- W empik go
Sanguis. Księga Upadłych Aniołów - ebook
Sanguis. Księga Upadłych Aniołów - ebook
Historia, w której grzech miał czelność zapukać do bram nieba.
O demonie, którego serce poskładał anioł.
O życzeniach, za które trzeba zapłacić.
Emma wyjeżdża do Wiednia, by dołączyć do przyjaciółki i kontynuować zawodową przygodę jako au pair. Już po kilku dniach w nowym domu odkrywa, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Na jej drodze staje młody mężczyzna, pełen radości i energii Elliot. Chłopak zdradza Em tajemnicę położenia pewnej pradawnej księgi. Mimo doświadczania niezwykłych sytuacji, racjonalizm dziewczyny odrzuca wszystko, co widzą jej oczy.
Czy to zmęczony umysł zniekształca rzeczywistość Emmy? Czy wszystko, co dostrzega i czego doznaje, jest prawdą?
Czy chore serce Emmy wytrzyma ciężar przeszłości Elliota? Czy dawne demony dogonią mężczyznę i upomną się o zapłatę za stare grzechy?
Wejdź w świat sekretów na tle widoków przepięknych ośnieżonych Alp, migoczących świątecznych lampek i unoszącego się w mroźnym zimowym powietrzu zapachu cynamonowych bułek i gorącej czekolady.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68280-04-3 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiem wam krótką bajkę o tym, jak przeszłość jednej dobrodusznej kobiety wpłynęła na losy dwojga niezwykłych, splątanych węzłem dusz ludzi.
W roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim w małej austriackiej wiosce żyła kobieta o imieniu Eleonora. Otrzymała je od matki na chwilę przed jej śmiercią przy porodzie. Eleonora – światło i Boża łaska. Nazwiska tej dobrej ówcześnie duszyczki nie dane nam będzie poznać, ponieważ nie zachowało się w żadnej z krążących o niej legend. Gdy się pojawiły pierwsze pisemne wzmianki o Eleonorze, miała jedynie dwadzieścia jeden lat. Była kobietą niezwykłej urody. Taką, o której względy walczyło wielu.
Mieszkała w małej wiosce, gdzie każdy bardzo dobrze znał sąsiada, a sąsiad kuzyna, którego sąsiad dziwnym trafem okazał się bratem sąsiada owej dziewki. Powinowactw między mieszkańcami znaleźć można wiele, choć nie każde oficjalnie ogłoszono we włościach. Mimo niewielkich, ulicznych sporów każdy służył drugiemu pomocą. Na brudnych, ociekających krwią ryb i sokiem ze zgniłych warzyw straganach zawsze można było dostać coś za sam uśmiech czy dobre słowo. Była to sprawa wielka, szczególnie dla tych, którzy nie śmierdzieli groszem.
Także ojciec Eleonory trudnił się uprawą warzyw, które potem rozprowadzał po wiosce, chowając mały majątek do kieszeni. Córce nigdy niczego nie dał, winił ją bowiem za śmierć żony. Mawiał, że gdyby nie odebrała matce życia, teraz ta wybierałaby bulwy z ziemi, nie prosząc o zapłatę za pracę.
Eleonora, jak każda z dziewek w ówczesnych czasach, roztaczała woń naturalną, dość stęchłą, żeby nie powiedzieć: zakrawającą na zgniłe śledzie, a jednak wciąż powabną dla otaczających ją amantów. Wieczorami nie wychodziła w obawie o swój wianek. Chowała go bowiem dla przyszłego męża, o którym marzyła każdego ranka po przebudzeniu i każdego wieczora po ciężkim dniu robót na polu.
Dziewczynę cechowały prostoduszność, ciepło i wdzięczność za rzadką dobroć i to, co ojciec obłudnie nazywał troską. Nie nosiła w sobie żalu czy smutku. Zmęczenie obmywała zimną wodą ze studni, a pusty żołądek wypełniała obierkami po ziemniakach, które co dzień przyrządzała dla ojca.
Wiosną, tuż po roztopach, w roku – jak już wspomniane tu było – tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym drugim, zstąpiła na wioskę śmiertelna zaraza. Eleonora dzień w dzień płakała, ubolewając nad losem sąsiadów: nad kobietą w ciąży, pokrytą wysypką tak gęsto wtopioną w skórę, iż nie szło jej poznać; nad piętnastoletnią Klarą, która nie dość, że zmarniała choróbskiem, to na dodatek wskutek utraty trzeźwości umysłu dała się brutalnie zbałamucić chłopom; nad dziećmi, co w kwietniu leżały już martwe na stosie, a ich ciała podgniwały, zasmradzając wystarczająco złowonne kamienne uliczki wioski.
Łez wylała milion, a gdy nadeszła milion pierwsza, która cudem spłynęła i wsiąkła w księgę zwaną przez dziewkę modlitewnikiem, jej oczom ukazał się Bóg. Czy był to Bóg prawdziwy? Ten we własnej osobie? Lub może w trzech utajonych, jak to w dzisiejszych czasach mawiają? Któż to wie, jednak przyznać mu było trzeba, że zaiste okazał się jedynym, który raczył przybyć na ciche, ale jakże cierpkie modlitwy, przypłacone okrwawionymi od klęczenia kościstymi kolanami.
Legenda głosi, że dziewka nie tylko z owym bogiem rozmawiała, ale zawarła również pakt, którego zbyt wielu szczegółów nie poznamy, bo takowych dziadek mi nie opowiedział. Zdradził jednak, że mały, oprawiony w skórę modlitewnik stał się odtąd rzeczą, którą Eleonora zawsze nosiła przy piersi. Podczas przemierzania wioski, spotkać ją można było z tak mocno zaciśniętymi na księdze rękami, że palce dziewczyny, od nacisku broczące spod paznokci, zostawiały na niej krwawe ślady.
Chodziła, nucąc pod nosem melancholijną kołysankę ku czci tamtego boga. Po siedmiu dniach ci, którzy zdawali się zlegli zarazą, wstawali z wigorem z umorusanych fekaliami łóżek. W dzień ósmy dzieci, żegnane już przez opłakujące ich los matki, nagle napełniało życie. W dziesiąty dzień w wiosce nie było ani jednej chorej osoby.
Eleonora, nie grzesząc rozumem, zdradziła ojcu sekret, że jej księga sprawiła to, o co gorliwie prosiła. Niestety ten, zamiast przyjąć anielską pomoc zesłaną córce, nazwał ją szatańską nierządnicą. Oszczędzając wam gorzkich szczegółów tamtego wieczora, powiem tylko, że dziewczyna rzeczywiście została zbezczeszczona. Nie tylko przez swojego ojca, ale i innych – choć nie tak, jak sobie to właśnie wyobraziliście.
Wyrzuciwszy bogobojną córkę z domu, ojciec zażądał procesu. Nie trwał on długo i sprawiedliwym raczej bym go nie nazwał.
Kobietę o gołębim sercu skazano na śmierć. Ale nie taką zwykłą, powszechną śmierć przez powieszenie. Wywleczona została z celi za włosy, ubrana w nic więcej niż własną skórę. Na jej ciele widać było dotyk niejednego parszywca. Ustawiono ją na podeście, wokół którego ułożono stos suchych gałęzi.
Wpierw odziany w sutannę katabas – żeby nie nazwać go w gniewie diabelskim wysłannikiem głoszącym prawdę bożą – rozerwał Eleonorze gardło. I nie! Nie litościwie szybko, jednym zwinnym króciusieńkim ruchem. Klecha z satysfakcją na ustach wydziergał jej ostrzem dziurę przypominającą tę, którą Eleonora widywała codziennie, otwierając worek ziemniaków. Rana nie była jednak głęboka, nie to bowiem miało pozbawić dziewkę życia. Krew powolnie kapała, a dziewczyna traciła siły. Patrzyła każdemu z osobna w oczy, gdy jej gardło zalewała czerwona ciecz i przez zaciśnięte wargi ciężko wciągała powietrze. Zapamiętała każde jedno spojrzenie, które oczyściła swym życzeniem.
Męka trwała długo, choć nie powiem wam, ile dokładnie.
Gdy stos zabarwił się już czerwienią, dziewczynie założono pętlę na szyję. Czy powieszono ją od razu? Niestety nie miała tyle szczęścia. Jej ojciec z dumą i okrzykiem chwycił pochodnię i podpalił stos pod jedynym – oficjalnym – dziecięciem zrodzonym z jego krwi. Płomień rozgorzał z ikrą, jakby był jedyną żyjącą siłą, która miała krztę miłosierdzia wobec dziewki i chęć ukrócenia jej niedoli.
Eleonora, nawet gdyby chciała, krzyknąć by nie mogła. Jak to bowiem zrobić, gdy gardło ozdabia rozszarpany, krwawy wisior? Jej skóra powoli się topiła, a nogi przybrały wpierw jasnoczerwony, potem brunatny i wreszcie ciemnobrązowy, by nie rzec czarny kolor. Wówczas stać już nie mogła, choć wciąż – wbrew zakładom bezczelnych gapiów – była przytomna. Nadpalony stołek upadł, a ona zawisła, przeklinając brudną krew, którą z dobroci serca oczyściła. I mimo że ta krew zdawała się teraz nielicha, zaraza, wprawdzie niewidoczna gołym okiem, wciąż zalegała w ich sercach.
Księgę zachowano i okrzyknięto ją Księgą Upadłych Aniołów lub, jak kto woli, Godwisher’s Bible.
Nieliczni znają położenie anielskiej księgi. Zapytacie – ale do czego tę księgę można by użyć? Ach! Do wszech życzeń, mój drogi czytelniku! Jeśliś godzien wpisanego przez siebie na jej kartach życzenia, Martwa Cisza spełni je za kilka kropelek życiodajnego płynu. Pamiętaj jednak, że każde życzenie posiada swoją cenę, a im chciwszy się stajesz, tym mniej życia od Pani dostajesz.
Ale czy Eleonora istniała naprawdę? Czy jest jedynie legendą przekazywaną odbiciem krzywego zwierciadła przez gęby wielu niedouczonych, prostackich pokoleń? Tej pewności nie mam, gdyż jedynie w opowieści ślad dawny został zachowany.ROZDZIAŁ II
Świąteczny kalendarz
Emma
Przez ostatnie dwa dni próbowałam się zaadaptować w nowym miejscu oraz lepiej poznać małżeństwo i ich dzieci. Mimo że Jan z początku pozował na dość oschłego, okazał się miłym i bardzo inteligentnym chłopakiem. Mogłam z nim swobodnie rozmawiać o ulubionych książkach, które oboje zdążyliśmy już przeczytać. Dziewczynki były bardzo grzeczne i właściwie nie sprawiały żadnych kłopotów, jednak pani Josefine nie odstępowała mnie i bliźniaczek na krok. Odnosiłam wrażenie, że starsza gosposia nie do końca mi ufa, ale nie miałam jej tego za złe. Dzięki temu sama czułam się znacznie pewniej.
Jakob i Marie w domu przebywali jedynie kilka godzin dziennie. Gdzieś pomiędzy porannym pośpiechem i wieczornym zmęczeniem zamieniłam z nimi zaledwie kilka słów.
Wieczory spędzałam w swojej sypialni, z drzwiami zamkniętymi na klucz, ponieważ dziewczynki często bez zapowiedzi czy pukania wbiegały do mojego pokoju przed wzięciem kąpieli.
W końcu nadszedł weekend. Nie mogłam się doczekać wyjścia do miasta i odkrywania jego starych, urokliwych uliczek. Od zawsze fascynowały mnie zakątki, do których nie zagląda zbyt wielu zwiedzających. Kilka razy trafiłam nawet do opuszczonych budynków. Dostrzegałam w nich historię i czułam energię ludzi niegdyś zamieszkujących tamte mury. W takich miejscach odnajdywałam magię, której brakowało popularnym atrakcjom turystycznym. W sobotę rano wstałam z uśmiechem na twarzy. Od razu lekkim krokiem pobiegłam do łazienki, by przygotować się do wyjścia. Wtedy usłyszałam ciche pukanie.
– Mogę wejść? – Głos Marie dobiegał zza zamkniętych drzwi.
– Już otwieram! – zawołałam, podchodząc do wejścia, po czym przekręciłam stary klucz. – Przepraszam. – Poprawiłam okulary na nosie. – Zamykam je, żeby uniknąć sytuacji, w której dziewczynki wbiegłyby do pokoju, gdy akurat się przebieram.
– Och! Nie martw się tym – powiedziała kobieta, szeroko się uśmiechając i machając ręką. – Rób tak, abyś to ty czuła się swobodnie. Przyszłam z twoją pierwszą wypłatą – dodała i wyjęła z kieszeni kopertę.
Wzięłam ją, a gdy zajrzałam do środka, zauważyłam, że otrzymałam pełną tygodniówkę.
– Ale to jest wynagrodzenie za cały tydzień, a ja przepracowałam tylko dwa dni. Chyba nie powinnam tego brać…
– Powinnaś! – Marie gestem dłoni dała do zrozumienia, żebym zachowała banknoty. – Na pewno planujesz w ten weekend wyjście do miasta, a Wiedeń do najtańszych miejsc nie należy. – Uniosła brwi i pokiwała głową. – Dokąd dzisiaj idziesz? Mogę ci w czymś pomóc?
Przez chwilę się zastanawiałam, co dokładnie kobieta ma na myśli.
– Jedynie na spotkanie z koleżanką, o której opowiadałam wam jeszcze, kiedy rozmawialiśmy na wideoczacie.
– Wiesz, jak dotrzeć do miasta? – Marie zrobiła zatroskaną minę.
– Jan wspominał, że mogę podjechać autobusem.
– Możesz – odpowiedziała. – Ale dzisiaj wybieram się do centrum i chętnie cię podwiozę – zaproponowała sugerującym tę opcję tonem.
– Byłoby wspaniale. Szczerze mówiąc, trochę stresuje mnie ta pierwsza podróż.
– No tak, w końcu to spory kawał drogi. Wiesz, jak kupić bilet? – Marie wyjęła z kieszeni swój telefon. – Wystarczy, że zalogujesz się na tej stronie. – Pokazała mi na ekranie. – Ta pierwsza opcja to bilet okresowy. Zdecydowanie najbardziej opłaca się kupić właśnie ten. Będziesz mogła korzystać z całej komunikacji miejskiej, w tym metra.
– Łał… – Zrobiłam wielkie oczy. – Mało to on nie kosztuje.
– Niestety… Ale jeśli planujesz dużo korzystać z autobusów, to chyba będzie dla ciebie najkorzystniejsze. Wiem, że w ten weekend Jan nigdzie nie wychodzi, więc może pożyczyć ci swoją kartę miejską.
– Myślisz, że nie miałby nic przeciwko?
– Nie, skądże! Dlaczego miałoby to mu przeszkadzać? – Uśmiechnęła się do mnie serdecznie, po czym odwróciła ku sypialni syna. – Jan! – krzyknęła głośno. – Mógłbyś na chwilę przyjść?
Chłopak wychylił głowę zza drzwi. Po jego minie można było wnioskować, że nie jest zadowolony, iż został przywołany w swoim wolnym czasie.
– Grałem… Przez was straciłem rozgrywkę – rzucił w niezadowoleniu, podchodząc do matki. Z głowy zdjął masywne słuchawki z mikrofonem. – Coś konkretnego chcecie? – Spojrzał na mnie i zacisnął usta w półuśmiechu.
– Pożycz Emmie swój bilet miesięczny.
– Dlaczego mam to zrobić? – Uniósł brew, jakby prośba matki wprawiła go w zażenowanie.
– Bo bilety są drogie, a Emma dostała dopiero pierwszą wypłatę. – Marie rzuciła synowi znaczące spojrzenie, po czym splotła ręce na piersiach.
– Skoro dostała wypłatę, to chyba może sobie kupić własny bilet? – stwierdził Jan, patrząc mi w oczy i szyderczo się uśmiechając.
Nie rozumiałam tej nagłej zmiany. Od kilku dni dogadywaliśmy się całkiem nieźle. W myślach usprawiedliwiałam jego zachowanie przerwaniem ulubionej gry.
– Właściwie to mogę, ale jeszcze nie znam miasta ani jego cen. Byłoby miło, gdybyś pożyczył mi swoją kartę tylko na dzisiaj… I ewentualnie może na jutro – powiedziałam i skinęłam uprzejmie głową. – Odwdzięczę się jakoś.
Chłopak parsknął drwiąco, choć przypuszczałam, że wcale nie miał zamiaru mnie w ten sposób upokorzyć. Od razu wyczułam, że jego postawa nie jest taka, jaką chciał obrać. Pragnął wyglądać na kogoś, kto ma choć odrobinę władzy. W końcu to ten wiek, kiedy chłopcy powoli zamieniają się w mężczyzn. Jan był dobrym dzieciakiem, więc wyprostował plecy i zmienił nieco minę.
– Zaraz przyniosę kartę – powiedział, a ton jego głosu przeszedł w znacznie mniej ofensywny.
Marie oparła plecy o ścianę, a ja wciąż stałam w progu mojej sypialni. Nerwowo przełknęłam ślinę i zacisnęłam palce na otrzymanej kopercie. Zawahałam się i szybko uciekłam wzrokiem na obrazy na ścianach, aby przypadkiem nie spojrzeć kobiecie w oczy, co mogłoby sprowokować ją do rozpoczęcia kolejnego wątku.
– Oto karta – powiedział Jan, wręczając mi ją. – Tylko, proszę, nie zgub jej, to kosztowałoby nas sporą sumkę. – Włożył dłonie do kieszeni i cofnął się o dwa kroki. – Zamierzasz zwiedzać miasto? – zapytał.
– Spotkać się z koleżanką, która od jakiegoś czasu pracuje w Wiedniu. Chce zrobić zakupy świąteczne, więc ja idę na doczepkę. – Uśmiechnęłam się do nastolatka, obracając kartę między palcami.
– Siebie też nie zgub – prychnął, dumny z błyskotliwego tekstu. – Wiesz, jaki autobus do nas dojeżdża? I skąd możesz się dostać do domu?
Zmarszczyłam brwi, zaskoczona, że chłopak tak bardzo się o mnie troszczy. Marie również wydawała się nie mniej zadziwiona zachowaniem syna.
– Dziękuję, nie musisz się o mnie martwić. Jakby nie patrzeć, jestem już w miarę dorosła – zaśmiałam się, ale z miną pełną uznania dla Jana. – Mam numer do twoich rodziców, mapę miasta i wszystkie rozpiski autobusów oraz metra. Myślę, że sobie poradzę.
– W razie czego zapisałaś też mój numer? – Założył słuchawki na uszy i z szelmowskim uśmieszkiem wrócił do pokoju.
Marie zaś z wciąż rozdziawionymi w zdziwieniu ustami skierowała się na dół.
– Wyruszam za trzydzieści minut, więc jeśli chcesz ze mną podjechać, to spotkajmy się przed wejściem, dobrze? – zapytała, stając na skraju schodów.
Skinęłam głową i przymknęłam drzwi pokoju.
Przed wyjściem sprawdzałam pięciokrotnie, czy na pewno spakowałam do plecaka mapę, przenośną ładowarkę do telefonu oraz portfel, do którego włożyłam też kartę miejską od Jana.
Siedząc z Marie w samochodzie, czułam się nieswojo. Nie tylko nie miałam pojęcia, o czym z nią rozmawiać – ani czy w ogóle powinnam rozpocząć jakąkolwiek pogawędkę – ale gdy przejeżdżałyśmy przez las, odniosłam nieodparte wrażenie, że ktoś nas obserwuje, ukryty wśród zziębniętych drzew i krzewów. Kobieta natomiast starała się mnie zagadywać. Podpytywała o miejsca, które zamierzam zwiedzić, oraz ostrzegała przed potencjalnymi niebezpieczeństwami czyhającymi w wielkim mieście. Nie potrafiłam jednak pociągnąć z nią tematu. Widoki za oknem wciąż rozpraszały moją uwagę.
Gdy wreszcie wyjechałyśmy z lasu i dotarłyśmy do miasta, poczułam wielką ulgę.
– Dziękuję za podwózkę – zwróciłam się do Marie, zanim wysiadłam z samochodu.
– Pamiętaj, jakbyś czegokolwiek potrzebowała, nie krępuj się i pisz do mnie. – Kobieta wychyliła się nad miejscem pasażera. – I noś plecak z przodu! Tutaj nie brakuje kieszonkowców!
– Będę pamiętać. – Pokiwałam głową i napięłam policzki w uśmiechu. – Dziękuję raz jeszcze. – Zatrzasnęłam za sobą drzwi i pomachałam Marie.
Odjechała, a ja stałam, nieco przytłoczona ogromem wielkiego miasta. Choć pochodziłam z dużej miejscowości, nowość wszystkiego tutaj budziła pewnego rodzaju niepokój. Z jednej strony śmiertelnie bałam się nieznanego, z innej jednak wiedziałam, że jeżeli nie pokonam swoich lęków, donikąd nie zajdę. Unikałam napięć, a potem miałam tendencję zanurzania się bez opamiętania w sytuacjach stresogennych. Wtedy serce zaczynało mi bić szybciej, na twarzy pojawiały się rumieńce, a plamy na klatce piersiowej zdradzały zdenerwowanie. Oddech się spłycał, a dłonie stawały lodowate. Tak właśnie czułam się teraz.
Przejeżdżający obok samochód wydał głośny dźwięk, co mnie ocuciło. Podniosłam brodę wyżej i rozejrzałam się dokoła. Poprawiłam dzierganą, granatową czapkę z pomponem i okulary, po czym ruszyłam według trasy widniejącej w aplikacji na telefonie do kawiarni, w której umówiłam się z Mają. Szłam chodnikiem, starając się unikać kałuż. Wiał lekki, ale dość mroźny wiatr, ponadto z nieba spadały drobne krople deszczu zmieszane ze śniegiem. Dziękowałam sobie, że tym razem pamiętałam o czapce i wzięłam szalik. Nie zawsze to robiłam, szalik bardzo przeszkadza mi podczas chodzenia. Nie wiem, czy jestem przypadkiem jednym na milion, ale mam wrażenie, że ta drobna rzecz naprawdę wpływa na moje poczucie równowagi.
Często stawałam, żeby sprawdzić drogę na telefonie. Czasami korzystałam również z papierowych map. Wtedy czułam się jak prawdziwa turystka. Wiedeń ma wiele małych, bocznych uliczek. Każda z nich wygląda podobnie. Gdyby nie mapa, nie byłoby szans, żebym z moją orientacją przestrzenną znalazła kawiarnię, którą Maja wybrała na dzisiejszy lunch. Nareszcie jednak dotarłam. Stałam przed uroczym lokalem, ze ścianami z cegły, którą ktoś pomalował błękitną farbą. Na szyldzie widniał napis: „Aleja szczęścia i smaku”.
Podeszłam do przeszklonej witryny, zza której zachęcająco uśmiechały się do mnie wegańskie wypieki. Nie jestem weganką i zawsze myślałam, że ich produkty nie mogą być tak smaczne jak te zrobione z normalnych składników. Tutejsze jednak zachwycały wyglądem i zapachem dochodzącym z wnętrza kawiarni. Moją uwagę zwróciły szczególnie gniazdka pokryte gęstym, białym lukrem i posypane czymś, co przypominało okruszki kruchego ciasta. Wzięłam głęboki wdech, wciągając słodki zapach cukru mieszający się z zimnym powietrzem. Uśmiechnęłam się do siebie i na chwilę przymknęłam powieki. Wypuściłam powietrze i niepewnie przekroczyłam próg lokalu.
Moje wejście obwieściły dzwoneczki zawieszone tuż nad drzwiami. Młoda dziewczyna stojąca za ladą od razu przywitała mnie serdecznym uśmiechem i gestem ręki zapraszającym do środka. Rozejrzałam się po małej przestrzeni w nadziei, że Maja już tu była, ale niestety nie dostrzegłam jej. Jeden z okrągłych stolików zajmowała starsza para, a przy najprzytulniejszym z nich, koło okna, młoda dziewczyna dziergała coś czerwonego na drutach.
Podeszłam do lady i drżącym głosem zapytałam o przepysznie wyglądające gniazdka z wystawy okiennej. Rudowłosa dziewczyna początkowo nie rozumiała, o które ciastko mi chodzi. Z rozbawieniem próbowała odgadnąć, o jakim smakołyku marzę. Najpierw pokazała mi babeczki z przytłaczającą ilością bitej śmietany, potem pączki wyglądające równie dobrze jak gniazdka, na które się nastawiłam. Za trzecim razem trafiła. Nie wiem dlaczego, ale prawie podskoczyłam, pokazując palcem, że właśnie to chciałabym zamówić. Może zareagowałam w ten sposób, ponieważ młoda Austriaczka zamieniła tę drobną transakcję w grę w zgadywanie. Uznałam to za wyjątkowo miłe, a stres, który odczuwałam tuż przed rozpoczęciem rozmowy, całkowicie rozpłynął się w powietrzu.
Zapłaciłam, po czym usiadłam przy stoliku. Wybrałam ten, który stał w najdalszym kącie sali. Tam byłam prawie poza zasięgiem wzroku. Poczułam się pewniej, oparta o ścianę za sobą. Po chwili kelnerka przyniosła moje słodkie zamówienie oraz kawę ze spienionym mlekiem, posypaną cynamonem i cukrem waniliowym.
Napisałam do Mai wiadomość, ale dosłownie pięć sekund po tym, gdy kliknęłam „wyślij”, dzwoneczki nad drzwiami zabrzęczały i ona wraz z różowowłosą dziewczyną pojawiły się przy ladzie. Przyjaciółka szybko mnie wypatrzyła.
– Hejo! – Otworzyła szeroko ramiona. – Nareszcie przybyłaś do stolicy.
Wstałam od stolika i ją przytuliłam. Trzymając Maję w objęciach, pomachałam dłonią, by przywitać nową koleżankę.
– No tak, jestem – przytaknęłam, po czym zrobiłam krok w tył, rozłożyłam ręce i przechyliłam głowę. – Miło mi cię poznać – zwróciłam się do różowowłosej i wyciągnęłam dłoń do uścisku.
Dziewczyna się uśmiechnęła, a jej oczy przybrały kształt półksiężyców. Wyglądało to nieco jak ironiczny grymas. Wiedziałam, że nie ma powodu, aby mnie nie lubić, próbowałam więc zignorować niemiłe wrażenie, jednak utkwiło mi w głowie.
– Cześć, jestem Alex. – Odwzajemniła mój gest, a następnie powiesiła płaszcz na oparciu krzesła.
– Trochę się spóźniłyśmy, Alex nie mogła szybciej wyjść – poinformowała Maja, również zdejmując mokry płaszcz.
– Miałam nocną zmianę w barze i nie wyrobiłam się rano. Mój chłopak potrzebował pomocy, ponieważ jechał oddać samochód do warsztatu. Musiałam skoczyć z nim, by później odwieźć go z powrotem do domu. – Alex oparła się rękami o stolik. – Idziemy coś zamówić? – Spojrzała na Maję.
– Ty już coś masz. – Przyjaciółka zerknęła na moje ciastko. – To my też weźmiemy jakieś desery i kawę.
Poszły do lady, a ja, nie wiedzieć czemu, zaczęłam się czuć niezręcznie. Odniosłam wrażenie, że jestem piątym kołem u wozu, mimo że głęboko w sercu wiedziałam, iż mnie tak nie postrzegają.
– Co zamówiłaś? – zapytałam Maję, gdy wróciły stolika. Nachyliłam się, by zajrzeć jej do talerza. – To precel?
– Coś w tym stylu. Nie mam ochoty na słodkie – odpowiedziała, usiadła na krześle obok i ostrożnie postawiła kubek gorącej herbaty.
– Więc dzisiaj tylko ja zajadam się słodkościami? – Zerknęłam na talerz Alex z kanapką, która bardziej przypominała sałatkę z niewielką ilością chleba.
– Jak ci się podoba Wiedeń? – Dziewczyna zwróciła się do mnie. – Miałaś już okazję coś zwiedzić?
– Jeszcze nie. Na razie tylko przeszłam się głównymi ulicami. Podziwiałam też trochę widoków po drodze tutaj z domu.