-
promocja
San. Rzeka, która łączy. Rzeka która dzieli - ebook
San. Rzeka, która łączy. Rzeka która dzieli - ebook
Historia, która nadal płynie
Trzymasz przed sobą poruszającą opowieść o pięknie i bólu pogranicza. Grażyna Bochenek zabiera nas w podróż wzdłuż Sanu – jednej z najbardziej malowniczych rzek Polski. Wijąca się – na kształt błyskawicy – przez Bieszczady i Podkarpacie staje się bohaterką, świadkiem i milczącą uczestniczką dramatycznych dziejów ludzi, którzy przez wieki żyli na obu jej brzegach.
San. Rzeka, która łączy. Rzeka, która dzieli opowiada o pamięci zapisanej w krajobrazie: o cerkwiach, które milczą, o wsiach, które zniknęły z mapy, i o ranie, która do końca się nie zabliźniła. Podczas lektury ożywają wspomnienia o Polakach, Ukraińcach, Rusinach, Bojkach, Żydach i Grekach. Jest to opowieść o lękach i uprzedzeniach, ale także o nadziei i tęsknocie. Ponieważ ta rzeka – kapryśna i piękna – potrafi nie tylko dzielić, ale również łączyć.
Ta książka to nie tylko reportaż i esej historyczny. To przede wszystkim próba zrozumienia miejsca, gdzie każda wersja wydarzeń zasługuje na wysłuchanie – i każda z nich jest prawdziwa. W dolinie Sanu przeszłość nie odchodzi, lecz niczym małe źródełko po cichu wplata się w teraźniejszość.
San to lustro pamięci
Powędrowałam wzdłuż biegu Sanu, najpierw przesuwając palec na mapie, a potem odwiedzając wybrane miejsca i ludzi. Trzymałam się stosunkowo blisko koryta rzeki. Nasyciłam się błękitem i zielenią, ale też mgłami i burzowymi szarościami. Przede wszystkim jednak usłyszałam różne opowieści składające się na subiektywny, na pewno fragmentaryczny obraz ludzi, którzy mieszkają lub których rodziny niegdyś mieszkały nad Sanem. W tym, co zebrałam, ważne są nastroje i stan ducha. Jest tu sporo historii, ale nie ona jest tu najważniejsza – istotne jest raczej to, jak została zapamiętana, co z niej dla siebie zabieramy i jak wpływa ona na współczesne relacje między ludźmi. (fragment)
Grażyna Bochenek – doktor nauk o sztuce, absolwentka filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wieloletnia dziennikarka Polskiego Radia Rzeszów, obecnie współpracuje z Radiem 357. Autorka między innymi cyklu audycji Szlakiem Tadeusza Kantora oraz reportaży Nasi Ukraińcy i Normalni ludzie. Autorka podcastu Rzeszowskie historie, prezeska Stowarzyszenia Rajsze, członkini Forum Dialogu. Była koordynatorką festiwalu W samo południe. Fred Zinnemann wraca do Rzeszowa, jest autorką książki Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie. Mieszkanka i jednocześnie pasjonatka Podkarpacia.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-277-4825-6 |
| Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„San jest taki płytki,
gdzie Beniowej brzeg.
Dzieli ludzi dzieli myśli.
Straszny jego gniew…”
Maciej Augustyn, _Moje Bieszczady_ (KSU, 1993)
Gdy dokładnie przyjrzeć się mapie, to – mimo puzzlowatości wielu fragmentów, licznych zakoli i wypustek – kształt tej rzeki układa się w błyskawicę. Skojarzenie może częściowo wynika z popularności tego znaku jako symbolu stosunkowo niedawnego Strajku Kobiet, jednak gdy raz dojrzy się w Sanie ten obraz, trudno jest się od niego uwolnić. Niewątpliwie gwałtowność i siła piorunów, których efektem są błyskawice, koreluje z intensywnością wydarzeń i emocji, jakich przez wieki, a szczególnie w XX wieku, doświadczano nad rzeką San. I choć od ponad siedemdziesięciu lat na tym terenie nie doszło do gwałtownych zajść ani do większych konfliktów, to jednak wcześniejsze zbrodnie, urazy i lęki mają wyraźne odbicie w opowieściach dzisiejszych mieszkańców tych okolic.
Te opowieści mocno kontrastują z walorami przyrodniczymi i turystycznymi, wszak San jest piękny i różnorodny. Mierzy prawie 460 kilometrów długości, dokładnie 457,8 kilometra. Na odcinku od źródeł do Przemyśla jest rzeką górską, charakterystyczne są dla niej kamieniste dno i lodowata temperatura wody, nawet w najcieplejsze letnie dni. Dobrze się po nim brodzi, chłodząc rozgrzane od wakacyjnego słońca ciało. San wije się (wręcz dosłownie, niczym wodny wąż) pomiędzy górami i wzgórzami, tworząc liczne przełomy i wyginając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Czy ktokolwiek byłby w stanie policzyć, jak często skręca na północ, wschód, południe i zachód, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować? To byłoby naprawdę spore badawcze wyzwanie, ale na szczęście niepotrzebne. Gdyby w ogóle pominąć te małe zakręty i wywijańce, można przyjąć, że San najpierw wybiera północny zachód, potem północ, następnie zaś wschód i ponownie północny zachód.
Na odcinku bieszczadzkim bieg rzeki spowolniony zostaje przez dwa sztuczne zbiorniki: na Jeziorze Solińskim (ależ są tu latem tłumy wypoczywających!) oraz na Jeziorze Myczkowskim; woda rozlewa się tam szeroko i dostojnie, a potem wraca do wąskiego koryta. Od Przemyśla po ujście do Wisły San nabiera charakteru nizinnego, płynie łagodniejszymi skrętami, jakby rozleniwiony i spokojniejszy. Brzegi coraz bardziej łagodnieją, kamienie zastępuje piasek, a coraz szerszą dolinę rzeki zajmują łąki, lasy łęgowe i starorzecza. Koło Dąbrówki Pniowskiej pod Sandomierzem San wpada do Wisły, odprowadzając karpackie wody do większej siostry sunącej w stronę Bałtyku. Rzeka jest wspaniała i urzekająca, a w ostatnim czasie przybywa rajdów, spływów czy biegów, których szlaki wytyczane są wzdłuż Sanu.
Jednak San to nie tylko malownicza rzeka, po wielekroć meandrująca i zaskakująca swoim kapryśnym przebiegiem. To również rzeka, która przez wieki zarówno łączyła, jak i dzieliła mieszkających wokół ludzi oraz była świadkiem ich często dramatycznych losów. Dziś zaś opowieści polskie, żydowskie, ukraińskie (w tym bojkowskie, z zastrzeżeniem, że choć Bojkowie są traktowani jako ukraińska grupa etnograficzna, część z nich podkreśla swoją odrębność) mimo prób ich splecenia, często pozostają rozdzielne: każda społeczność zapamiętała te same wydarzenia inaczej, każda pielęgnuje własne wspomnienia i trzyma się własnych interpretacji. Dodać trzeba także, że każda społeczność ma swoje krzywdy i domaga się ich uznania, a najbardziej nabrzmiałe są relacje polsko-ukraińskie. Perun – jedno z naczelnych bóstw słowiańskich, być może w ogóle najważniejszy słowiański bóg, ten, który uderza (ogólnosłowiańskie słowo _per_ oznacza „uderzać”), władający gromami, uosobienie mocy i gwałtownej siły – czy to on może wciąż wywierać wpływ na mieszkańców terenów położonych wzdłuż układającej się w kształt błyskawicy rzeki San?
Gdy poznaje się historię tego obszaru, trzeba umieć rozróżniać tereny prawobrzeżne od lewobrzeżnych i przypomnieć sobie jedną z podstawowych geograficznych reguł: prawy brzeg znajduje się po naszej prawej stronie, jeśli patrzymy zgodnie z kierunkiem, z którym płynie rzeka. Dlaczego to ważne? Bo w dolinie Sanu przez długie lata na prawym brzegu przeważała ludność ukraińska (rusińska), a po stronie lewej – polska. San nie był oczywiście ostrą granicą: można było naliczyć sporo polskich miejscowości w otoczeniu ukraińskim (rusińskim) na prawym brzegu, jak i ukraińskich (rusińskich) w otoczeniu polskim na brzegu lewym, a poza tym niemal nie zdarzały się miejscowości zamieszkane przez wyłącznie jedną grupę. Można jednak w uproszczeniu przyjąć, że San stanowił taką właśnie – etniczną – granicę, a na pewno zaczął być tak traktowany, gdy rodziły się i kształtowały nowoczesne idee i ruchy narodowe.
Gdy myśli się o tej rzece, trzeba także przypomnieć sobie, jak mają się do siebie przymiotniki: „ruski”, „rusiński” i „ukraiński”. Cała Polska przyśpieszony kurs rozróżniania tych określeń przeszła po pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku – wówczas od lat obecne w naszej kuchni „pierogi ruskie” zaczęły być bojkotowane albo nazywane ukraińskimi. „Ruski” częściej kojarzy się nam z Rosją albo Związkiem Radzieckim, a nie ze średniowieczną historyczną Rusią, po której dzisiejsza Ukraina odziedziczyła część historii i terytorium, albo też z województwem ruskim w I Rzeczypospolitej. W przypadku terenów nad Sanem częściej w użyciu jest jednak to drugie z wymienionych znaczeń. Mieszkający tu ludzie w dużej mierze byli Rusinam i mówili niegdyś po rusku/rusińsku, aż język ten zaczął być nazywany ukraińskim, a oni sami poczuli się – w większości – Ukraińcami.
Na tym terenie najważniejszym punktem odniesienia przez długie wieki były dla mieszkańców religia oraz język, przy czym języki społeczności polskiej i ukraińskiej (rusińskiej) mieszały się ze sobą, bo też i obydwie grupy żyły ze sobą bardzo blisko a różnice między nimi, choćby ze względu na mieszane związki – były bardzo płynne. Dopiero na przełomie XIX i XX wieku część Rusinów powoli zaczynała czuć się Ukraińcami, ale i Polacy zyskiwali polską świadomość narodową, jednak jeszcze przed II wojną światową wiele osób uważało siebie za: „tutejszych”. Mówili tak o sobie także Bojkowie, stanowiący większość mieszkańców Bieszczadów (których zresztą określano Rusinami), oraz ci, którzy chodzili do rzymskokatolickich kościołów i posługiwali się gwarami języka polskiego. Większość miejscowej ludności w końcu jednak musiała wybrać – lub wybierano za nią – polską albo ukraińską tożsamość narodową.
We wsi Ulucz nad Sanem lub nieopodal w Jaworniku Ruskim urodził się greckokatolicki ksiądz i działacz społeczny Mychajło Werbyckij, który skomponował muzykę do ukraińskiego hymnu narodowego. Także nad Sanem, w Przemyślu, w 1865 roku odbyło się pierwsze publiczne wykonanie tej pieśni. Dziedzictwo rusińskie(ukraińskie) jest tutaj bogate i różnorodne, ale Polacy raczej wolą o nim nie pamiętać albo je umniejszają, co najwyżej doceniając nieliczne przepiękne cerkwie, którym udało się przetrwać powojenne wymazywanie ukraińskości (wtedy to już była ukraińskość) z polskiego pejzażu. Świątynie, szczególnie te drewniane w większych lub mniejszych wsiach, funkcjonują jednak trochę jako elementy baśni dziejącej się „dawno, dawno temu”, której szczegóły nie wydają się nam istotne. Poza tym nawet witryny internetowe wielu samorządów oraz opisy licznych miejscowości w polskim serwisie Wikipedii zawierają bardzo zdawkowe i niepełne informacje o przedwojennej historii ukraińskiej oraz polsko-ukraińskiej; nierzadko podawane są wyłącznie informacje o wyznaniu grekokatolickim, a nie o narodowości ukraińskiej (rusińskiej). Lukę w tym zakresie częściowo wypełnia witryna Apokryf Ruski.
Choć ten element przeszłości wydaje się niemal nieobecny, to wcale nie minęły antyukraińskie uprzedzenia, a wręcz nawet przybierają one na sile. A mają do tego podglebie. „Staniemy, bracia, do krwawego boju od Sanu do Donu,/ Panować w domu ojców nie damy nikomu” – to fragment drugiej, niewykonywanej już dziś zwrotki wspomnianego hymnu _Szcze ne wmerła Ukraina_ – do której słowa napisał – o paradoksie! – pochodzący z polskiej ziemiańskiej rodziny Pawło Czubyński. A może to wcale nie paradoks, tylko norma na dawnym polsko-ukraińskim pograniczu, która dziwi nas dopiero dzisiaj, gdy czujemy się zmuszeni do opisu świata w kategoriach narodowych? Zwrotka ta – choć już zniknęła z oficjalnej wersji pieśni – bywa po polskiej stronie przywoływana jako potwierdzenie wciąż rzekomo aktualnych planów Ukraińców, aby przesunąć wschodnie granice swojego państwa aż do Sanu właśnie. Obawy o to, że przyjdą Ukraińcy i zajmą polskie ziemie, bardzo przypominają wciąż żywe lęki przed tym, że krewni zamordowanych w Holokauście Żydów również w końcu zgłoszą się do dawnych polskich sąsiadów i zabiorą nam swoje dawne kamienice, oraz do odczuć mieszkańców tak zwanych Ziem Odzyskanych w stosunku do dawnych niemieckich właścicieli poszczególnych domów i obejść.
Nawet gdy Ukraina toczy nierówną walkę z totalitarnym rosyjskim reżimem, a w naszym kraju mieszkają i pracują tysiące wojennych uchodźców, część Polaków nadal słyszy w głowach nacjonalistyczne hasło „Lachy za San”, nie wierząc w polsko-ukraiński sojusz i spodziewając się po wschodnim sąsiedzie tego, co najgorsze. Wciąż przywoływane są też brutalne zbrodnie Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) na Kresach II Rzeczpospolitej, za które wina rozciągana jest na współcześnie żyjących Ukraińców jako zbiorowość. „To dobrze, że w końcu stanął w Polsce pomnik Rzezi Wołyńskiej, bo przypomina nam o ukraińskim okrucieństwie. Jest brutalny, to prawda, ale sprawcy właśnie tacy byli”. „To taki naród, mają w sobie azjatyckie okrucieństwo i zło, mają to w genach…” słychać w wielu rozmowach. Na refleksje o tym, jakie były przyczyny rozwoju ukraińskiego nacjonalizmu i ideologii banderyzmu, a także na przywołanie krzywd wyrządzonych Ukraińcom przez Polaków, nie ma w tych oskarżeniach miejsca.
W centralnej części monumentu autorstwa Andrzeja Pityńskiego znajdują się trójzębne widły, na które nabite jest ciało dziecka, poniżej z jednej strony z płomieni wyłania się rodzina z dziećmi, a z drugiej – głowy dzieci nabite na sztachety płotu. Dwudziestometrowego pomnika nie chciał u siebie żaden z polskich samorządów, aż przyjęła go położona niedaleko Sanu gmina Domostawa. Zbrodnia na Wołyniu – niepodważalnie ogromna i porażająca swoim okrucieństwem – wydaje się wielu Polakom tak duża, że aż nie można jej odkupić… Takie podejście szczególnie widać w południowo-wschodniej części kraju, na dawnym polsko-ukraińskim pograniczu, którego własna historia również jest krwawa i bolesna.
Myśląc o Sanie, jego okolicach i ludziach mieszkających przy tej rzece (a przecież byli wśród nich także Żydzi, Romowie, Niemcy, a nawet Grecy), nie sposób uciec od historii, ale też trudno się w niej (szczególnie tej powojennej) nie pogubić. Jeszcze trudniej opowiedzieć ją w taki sposób, aby różni jej uczestnicy potrafili się w niej odnaleźć. Nawet przy najzwyklejszym opisie pojawiają się wątpliwości, jakie wyrazy są adekwatne. Bandy czy oddziały? Bandyci czy partyzanci? Samoobrona czy agresorzy?
W średniowieczu tutaj kończyła się Ruś Kijowska, a władcy polscy, ruscy oraz węgierscy wielokrotnie i ze zmiennym powodzeniem walczyli o te tereny. Od wieku XIV długo, bo do pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku, dolina Sanu należała do Królestwa Polskiego i Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a następnie stała się częścią Austrii i Monarchii Austro-Węgierskiej. Po I wojnie światowej cały ten obszar wszedł w skład II Rzeczpospolitej, jednak o część toczyły się walki polsko-ukraińskie, szczególnie intensywne w Przemyślu, w którym społeczność ukraińska miała już wtedy silne poczucie odrębności i państwowotwórcze aspiracje. W II Rzeczpospolitej władze, początkowo otwarte na pluralizm kulturowy i asymilację państwową, w kolejnych latach bardziej stawiały na asymilację narodową oraz polonizację, ale mnożenie przed mniejszościami kolejnych ograniczeń tym bardziej sprzyjało rozwojowi nacjonalizmu. Najgorzej układały się stosunki z Ukraińcami.
Po wybuchu II wojny światowej przyśpieszyły procesy narodowej samoidentyfikacji; zarówno okupanci niemieccy, jak i sowieccy, wykorzystywali polsko-ukraińskie animozje, a San zaczął być formalną granicą. Najpierw – od źródeł aż do okolic Jarosławia – oddzielał Rzeszę Niemiecką od ZSRR. Rzeka, która do tej pory karmiła, była szlakiem transportowym i dawała ochłodę w upalne dni, podzieliła na dwie części wsie, miasteczka i miasta, w tym tak duży ośrodek jak Przemyśl. Część mieszkańców po stronie wschodniej doświadczyła wtedy przymusowych wysiedleń (Sowieci opróżnili kilkusetmetrowy pas od strony rzeki), a inni sami przekraczali nurt, szukając dla siebie bezpieczniejszego miejsca: ziemianie uciekali z ZSRR, a Żydzi uciekali do ZSRR. Dokonywane później przez władze sowieckie masowe deportacje Polaków, Ukraińców oraz Żydów na Syberię tym ostatnim – paradoksalnie – ratowały życie. Po stronie niemieckiej śmierć w zaplanowanej metodycznie akcji Zagłady poniosło wkrótce około trzech milionów polskich Żydów.
Po napaści Niemiec na ZSRR w 1941 roku granica razem z frontem przesuwała się na wschód, a potem, wraz z Armią Czerwoną, wracała w kierunku zachodnim. Wybuchł wtedy nad Sanem i na całym pograniczu otwarty polsko-ukraiński konflikt zbrojny, wywołany najpierw reakcją na brutalne zbrodnie UPA na polskich cywilach na Wołyniu i Podolu, a później układem o wymianie ludności między Polską a Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką (USRR). Przesiedlenia polskich obywateli narodowości ukraińskiej tylko początkowo były dobrowolne, później odbywały się w atmosferze terroru oraz pod przymusem. Z dnia na dzień to UPA stała się tutaj jedynym obrońcą przed wywózką – przystępowali do niej także ci, którym obce były nacjonalistyczne poglądy, ale chcieli zostać na ziemi zajmowanej przez wcześniejsze pokolenia.
Poza wysiedleniami i pacyfikacjami realizowanymi przez Wojsko Polskie mnożyły się akcje odwetowe UPA oraz napaści na wsie ukraińskie dokonywane przez grupy polskiego podziemia. Członkowie UPA byli przez Polaków nazywani bandytami albo banderowcami, ale członkowie polskich oddziałów oraz żołnierze Ludowego Wojska Polskiego dla ludności ukraińskiej również nie byli nikim więcej jak właśnie bandytami. Dla ludności ukraińskiej symbolami polskich zbrodni stały się między innymi wsie Terka, Pawłokoma, Piskorowice czy Zawadka Morochowska, o których głośniej zaczęto mówić w Polsce dopiero kilkadziesiąt lat po zaistniałych tragediach. Na tym terenie śmierci ukraińskiej było dużo więcej niż polskiej. „Ale to nie tu, a na Kresach doszło do rzezi, a polskich ofiar tam było więcej…” – takie komentarze jednak słychać po polskiej stronie.
Od 1944 do 1946 roku kraj opuściło niemal 500 tysięcy obywateli przedwojennej Polski uznanych za Ukraińców (w tym Łemkowie), a wiele mieszanych rodzin zostało w ten sposób na zawsze rozdzielonych. Wysiedleńcy w większości trafili do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej na tereny zniszczone działaniami wojennymi i zupełnie nieprzygotowane na przyjęcie nowych mieszkańców. W Polsce pozostały natomiast opustoszałe wsie, które wypełniała potem ludność i z Kresów, i z wielu innych części kraju. Kolejne grupy autochtonicznych mieszkańców południowo-wschodniej Polski zostały zmuszone do opuszczenia swojej ziemi w 1947 roku w akcji „Wisła”. Około 140 tysięcy osób przymusowo kierowano na „Ziemie Odzyskane”, starając się, aby wysiedlani Ukraińcy (dwie trzecie stanowiły kobiety i małoletnie dzieci) pozostali tam w rozproszeniu sprzyjającym późniejszej polonizacji.
San ponownie był już wtedy rzeką graniczną – tym razem na mocy umowy polsko-radzieckiej. Granica znów biegła od źródła w okolice miejscowości Solina (obecnie teren pod wodą Jeziora Solińskiego) i tutaj odbijała od rzeki w kierunku szczytu Jawor. Poza granicami Polski pozostawały miasteczko Ustrzyki Dolne oraz takie wsie jak Krościenko czy Lutowiska. Korekta tej granicy miała miejsce w 1951 roku, gdy zgodnie z kolejną polsko-radziecką umową ZSRR i Polska wymieniły się częścią swoich terytoriów. W jej wyniku San na 54 kilometrze, przy słupku niedaleko miejscowości Smolnik, wpłynął na terytorium Polski, zaś granica wychyliła się mocniej na wschód i jednak zagarnęła wspomniane Ustrzyki Dolne oraz ich okolice (tym samym znajdujący się w samym rogu mapy Polski prawy dolny charakterystyczny koniuszek stał się trochę mniej wystający niż wcześniej). Dotychczasowi mieszkańcy Ustrzyk i okolic decyzją sowieckich władz zostali skierowani w głąb Ukrainy, zaś do pozostawionych przez nich pustych gospodarstw wprowadziły się rodziny wysiedlone z województwa lubelskiego, ale też z innych rejonów Polski, a oprócz tego… uchodźcy z ogarniętej wojną domową Grecji. Akcja H-T stanowiła ostatni etap powojennych przemieszczeń ludności na tym terenie, a po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w 1991 roku granica polsko-ukraińska pozostała już niezmieniona. Choć nie, jednak nie był to ostatni etap. Potem był jeszcze rok 1968 i – podobnie jak w całym kraju – przymusowe wyjazdy nielicznych ocalałych z Zagłady polskich Żydów, oskarżonych o nielojalność.
Wysiedlenia, ucieczki i bratobójcze walki. Rozdzielone mieszane rodziny. Trudne powroty albo życie w oddaleniu. Utrata zaufania do najbliższych sąsiadów. Strach. Poczucie niepewności i brak stałego gruntu pod nogami. Takie były doświadczenia ludzi żyjących kiedyś nad Sanem. A dziś? Powędrowałam wzdłuż jego biegu, najpierw przesuwając palec na mapie, a potem odwiedzając wybrane miejsca i ludzi. Trzymałam się stosunkowo blisko koryta rzeki – najdalej zaglądając do Krościenka nad Strwiążem, z którego odległość do Jeziora Solińskiego, w którym San robi sobie przystanek, to trzydzieści kilometrów. Nasyciłam się błękitem i zielenią, ale też mgłami i burzowymi szarościami. Przede wszystkim jednak usłyszałam różne opowieści, które składają się na subiektywny, na pewno fragmentaryczny obraz ludzi, którzy mieszkają lub których rodziny niegdyś mieszkały nad Sanem. W tym, co zebrałam, ważne są nastroje i stan ducha. Jest tu sporo historii, ale nie ona jest najważniejsza – istotne jest raczej to, jak została zapamiętana, co z niej dla siebie zabieramy i jak wpływa ona na współczesne relacje między ludźmi.NOTA INFORMACYJNA
Gdy przyglądamy się obszarowi nad Sanem, w różnych opowieściach pojawia się wiele kategorii, których rozumienie bywa różnorakie. Największy problem może przysparzać termin „Rusin”, tak często pojawiający się w odniesieniu do przeszłości. Z jednej strony, wg narracji ukraińskiej, „Rusin” to termin poprzedzający „Ukraińca”, rodzaj historycznego synonimu. W dużej mierze to prawda, ale nie wolno zapominać, że w czasach funkcjonowania kategorii „Rusin”, a potem zanikania tego terminu, nie wszyscy Rusini stawali się automatycznie Ukraińcami. Niektórzy z nich wybierali inne przynależności narodowe. Z drugiej strony jednak, w okresie II Rzeczypospolitej – mimo funkcjonowania już silnego ukraińskiego ruchu narodowego (ktoś jednak walczył o niepodległą Ukrainę z Polakami i tworzył ukraińskie organizacje społeczne w międzywojniu) – polskie władze, administracja państwowa oraz część środowisk naukowych z upodobaniem posługiwały się określeniem „Rusin” zamiast „Ukrainiec”. W założeniu miało to osłabiać wpływy ukraińskiej idei narodowej i tworzyć dla niej alternatywy.
Z kolei dziś można mówić o przedwojennych Rusinach albo z intencją wpisania się w ówczesny kontekst, słownictwo i stan świadomości, tak jak czyni to część bohaterów książki Grażyny Bochenek, albo bywa to celowa strategia, pozwalająca nie mówić o Ukraińcach, ukraińskim dziedzictwie itp. Owszem, w okresie II RP nie wszyscy Rusini (w tym także ci nad Sanem) mieli już w pełni ukształtowaną tożsamość ukraińską, ale brak świadomości narodowej dotyczył także części ludności polskiej. Niemniej jednak nikt w dyskursach o pograniczu nie podważa „polskości”, a „ukraińskość” zdecydowanie chętniej, zastępując i maskując ją ochoczo innymi określeniami, jak choćby właśnie rusiński, ruski, wołoski, byle tylko nie ukraiński.
Obok kategorii narodowych pojawiają się też inne – etnograficzne – jak choćby Bojkowie, Pogórzanie, Dolinianie. Tę pierwszą współcześnie utożsamia się z ukraińskością, choć można spotkać też jednostki, które podkreślając swe bojkowskie korzenie, od ukraińskości się odżegnują. I znów – czy to efekt wysokiej samoświadomości i przykładania dużej wagi do etnograficznej odrębności, czy jednak obawa przed utożsamieniem się z kategorią obarczoną w polskim kontekście negatywnymi stereotypami? Każdy przypadek jest zapewne sprawą indywidualną, a temat mogłyby pogłębić badania naukowe.
Myśląc o kategoriach pamiętać należy, że część z tych przypisanych – akceptowanych, odrzucanych, ale też narzucanych – jest produktem czasów i zachodzących procesów społecznych. Ziemia nad Sanem jest jednym z dziesiątków przykładów na to, jak wyglądały procesy narodotwórcze w Europie Środkowo-Wschodniej.
dr Tomasz Kosiek,
Instytut Historii Uniwersytetu RzeszowskiegoPRZYPISY
Rafał Korzeniewski, _Nie umarła, kiedy my żyjemy. Zagadki hymnu Ukrainy_, „Gazeta Wyborcza”, 25 marca 2022, https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,28260372,nie-umarla-kiedy-my-zyjemy-zagadki-hymnu-ukrainy.html, dostęp 17 lipca 2025.
M. Augustyn i in., _Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy_, część I: _Gmina Lutowiska_, Ustrzyki Górne–Warszawa 1995, s. 308.
Tamże, s. 308.
Gmina żydowska w Turce – Żydzi z Sianek, https://sztetl.org.pl/en/towns/t/914-turka/123-jewish-communities/196749-gmina-zydowska-w-turce-zydzi-z-sianek, dostęp 15 kwietnia 2025.
M. Augustyn i in., _Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy_, s. 309.
Zob. Sianki. Aleksandre Sarel (1935/36), https://sztetl.org.pl/en/file/69172?ref=art&nid=196749, dostęp 15 kwietnia 2025.
M. Augustyn i in., _Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy_, s. 309.