Sanatorium pod Zegarem - ebook
Sanatorium pod Zegarem - ebook
Nina i Natalia nie znoszą się od pierwszego wejrzenia. Gdyby mogły, nie spotkałyby się nigdy więcej. Ale nie mają wyjścia… Los (oraz siostra przełożona, z którą się nie dyskutuje) sprawia bowiem, że trafiają do tego samego ciasnego pokoiku w sanatorium w Ciechocinku. Najbardziej niedopasowana para, jaką można sobie wyobrazić, skazana na siebie przez cztery długie tygodnie.
Gorzej być nie może, prawda?
Ależ może! Ukochany Niny wyjeżdża samotnie w podróż, która miała być ich poślubną, po czym dziwnym trafem przestaje odbierać telefon i odpisywać na maile, a firma pod jej nieobecność zaczyna dryfować ku przepaści. Z kolei Natalia musi w tajemnicy przed siostrą przełożoną zniknąć z Ciechocinka na 36 godzin, by wykonać najważniejsze zdjęcie w swoim życiu.
W dodatku w sanatoryjnym basenie pływa nieboszczyk, którego nazwiska nie zna nawet wszystkowiedząca siostra przełożona.
Wszystko wskazuje na to, że zabić go mogły tylko Nina i Natalia. Czy przełamią niechęć i odeprą zarzuty, wspólnie rozwiązując tę zagadkę?
Ta powieść zadaje kłam stereotypom i przełamuje niejedno tabu. Ani pogodna staruszka, ani zimna bizneswoman nie są takie, jak się wszystkim wydaje.
A ich relacja zmienia się jak w kalejdoskopie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-110-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JEDEN SKOWRONEK WIOSNY NIE CZYNI
NINA
– Ona ślub bierze dzisiaj ranooooooo! Ding dong! Ding dooong!
Trzy fałszujące niemiłosiernie głosy wyrwały mnie ze snu. Moje ukochane siostrzyczki! Oczywiście! I ich ukochana melodia z My Fair Lady! Wreszcie się doczekały i nie przepuszczą okazji, żeby to zaśpiewać.
O, proszę, Lutka już mości się na moim łóżku i zaczyna, dla odmiany, po angielsku:
– I’m getting married in the morning! Ding dong! The bells are gonna chime. Pull out the stopper! Let’s have a whopper! But get me to the church on time!
– Idźcie sobie! – jęknęłam, naciągając kołdrę na głowę. – Panna młoda musi być wyspana. Naprawdę chcecie, żebym stanęła przed ołtarzem z sińcami pod oczyma? Poza tym biorę ślub jutro, nie dzisiaj. JUTRO. Zapomniałyście?
– Wstawaj! – Potwory zaczęły skakać po materacu i znowu wyśpiewywać tę durną piosenkę, jednocześnie po polsku i po angielsku.
– Idźcie sobie! – ryknęłam na całe gardło, wymachując rękami i nogami we wszystkie strony. Całkiem na oślep.
– Auuuć! – Kostka zawyła tak przeraźliwie, że musiałam wyjrzeć spod kołdry. Jęczała i trzymała się za nos. Matko, chyba jej go nie złamałam? Jedyny malutki, prosty, zgrabny nosek w naszej rodzinie! Pięknie bym się urządziła, stając przed księdzem z druhną z zagipsowanym nosem. O ile nosy w ogóle wkłada się w gips.
– Wstawaj. Już! – Czarna Mańka, najstarsza z moich trzech młodszych sióstr, postukała wymownie w zegarek. – O dziesiątej musisz być u fryzjerki.
– Zapakuj welon! – przypomniała mi Lutka, kiedy w końcu podniosłam się z łóżka.
– Zadzwoń do kosmetyczki, żeby potwierdzić godzinę.
– Zadzwoń do fotografki!
– Pamiętaj, że musisz po drodze odebrać kolię z muzeum!
O, matko, przeżywały ten ślub bardziej niż ja!
– Wyjdźcie stąd – poprosiłam tak spokojnie, jak tylko potrafiłam.
– Ale nie usiądziesz do kompa? – Lutka spojrzała mi głęboko w oczy.
Matko, dlaczego ja pozwoliłam, żeby ten potwór został moją asystentką?
– Nie usiądę – uniosłam dwa palce w górę. – Słowo harcerza.
Lutka przyjrzała mi się uważnie, westchnęła ciężko i ruszyła do drzwi.
– Nie martw się – powiedziała, zatrzymując się w progu. – Sebastian zajmie się Japończykami, Szczepan Meksykiem, a Agnieszka wzięła na siebie kontrakty krajowe i nadzór nad nową fabryką. Ja będę non stop zalogowana do twojej poczty. Zapomnij o pracy!
– Już zapomniałam – przesłałam jej radosny, beztroski uśmiech. – Wyjdź. Muszę się trochę ogarnąć.
Wreszcie wyszły! Wszystkie trzy!
Jednym susem doskoczyłam do mojego notebooka i zalogowałam się do firmowej poczty. Ta dostawa do Japonii naprawdę bardzo mnie niepokoiła.
– Kłamczucha! – Lutka wpadła jak burza do pokoju. – Widziałam! Wszystko widziałam! Mam teraz stały podgląd twojej skrzynki! Nie próbuj mnie wykiwać!
Co za małpa!
– Przecież to tylko próbne czesanie… I próbny makijaż… I…
– I sesja zdjęciowa! Na serio, nie na próbę! – Czarna Mańka wychyliła się zza pleców Lutki. – Chyba zapomniałaś, jak trudno było wyrwać Wardecką na pół dnia! Ta kobieta robi sesje dla amerykańskiego „Voque’a”! W życiu nie fotografowałaby zwykłego ślubu, gdyby nie to, że…
– Gdyby nie to, że przez dwa lata zmieniałaś pieluchy jej synkowi, a ona wiecznie błagała, żebyś poczekała, aż będzie miała ci czym zapłacić – dokończyłam z przekąsem.
Mańka jeszcze w liceum dorabiała jako niania… Przepraszam: jako baby-sitterka na zamkniętym osiedlu w Wilanowie. Wśród jej klientek były, oprócz Wardeckiej, dwie prezenterki pogody, jedna pani eksminister i jedna minister aktualna, prezes banku, właścicielka wielkiej kancelarii adwokackiej, słynna restauratorka… Właśnie w jej lokalu za trzydzieści dwie godziny miał się odbyć uroczysty obiad po moim ślubie. Była też kwiaciarka, szykująca dla mnie wiązankę z prawdziwych niezapominajek, mimo że z drzew spadały właśnie ostatnie liście, a ostatnie niezapominajki w naturze przekwitły pewnie ze cztery miesiące temu. To znaczy, sorki, florystka! I oczywiście dyrektorka muzeum, z którego miałam wypożyczyć kolię z osiemdziesięciu siedmiu rubinów. Moja ukochana siostra zapamiętała, że westchnęłam do tej kolii wieki temu, kiedy podziwiałyśmy razem całą kolekcję, wyeksponowaną po długiej przerwie w nowym skrzydle galerii, i stanęła na głowie, żeby to cudo dla mnie stamtąd wyciągnąć.
Znajomości Czarnej Mańki nie raz przydawały się naszej rodzinie… Ale teraz, chyba po raz pierwszy, naprawdę żałowałam, że z nich korzystam. Czemu nie umówiłam się ze zwykłym fotografem, który po prostu cyknąłby kilka fotek po wyjściu z kościoła, na tle drzew (Tak, słowo daję, naprawdę uważam gołe drzewa za bardzo romantyczne! Dlaczego wszyscy tak się ekscytują tym, że biorę ślub w listopadzie?), zamiast organizować wielką szopkę z sesją dzień przed ślubem? Kompletnie nie miałam na to czasu! Nie teraz, kiedy transport do Japonii utknął w porcie w Gdyni na całe dwa tygodnie! Gdyby nie ta sesja, próbne czesanie, próbny makijaż i cała reszta próbnego cyrku, mogłabym wskoczyć w samochód, pojechać do Trójmiasta i wrócić wieczorem. Ale przecież dziś byłam panną młodą! A transportem do Japonii zajmował się Sebastian, razem z moją dzielną asystentką Lutką!
Pozostawała mi tylko nadzieja, że jakoś sobie poradzą. I że oddział celny w gdyńskim porcie znudzi się w końcu przetrzymywaniem czerwonego kontenera pełnego plastrów na odciski.
NATALIA
Co za uroczy dzień!
Kolendra na moim kuchennym parapecie wreszcie raczyła wykiełkować i przysięgłabym, że w powietrzu unosił się już zapach wiosny… Termometr pokazywał co prawda równe zero stopni, ale kto by się przejmował termometrem? Tego dnia wszystko było radosne. Słońce świeciło wyżej i mocniej, a mewy krzyczały jeszcze donośniej niż wczoraj.
Wyraźniej też, niestety, było widać w tym słońcu brud na oknach.
Nie mogłam pozwolić, żeby ludzie idący ulicą Wiejską zauważyli ten brud… Nie w oknach mojego zakładu!
Szybko wyjęłam z szafy czystą szmatkę i płyn, po czym zaczęłam szorować wielką taflę szkła.
Zdyszałam się solidnie, wchodząc co chwilę na parapet i wyciągając ręce wysoko w górę. Taboret chwiał się niepokojąco.
Mikołaj byłby wściekły, gdyby się dowiedział, że w moim stanie skaczę po stołkach, czerwona z wysiłku. Ale przecież nigdy się nie dowie! Zanim przyjedzie do domu, okna znowu się zabrudzą…
Wyszłam na ulicę i z dumą popatrzyłam na lśniące szyby.
– Dzień dobry, pani Natalio! – zawołał pan Jacek, wychodząc na próg swojej apteki. – Bardzo wcześnie zaczyna pani w tym roku sezon. Wcześniej niż zwykle…
– Nie ma na co czekać – uśmiechnęłam się. – Wiosna będzie na półwyspie lada dzień. Słyszałam wczoraj skowronka, naprawdę.
– Jeden skowronek wiosny nie czyni – mruknął aptekarz.
– Jedna jaskółka – zachichotałam. – Jedna jaskółka wiosny nie czyni. O skowronku jest zupełnie inne przysłowie, bardziej optymistyczne. Skowronka pieśń, to o wiośnie wieść. A więc, panie Jacku, naprawdę nie ma na co czekać! Wiosna w tym roku przyjdzie o wiele wcześniej niż zwykle!
Farmaceuta pokręcił z powątpiewaniem głową i cofnął się do środka. Wieczny pesymista! Pewnie myśli, że za moment nadciągnie śnieżyca i cała moja praca pójdzie na marne.
O, proszę, znowu się wychylił. Zaraz odgryzie mi się przysłowiami o zdradliwej lutowej pogodzie. Jakbym ich nie znała!
– Niech pani na siebie uważa, pani Natalio! Nie powinna pani tak ciężko pracować!
Coś takiego! Jednak oszczędził mi historii o zadymkach szalejących w środku wiosny i ograniczył się do przypomnienia mi o… o mojej sytuacji. Zupełnie jakbym mogła o niej zapomnieć. Cały Hel wiedział przecież doskonale, co mi się przydarzyło…ROZDZIAŁ 2
I NAJWYŻSZA DRABINA MA OSTATNI SZCZEBEL
NATALIA
Jak co roku postanowiłam całkowicie zmienić wygląd mojej witryny. Od tamtego koszmarnego dnia, kiedy przejęłam ten zakład, była ona moją wizytówką i przedmiotem największej dumy. Nikt nie przechodził obok niej obojętnie. Bez fałszywej skromności, byłam pewna, że to najpiękniejsza witryna na całej Wiejskiej, w całym Helu – a nawet na całym półwyspie.
Zawsze wybieram jeden temat wiodący i urządzam całość tak, by opowiadała jakąś historię. Trzy lata temu były to zwierzęta morskie. Dwa lata temu muszle. A rok temu – radość.
Żal mi było rozstawać się z tą witryną. Przyciągała spojrzenia przez całe lato, całą jesień i zimę, aż do dziś… Wywoływała uśmiechy, nawet na twarzach tych, którzy mijali mój zakład dzień w dzień, po kilka razy. Przyniosłam z plaży osiemnaście wiaderek piasku i wysypałam je w oknie. Ułożyłam w piachu zabawki plażowe, cudownie kolorowe. A nad nimi, jak zwykle, wisiały zdjęcia. Powiększenia roześmianych twarzy, maluchów skaczących przez fale, nowożeńców tulących się na molo w Juracie o zachodzie słońca… Smutno było zdejmować z cieniutkich żyłek te rozszerzone szczęściem oczy, te małe rączki wyciągające się radośnie do sunącego po niebie latawca.
To była jedna z najbardziej udanych ekspozycji w historii zakładu fotograficznego „Mewa”. Żałowałam, że Mikołaj nie zdążył jej zobaczyć. Wyjechał w zeszłym roku, w ostatnim tygodniu lutego, gdy dopiero wybierałam zdjęcia. Przez moment walczyłam z pokusą, żeby jej nie ruszać. Żeby zaczekała na jego powrót.
Nie mogłam jednak zostawić witryny bez zmian drugi rok z rzędu. Nigdy jeszcze tego nie zrobiłam. Nigdy! Nawet wtedy, gdy twarz Mariki mignęła mi w oknie pociągu, bez pożegnania… Nawet wtedy, kiedy naprawdę miałam ważniejsze sprawy na głowie. A jednak wiedziałam, że muszę, że nie wolno mi tego zaniedbać, bez względu na choroby, lenistwo, miłość czy inne osobiste dramaty.
W tym roku tematem miały być fale. Takie oczywiste – a nigdy jeszcze przeze mnie niewykorzystane. Fale, bałwany, szkwał… Sto twarzy morza. Ale i fale na włosach dziewczynek idących do pierwszej komunii. Fale na weselnym torcie Joanny i Mariusza, który fotografowałam we wrześniu. Fale na tiulu krojonym przez krawcową szyjącą suknię ślubną. A wreszcie fale na piasku o świcie. Drobniutkie zmarszczki nietknięte ludzką stopą, na brzegu morza. Lubię to stare zdjęcie. Budzi tyle wspomnień, pytań. Bywały dni, kiedy wpatrywałam się w nie godzinami, szukając podpowiedzi. Bywały i takie, kiedy ryczałam i waliłam w ścianę pięściami na jego widok. Teraz potrafię już się uśmiechać i pokazać je całemu światu. Sąsiadom, turystom… Nikt oprócz mnie nie wie, jak wiele znaczy.
To był mój ostatni dzień ze Stefanem. Ostatni, gdy budziłam się i zasypiałam w jego ramionach… Gdy chodziłam z nimi po ulicach ciasno przytulona, szczęśliwa i spokojna, przekonana, że los ma dla mnie same cudowne niespodzianki.
Dwadzieścia cztery godziny później znów pojawiły się zmarszczki na piasku. A ja żegnałam wtedy Stefana już na zawsze… nie przypuszczając nawet, że to pożegnanie.
Patrzyłam wiele razy na odbitki z tego poranka. Nic, zupełnie nic nie zwiastowało tego, co stało się trzy czy cztery godziny później. Żadnej chmurki, żadnego przeczucia nadciągającej tragedii. Mogłabym obejrzeć każde zdjęcie pod mikroskopem i nie znalazłabym na nim choćby cienia. To był po prostu idealny poranek.
Strząsnęłam z siebie wspomnienia i zaczęłam upinać zdjęcia w ramach.
NINA
– Proszę to wyłączyć! – wrzasnęłam.
Fryzjerka spojrzała na mnie jak na ufoludka. Kurczę, jak można komuś włączyć nagle nad głową suszarkę – bez ostrzeżenia, bez pytania!
– Nie widzi pani, że rozmawiam przez telefon?!
– Muszę pani podsuszyć tył. – Ona naprawdę nic nie rozumiała!
– Nie teraz – syknęłam, bo wreszcie dodzwoniłam się do samego dyrektora. Szefa wszystkich szefów.
Przepędziłam fryzjerkę ręką i przełączyłam się na głos służbowy do zadań specjalnych. Czyli słodycz i stanowczość, wymieszane w proporcjach dziesięć do dziewięćdziesięciu.
– Jakiego dokumentu tym razem brakuje? Czego jeszcze potrzebujecie, żeby wypuścić do Japonii kontener z numerem osiemset czterdzieści trzy? – zapytałam bez ogródek. Grę wstępną uprawialiśmy już od tygodnia. I wystarczy!
– Naprawdę musi pani dzwonić aż do mnie? W takiej błahej sprawie? – Ton kierownika sprawił, że proporcje słodyczy i stanowczości mocno się zmieniły. Słodycz stopniała do promila. Doszedł też trzeci składnik tej mieszanki. Wściekłość.
– Muszę – syknęłam. – Od tygodnia nie robię nic innego, tylko telefonuję w sprawie tego cholernego zatrzymanego kontenera. Do wszystkich, którzy mają z tym cokolwiek wspólnego.
– I do tych, którzy nie mają, również. – Syczenie było chyba zaraźliwe, kierownikowi też wyraźnie zmienił się głos.
Zagryzłam wargi. Policzyłam do dziesięciu. Nie pomogło. A więc w tył, od dziesięciu do jednego.
– Jaki dokument musimy jeszcze dosłać, żebyście zwolnili kontener? – Jakimś cudem udało mi się nie wrzeszczeć.
– Zaświadczenie z urzędu skarbowego – odparł kierownik bez wahania.
Czy ja się przesłyszałam?
– Wysyłaliśmy państwu to zaświadczenie już dwa razy – roześmiałam się nerwowo. – Pana pracownica, inspektor Głowacz, potwierdziła telefonicznie jego otrzymanie.
– Skąd pani wie, że to była inspektor Głowacz? – On naprawdę prowadził ze mną jakąś grę, której reguł nie znałam.
Fryzjerka stanęła przede mną, stukając wymownie w tarczę zegarka.
– Włosy z tyłu! – szeptała teatralnie. – Muszę podsuszyć!
– Nie teraz! – ryknęłam. – Przepraszam, to nie do pana. Inspektor Głowacz przedstawiła się imieniem i nazwiskiem, odbierając telefon. – Naprawdę próbowałam mówić spokojnie i nie wybuchnąć.
Fryzjerka kręciła się wokół mojej głowy. Ignorowałam ją. Niech robi, co chce, byle nie włączała suszarki.
– Ha, ha, ha! – Głos kierownika budził we mnie najgorsze instynkty. – Ja też mogę powiedzieć, że jestem panią inspektor Głowacz. I jak pani to sprawdzi?
Ta rozmowa zdecydowanie zmierzała w niewłaściwą stronę. A fryzjerka dłubała czymś ostrym w mojej czaszce. Jak ja miałam się skupić?!
– A zatem… – Znowu policzyłam do dziesięciu i powoli wypuściłam powietrze przez nos. – Zaświadczenie z urzędu skarbowego, tak? Jeśli przywiozę je panu osobiście, jeszcze dziś zwolni pan ten kontener?
– Nie zdąży pani. – Znów ten ton! – Pracujemy do piętnastej trzydzieści.
– Zdążę! – poderwałam się z fotela. – Daje mi pan słowo, że wystarczy to zaświadczenie? Nie przypomni sobie pan o niczym więcej? Słowo?
– Słowo – jęknął kierownik. – I tak nie dojedzie pani do Trójmiasta przed piętnastą trzydzieści…
– Moja siostra pani zapłaci – krzyknęłam zza drzwi do przerażonej fryzjerki. – Widzimy się jutro rano, zgodnie z umową! Ten kok jest naprawdę super!
Już z samochodu wykonałam pozostałe telefony. Nobel dla wynalazcy zestawów głośnomówiących! Najpierw do Maksa? Nie, Maks jakoś się dopasuje. Najwyżej przesunie wieczór kawalerski. Mówi się trudno, chłopcy wypiją pierwszą kolejkę bez niego. Więc do Lutki? Nie, Lutka poczeka. Przecież i tak w niczym nie może mi teraz pomóc. Niech pilnuje firmy, a ja zajmę się kontenerem. A więc najpierw do Czarnej Mańki. Wiedziałam, że nie będzie zachwycona. Te wszystkie kobiety to przecież były jej znajome…
– Nie zadawaj pytań – zaczęłam. – Nastąpiła mała zmiana planów. Poproś Kostkę, żeby odebrała kolię. I kwiaty. I przesuń tę sesję zdjęciową na wieczór, błagam! Jak najpóźniejszy wieczór. Kup Wardeckiej bukiet róż albo storczyków, czekoladki, złoty pierścionek, bilety na jakąś premierę, na którą nie sposób się dostać… Cokolwiek. Musimy to przenieść albo odwołać.
– Żartujesz? Powiedz, że żartujesz! – Głos Czarnej Mańki brzmiał tak, jakby miała zaraz zemdleć.
– Nie, nie żartuję. Będziemy mieć zdjęcia z kościoła i wystarczy. Przeżyję bez sesji jak na okładkę „Voque’a”, mówi się trudno. Teraz muszę ratować firmę.
– Firmę miałaś zostawić Lutce i Sebastianowi – przypomniała mi Mańka, wciąż tym samym grobowym tonem.
– Nie mogę. Gra toczy się o zbyt wielką stawkę. Nie chcę nawet myśleć, co się stanie, jeśli Japończycy zerwą kontrakt. To jest teraz najważniejsze. Muszę wyszarpać ten kontener z urzędu celnego. Choćbym miała go sama zaciągnąć na statek!
– Nie. Powiedz, że to nieprawda. Ty wcale nie jedziesz do Gdańska?
– Nie jadę do Gdańska. Słowo. Jadę do Gdyni – roześmiałam się. – Nie panikuj. Wrócę wieczorem. Jeśli przełożysz Wardecką i ściągniesz makijażystkę do studia, zrobimy przecudowną sesję.
– A fryzura?
– Mam pięknego koka – mruknęłam, zerkając w lusterko wsteczne i prawie zjeżdżając do rowu. – Cholera, mam koka do sufitu! Z kwiateczkami i upiętym welonem!
– Nie ruszaj welonu! Przysięgnij, że go nie dotkniesz! Wiesz, jak Wardeckiej zależy na tym welonie! Cała jej koncepcja sesji opiera się na welonie. Był poprawiany dwa razy według jej wskazówek. Nie ruszaj go. Przysięgnij, że go nie ruszysz! – Najwyraźniej zaczynała się jedna ze słynnych histerii Czarnej Mańki. Nie było wyjścia.
– Nie ruszę. Przysięgam – mruknęłam. – Założę kaptur…
Kaptur oczywiście nie dawał się naciągnąć na tego monstrualnego koka i na welon sterczący wokół mojej głowy. Stałam więc przy radiowozie bez kaptura, pozwalając, by deszcz ze śniegiem zamienił misterne upięcie w kupkę nieszczęścia, z której zwisa smętnie jakaś szmata.
– Dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę? Dokąd się pani tak spieszyła? – policjant patrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Nie widać? – machnęłam mu wściekle welonem przed nosem. Woda, którą był nasączony tiul, chlapnęła mężczyźnie prosto na okulary.
– Ślub? Własny?
– Nie, cudzy – nie zdążyłam ugryźć się w język. – Mam takie hobby, że zakładam welon na każdy ślub, na który mnie zapraszają.
Nie obraził się na szczęście. Nawet przez moment w kącikach ust błądziło mu coś na kształt uśmiechu, ale szybko go przegonił i przywołał swoją surową, służbową minę.
– A suknię gdzie pani ma? – zapytał, dziwnie niepolicyjnym tonem.
O, matko! Zaraz się wyda, że nie jadę na ślub! Powinnam mieć suknię w bagażniku, prawda? Oczywiście że powinnam.
– Suknia czeka na mnie w Gdańsku. Mam tam zaprzyjaźnioną krawcową. Nie zaufałabym nikomu innemu w sprawie kreacji na ten wyjątkowy dzień. – Spanikowana wyobraźnia w ostatniej chwili podsunęła mi koło ratunkowe.
– Tak? To wspaniale! – Tym razem uśmiech nie błądził gdzieś w kącikach ust, ale rozciągnął je szeroko, jak na zawołanie. – Moja siostra bierze ślub we wrześniu przyszłego roku i nie może znaleźć żadnej sukni. Ma taką nietypową budowę, dość szerokie ramiona, zupełnie jak ja… – Wyprostował się, dumnie prężąc klatkę piersiową. – A pani, jak widzę, ma dość trudną karnację. Bardzo jasną, z piegami… Nie z każdym odcieniem bieli wyglądałaby dobrze.
Koneser, psia go mać! Znawca mody ślubnej i dermatologii!
– Świetnie, że na panią trafiłem! – uśmiechał się szeroko. Proszę podać mi namiary na tę krawcową, siostra będzie wniebowzięta…
O kurczę, kurczę, kurczęęęęę! Co mnie podkusiło, żeby gadać takie głupoty? Jak ja teraz z tego wybrnę?
– To znajoma mojej mamy… Ma pracownię w domu… Nie pamiętam teraz adresu, to chyba gdzieś na Zaspie… – W panice szukałam jakiegoś wyjścia. – Może poda mi pan swój telefon? Wyślę panu adres SMS-em, jak tylko dojadę…
– A może zadzwoni pani teraz i go ustali? – Miał mnie w garści. A właściwie miał w garści mój dowód rejestracyjny i prawo jazdy. – To chyba nie potrwa długo?
– Oczywiście – uśmiechnęłam się nonszalancko. Przynajmniej miałam nadzieję, że tak to wyglądało. – Mogę schować się w samochodzie? Bo wie pan, ten welon…
– Kluczyki – wyciągnął rękę.
– Naprawdę pan myśli, że mogłabym uciec? – prychnęłam, patrząc nerwowo na zegarek. Szanse, że zdążę przed piętnastą trzydzieści wyszarpać z urzędu celnego dokumenty mojego czerwonego kontenera, malały z minuty na minutę.
Policjant milczał. Wepchnęłam mu kluczyki w dłoń i zamknęłam się w samochodzie.
– Lutka, nie pytaj o nic – szeptałam skulona, żeby policjant nie odczytał niczego przez szybę z ruchu moich warg. Kto wie, czego ich uczą w tych szkołach oficerskich? – Znajdź mi krawcową w Gdańsku. Najlepszą. Od sukien ślubnych.
– Co jest nie tak z twoją suknią? Dlaczego w Gdańsku? – Brzmiała, jakby miała się rozpłakać. Cudownie! Doprowadziłam w ciągu godziny na skraj histerii już drugą z moich sióstr. Została mi jeszcze Kostka, ale z nią powinno pójść najłatwiej. Kostka płacze przecież nawet na reklamach twarożku.
– Nie pytaj. Mam tylko minutę, potem wszystko ci wyjaśnię. Znajdź krawcową i przekonaj ją, żeby mówiła, że mnie zna. Że zna moją mamę i że szyła mi suknię. W razie gdyby ktoś pytał. Na przykład policja…
– Nina, w co ty się wpakowałaś? – To już nie była histeria. To była skrajna histeria. Wyraźnie słyszałam, że zaczyna się u niej atak hiperwentylacji.
– Lutka. Zrób to. I wyślij mi SMS-em numer tej kobiety. Szybko. Przysięgam, wywalę cię z roboty, jeśli skopiesz tę sprawę.
Rozłączyłam się z nadzieją, że Lutka jednak weźmie się w garść. Co mnie podkusiło, żeby zostać jej szefową? Własna siostra w roli asystentki to jednak nie jest wyjście idealne…
Minutę i czterdzieści siedem sekund później dostałam SMS: Wanda Boratyńska, twoja ukochana krawcowa. I jej numer.
Może jednak nie wywalę jej tak od razu?
Ciąg dalszy w wersji pełnej