San Francisco - ebook
San Francisco - ebook
Zbudowane w połowie XIX wieku dzięki gorączce złota, San Francisco od początku przyciągało ludzi poszukujących wolności, bogactwa, możliwości zaczęcia od nowa. To miasto marzeń, kontrkultury, ruchu LGBT, muzyki, sztuki i wina. Mekka artystów i niebieskich ptaków. Dom Janis Joplin i Grateful Dead. Intelektualne zaplecze Doliny Krzemowej, centrum start-upów i najnowszych technologii.
Magda Działoszyńska-Kossow zabiera czytelników w podróż w czasie i przestrzeni: pisze o barwnej historii i bogatym pejzażu kulturowym, który towarzyszył powstaniu i rozwojowi miasta przez ponad sto pięćdziesiąt lat. Mówi o artystach, wizjonerach i milionerach, ale też o epidemii HIV/AIDS, narkomanii i tysiącach bezdomnych.
W San Francisco jak w soczewce skupiają się problemy współczesnej Ameryki, kraju ostrych kontrastów i pogłębiających się różnic ekonomicznych. Tutaj właśnie amerykański sen często kończy się gwałtownym przebudzeniem i okazuje się, jak wysoką trzeba za niego zapłacić cenę.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-034-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Geert Mak _Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki_
Johnny Cash _Cash. Autobiografia_
William S. Burroughs Jack Kerouac _A hipopotamy żywcem się ugotowały_
Lawrence Wright _Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_
David Ritz _Respect. Życie Arethy Franklin_
Alysia Abbott _Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu_
Jon Krakauer _Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija_
Kim Gordon _Dziewczyna z zespołu_
Dennis Covington _Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach_
Scott Carney _Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia_
Hampton Sides _Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu_
James Grissom _Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły_
Patti Smith _Pociąg linii M_
Billie Holiday William Dufty _Lady Day śpiewa bluesa_
Dan Baum _Dziewięć twarzy Nowego Orleanu_
Jill Leovy _Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce_
Brendan I. Koerner _Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego_
Hampton Sides _Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_
S. C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w USA_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Poniedziałkowe dzieci_ (wyd. 2)
Patti Smith _Rok Małpy_WSTĘP KILKA SŁÓW O KOŃCU ŚWIATA
Żeby zacząć rozumieć miasto, czasem wystarczy hasło. Nowy Jork nigdy nie zasypia, bo ciągle za czymś goni. Rzym jest wieczny, bo gdy upadnie on, upadnie cywilizacja, a Paryż skąpany w świetle – pierwszych ulicznych latarni i idei oświecenia. Miłośnicy San Francisco lubią mówić o nim frazą zaczerpniętą z wiersza George’a Sterlinga: _cool, grey city of love_ (z ang. „chłodne, szare miasto miłości”). Wyjątkowy splot czynników geograficznych sprawia, że nigdy nie jest tu gorąco. W słońcu miasto aż tryska kolorami, ale gdy nagle zalewają je gęsta mgła lub chmury, paleta barw zmienia się w paletę szarości. Najważniejsza jest jednak miłość. Bo przez krótką, ale znamienną chwilę wydawało się tutaj, że miłość – rozumiana jako wspólnota, empatia i szacunek dla drugiego człowieka oraz wszystkiego, co istnieje w przyrodzie – wystarczy, żeby zmienić świat. Nasz pogrążony w konfliktach, napędzany konsumpcją, a przyrodę głównie eksploatujący, zachodni świat. Nie wystarczyła. Ale zrobiła wielkie społeczne zamieszanie i nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Na kawałku wymiętego kartonu, opartego o parę nóg w sfatygowanych wiśniowych martensach, nabazgrolone jest kilka słów i umownych kwiatków. _Travelling hippies. Please help out_ (z ang. „Podróżujący hipisi proszą o pomoc”). Drodzy zwykli ludzie, niepodróżujący w poszukiwaniu sensu życia, a odnajdujący go w życiu zgodnym z ustalonym porządkiem społecznym – pomóżcie nam utrzymać się na powierzchni i kontynuować poszukiwania. O wsparcie dla swojej życiowej tułaczki proszą was dwudziestoparoletni James Halinan i Jennifer Duncan. Siedzą pod wiatą przystanku tramwajowego na Market Street – głównej arterii komunikacyjnej San Francisco, która jak najważniejsza w ciele tętnica rozprowadza ruch i energię po całym mieście. Zaczyna się w porcie i prowadzi skosem przez półwysep na południe. Po drodze przebiega przez dzielnicę finansową, rozdziela bogate wzgórza, Nob Hill i Russian Hill, od kiedyś robotniczego, a dziś zgentryfikowanego SoMa, białe Haight-Ashbury od latynoskiego Mission, by po dotarciu do gejowskiego Castro zniknąć pośród wzgórz. Haight-Ashbury to miejsce narodzin hipisowskiej rewolucji, dziś jej skansen. Ale bardziej niż tam James i Jennifer wolą siedzieć na chodniku w centrum. W Haight ich zdaniem dziś niewiele już da się ugrać – za dużo wagabundów takich jak oni, za mało kieszeni, z których można coś wysupłać.
Są lekko zakurzeni, on w spranych dżinsach, ona we wzorzystych sułtankach, oboje w koszulkach w psychodeliczne wzory. Włosy mają zmierzwione, paznokcie brudne, a zęby zepsute. Obok leżą plecaki, do których upchnęli cały dorobek życia, i psy – śpiące i skulone jak najłagodniejsze baranki, trzy amstafy: Badger, Begonia i Daphne. Obrazek się zgadza, psy dodatkowo zmiękczają serca i co chwilę wpada jakiś grosz. James i Jennifer żyją tak, tułając się po kraju, od trzech lat. Chcieliby kiedyś mieć swój kawałek ziemi pod uprawę – najlepiej marihuany w hrabstwie Humboldt, konopnym zagłębiu na północy Kalifornii. Ale ziemia tam jest droga, taniej można coś kupić w Kolorado, gdzie z kolei ciągle brakuje wody. Może dałoby się hodować ozdobne sukulenty. Na początek potrzebne będzie jakieś sto tysięcy, kiedyś uzbierają. Wyrwali się z małej mieściny w Karolinie Północnej – miejsca, w którym Południe styka się z Appalachami i powoli przechodzi w Pas Rdzy, krainę marazmu, braku perspektyw i uzależnień. W ich przypadku: od metamfetaminy.
– Jak ktoś chce zerwać z nałogiem, to nie ma lepszego sposobu, niż uciec, zmienić otoczenie. Ci, których zostawiliśmy za sobą, dalej żyją tak, jak żyli. My już dłużej nie mogliśmy – tłumaczy James. Trudno go zrozumieć, bo mówi z silnym południowym akcentem i trochę niewyraźnie. Metamfetamina niszczy zęby jak alkohol wątrobę.
Gdy znajomy jechał na Florydę, gdzie mają krewnych, raz-dwa spakowali się i ruszyli w drogę. Rodzina miała jednak lepsze rzeczy do roboty niż wyciąganie za uszy z nałogu dwójki pogubionych dzieciaków. Dalej skierowali się więc na Zachód, jak przez dziesięciolecia wszyscy ci, którym zwykła Ameryka nie służyła lub się nie podobała. Złapali tani lot do Kolorado, stamtąd pociągami towarowymi przedostali się do Kalifornii.
– Tu jest lepiej, bo nasz styl życia tak bardzo nie razi. Im dalej od Wschodniego Wybrzeża, tym mniej się czepiają – mówi Jennifer. Ale nawet jeśli człowiek wyrwie się z mieściny, ona w człowieku zostaje. Kiedy Hillary Clinton w kampanii wyborczej nazwała takich jak oni _deplorables_ (z ang. „godni pożałowania”), wiedzieli na kogo nie zagłosują. – Obama to był miły gość, ale robotę robił słabą. A już Obamacare to jest kompletna porażka. Gdy jeszcze miałam normalną pracę, któregoś dnia zobaczyłam, że obowiązkowa składka zeżarła mi pół wypłaty. Chrzanić to. Głosowaliśmy na Trumpa, on umie robić interesy. Niech tylko nikt mu nie przeszkadza, a będzie dobrze – tłumaczy.
A to ci heca, myślę, hipisi popierający Trumpa.
– Właściwie to wcale nie jesteśmy hipisami. Nie obchodzi nas organiczne jedzenie i inne takie pierdoły. To po prostu takie hasło, które się ludziom dobrze kojarzy – wyjaśnia, zniżając głos, i uśmiecha się porozumiewawczo. – Tylko nie mów nikomu.
A więc to farbowani hipisi popierający Trumpa. Koniec świata. Choć na końcu świata nie aż tak zaskakujący.
Nie ma pojęcia, które mówiłoby więcej o tym, jak człowiek Zachodu myśli o otaczającej go rzeczywistości, niż „koniec świata”. Coś, co nie ma prawa się wydarzyć, miejsce poza oswojoną przestrzenią, choć w jednym i drugim sensie, a w tym geograficznym nawet bardziej, to oksymoron. Wszak Ziemia jest kulą, geometrycznym kontinuum, które nie ma ani początku, ani końca. Mówienie o „końcu świata” nie jest więc opisem rzeczywistości fizycznej, a jedynie wyrazem sposobu myślenia o niej, na ogół linearnego i europocentrycznego. O ile określenie, gdzie leży cywilizacyjny środek Europy – kolebki świata zachodniego – jest kwestią odwiecznie sporną, o tyle jego peryferia, umowny geograficzny koniec wskazać się da. W języku map i atlasów nazywa się on Lands End i leży tam, gdzie wzburzone fale Pacyfiku uderzają o skalisty brzeg kontynentu amerykańskiego, u wejścia do portu San Francisco. Jeszcze bardziej niż „chłodnym, szarym miastem miłości” San Francisco jest więc takim właśnie końcem świata Zachodu.
Gdy z zieleni porastającej Lands End wychodzi się na urwisty brzeg, wiejący od oceanu wiatr dudni w uszach. Skala otwartej przestrzeni, na styku wielkiej masy ziemskiej, rozległego przestworu oceanu i bezkresu nieba, zdrowego człowieka może przyprawić o atak agorafobii. Trzeba spojrzeć za siebie, żeby na powrót odnaleźć jakiś punkt skupiający uwagę. Tam, gdzie wielka woda wdziera się w głąb kontynentu, brzegi cieśniny Golden Gate spina potężny most, dobitnie manifestujący wysiłek człowieka, by ujarzmić ten naturalny krajobraz. Spojrzenie za siebie przypomina też, że jak każdy koniec, i ten jest jednocześnie początkiem. Dla przypływających do zatoki San Francisco z Dalekiego Wschodu to tutaj przecież zaczynał się Nowy Świat. Ale to nie oni narzucili mu swój porządek, tylko Europejczycy – eksplorujący odległe lądy w poszukiwaniu bogactw, nowych horyzontów i przestrzeni większej wolności: religijnej, obyczajowej, ekonomicznej.
Wyruszając na zachód, dotarli do wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej, gdzie pod wodzą i na modłę Anglosasów stworzyli nowy organizm państwowy i porządek społeczny oparty na idei wolności, jakkolwiek wąsko wtedy rozumianej. Rozszerzając przestrzeń tej wolności coraz dalej na Dziki Zachód, drogą podboju, zakupu i osadnictwa, Stany Zjednoczone dobiły ostatecznie na skraj kontynentu. Skraj, który przerodził się w najbardziej zaawansowane laboratorium testowania tej wolności granic.
Zachodnie Wybrzeże stało się wtedy dla Ameryki tym, czym Ameryka przez ubiegłe dwa stulecia była dla reszty świata – nowym początkiem. A na końcu świata nowy początek można budować odważnie, a nawet zuchwale, nie oglądając się na porzucone normy, ograniczenia, zwyczaje. Podążający tam wyruszali w nieznane, nieokiełznane i nieuporządkowane, do miejsca, gdzie najgłębiej wybrzmiewają słowa Johna Steinbecka o „wolnym, poszukującym umyśle człowieka jako najcenniejszej rzeczy na całym świecie”. Na tym dzikim brzegu wolności skumulowała się energia ludzi skłonnych do zmagania się z niewiadomą i odkrywania nowych horyzontów, czyniąc możliwym to, co gdzie indziej mogło wydawać się niemożliwe. To dzięki tej energii San Francisco jako nieformalna stolica Kalifornii jest najbardziej postępowym obyczajowo miejscem w całych Stanach Zjednoczonych. A zrodzona z niego pobliska Dolina Krzemowa wytycza kierunek przyszłości i rodzi wszechpotężne, globalne technologiczne korporacje, które wymykają się państwowej kontroli. Bo w sferze wolności, tam, gdzie nie ma granic, łatwo się zatracić. A społeczna cena tych eksperymentów bywa bardzo wysoka.
Będąc geograficznym i metaforycznym skrajem cywilizacji zachodniej, San Francisco jest jednocześnie miejscem, w którym może ona odetchnąć i obejrzeć się za siebie. Z dystansu ocenić swój dorobek, zrobić rachunek zysków i strat. Jak wspinacz, który dopiero po osiągnięciu szczytu wie dokładnie, czym jest góra, którą zdobył, i jaki ślad na jego organizmie zostawi wysiłek, który w ten wyczyn włożył. Stamtąd widać dopiero, że wszystko ma swój cień. A zwłaszcza to, co najbardziej odróżnia cywilizację Zachodu od tych, które pokonała lub z którymi rywalizuje: nieustający wysiłek poznawania, okiełznywania i eksploatowania zasobów świata przyrody w imię zapewnienia człowiekowi lepszej jakości życia. Bo zasoby te nie są nieskończone, przyroda potrafi wziąć odwet, a życie z nią w dysharmonii i konsumpcyjna pogoń za dobrami materialnymi nieuchronnie prowadzą do stanu alienacji i duchowej pustki. San Francisco wie o tym więcej niż jakiekolwiek inne miejsce na Zachodzie również dlatego, że z racji swojego położenia jest w najbliższym kontakcie z kulturą Dalekiego Wschodu, wyrosłą na innych wartościach i innym zupełnie rozumieniu świata.
Zachód to kultura pojmowana jako nauka, czyli jako poznanie świata wokół „ja”. Tymczasem „ja” jest tylko instrumentem i domem myśli; stąd biorą początek przyrodoznawstwo i nauki empiryczne. Natomiast Wschód (to znaczy Indie, bowiem wszystko przyszło właśnie stamtąd przez Chiny i Koreę – także do Japonii) to kultura pojmowana jako poszukiwanie myślącego „ja”. Myśl pojmowana jako myśl „ja”, które myśli samo siebie, albowiem „ja” nie jest częścią całości, lecz całością. W owych dwóch kierunkach świat zmierzał przez stulecia, docierając do przerażającej otchłani współczesności, gdzie z jednej strony jest „ja”, które zapomniało o sobie samym, zatracając się w poznaniu zewnętrznego świata, a wręcz stało się więźniem poznanego – co oznacza cywilizację maszyny i koniec humanizmu – z drugiej strony zaś jest „ja”, które osiągnęło niezmierzoną głębię i wyrafinowane formy kultury, ale zapomniawszy o poznaniu zewnętrznego świata, umiera teraz z głodu, a także na dżumę i trąd…¹
Tu, gdzie Zachód zmaga się ze swoim cywilizacyjnym dorobkiem i jego ciemnymi stronami, czerpiąc z mądrości Dalekiego Wschodu, hipisi próbowali zawrócić nasz świat z ich zdaniem autodestrukcyjnej ścieżki. Ostatecznie sami na nią weszli, niejako tylnym wejściem, ale po drodze udało im się wpuścić do zamkniętego pokoju trochę światła i świeżego powietrza. Nie ma więc lepszego miejsca, by pochylić się nad kondycją człowieka Zachodu, niż to, w którym stoi on w nieszczęsnym egzystencjalnym rozkroku: rozdarty między zachwytem nad swoim dziełem a rozpaczą z powodu wpisanych w nie kosztów. Człowiek zrodzony z natury, będący jej integralną częścią, ale jednocześnie głodny odcięcia się od jej niewygód i niebezpieczeństw. Twórca postępu technologicznego, z którego w taki czy inny sposób czasem chce, a czasem jest zmuszony korzystać. I za pośrednictwem technologii właśnie coraz częściej dowiadujący się o skali destrukcji, jaką ów nieokiełznany postęp w przyrodzie wywołuje. Spragniony wspólnoty zbudowanej na miłości, ale do niej niedojrzały, głodny wolności, ale się w niej zatracający. Tylko tu, w otchłani współczesności, można spotkać jednostki tak pogubione, by wierzyły w Amerykę zorganizowaną jak dochodowy biznes, a jednocześnie posługiwały się sentymentem do ruchu próbującego wywrócić do góry nogami ten paradygmat, by zebrać fundusze na ucieczkę przed jego skutkami. Innego końca świata – naszego świata – nie będzie, lepszego nikt nie wymyśli.1 ZŁOTE WROTA
Listki _yerba buena_, malutkie, delikatne i lekko chropowate w dotyku, po roztarciu w dłoniach zostawiają na skórze intensywnie miętowy zapach. Dziki i ziemisty, inny niż mięta hodowana w parapetowych doniczkach. Zanim biały człowiek przybył do Kalifornii i uczynił sobie tę ziemię poddaną, zaorał pola w dolinach i wybetonował wydmy, w okolicach zatoki San Francisco tę woń zapewne nieustannie czuć było w powietrzu. W czasach przed kolonizacją, gdy piaszczyste tereny wokół niej zamieszkiwały jedynie zwierzęta i rdzenni mieszkańcy z plemienia Ohlone, _yerba buena_ rosła tu wszędzie. Cieśninę, prowadzącą do tej jedynej zatoki na wybrzeżu Kalifornii, pierwsi odkryli Hiszpanie. Wpłynęli do niej w czerwcu 1776 roku, miesiąc przed tym, gdy trzynaście kolonii na Wschodnim Wybrzeżu ogłosiło się Stanami Zjednoczonymi niepodległymi od Korony Brytyjskiej. Od swojego króla Hiszpanie dostali zadanie kolonizacji i chrystianizacji tych ziem, które według zapisków członków ekspedycji były pełne naturalnego bogactwa: czystej wody, bujnej roślinności i najróżniejszych, również nieznanych im wcześniej gatunków zwierząt. Tubylcy, których napotkali i których z czasem zaczęli przymusem cywilizować, zapoznali ich między innymi z „dobrym zielem” – różnymi gatunkami mięty, służącymi im jako lekarstwa na drobne dolegliwości.
_Yerba buena_ musiała Hiszpanom dobrze służyć, bo na jej cześć nazwali zatoczkę, gdzie przybiły pierwsze statki, oraz powstałą w pobliżu osadę. Na wydmach wybudowali _presidio_ (z hiszp. „fort”), a nieco dalej w głąb lądu misję, której nadali imię świętego Franciszka. Taki układ obowiązywał przez siedemdziesiąt lat, aż do wojny amerykańsko-meksykańskiej. W 1846 roku dotarła tu amerykańska wyprawa dowodzona przez podróżnika i wojskowego Johna C. Frémonta, która miała za zadanie zbadać teren i nastroje panujące wśród osadników. Frémont przy okazji nadał cieśninie obowiązującą do dziś nazwę Golden Gate – Chrysopylae (z łac. „Złote Wrota”), ze względu na podobieństwo topografii i potencjału, jakie jego zdaniem zdradzała, do cieśniny Chrysoceras (z łac. „Złoty Róg”) – wrót imperialnego miasta na styku cywilizacji, antycznego Konstantynopola. Jeszcze w tym samym roku wojska amerykańskie przypłynęły tu z zamiarem przyłączenia Kalifornii do Stanów. Gdy siły dowodzone przez admirała Montgomery’ego zajęły osadę, Amerykanie „plazę” zamienili na „square”, zatknęli na nim amerykańską flagę, nabrzeże nazwali na cześć zdobywcy, a całość przemianowali na San Francisco. Nazwane na cześć statku i admirała Portsmouth Square i Montgomery Street ostały się do dziś, ale zatoczki Yerba Buena już nie ma – w miarę jak miasto zaczynało się zachłannie rozrastać, zasypano ją ziemią, by zwiększyć obszar pod zabudowę, co po dziś dzień ma swoje konsekwencje, ale o tym później. Jedyną pozostałością po obecności Ohlone’ów są pokazowe chaty z sitowia, które można obejrzeć na starym cmentarzu przy budynku misji. Stoją pośród bujnej roślinności i kamiennych eleganckich, choć już zmurszałych nagrobków pierwszych hiszpańskich kolonizatorów. To cmentarzysko kalifornijskiej historii, gdzie na kilkudziesięciu metrach kwadratowych mieści się to, co zostało z niegdysiejszych najeźdźców i najeżdżanych.
Tam, gdzie kiedyś była hiszpańska osada, dziś stoi dzielnica finansowa. _Yerba buena_ nie zginęła zupełnie – jej imię nosi położone tam nowoczesne centrum sztuki, połączone z kompleksem ogrodów, a także wysepka, przez którą przebiega most prowadzący na wschodnią stronę zatoki. Ale samej rośliny w naturze napotkać nie sposób. Chyba że ma się odrobinę szczęścia.
*
Greg Gaar zamaszystym krokiem, lekko przygarbiony przechadza się wzdłuż zarośniętej roślinkami grządki. Mamrocze pod nosem ich nazwy, aż w końcu dociera do tej właściwej. „Aha!” – mówi, po czym schyla się, zrywa kilka listków i każe mi rozetrzeć je w dłoniach. Są lekko chropowate, oddają intensywną, dziką, miętowo-ziemistą woń. Ale akurat Grega _yerba buena_ w ogóle nie kręci. Jest fanem _dune tansy_ – dobrze czującej się na piaszczystej wydmowej glebie odmiany wrotyczu. Rośliny, która nie dała się tak łatwo wykorzenić i nadal jest tu powszechnie spotykana. Determinację wrotyczu w przetrwaniu Greg ceni na tyle, że uczynił go aliasem w swoim adresie mailowym. Wiele innych roślin natywnych nie miało tyle samozaparcia, szczęścia albo tak silnych genów. Aby znów, po dziesięcioleciach destrukcyjnej dla przyrody działalności człowieka, zagościć w rejonach zatoki San Francisco, potrzebowały pomocy osób takich jak Greg, czyli aktywistów na rzecz _habitat restoration_ – przywracania środowiska naturalnego i składających się na nie ekosystemów do ich pierwotnego kształtu.
Na co dzień naturalnym środowiskiem Grega jest ogród społeczny na południowo-wschodnim skraju parku Golden Gate. Młode, sceptyczne wobec żywności z supermarketów pokolenie hoduje sobie tutaj warzywa i zioła, on ma własne grządki, na których do żywych powracają rozmaite rośliny rodzime. Gdy są już gotowe, ich sadzonki Greg wysyła dalej w świat. Pełni też w ogrodzie funkcję anioła stróża. Jest postawny i barczysty, choć ma już ponad siedemdziesiąt lat, siwe, lekko kędzierzawe włosy, siwy wąs i krzaczaste brwi, spod których spogląda na świat z mieszaniną osłupienia i nagany. Ręce ma umorusane ziemią, a strój godny starego kawalera: flanelowa koszula włożona na T-shirt, spodnie bojówki, spod których wystają frotowe skarpetki w kolorze miąższu gujawy, znoszone skórzane buty do garnituru. W tej przypadkowości jest pewien urok, a także wyraźny komunikat: oto człowiek całkowicie oddany idei, który błahostki takie jak konwenanse społeczne zjada na śniadanie.
Ubrany w uniform żołnierza słusznej sprawy, Greg w ogrodzie pojawia się zwykle po lunchu. Przez kilka godzin kręci się między skrzyniami i grządkami, dogląda wszystkiego, podlewa rośliny, wyrywa chwasty, dokarmia dzikiego kota Buddy’ego. Chyba że ktoś przyjdzie z wizytą, wtedy przed szopą z narzędziami rozstawia krzesełko turystyczne, mości się na nim z Buddym na kolanach i – podczas gdy gość nie ma innego wyboru, jak tylko usiąść na ziemi – zaczyna opowieść.
– Dla mnie zaczęło się od bitwy o Tank Hill. Wróciłem z Wietnamu i okolica, w której się wychowałem, była nie do poznania. Tam, gdzie jako dziecko biegałem po łąkach i pagórkach, stały już osiedla. Miasto się dusiło, trzeba więc było walczyć o zachowanie jakichś skrawków otwartej przestrzeni – wspomina.
San Francisco leży na czubku półwyspu. Ścisły obszar miasta to niewiele ponad sto dwadzieścia kilometrów kwadratowych, bardzo mało jak na ośrodek o tak wielkim znaczeniu. A było jeszcze mniej – pierwotna linia brzegowa przebiegała tam, gdzie dziś tętni miejskie życie. Bagna i pomniejsze zatoki po wewnętrznej stronie półwyspu stopniowo zasypywano, by zwiększyć obszar pod zabudowę. Ale ziemi i tak zawsze będzie tu za mało.
Poza tym, że jest kompaktowe, San Francisco jest też pagórkowate. Na tym skromnym areale mieści się czterdzieści kilka wzniesień, z których najwyższe ma blisko trzysta metrów wysokości. Taki układ przestrzenny od początku stanowił wyzwanie urbanistyczne. Pierwsi mieszkańcy miasta gnieździli się w prowizorycznych drewnianych chatach stłoczonych u podnóży wzniesień. Wyżej zaczęto budować dopiero, gdy na miejsce sprowadzono zwierzęta pociągowe, a potem wymyślono tramwaje linowe. Na takie przedsięwzięcia stać było tylko najbogatszych i tak powstała pierwsza w mieście dzielnica krezusów – Nob Hill, nazwana tak od _nabob_, pojęcia wywodzącego się z kolonialnych Indii, które oznacza osobę bardzo bogatą i wpływową. Dziś miejska przestrzeń nie odzwierciedla już podziałów ekonomicznych w sposób tak oczywisty, z jednym wyjątkiem: im wyżej, tym mniej bezdomnych. Kto przechowuje dobytek całego życia w wózku sklepowym, nie będzie przecież bawił się w pchanie go pod górę.
W latach siedemdziesiątych, gdy Greg i dziesiątki tysięcy amerykańskich chłopców wracali z Wietnamu właśnie przez port w San Francisco, czubek półwyspu był już gęsto zabudowany. O pojęciu _urban sprawl_, czyli eksurbanizacji, nikt jeszcze wtedy nie słyszał, ale zabudowania rozprzestrzeniały się coraz dalej na południe i ku górze. Rozglądając się wokoło, zamiast zieleni wzgórz i pagórków widziało się pokrywającą je coraz szczelniej wysypkę osiedli, kolonii piętrowych domków. Z Mount Davidson, na którym wychował się Greg, został ledwie czubek. O te właśnie czubki toczyła się walka. Dziś poza Lands End, zielonymi terenami wokół starego hiszpańskiego fortu, jednym wielkim parkiem i kilkoma pomniejszymi, San Francisco ma kilkanaście enklaw zieleni mieszczących się na szczytach wzgórz. Tank Hill, o który walczył Greg, powstał w 1977 roku.
– Do dziś lubię tam przychodzić. Zbieram śmieci i niedopałki, pełno tego, ludzie nie mają sumienia. Jestem dumny z Tank Hill, ale bardziej lubię miejsca, gdzie udało się odtworzyć fragment środowiska naturalnego. Na przykład Lobos Creek, w którym czas jakby się cofnął i zatrzymał: wydmy, porosty, cisza taka, że słychać trzepot motylich skrzydeł.
Ton Grega nagle mięknie, znika gdzieś dobitność i przesadne frazowanie, jakby myśl o tym sielskim obrazku wydobyła z niego głęboko ukryte pokłady łagodności. Z rozbudowanej wersji opowieści o Lobos Creek, którą doczytam w lokalnej prasie, wynika, że wyprawy tam potrafią mieć wymiar niemal mistyczny. „Właśnie tam, po raz pierwszy na terenie San Francisco, widziałem kojota. Kiedy mnie zauważył, dał nura w krzaki i stamtąd dalej obserwował. Jakbym widział zmartwychwstanie Chrystusa, niesamowite przeżycie” – powiedział Greg w wywiadzie sprzed kilku lat.
A teraz dodaje:
– Moje najukochańsze miejsce to Laguna Honda. Bo prawie wcale nie ma tam ludzi.
Tym silnym akcentem Greg kończy swój prywatny ranking najciekawszych miejsc w mieście. Od miłości do przyrody silniejsza jest w nim tylko niechęć do gatunku ludzkiego i jego wyjątkowej zdolności, by swoją działalnością, a nawet samą obecnością – jak mawiał Dostojewski – szpecić naturalne krajobrazy. Gdy nieśmiało podpowiadam mu, że i tak ma dobrze, bo żyje w miejscu, w którym ta świadomość obudziła się już dawno, jest dość powszechna i sprawia, że przynajmniej w skali USA San Francisco jest w awangardzie zielonych zmian, Greg prycha głośno.
– Boże, wybacz ludziom, bo nie wiedzą, co czynią. W jakiej awangardzie? O, spójrz tam, tam masz swoją awangardę – grzmi, wskazując na scenę rozgrywającą się za bramą ogrodu. Ktoś odsuwa metalowe barierki, ustawione po to, żeby zagrodzić samochodom przejazd przez przebiegającą przed ogrodem uliczkę. Greg zamaszystym krokiem rusza w tamtą stronę i w milczeniu odtwarza zaporę przeciwko ruchowi spalinowemu. – Wszędzie te samochody, nie mogą bez nich żyć, wszystko wybetonowane pod parkingi. Daj im wygodę albo daj im śmierć. Co to za pomysł, żeby park był pełen przejezdnych ulic, żeby w ogóle jeździły po nim samochody?! Ale w sumie nic dziwnego, powstał przecież bez żadnego poszanowania dla natury – piekli się.
Wielki zielony prostokąt, zajmujący powierzchnię ponad czterystu hektarów, jest jedną z pierwszych rzeczy, jakie rzucają się w oczy na mapie miasta. To właśnie nienaturalny, geometryczny kształt parku Golden Gate jest najwyraźniejszą oznaką nonszalancji jego twórców w podejściu do przyrody. Pomysł, by ograniczyć miejską roślinność kątami prostymi, deweloperzy i władze młodego San Francisco w połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku zaczerpnęli z Nowego Jorku. Tam równolegle dobiegały końca prace nad podobnym miejscem ucieczki od dyskomfortów cywilizacji, znajdującym się dziś w samym sercu miejskiej – _nomen omen_ – dżungli, „ogrodem przyjemności”, zwanym Central Parkiem. Na swoje nieszczęście jednego nie wzięli pod uwagę: diametralnie różnych na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu warunków naturalnych.
Miasto na park przeznaczyło tereny zwane Outside Lands: dewelopersko jeszcze wówczas nieatrakcyjne, w większości puste i prawie pozbawione roślinności, smagane wiatrem wydmy na południowy zachód od centrum. Głównym impulsem do stworzenia parku było zwiększenie prestiżu miasta w ogóle, ale również podniesienie wartości ziemi w jego okolicach i zachęcenie ludzi do osiedlania się tam. W Nowym Jorku Central Park podbił tę wartość tysiąckrotnie. Ale na piaszczystym gruncie, bez obfitych jak w klimacie atlantyckim opadów deszczu, kopiowanie tego samego pomysłu niektórym wydawało się niedorzeczne – przynajmniej twórcy Central Parku, Frederickowi Lawowi Olmsteadowi, którego jako pierwszego poproszono o stworzenie projektu dla San Francisco. Jego pomysł, balansujący między oczekiwaniami mocodawców a naturalnymi ograniczeniami (proponował między innymi, by roślinność w parku stopniowo przechodziła od wydmowych porostów do krzewów i drzew), trafił jednak do kosza. Karkołomne zadanie całkowitego zadrzewienia i zazielenienia wydm ostatecznie powierzono inżynierowi Williamowi H. Hallowi i jego pomocnikowi Johnowi McLarenowi. Innowacyjne rozwiązania ogrodnicze tego drugiego dowiodły, że z dobrze przyprawionymi skrzydłami do lotu poderwać można nawet świnię. Przynajmniej na krótką chwilę.
McLaren zasadził na terenie parku w sumie około stu pięćdziesięciu tysięcy drzew, głównie eukaliptusów, ale też lokalne odmiany cyprysów i sosen. Większa część zielonych aktywistów do dziś jest mu za to wdzięczna. Aby drzewa utrzymały się na nieprzyjaznym gruncie, najpierw przeprowadzono trwającą kilka lat stabilizację podłoża za pomocą sadzonek trawy. Kolejnym problemem był piasek, przedostający się do parku i zasypujący niską roślinność. McLaren tworzył przeciwko niemu wyszukane zapory, dziś mające postać betonowego wału oddzielającego plażę od czteropasmowej ulicy, za którą dopiero zaczyna się zieleń. Największym problemem był jednak niedostatek wody, której w zamyśle bujna roślinność na tak wielkim obszarze wymagała gigantycznych ilości. Stąd dwa wiatraki na zachodnim skraju parku, dzięki którym udało się wykorzystać naturalne zasoby wód gruntowych i ograniczyć pobór wody od firmy wodociągowej. Dzięki tym wysiłkom i nowatorskim rozwiązaniom park przetrwał próbę miejsca i czasu. Ale gdy dziś spaceruje się po nim, trudno się oprzeć wrażeniu pewnej chaotyczności i niedopracowania, zwłaszcza w porównaniu z utrzymanym w nienagannym stanie Central Parkiem. Park Golden Gate ma aurę ogródka działkowego, do którego właściciel zagląda zdecydowanie za rzadko, gdzie malwy co prawda radzą sobie świetnie, ale grządka z pomidorami dawno zmarniała, ścieżka z betonowych płytek zapada się w ziemię i obrasta mchem, a w składziku na narzędzia nocują włóczędzy.
– No i masz wszędzie ten bluszcz, zobacz, jak się pleni – utyskuje Greg, wskazując na otoczenie ścieżki, którą idziemy przez park. Rzeczywiście, ta sama roślina w kolorze soczystej, jaskrawej zieleni porasta każdy skrawek przestrzeni między drzewami. Laik w dziedzinie botaniki może uznać to za ładny widok, obraz witalności przyrody. Nic bardziej mylnego, Greg przewraca oczami ze zniecierpliwienia, ale spieszy z wytłumaczeniem: – To chwast, pasożyt i najeźdźca. Zagarnia dla siebie całą przestrzeń i składniki mineralne, co nie pozwala przetrwać innym roślinom i niszczy ekosystem. Choć jeszcze gorsze pod tym względem są eukaliptusy, też ich tu pełno – tłumaczy, wskazując większość drzew wokół.
Eukaliptusy masowo sprowadzano do San Francisco z Australii w czasie tak zwanej eukaliptusowej gorączki (ang. _blue gum rush_; od popularnej nazwy gatunku tej rośliny), jednej z wielu, do których doszło w tych okolicach. Gdy nagle wzrosło zapotrzebowanie na drewno do budowy domów, a potem torów kolejowych, wydawały się idealnym wyborem, bo bardzo szybko rosły. Eukaliptus, który w ten sposób zawitał do Kalifornii, szybko się rozprzestrzenia, niszczy konkurencję i zaburza równowagę ekosystemu. Wiele lokalnych gatunków drzew jego inwazji nie przetrwało.
– Sam nie jestem bez winy – przyznaje Greg, po raz pierwszy zdradzając, że jemu też zdarzało się po ludzku błądzić. – Pierwsza lekcja, jaką odebrałem na temat walki o zachowanie otwartych przestrzeni, była taka, że najpierw pod zabudowę idzie to, co puste, a najprościej ocalić tereny, na których już coś rośnie. Po partyzancku, na potęgę sadziliśmy więc co? Dobrze zgadłaś, szybko rosnące eukaliptusy. Dopiero z czasem dowiedziałem się od swojej mentorki, że to strzał w stopę, bo są jak ciało obce i wyrządzają więcej szkody niż pożytku – opowiada i być może popadłby w melancholię na myśl o przewrotności losu, ale oto naszym oczom ukazuje się widok, który rozpromienia jego oblicze. – Dęby kalifornijskie! Tak to kiedyś wyglądało.
Greg omiata wzrokiem rozciągający się przed nami niewielki, łagodnie opadający kawałek terenu zarośnięty niskimi, jakby skarlałymi drzewami. Zaczynając od ogrodu, przeszliśmy park w poprzek i dotarliśmy do jego północno-wschodniego narożnika, w którym miejski zarząd zieleni otworzył niedawno kolejną, podobną do Lobos Creek strefę oddaną w całości roślinności natywnej. W tym przypadku rdzennemu gatunkowi dębu. Jego sięgające ziemi gałęzie tworzą ustronne nisze – schronienie znajdują tam bezdomni, a ich kolorowe śpiwory gdzieniegdzie prześwitują spomiędzy liści. Samą roślinnością Greg jest zachwycony, ale jakością robót już niekoniecznie – tu powinno być inaczej, tu coś zostawili, tam porozrzucali, jak to ludzie w oczach gderliwego mizantropa. Pytam, czy w takim razie nie myślał nigdy o tym, żeby uciec od ludzi i wyjechać z miasta.
– A w życiu! Czułbym się jak intruz – protestuje Greg. – Wyjazdy nigdy nie robiły mi dobrze. W młodości trochę jeździłem autostopem, tu, po Zachodzie. Niemal padłem ofiarą jednego z kierowców, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nie mam nic przeciwko gejom, nie zrozum mnie źle. W pewnym sensie to nawet bardziej godna pochwały postawa życiowa, przynajmniej się nie rozmnażają i nie zaludniają dalej tej biednej planety.
Z kolei w połowie lat dziewięćdziesiątych Greg kupił bilet kolejowy do Waszyngtonu, przez Nowy Orlean i Atlantę. Gdy był w stolicy, dowiedział się, że zmarł Jerry Garcia, wokalista ukochanego przez hipisów zespołu Grateful Dead. Całą młodość był deadheadem, więc bardzo to przeżył. W samotności, bo z dala od domu, nie miał z kim tego smutku dzielić.
– Okropne uczucie – przyznaje. – Co dobrego pamiętam z tamtych czasów? Zjeżdżanie skuterem w dół Ashbury, gdy Deadzi grali u siebie w domu, na balkonie i polewali ludzi wodą ze szlaucha. Czasem widywałem Janis . Mówi się, że była nieatrakcyjna, ale dla mnie była cholernie seksowna, z tym swoim sercem na wierzchu. Ale nic nadzwyczajnego się tu nie działo, to była taka mała zżyta społeczność. Mówię oczywiście o lecie sześćdziesiątego szóstego roku, zanim zjechało się pół kraju. To mnie na szczęście ominęło, bo byłem już w Wietnamie.
O Wietnamie Greg opowiada najchętniej. Dostał przydział do marynarki – obsługa kotłów parowych. Ciężka robota, ale zobaczył kawałek świata, stracił dziewictwo w jednym z japońskich portów, w Hongkongu napalił się papierosów z opium. Raz też niemal wypadł za burtę i całe cztery lata walczył z łatką „komuszka”, którą z automatu przypinano tym z San Francisco. A jemu jeszcze na dodatek brat regularnie wysyłał nowe numery „Rolling Stone’a”.
– Ale muzycznie to ich tam wyedukowałem – śmieje się.
Poza papierosami z opium były też inne narkotyki. Nie heroina, ale prawie wszystko inne. Zwłaszcza LSD. Stali wtedy w porcie, tu, w zatoce. Ktoś miał i chciał się podzielić, choć nie do końca wiedział, co to i czy robi się po tym smutno, czy wesoło. Połknęli więc to, co im podsunięto, i czekali na efekty. Greg pamięta piękny zachód słońca, który wydawał się nie mieć końca, i poczucie, że jest jego częścią. Gdy przechadzał się po pokładzie, pod stopami czuł fale, a koledzy wyglądali jak banda piratów z opaskami na oko. Przeżycie było spektakularne, następnego dnia wzięli więc znów. Tym razem z początku nic się nie działo. Potem Greg zaczął przyglądać się jakiemuś dźwigowi i migającej na nim lampce. Gdy lampka zgasła, przyszło mu na myśl, że umarł. Przebłysk świadomości podpowiedział mu jednak, żeby nie wpadać w panikę, że to tylko trip. Wtedy pojawił się Jezus. Opowiedział Gregowi, jak to jest być Zbawicielem i że trzeba umieć znosić ból. A potem do Jezusa podszedł rzymski żołnierz i wbił Mu w ciało miecz. Greg poczuł ból we własnym kręgosłupie, i tego było już za wiele. Koledzy opowiedzieli mu potem, że wył i płakał, a nawet chciał się rzucać za burtę i długo nie mógł się uspokoić. Ale jak każdy trip, i ten się skończył. Bez niczyjej interwencji, na szczęście, bo o tej dowiedzieliby się przełożeni i Greg mógłby dostać _dishonorable discharge_ (wydalenie z wojska z powodu przestępstwa albo niemoralnego zachowania). A tak odsłużył swoje, w lutym 1970 roku wrócił do kraju i w ramach przysługujących weteranom świadczeń poszedł na studia. Wbrew temu, czego uczono go w liceum, odkrył tam, że Ameryka to nie tylko – jak głosi jej hymn – _the land of the free and the home of the brave_ (z ang. „ziemia wolnych, ojczyzna odważnych”), i zrozumiał, dlaczego rdzenni mieszkańcy i czarni mają do niej bardziej krytyczny stosunek. Zaczął chodzić na protesty i tak wkręcił się w społeczny aktywizm. Skąd w jego psychodelicznej wizji wziął się Jezus, do dziś nie jest pewien.
– Nie wiem, może stąd, że w wojsku wielu moich kolegów nawracało się i przyjmowało Go jako swojego Zbawiciela. Nie ja – precyzuje i zmienia temat. – Chodź, pokażę ci dom Jefferson Airplane – rzuca znienacka.
Skręcamy więc na zachód i wychodzimy z parku. Dom widać już z przejścia dla pieszych. Rzuca się w oczy, bo to budowla zupełnie odstająca od reszty w większości wiktoriańskiej zabudowy San Francisco – masywna neoklasycystyczna willa z portykiem wspartym na czterech kolumnach, jakby rodem wyjęta z amerykańskiego Południa, której wejścia strzegą dwie rosłe palmy. Ale nie dane mi będzie usłyszeć od Grega o jej zapewne fascynującej historii, bo gdy czekamy na zielone światło, jego uwagę na powrót przykuwa problem zajeżdżenia miasta przez samochody. Zupełnie zapomina o tym, gdzie i po co szliśmy, irytuje się na czerwone światło dla pieszych i złorzeczy na samochodowe lobby.
Trzeba jednak pamiętać, że to punkt widzenia człowieka, który zupełnie serio życzyłby sobie, żeby po mieście biegały kojoty, a nawet pumy.
Gdy przyglądam się sennemu ruchowi samochodowemu w San Francisco, który na jedno- i dwupasmowych ulicach staje, gdy tylko pieszy zamajaczy na horyzoncie, dochodzę do wniosku, że to chyba najbardziej niewydarzone i nieskuteczne lobby w ojczyźnie lobbingu. Owszem, park Golden Gate przecinają przejezdne dla aut ulice, a wielopiętrowe parkingi można by zastąpić zielenią albo budownictwem komunalnym, którego miasto pogrążone w kryzysie mieszkaniowym tak bardzo potrzebuje. Ale to przecież wciąż Stany Zjednoczone, które bez automobili byłyby jak Mongolia bez koni. Wszak to one są jednym z filarów, na których powstała ich potęga gospodarcza, składnikiem mitologii narodowej, symbolem wolności, atrybutem sukcesu i przedłużeniem ego. W prowincjonalnym, rozciągniętym po rozległych preriach sercu kraju wciąż są niezbędnym środkiem lokomocji. Tak samo w części amerykańskich miast, które w związku z dostępnością przestrzeni rozlewają się na kolejne przedmieścia przedmieść i – zamiast budować transport publiczny – budują kolejne pasy i estakady. Jak Los Angeles, które chyba najmocniej zaplątało się we własną pępowinę, bo dziś dusi się w gąszczu wiecznie zakorkowanych dróg szybkiego ruchu i jest najlepszą antyreklamą takiego modelu urbanistycznego.
San Francisco za to od dawna nie buduje, tylko raczej burzy. Na przykład powszechnie znienawidzoną estakadę Embarcadero Freeway, która przez trzy dekady przebiegała przed dobrze znanym z filmów budynkiem portu, całkiem go zasłaniając. Gdy trzęsienie ziemi z 1989 roku naruszyło jej konstrukcję, los betonowego potwora został przesądzony. Tam, gdzie kiedyś niepodzielnie królował samochód, dziś krzyżują się trasy tramwajów, ekologicznych autobusów i trolejbusów, a po ścieżkach rowerowych przemykają rowery, elektryczne hulajnogi, segwaye, hoverboardy i inne wynalazki Doliny Krzemowej, za której pomysłowością w tym zakresie trudno nadążyć. Ale nawet tam, gdzie samochodów jest więcej, próżno szukać smrodu i hałasu, bo duża część aut jest elektryczna, a przynajmniej hybrydowa. Tesle to nie przyciągające spojrzenia kurioza, tylko codzienność. Zjawiają się na skrzyżowaniach znienacka i bezszelestnie, jak przyszłość, która wydaje się odległa, dopóki nagle nie staje się teraźniejszością. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że najbardziej hałasogennym środkiem transportu miejskiego są tutaj ukochane przez turystów, ręcznie sterowane tramwaje linowe z drugiej połowy XIX wieku – ostatni taki działający system na świecie. Trzy linie rzężą tak całymi dniami, aż do wpół do pierwszej w nocy, kiedy kładą się spać. A wraz z nimi całe miasto, które w przeciwieństwie do Nowego Jorku stawia na _work-life balance_ i nocną porą po prostu bezczelnie zasypia.
Jedno San Francisco samochodom zawdzięcza bezsprzecznie – swoją największą ikonę, czyli most Golden Gate. Szeroka na blisko trzy kilometry i głęboka na mniej więcej sto metrów cieśnina, której brzegi spina most, jest jednym z tych naturalnych wyzwań, którym człowiek Zachodu nie był w stanie się oprzeć. W przeciwieństwie do pierwotnych mieszkańców tych terenów, dla których sensem istnienia i sposobem na życie było osiąganie harmonii z przyrodą, przybyli tu Europejczycy widzieli je w przyrody oswajaniu i poskramianiu. Tak jak na himalajskie ośmiotysięczniki trzeba było wejść, a oceany przepłynąć, tak dwa nieodległe czubki lądu należało ze sobą połączyć. „Co natura dawno temu rozdzieliła, człowiek dziś na powrót scalił” – powiedział podczas otwarcia mostu jego naczelny inżynier Joseph Strauss².
Pierwsze pomysły budowy stałej przeprawy przez cieśninę z San Francisco na przylądek Marin pojawiły się jeszcze w XIX wieku. Ale głębokość wody i siła prądów w cieśninie stanowiły dla ówczesnego stanu techniki zbyt wielkie wyzwanie. Rozwijały się za to połączenia promowe. W miarę jak w mieście przybywało ludności i samochodów, zielony i odludny Marin stał się popularnym celem weekendowych wypadów, promy przestały wystarczać, a kilkugodzinny czas oczekiwania na nie zaczął budzić frustrację. W drugiej dekadzie XX wieku wciąż jeszcze panowało przekonanie, że warunki w tym miejscu są tak trudne, że zbudowanie mostu nie jest możliwe. Protestował Sierra Club, słynna kalifornijska organizacja broniąca przyrody przed deweloperami. Wieszczył, całkiem słusznie zresztą, że zapewnienie łatwego dojazdu do Marin otworzy go na zabudowę i zniszczy kolejny dziewiczy fragment środowiska naturalnego w okolicy San Francisco.
Tak zwany interes publiczny (zaskakująco często zbieżny z interesami właścicieli nieruchomości i inwestorów, których grunty, po dobrym skomunikowaniu ich z cywilizacją, zyskują na wartości) ostatecznie wygrywa z obawami ekologów. W 1937 roku, po czterech latach budowy, miasto oddaje do użytku inżynieryjny cud, jakim na owe czasy był most Golden Gate. Ale nawet bardziej niż genialnej konstrukcji swój status architektonicznej ikony zawdzięcza on ponadczasowej urodzie, a zwłaszcza kolorowi – odbiegającemu od standardów dla tego typu obiektów. Wedle pomysłu głównego architekta Irvinga Morrowa rdzawa czerwień miała nawiązywać do barwy ziemi i skał w tej okolicy. W promieniach słońca most pręży się dumnie pomiędzy brzegami cieśniny. Częściej jednak spowija go mgła, wtedy widać tylko fragmenty: wystające znad chmur szczyty filarów, kawałki przęseł, samą jezdnię. Wiemy, że most wciąż tam jest i spełnia swoją funkcję. Ale po części skrywająca go naturalna powłoka przypomina, że z przyrodą trzeba się liczyć, a poskramianie jej zawsze kosztuje – w przypadku budowy mostu życie jedenastu robotników. Mogło ich zginąć nawet dziewiętnastu więcej, ale w porę założono siatkę chroniącą przed upadkiem z wysokości do rwącej wody. Dziś montowana jest znów, bo most, który blisko stulecie temu otworzył przed ludźmi nowe horyzonty i ułatwił im życie, współcześnie upodobali sobie samobójcy. Najczęściej wyszukiwane statystyki: liczba samobójstw od czasu powstania mostu – około półtora tysiąca; liczba samochodów dziennie go przekraczających – około stu dziesięciu tysięcy.
*
– Nie wygram z nimi, wiem. Ale co mam zrobić, inaczej nie umiem. Jestem jak Jezus na Krzyżu – wzdycha Greg, przyglądając się samochodom przejeżdżającym przez przejście dla pieszych przy parku Golden Gate.
Mnie wydaje się, że jego misja życiowa lepiej odbija się w opowieści o toczeniu pod górę ciężkiego, wciąż na nowo spadającego głazu. Lub tej o walce z wiatrakami. Ale nie będę się kłócić z jego osobistą mitologią. Zresztą, mimo całej swojej gderliwości, Greg wydaje się pogodzony z tym, że od cywilizacji nie może ani całkiem uciec, ani całkiem jej naprawić. Dzieci kwiaty już kiedyś próbowały. Przez krótką chwilę, jak kiedyś _yerba buena_, rozsiewały po okolicy słodką woń i lecznicze właściwości. Ale dziś ich niedobitki są wypierane przez nowy gatunek człowieka, zaimportowany z Doliny Krzemowej i bezwzględnie pleniący się po okolicy, którego pieniądze i obyczaje niszczą zastany ekosystem. _Homo technologicus_ pracuje w korporacji albo start-upie, światem zarządza za pomocą smartfona, ogranicza interakcje międzyludzkie do minimum, a awokado zrywa z półek w bezobsługowych sklepach Amazona. Tę inwazję mają szansę przetrwać tylko wrotycze. No i może kaktusy – ludzie tacy jak brat Grega, który przysyłał mu do Wietnamu egzemplarze „Rolling Stone’a”.
– On zawsze był buntownikiem – opowiada Greg. – Chodził się opalać do parku w stringach. A na bal maturalny poszedł z czarnulką. Tutaj to może nic, ale nasz ojciec wychował się w Luizjanie w czasach segregacji rasowej. Opiekowała się nim czarna mamka, której zdjęcie do końca życia nosił w portfelu. Spędzała z nimi całe dnie, ale posiłki musiała jadać w osobnym pomieszczeniu. W każdym razie ojciec tak się wściekł na brata, że na pewien czas nawet go wydziedziczył. Ale ten sobie poradził, zrobił wielki szmal, inwestując pieniądze innych. I co zrobił z całą tą kasą? Wyprowadził się na pustynię. Jest weganinem, uważa się za wyznawcę słońca i robi te wszystkie cuda z odnawialną energią i kompostem. Dodaje do niego nawet własne odchody, że niby to naturalny cykl, ale dla mnie to już za dużo.
O ile historia inwazji i wypierania jednych przez drugich jest historią całych Stanów Zjednoczonych, o tyle w San Francisco przemiany te miały szczególnie gwałtowny charakter. Tryb rozwoju metodą czasem wybuchu, czasem trzęsienia skazał to miasto na funkcjonowanie w widowiskowej, choć dla uczestniczących w niej dość niewygodnej, rozchwianej dynamice _boom and bust_ – od wielkiego rozkwitu do wielkiego załamania. Wahadło to po raz pierwszy wprawił w ruch pewien niepozorny człowiek, którego – mimo roli, jaką odegrał w dziejach świata – potomność raczej nie zapamiętała. PRZYPISY KOŃCOWE
1 Te refleksje na temat różnic między Zachodem a Wschodem sformułował włoski znawca Azji, podróżnik i reporter Tiziano Terzani, na podstawie rozmowy przeprowadzonej w 1965 roku w Kioto z pochodzącym z Florencji dominikańskim mnichem Sandrem Bencivennim. T. Terzani, _W Azji_, przeł. J. Wajs, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B., 2009, s. 15, 16.
2 L. Montanarelli, A. Harrison, _Strange But True San Francisco. Tales of the City by the Bay_, Guilford, CT: PRC Publishing, 2005, s. 65. PRZYPISY
Nawiązanie do _Give Me Convenience or Give Me Death _– tytułu albumu punkowej grupy The Dead Kennedys, wywodzącej się z San Francisco. Tytuł albumu jest z kolei parafrazą słów _Give me liberty, or give me death!_ (z ang. „Dajcie mi wolność albo dajcie mi śmierć”) wykrzykniętych przez Patricka Henry’ego na II Konwencji w Wirginii w 1775 roku, która była preludium do amerykańskiej wojny o niepodległość. Jest często odczytywany jako krytyka konsumpcjonizmu i wygodnictwa, z którym amerykańskie społeczeństwo zaczęło utożsamiać zapisane w Konstytucji prawo do „dążenia do wolności i szczęścia”.
Właśc. _Quercus agrifolia_; po angielsku popularnie zwany _California oak_ – i tak też wykrzyknął Greg.
Magazyn muzyczny założony w San Francisco w 1967 roku.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I