągnąć, a potem się wypisać.
– Co? – Jakusz włożył bardzo dużo wysiłku, aby nutka zaskoczenia w jego głosie brzmiała choć trochę prawdziwie.
– Chcesz powiedzieć, że nawet przez myśl ci to nie przeszło?
– Ależ skąd, Mareczku! Nie mogę tego rzucić! Ja się urodziłem detektywem!
Po drugiej stronie linii słychać było stłumiony śmiech.
– No dobra, niech ci będzie. Ale nie zostawiaj nas, Alek! Nawet o tym nie myśl!
– Nie zostawię.
– Przysięgasz?
Jakusz zawahał się.
– Pozdrów żonę, panią Mareczkową – odparł po chwili.
– Ty też kogoś tam pozdrów, jeśli nie jesteś sam.
– To tylko telewizor tak gada – wyjaśnił szybko Jakusz. Mareczek zaśmiał się z szybkości tych wyjaśnień.
– Wiem, że ty siedzisz tam sam jak palec. Sam ze sobą. Taki Samson, psia mać.
– Odwal się, dobra?
– Samson, tylko nie zostawiaj nas!
To były jego ostatnie słowa. Linia wygasła.
Jakusz wiedział, że ich zostawi. Musi. Nie wiedział tylko, kiedy to nastąpi. Oni będą musieli sobie jakoś z tym poradzić. Są już dorośli, a on nie jest im nic winien. Już prędzej oni jemu.
Nowy samochód. Obaj wiedzieli, że to niezbędne minimum. Nawet nie przypuszczał, że w to wszystko trzeba będzie tyle zainwestować, żeby tak mało dostać w zamian. Bo skąd też miał wiedzieć? Z książek? Z filmów? Tam byli tylko twardzi faceci ze spluwą, małym biurem i sekretarką. A jak wygląda rzeczywistość? Kim jest detektyw Alek Jakusz? Samotnym facetem dobiegającym pięćdziesiątki, ze spluwą, biurem, gigantyczną listą płac i listą zakupów, na które nie ma skąd brać pieniędzy.
Trzeba to rzucić w cholerę. Póki czas. Zacząć coś nowego. W tym mieście. Miał coś na oku. Jutro pójdzie to sprawdzić. Po to tu przyjechał, między innymi. Czuje, że to będzie naprawdę dobre.
Trzeba tylko mieć nadzieję, że oni pozwolą mu to zostawić. Miał na myśli Maciusia, Mareczka i resztę. Że nie będą szlochać mu w mankiet. Różni ludzie stale powtarzają człowiekowi, że wszystko jest w jego rękach, że tylko od niego zależy, co w życiu osiągnie. Wiedział, że to nieprawda. Przekonał się o tym na własnej skórze. Ty możesz sobie do woli planować, ciężko pracować, ale inni też robią to samo i ci we wszystkim przeszkodzą.
Telefon znowu się rozdzwonił. Pomyślał, że to znowu Mareczek albo to jego żona chce podziękować za życzenia, albo policjanci chcą go przeprosić, albo już sam nie wiedział, kto może do niego dzwonić po nocach.
Podniósł telefon do ucha. Wiedział już, kto dzwoni. Wyczytał to z napisu na ekranie. Psia krew, będzie musiał się czymś wykazać. Będzie to trudne, bo w głowie miał pustkę.
– Aleksander Jakusz, słucham?
– Po co się pan, do kurwy nędzy, przedstawia? Przecież pan wie, że to ja. Wyświetla się to panu na ekranie – odpowiedział zniecierpliwiony głos.
– Mam swoje lata i słabo przyswajam sobie osiągnięcia nowoczesnej techniki, panie prezesie. Mam na szczęście w panu dobrego nauczyciela. Pana firma składa chyba karty do telefonów, dobrze kojarzę, panie prezesie? To naprawdę ciężko o lepszego nauczyciela.
– Żarty na bok. Gdzie pan teraz jest? W biurze, na dupie pan siedzi?
– Nie, w Tczewie. I to bynajmniej nie na dupie.
– A gdzie jest to pana Tczewo?
– Tczew. Koło Gdańska.
– Kojarzę. Chyba tam już byłem. Czy to miasto jest tak samo blisko Gdańska jak Kwidzyń, Starogard i Bytów, w których pan był wcześniej?
– Dokładnie tak.
– Pan sobie ze mnie jaja robi? Co to, wycieczki pan sobie robi krajoznawcze? Aktywista-turysta, kurwa? Tony Halik z Gdańska?
– Niech pan nie obraża Tony’ego, panie prezesie. Ani Gdańska. Mnie pan może.
– Patrzcie go, patriota lokalny! Ty zabugajcu jebany! Twój dziadek w papierowej teczce po Bugu przypłynął! Gdy mu się teczka rozpuściła, to dopiero wtedy wiedział, gdzie ma wysiąść!
– Babcia. Dziadek Kaszub.
– Posłuchaj, panie Kaszubie – masz mojej córki szukać. Za to panu płacę. I jak mi się będziesz pan tak mądrował, to tak pana udupię, że panu nawet kartę wędkarską zabiorą, nie mówiąc już o licencji detektywa! Nici będą z łowienia dorszy, Kaszubie jebany!
– Zejdzie pan już z tych Kaszubów.
– Nie mam czasu z panem o Kaszubach gadać. Mów pan lepiej, co tam z córką?
– Szukam jej. To dlatego jeżdżę jak głupi po całym województwie. To tutaj urwał się ślad. Tutaj przekazaliście pieniądze i nie dostaliście dziewczyny. Podejrzewam, że ona ciągle może tu być.
– Skąd pan to wie?
– Dostałem cynk. Telefon. Dlatego tu przyjechałem.
– Czy z Kwidzynia i Bytowa też pan dostał telefony?
– Nie. No, niech pan przyzna, że trzeba to sprawdzić, panie prezesie. To może być jakiś postęp w śledztwie.
– Wtedy będzie jakiś postęp, gdy zobaczę moje dziecko całe i zdrowe – odburknął prezes.
– Zobaczy ją pan. Pracuję nad tym – odpowiedział mu Jakusz z ogromną pewnością w głosie.
Jakusz wiedział, jak ma się teraz zachowywać. Pod pozornie burkliwym tonem prezesa potrafił odkryć starannie skrywane podniecenie. Wiedział już teraz, że jego słowa trafiły celu, i to napawało go optymizmem, że prezes jeszcze trochę da mu popracować, i co ważniejsze, sypnie groszem. Portfel Jakusza, zwłaszcza przy ogromie planów życiowych, był bardzo temu rad.
– Więc mówi pan, że ktoś do pana zadzwonił? – podjął prezes. – I co powiedział?
– Niewiele. Tylko tyle, że ona, czyli Marta, jest w Tczewie.
Osoba po drugiej stronie linii wstrzymała oddech. Chwila słabości jednak nie trwała długo, bo przykryło ją polecenie wypowiedziane kategorycznym tonem:
– Ma pan jej szukać dzień i noc!
– Robi się, panie prezesie…
– Ty oszukańcu! Przecież słyszę, że masz tam telewizor włączony!
Jakuszowi przez głowę przeleciało nagłe i nieodparte pragnienie, żeby cisnąć telefonem o podłogę.
– Panie prezesie, częścią moich obowiązków jest pilne śledzenie doniesień o osobach zaginionych. Gdyby tak coś powiedzieli o Marcie, a ja bym tego nie usłyszał…
– Dobra, to ja będę oglądał telewizję, słuchał radia i wertował gazety, ale pan, na miłość boską, niech idzie najpierw na policję i się tam o wszystko rozpyta! Tam na pewno coś panu powiedzą!
– Na policję? – jęknął Jakusz, przesuwając dłonią po obolałym torsie. – Ta lokalna policja to pożal się Boże…
– Wiem, widziałem podczas przekazania okupu, ale co robić? No, co robić, kurwa? Nic nie poradzisz z dziadami. Gdyby pan wiedział, z jakim baraństwem ja, polski przedsiębiorca, muszę się na co dzień użerać!
Jakusz nie odpowiedział. Po pierwsze dlatego, że domyślał się, że prezes do tego grona zalicza najpewniej także i jego, a po drugie dlatego, że miał nadzieję, że jeśli nie podejmie tematu, to prezes wreszcie przestanie nawijać. Tak też się stało.
– Ja już będę kończył – odezwał się po chwili jego rozmówca.
Jakusz odpowiedział mu z taką energią, z jaką zwykle wierni w kościele odpowiadają kapłanowi na „Idźcie w pokoju Chrystusa”.
– Dobrze, panie prezesie, bo ja teraz wracam do roboty.
– No, to nie będę panu przeszkadzał – zapewnił prezes, a zaraz potem dodał nieco mniej rozkazującym tonem: – Wie pan, że dał mi dzisiaj trochę nadziei? Chyba będę lepiej spał. Po raz pierwszy od dwóch lat.
Jakusz znowu wybrał milczenie. Milczenie nigdy nie zawodzi. Jest najlepsze na wszystko. Milcząc, nie można się niczym zdradzić. W końcu powiedział jedno, bardzo neutralne słowo:
– Dobranoc.
Wypadło dobrze, bo to było chyba najszczersze słowo, jakie mu dzisiaj powiedział. Naprawdę życzył mu, żeby się dzisiaj wyspał.
Zgasił telewizor i światło. Wyciągnął się na łóżku. Myśl o śnie prezesa nie dawała mu spokoju. Nigdy nie przypuszczał, że będzie w stanie zdobyć się na tak cyniczne podejście. Dobrze wiedział, że prezes nie ma żadnego powodu, by tej nocy spać spokojniej niż zwykle. Czy ogłoszenie w prasie, na które ktoś odpowiedział, można nazwać przełomem w śledztwie, zwłaszcza po dwóch latach od zaginięcia Marty? Na takie ogłoszenia zawsze ktoś odpowiada. Zazwyczaj odzew jest duży, a uzyskane informacje niewiele warte. Jeżeli był tylko jeden zwrotny telefon, do tego tak nieprecyzyjny, bo dotyczący tylko tego, że ona jest w tym mieście, to czy można się spodziewać czegoś innego niż porażki? Ten telefon nic nie znaczy. Tak samo jak zamieszczenie ogłoszenia i podróże, które służyły tylko pozorowaniu roboty.
Pozorowaniu roboty. Bo też czego ten prezesina od niego oczekuje? Że ją znajdzie po takim czasie? A czy on jest jakimś jasnowidzem, żeby wskazać miejsce, w którym ją zakopano albo do której rzeki ją wrzucono?
Czuł się ohydnie z tym, że tak oszukiwał klienta. Wiedział, że jutro nie będzie szukać dziewczynki, ale rozejrzy się za nowym interesem, w który zainwestuje.
Nie, jednak zajmie się tym. Wiedział, że się zajmie. Ten jeden raz jeszcze się postara, bo inaczej sumienie nie da mu spokoju. W domu uczyli, że na wszystko trzeba solidnie zapracować, że nie można oszukiwać. Nie chciał tego słuchać, gdyby mógł, to olałby te wszystkie zasady, które od małego wkładano mu do głowy. Wiedział, jak to ogranicza człowieka. Ile mógłby osiągnąć, gdyby nie te zasady, krępujące go na każdym kroku. Boże, jak bardzo chciałby móc to zrzucić, tak jak wszyscy dookoła, z taką łatwością, jakby nigdy nie znali żadnych zasad. A jemu pozostawała tylko satysfakcja, swoista nagroda pocieszenia, że on jako jedyny jest dobry, a cała reszta zła. Tylko że ci źli rządzą światem, a nie on. Rządzą, bo nie ma dla nich żadnych ograniczeń, bo biorą, co chcą.
Dlatego zawsze chciał być liberałem, ale nie mógł.