Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu - ebook

„Sapho & Carpio. Boże Narodzenie. Powieść z Dzikiego Zachodu” to niezwykła podróż przez Dziki Zachód, której towarzyszy nam główny bohater, znany jako Sappho, a później jako Old Shatterhand. Historia ta rozpoczyna się podczas zimowej podróży, gdy młody Ich-Erzähler i jego przyjaciel Carpio, dwaj uczniowie gimnazjum, spotykają rodzinę Hillerów w czeskim Falkenau. Wspierają ich w trudnej sytuacji, stając się ich aniołami stróżami w chwili potrzeby. Lata mijają, a losy splatają się na nowo w Ameryce, gdzie Sappho już jako słynny Old Shatterhand spotyka Frau Hiller, która teraz jest żoną myśliwego futerkowego. Jej mąż zaginął, a ona prosi Old Shatterhanda o pomoc w jego odnalezieniu. Wraz ze swoim wiernym bratem krwi, Winnetou, Old Shatterhand wyrusza w podróż w góry skaliste. Tam czekają na nich nie tylko gangsterzy, ale także stary przyjaciel Carpio, który przybył do Ameryki w poszukiwaniu szczęścia, a teraz, ciężko chory, zdaje się być w rękach łotrów. W „Sapho & Carpio” Karol May doskonale łączy elementy przygody, przyjaźni i walki o sprawiedliwość. To opowieść o odwadze, poświęceniu i solidarności w obliczu niebezpieczeństw Dzikiego Zachodu. Przygoda, emocje i tajemnice owiane mgłą nieznanej przyszłości czekają na czytelników, prowadząc ich przez labirynt przygód. Ta wyjątkowa powieść to prawdziwy klasyk literatury przygodowej, który niezmiennie fascynuje i wciąga czytelników w świat niebezpiecznych wyzwań i niezłomnego ducha.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-487-9
Rozmiar pliku: 431 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA ZACHODZIE

Minął szereg lat. Życie dało mi twardą szkołę i zrobiło z niedoświadczonego chłopca mężczyznę. Dziwność losu była w stosunku do mnie jedynie pozorna; sam wytknąłem sobie drogę i znalazłem obok daremnych wysiłków i rezygnacyj dużo radości i zadowolenia, któreby mnie z pewnością nie spotkało w innym, spokojniejszym trybie życia. Poznałem cudownego, niezrównanego Winnetou, i zawarłem z nim związek przyjaźni, który śmiało określić mogę jako jedyny w swoim rodzaju. Sama ta przyjaźń mogłaby być pełnem zadośćuczynieniem za to, co trzeba było wycierpieć. A przecież nad stromą ścieżką, po której wędrowałem, kwitły jeszcze inne kwiaty i dojrzewały inne jeszcze owoce, które wolno mi było zrywać. W pierwszym rzędzie zaliczam do nich miłość, okazywaną mi przez dzielnych znajomych, bo tylko ci, co nie mieli czystego sumienia, bali się jak ognia imienia Winnetou i Old Shatterhanda. — — —

Ostatnią podróż konno odbyłem z tym najszlachetniejszym z pośród Indian z Rio Pecos przez Texas do terytorium indiańskiego nad Missouri.

Przybywszy na miejsce, pozostałem tam czas jakiś, przyjaciel zaś wyruszył w góry po nuggety. Liczni moi czytelnicy pytali nieraz, jakie było nasze położenie finansowe; korzystam teraz ze sposobności, by dać na to pytanie odpowiedź.

Mówiło się i mówi dziś jeszcze, że Indianie znają wielkie złoża złota, których ani nie eksploatują, ani nie zdradzają białym. Krzewicielami tych fantastycznych wyobrażeń o czerwonoskórych są pisarze, którzy nigdy nie widzieli wigwamu, ani nie czuli zapachu indiańskiego ogniska. Nie znaczy to jednak, iżby żaden Indjanin nie znał tajemnic skarbów, ukrytych w jego kraju. Przeciwnie! Sam znalem czerwonych, — do liczby ich należał również Winnetou — którzy dobrze wiedzieli gdzie należy szukać złota. Ale byli to ludzie niezwykli, należeli do starych wybitnych rodów, dziedziczyli tajemnice z ojca na syna, nie zdradzali ich nigdy innym członkom rodziny czy plemienia, a o dopuszczeniu do tajemnicy białego wogóle mowy być nie mogło. Nie należy zapominać, że Indjanie mają silne poczucie przynależności rodowej. I dzięki temu przywiązują wielką wagę do nieprzeciętnego pochodzenia. Ci, którzy są przeciwnego zdania, zdradzają brak orientacji i powtarzają tylko bezmyślnie to, co ciemiężcy Indjan wymyślili, by nieco usprawiedliwić swoje okrucieństwo. Jest wśród Indjan wiele wybitnych rodzin; przynależność do nich uchodzi za wielki honor. Fakt, że Indjanie nie posiadają nazwisk, nie ma tu znaczenia. Przecież narody starożytności i dzisiejszego Dalekiego Wschodu również nie znają nazwisk, a jednak pysznią się rodami, których sława obiega świat cały.

Winnetou szczycił się całym szeregiem sławnych przodków, z których każdy był wodzem. Znał ich czyny i nauczył się od nich milczenia, którego nie potrafiłyby złamać najbardziej wyrafinowane męki. Byłem jedynym człowiekiem, wobec którego od czasu do czasu pozwalał sobie na lekkie aluzje na ten temat. Miał niesłychanie ostry i wrażliwy wzrok; poprostu wyczuwał nim miejsca, w których kryły się szlachetne kruszce. Wiedziałem, że podczas licznych wędrówek odkrył niemało pokładów złota i srebra. Tracił później całe dni i tygodnie, by miejsca te zamaskować; udawało mu się to zwykle i ludzie, przebywający opodal olbrzymich bogactw, nie przeczuwali nawet, że są w ich pobliżu.

Winnetou wędrował do tych miejsc, gdy zachodziła potrzeba pieniędzy. Na dzikim Zachodzie nie zdarzało mu się to nigdy, gdyż zawsze mógł ubić po drodze bawołu i liczyć na to, że w każdym namiocie, czy obozie zaprzyjaźnionych z Apaczami plemion przyjmą go z otwartemi ramionami. Gdy jednak trzeba było udać się do fortu po amunicję, albo gdy chodziło o dalszą wyprawę do „cywilizowanych” okolic, pieniądze stawały się potrzebne. Zaopatrywał się wtedy stale w większy zapas nuggetów, które zmieniał później na monetę obiegową, lub banknoty.

Nie potrzebuję chyba dodawać, że mogłem wtedy dysponować jego kasą; korzystałem jednak rzadko z okazji, gdyż nie zaliczam się do ludzi, którzy lubią żyć na koszt przyjaciół. Na wypadek kłopotów pieniężnych zwróciłbym się raczej do kogoś obcego, gdyż wiem z doświadczenia, wyniesionego z obcowania z poczciwymi skądinąd ludźmi, że pożyczanie pieniędzy niszczy każdą przyjaźń. Niech mi kto odpowie na to, co mu się żywnie podoba, ja obstaję przy swojem. Nawet w stosunkach z człowiekiem najprzychylniej dla mnie usposobionym, pełnym szacunku dla mej osoby i przekonanym o tem, że jestem pod względem finansowym osobą zupełnie pewną, pożyczka w wysokości kilkudziesięciu marek rzuci cień na naszą przyjaźń.

Prawdziwa przyjaźń gotowa jest zawsze do największych ofiar, i przyjaźń moja z Wirmetou szła nawet tak daleko, że jeden byłby dla drugiego gotów poświęcić życie. Ofiarność ta była czemś wzniosłem, świętem, pożyczanie zaś jest czemś tak codziennem, niskiem, ordynarnie materjalnem, że przyjaciele — Winnetou i Old Shatterhand — unikali tranzakcyj pieniężnych między sobą, pozostawiając to — Franiowi z Falkenau i dwom biednym jak myszy kościelne uczniakom.

Gdy Winnetou płacił za mnie, nie mogło być mowy o pożyczce, gdyż nuggety nic go nie kosztowały; ale nawet słowo „płacić” brzmi inaczej, jeżeli to uczyni ktoś inny, choćby był najserdeczniejszym przyjacielem. Gdyby mnie zabrał do kryjówki i pozwolił wpakować do kieszeni pełne garście nuggetów, nie byłoby żadnej kwestji! Ale pieniądze w jego kieszeni przestały już być bezpańskiemi nuggetami, a stawały się jego złotem, jego własnością. Gdy je na mnie wydawał, jakiś głos wewnętrzny szeptał mi, że nie powinienem na to patrzeć. Ten głos właśnie skłaniał mnie do możliwie największego uniezależnienia się od nuggetów przyjaciela.

Gdyśmy przybywali do miejscowości, w których mieściła się poczta, zrzucałem powłokę westmana i zamieniałem się w pisarza. Gazety przyjmowały chętnie moje utwory i płaciły za nie niezłe honoraria, które umożliwiały mi zachowywanie zupełnej niezależności. Dzięki nim mogłem napisać szereg opowiadań podróżniczych, w których zadebiutowałem przed swymi czytelnikami. Winnetou odczuwał to samo, co ja. Nigdy nie wpadło mu na myśl choćby słowo uronić na temat zbędności moich honorariów. Przeciwnie, gdy honorarium się spóźniało, czekał cierpliwie nadejścia pieniędzy i cieszył się z nich później tak, jakgdyby sam był ubogim literatem. Z prawdziwą przyjemnością wspominał nauczkę, którą dał raz bogatemu plantatorowi, którego chłopca wyratowałem z nurtów Missisipi. Człowiek ten chciał mnie wynagrodzić pewną kwotą pieniężną, przypuszczając po znoszonem ubraniu, że ma przed sobą wielkiego biedaka. Gdy to Winnetou zobaczył podszedł doń, błysnął gniewnie oczami i rzekł:

— Czy można życie ludzkie okupić złotem? Jam Winnetou, wódz Apaczów, ten gentleman zaś zwie się Old Shatterhand, i jest mym przyjacielem. Gdyby chciał brać ode mnie pieniądze, byłby miljonerem. I ty chcesz mu ofiarować tych kilka nędznych dolarów? Schowaj je, przydadzą ci się!...

A więc przybyłem z Winnetou nad Missouri do miasteczka St. Joseph. Wychodziło w niem pięć dzienników, w tem jeden niemiecki. Nie potrzebowałem więc czekać długo na zaspokojenie moich autorskich ambicyj. Jak już mówiłem, Winnetou wyruszył po nuggety, mieliśmy bowiem zamiar udać się przez Missisipi na Wschód, co wymagało pewnej ilości pieniędzy. Nie wiedziałem, dokąd wódz się udaje; oświadczył tylko, że wróci w ciągu dwóch tygodni.

St. Joseph było w tym czasie ostatnią zachodnią stacją kolei Hannibal — St. Joseph; na siedem tysięcy mieszkańców liczyło dwa tysiące emigrantów z Europy. Na wieść, że przybył Old Shatterhand, zjawiło się kilku dziennikarzy po wywiady. Zaspokoiłem ich ciekawość. Po trzech dniach mogłem za otrzymane honorarja kupić piękne ubranie i bieliznę, potrzebną do wyprawy na Wschód. Ubranie włożyłem od razu, gdyż pisanie w skórzanym habicie było trudne i niewygodne. Napisałem jeszcze kilka artykułów dla dzienników w St. Louis, prosząc o wysłanie honorarium do Weston, dokąd się miałem zamiar udać, aby zarobić coś do czasu powrotu Winnetou.

Miasto, naówczas w jednej trzeciej zamieszkałe przez przybyszów ze Starego Świata, leży wśród dobrze zagospodarowanych osad; rozwinęło się pod wpływem znacznej imigracji. O ile się nie mylę, było tu pięć kościołów, w tem dwa protestanckie. Emigranci nasi żyli w najlepszych warunkach, utworzyli cały szereg związków, ufundowali nawet kompanję strzelców.

Nie miałem tu ani chwili spokoju, a to z powodu ustawicznych zaprosin. Chciałem pracować, odmawiałem, lecz to nic nie pomagało, gdyż mieszkańcy zjawiali się u mnie, prosząc, bym im opowiedział o stosunkach panujących na Dzikim Zachodzie. To mi oczywiście nie dogadzało. Nie chcąc, by w Weston powtórzyło się to samo, postanowiłem przemilczeć swoje nazwisko. W obawie, by incognita mego nie zdradził wierzchowiec, znany wszędzie równie dobrze jak ja, zostawiłem konia u fermera, i odjechałem z St. Joseph niewielkiem czółnem, wtajemniczywszy jedynie gospodarza, gdzie mnie ewentualnie można znaleźć.

Od dawna nie wyglądałem tak przyzwoicie, jak teraz w swem nowem ubraniu. Zostawiłem konia, spakowałem broń, pas z nabojami i inny sprzęt myśliwski. Dzięki temu nie mogłem robić na nikim wrażenia westmana, który z narażeniem życia przekradł się niedawno przez wrogie szeregi Komanczów.

Przybywszy do Weston, zapytałem o dobry hotel. Wskazano mi budynek, który tylko mizantrop z Dzikiego Zachodu nazwać mógłby hotelem; mimo to, jako człowiek skromny, postanowiłem tu zamieszkać. Chodziło mi głównie o czystość, a pod tym względem nie było powodu do narzekania. Okazało się, że gospodarz jest moim rodakiem; po chwili zjawiła się miła, lśniąca czystością gospodyni; kelner przywitał mnie również w formie ojczystej. Był to człowiek młody, najwyżej trzydziestoletni, szczupły i niezwykle niski, sięgał mi bowiem zaledwie do ramienia. Zato miał potężne wąsy; fakt, że nie wypuszczał ich prawie z rąk, zdawał się wskazywać, że jest z nich niezwykle dumny. Obsłużywszy mnie, wziął do ręki gazetę, którą czytał w chwili, gdym się zjawił na sali, i zagłębił się w niej, gładząc bez przerwy potężnego wąsa. Nagle wydał okrzyk zdumienia, skoczył na równe nogi i rzekł do gospodarza, który palił i obserwował mnie w milczeniu:

— Mylordzie, musi mi pan dać w tej chwili urlop na dziś i jutro!

Nie słyszałem jeszcze, by kelner tytułował swego pryncypała mylordem. Czy to zwyczaj w tym domu, czy też przesadna grzeczność kelnera-karzełka — oto pytanie, które mnie zajęło.

— Urlop? Dziś? — rzekł gospodarz. — Zwarjował pan! Urlop? Przecież strzelcy obchodzą dziś swe święto i urządzają wieczerzę z tańcami!

— Przykro mi bardzo, mylordzie, — rzekł mały z głębokim, pełnym ubolewania ukłonem, ale gotów jestem ponieść dla pana każdą ofiarę z wyjątkiem tej właśnie. Muszę z nim pomówić.

— Z kim?

— Z Old Shatterhandem.

— Co? Jak? — zawołał gospodarz. — Old Shatterhand jest w Weston?

— Nie, w St. Joseph.

— Skądże pan to wie?

— Niech pan przeczyta gazetę! Przybył przed kilkoma dniami; jutro ukaże się w dodatku jego artykuł.

Ach, sprytny wydawca pisma reklamuje już mój artykuł, by sprzedać jak najwięcej egzemplarzy! Jak wiadomo, pisma amerykańskie liczą przeważnie na kolportaż uliczny, a nie na abonentów.

— I dlatego chce pan jechać do St. Joseph?

— Tak.

— Wiadomo panu, gdzie mieszka?

— Nie, ale się dowiem.

— Nie dowie się pan.

— Dlaczego?

— Nie będzie się pan wcale dowiadywał; nie mogę panu dziś pozwolić na wyjazd do St. Joseph.

Kelner znowu się skłonił nisko i rzekł:

— Znam swoje obowiązki; mylordzie, i mam dla pana najgłębszy, płynący z serca szacunek. Mimo to muszę ku swemu ubolewaniu oświadczyć, że postanowienie moje jest niezłomne.

— Dlaczegóż ma je pan wykonać właśnie dziś?

— Old Shatterhand gotów jutro wyjechać.

— Ależ pan sprawi mi dziś tą wyprawą ogromny kłopot!

— Wiem o tem, jednak nie jestem w stanie nic poradzić. Mówiłem już panu, że się wybieram na Zachód; i że wszystko; co z tym wyjazdem pozostaje w jakimkolwiek związku, stawiam ponad swój zawód.

— Cóżto ma wspólnego z Old Shatterhandem?

— Proszę nie pytać, gdyż odpowiedź jest zbyt prosta. Poproszę Old Shatterhanda aby mnie zabrał ze sobą na Zachód.

— Czy to pewne, że się tam wybiera?

— Oczywiście! Dokądże miałby jechać? Westman tego typu, co on, musi jechać na Zachód.

— Równie dobrze może stamtąd wracać.

— Nie. Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że Old Shatterhand ma właśnie zamiar ruszyć na Zachód. Lepszej sposobności do wykorzystania mego planu nie znajdę nigdy.

— Ale lepszej sposobności do przydania mi się tu na coś i do zarobienia pieniędzy nie miał pan również.

— Pieniądze są dla mnie w tej chwili rzeczą mniejszej wagi.

— Przypuszcza pan więc, że Old Shatterhand pana zabierze?

— Jestem tego pewien.

— Człowieku, co też pan wygaduje!

— No?

— Old Shatterhand nie zechce z panem jechać. Wiadomo przecież, że przebywa najchętniej sam na sam z Winnetou, i unika towarzystwa innych ludzi. Wyjątki robi jedynie dla ludzi z przydomkiem.

— Więc zrobi i w tym wypadku wyjątek.

— Dla pana, który nie jesteś wcale westmanem?

— Tak.

— Wątpię!

— Mój głos wewnętrzny znowu się odzywa i szepce mi do ucha, że Old Shatterhand odstąpi w tym wypadku od zasady.

— Nie wierzę. Przepowiadam, że podróż pańska do St. Joseph będzie daremna. Nie rozumiem, jak można się tak upierać przy tym szaleńczym zamyśle. Przecież u mnie ma pan dobre życie i zarobki. Jeżeli wszystko pójdzie normalną koleją, będzie pan mógł wkrótce pomyśleć o usamodzielnieniu się.

Kelner ukłonił się dwa razy i odparł:

— Mam zaszczyt oświadczyć, że uważam swą posadę za świetną, i że nie zrezygnowałbym z niej, gdyby powołanie nie zmuszało mnie do wędrówki na Zachód.

— E, co tam powołanie! — rzekł gospodarz niechętnie.

— Mylordzie, proszę bardzo, niech pan nie lekceważy tej rzeczy! Gdy człowiek czuje w sobie jakieś powołanie, jak ja je czuję, wypełnia go ono całego; zmusza go do działania. Nieraz miałem zaszczyt mówienia z panem o tem, niestety, bez rezultatu.

— O tym rezultacie niech pan nawet nie marzy! Powtarzam panu po raz setny, że w Weston czeka pana wspaniała, przyszłość. Jest pan młodzieńcem oczytanym, sprytnym, oszczędnym — miasto nasze rozwija się wspaniale. W niedługim czasie będzie pan mógł zacząć pracować na własną rękę.

— Na to potrzeba więcej pieniędzy, aniżeli posiadam.

— Bzdury! Ma pan kredyt, sam chętnie pomogę panu otworzyć hotel lub salon, gdyż wolę mieć jako konkurenta pana, niż kogoś obcego, kto wcale nie będzie się ze mną liczył. Powtarzam to oddawna, niestety, bez rezultatu.

— Mylordzie, rezultat jest niemożliwy, gdyż nie czuję w sobie powołania na oberżystę.

— Niech pan nie mówi o powołaniu i zawodzie; to, co przyniesie pieniądze, staje się jednem i drugiem.

— Wyprawa na Zachód przyniesie mi znacznie więcej pieniędzy, niż stanowisko hotelarza na miejscu. Człowiek, który się tak zna na muskulaturze, jak ja, ma inne cele przed oczyma, aniżeli wzbogacenie się za szynkwasem.

— Nie znam się na muskulaturze, ale wiem, że dziś jest mi pan koniecznie potrzebny. Niech pan jedzie jutro, po balu.

— Nie może to być, mylordzie! Old Shatterhand gotów do jutra opuścić St. Joseph.

— Niech pan zatelefonuje.

— Nie wiem, gdzie mieszka.

— Na poczcie go znajdą.

— Przypuszczam, ale powinno się osobiście załatwiać sprawy tego rodzaju. Może przekonam go w obszerniejszej dyskusji.

Gospodyni zaczęła również prosić, by się zatrzymał do jutra. Wysiłki jej były jednak daremne. Odpowiadał niezwykle uprzejmie, tytułował ją „mylady”, kłaniał się w pas, ale od zamiaru wyjazdu nie odstępował.

Energja groteskowego nieco młodego człowieka przypadła mi do gustu. Nie orientowałem się, co to za typ i czego szuka na Zachodzie. Uwaga o muskułach dawała pewne podstawy do przypuszczenia, że jest biegły w sztuce lekarskiej. Fakt, że medyk zostaje kelnerem, nie należy w Ameryce do rzadkości. Chcąc gospodarza wyciągnąć z kłopotliwego położenia, rzekłem:

— Pozwolą panowie na jedną uwagę? Podróż do St. Joseph byłaby bezcelowa, gdyż Old Shatterhanda już tam niema.

— Niema? Na pewno? Kto panu to powiedział? — zapytali odydwaj równocześnie.

— On sam — odparłem.

Usiedli obok mnie; po chwili gospodarz zapytał:

— A więc pan z nim mówił?

— Tak. Przybywam z St. Joseph.

— To ciekawe, bardzo ciekawe! Powiadają, że jest mym rodakiem. Czy to prawda?

— Prawda.

— To mnie bardzo cieszy! Jesteśmy wobec tego ziomkami. Skądże on pochodzi?

— Nie pytałem go.

— To jasne! Takiego człowieka nie można wypytywać, jak pierwszego lepszego. A więc niema go w St. Joseph? Dokądże się udał?

— Przypuszczam, że to tylko jemu jest wiadome.

— Niemiła sprawa! — zawołał kelner. — Dałbym wiele, gdybym z nim mógł pomówić.

— Może pan być zupełnie spokojny. Udał się tylko na wycieczkę i powróci.

— Naprawdę? Kiedyż to nastąpi, kiedy?

— Trudno to określić. Zdaje mi się, że będzie w St. Joseph czekać na Winnetou.

— Winnetou? A więc i on przybędzie? Ależ w ten sposób spełnią się moje najśmielsze marzenia! Zobaczę jednego i drugiego — Old Shatterhanda i Winnetou. Może pan będzie łaskaw opisać nam Old Shatterhanda. Czy to człowiek wysoki, barczysty? A, jakie ma oczy, brodę? Jak się ubiera, jaki ma głos, chód?...

— Dosyć, dosyć! — rzekłem z uśmiechem. — Któż potrafi spamiętać tę pytania!

— Racja! Jestem zbyt niecierpliwy.

Po tych słowach wstał, ukłonił się nisko i rzekł:

— Pozwoli pan, mylordzie, że będę pytać pokolei. A więc, czy jest wysoki?

— Mniej więcej mego wzrostu.

— Barczysty?

— Mniej więcej jak ja.

— Hm! Muszę zauważyć, że mój głos wewnętrzny mówi mi, iż jest znacznie wyższy i szerszy w plecach, aniżeli Pan. Jak się trzyma?

— Prosto — jak sosna.

— Jaki ma chód?

— Biega na dwóch nogach, jeździ konno — na sześciu.

— Błagam, niech pan nie żartuje! Wielbię tego człowieka; nie mogę go tak lekceważyć. Jaki ma zarost?

— Wąsy i małe faworyty.

— Więc również taki sam, jak pan. A ubranie?

— Skórzane, trapperskie.

— Przybrane włosami ludzkiemi?

— Nie; czerwonemi frendzlami ze skóry.

— No tak. Wiadomo, że nie uznaje zwyczajów indiańskich w dziedzinie barbarzyńskich oznak zwycięstwa. Rozmawiał pan z nim?

— Tak.

— O czem?

— O różnych sprawach.

— Opowiadał panu swoje przeżycia?

— Nie, ale jadłem z nim razem i piłem, goliłem się w jego towarzystwie, pisałem przy tym samym stole co on, wychodziłem z nim, nawet używałem tej samej miski, mydła i ręcznika co i on.

— Co słyszę, mylordzie! Ależ to serdeczne, intymne stosunki! Zazdroszczę ich panu.

Wstał, znowu złożył ukłon i ciągnął dalej:

— Mam nadzieję, że pan będzie łaskaw opowiedzieć mi o nim coś więcej. Cieszę się bardzo, że pan tu zamierza zamieszkać; będę dumny z obsługiwania człowieka, który jest tak bliskim znajomym Old Shatterhanda. Ma się pan z nim może znowu spotkać?

— Tak.

— Kiedyż to?

— Pierwszy będę miał wiadomość o jego powrocie do St. Joseph.

— Do tego czasu zostaje pan tutaj?

— Tak.

— W takim razie musi pan obiecać, że mnie pan do niego zaprowadzi. Dobrze, mylordzie?

— Hm. Old Shatterhand nie lubi nowych znajomości. Słyszałem, że postanowił odbyć podróż tylko w towarzystwie Winnetou.

— Musi zmienić decyzję po rozmowie ze mną. A więc przedstawi mnie pan?

— Nie wiem, czy będzie z tego zadowolony. Słyszałem, że pan chciałby mu towarzyszyć; otóż zwracam pańską uwagę, że Old Shatterhand nie lubi roli przewodnika.

— Co też pan sobie wyobraża, mylordzie! Wiem doskonale, co mam o nim myśleć. Jako westman wiem, że setki zasłużonych westmanów uważałyby za największy zaszczyt samą możliwość przyłączenia się do niego i Winnetou choćby na krótki czas. Przypuszczam jednak, że — po rozmowie ze mną — nie odtrąci mnie od siebie.

— Czegóż pan chce od niego? Nie powoduje mną ciekawość, jeżeli jednak mam pana przedstawić, chciałbym wiedzieć, jakie są pańskie wobec niego zamiary.

Wstał znowu, złożył ukłon i rzekł:

— Mylordzie, proszę mi pozwolić powiedzieć cośniecoś o sobie. Nazywam się Sterman Rost, jestem Europejczykiem, z zawodu fryzjerem. Marzyłem o tem, by studiować medycynę, ale rodzice byli na to za biedni, wybrałem więc zawód golibrody, który nazwać można stopniem do celu, który mi przyświecał przez cały czas pracy zawodowej. Dwaj uczniowie, mieszkający u mego pryncypała, zainteresowali się mną i nauczyli mnie nieco łaciny, tak, że umiem jej tyle, ile wymaga zawód lekarski. Wszystko, co zarabiałem, wydawałem na książki, z których się w wolnych chwilach pilnie uczyłem. Ze względu na złe warunki materialne nie mogłem, oczywiście, nawet śnić o zapisaniu się na uniwersytet. Jedynem marzeniem mojem była amerykańska szkoła wyższa. Udałem się więc do Hamburga i przyjąłem pracę na jednym ze statków, płynących do Ameryki. Przybywszy bezpłatnie do Nowego Jorku, pracowałem tam jako fryzjer, co mi nie przeszkadzało uczęszczać do Kolegjum Columbia. Nie chcę pana męczyć szczegółami, mylordzie; niech panu to wystarczy, żem przed pół rokiem skończył uniwersytet w St. Louis z dobrym wynikiem.

Podałem mu rękę i rzekłem:

— Proszę przyjąć wyrazy szacunku, doktorze. Skądże przyszło do głowy zostać kelnerem?

— Czy to coś dziwnego przy stosunkach, panujących w Ameryce? Jestem medykiem, ale nie chcę nic wiedzieć o tej medycynie, którą stosują nasi lekarze. Uważam, że chore ciało, o ile wogóle ma żyć dalej, nie potrzebuje dla wyzdrowienia obcych, a nawet trujących substancyj. Natura musi sama leczyć rany i zaburzenia, wywołane przez choroby; nie znaczy to, oczywiście, że przy wszystkich chorobach lekarstwa są zbędne. Postanowiłem iść dalej w tym kierunku i jestem przekonany, że dzikie plemiona, zbliżone do natury, zrozumieją mnie i przyznają mi rację. Na tej drodze powziąłem myśl udania się na Zachód i przeprowadzenia studjów u jakiegoś indiańskiego plemienia. Nie miałem wprawdzie środków do wykonania tego planu, ale mimo to ruszyłem w drogę i dotarłem aż tutaj. Przyjąłem miejsce kelnera, by zarobić nieco pieniędzy i doczekać się okazji wyjazdu na Zachód. Dziś przeczytałem w gazecie, że Old Shatterhand przebywa w St. Joseph, natychmiast więc postanowiłem zwrócić się do niego. Może zabierze mnie ze sobą; a jeżeli nie, to w każdym razie albo on, albo Winnetou polecą mnie jakiemuś plemieniu, które na tej podstawie nie odmówi mi dostępu. Cóż pan na to, mylordzie?

— Patrzę na pana innemi oczyma, niż przed chwilą, gdy miałem wrażenie, że jakiś kelner chce prosić Old Shatterhanda o zabranie go ze sobą. Byłem nadto przekonany, że życzenie to nie spełni się, ponieważ wiem, że obydwaj nie wybierają się na Zachód, lecz na Wschód.

— Na Wschód? Jaka szkoda!

— Niech go pan mimo to odszuka. W każdym razie użyczy panu swej rady, i mam wrażenie, że, o ile Winnetou się zgodzi, nie odmówi panu polecenia w postaci totemu do któregoś z wodzów, z którem łączą go stosunki przyjaźni. Najlepiej byłoby, gdyby się panu udało wydostać totem do jednego z plemion Apaczów, podległych Winnetou. Takie jest moje zdanie. Zobaczymy, co na to powie Old Shatterhand.

— Pan go przecież zna! Pozwolił panu nawet myć się w swej miednicy, nie przypuszczam więc, by nie uwzględnił pańskiej prośby. Czy nie byłby pan łaskaw, mylordzie, dać mi do niego kilka słów na piśmie?

— Dlaczego nie. Spełnię chętnie pańskie życzenie, nie mogę jednak przyrzec, że słowa moje przyniosą pożądany skutek.

Wstał znowu, ukłonił się trzykrotnie jeszcze głębiej, niż przedtem, i rzekł:

— Serdecznie dziękuję, mylordzie! Jestem przekonany, że będę się mógł poszczycić sukcesem. Proszę pozwolić, by mi mój głos wewnętrzny mógł oświadczyć, że w każdym razie otrzymam jakiś totem. Uważa pan więc, że totem, skierowany do plemienia Apaczów, będzie najodpowiedniejszy?

— Tak. Jeżeli się pan przyłączy do Indjan, mieszkających nieco na północ, będzie pan miał mniej uciążliwą i niebezpieczną drogę. Pozwoli pan, że przy tej okazji zapytam, jak wygląda sprawa pańskiej wytrzymałości w takiej podróży, i jak sobie pan wyobraża swój pobyt w dzikiem pustkowiu?

— Ach, jestem zdrów, wytrzymały, jeżdżę dobrze konno. Pamiętając ciągle o swych zamiarach, ćwiczyłem się podczas pobytu w St. Louis we władaniu bronią. Nie jestem wprawdzie człowiekiem prerji, tem niemniej jednak na dziesięć strzałów trafiam do celu sześć, siedem razy.

— Bardzo to pięknie, ale prawdziwy westman odpowie panu, że najprzedniejsze nawet strzały, o ile są skierowane do celu, nie potrafią zaimponować ludziom sawany.

Przerwaliśmy rozmowę, bowiem do pokoju wszedł jakaś gość i kelner musiał się nim zająć. Był to człowiek przypominający z powierzchowności eklezjastę, czarno ubrany, gładko ogolony. W ręku trzymał małą walizkę. Wyglądał skromnie i dostojnie; po jakimś czasie dopiero stwierdziłem, że wygląd ten dziwnie kontrastuje z niespokojnymi, badawczym wzrokiem.

— Ach pan prayerman, pan kaznodzieja — rzekł gospodarz, podając gościowi rękę.

— Tak, prayerman, — rzekł gość nosowym głosem. — W naszych grzesznych czasach kaznodzieja powinien być najbardziej pożądaną osobą. Ludzie nie boją się kary Bożej, wędrują po ścieżkach zniszczenia i zepsucia. Aby umknąć drugiego potopu, który zmiecie wszystko, co żyje, cnotliwi muszą starać się sprowadzić z błędnej drogi swych bliźnich. Tu właśnie, na granicy cywilizacji i zdziczenia, spotykają się wyrzutki tego świata i przez przykład swój psują słabe, chwiejne dusze, dla których może znalazłby się jeszcze ratunek.

— Tak, tak, niestety, — potwierdził gospodarz. — Pamięta pan, jakeśmy to ostatnio mówili o tem, że mieszkający naprzeciwko kupiec ma zamiar sprzedać dom, zwinąć sklep i wyjechać do Memfis?

— Nie mogę sobie tej rozmowy przypomnieć.

— Otóż sprzedał wszystko za gotówkę. I proszę sobie wyobrazić, w przeddzień odjazdu złoczyńcy włamali się — do mieszkania i zabrali wszystkie pieniądze!

Kaznodzieja załamał ręce, podniósł skromnie oczy ku górze i zawołał:

— Grzesznicy! Nie kradnij! Kto nie czci tego przykazania, ten nie jest godnym wejść do królestwa niebieskiego.

— W Plattsburgu zdarzył się na parę dni przedtem taki sam wypadek u adwokata Preltera. Pewien kupiec miał wypłacić jakiemuś klientowi 2,000 dolarów. Ponieważ klient wyjechał, pieniądze leżały u adwokata. I do niego włamali się złoczyńcy. Zrabowali całą gotówkę. Pan zna adwokata Preltera?

— Nie. Sługi Boże unikają wszelkiej kłótni i, nie prowadząc procesów, nie potrzebują adwokatów.

— Miałem wrażenie, że pan właśnie tego dnia przybył z Plattsburg do Weston.

— Krążę po ścieżkach mego niebiańskiego zawodu i nie widzę wcale ziemskich ścieżek. Teraz pozostanę w Weston przez kilka dni. Czy może mi pan dać ten mały skromny pokój, w którym kiedyś mieszkałem?

— Pokój jest wolny.

— A więc zobaczę, czy Bóg pobłogosławi moje dzisiejsze wejście w ten dom.

Otworzył walizkę, wyciągnął z niej plikę papieru, podszedł do mnie i, podając mi je, zapytał:

— Szanowny panie, rozumie pan po niemiecku?

Skinąłem głową.

— Przypuszczam, że witam w panu rodaka, który zna słowa Biblii: szatan chodzi po świecie w postaci ryczącego lwa i szuka, kogoby pochłonąć. Ale nie wszystko jeszcze stracone! Niech pan korzysta ze sposobności i chwyta okazję w postaci tych skromnych utworów, których cena jest uwidoczniona na okładce obok tytułu.

Uczyniwszy nade mną gest błogosławiący, odwrócił się i podszedł zpowrotem do stołu; zasiadł przy nim i czekał, czy książkę przeczytam, lub nabędę. A więc tak rozumiał kwestję, czy Bóg pobłogosławi jego zjawieniu się w tym domu!...

Amerykanie są bardzo religijni; w Stanach Zjednoczonych sprzedaje się całe masy nabożnych książek. Krążący po kraju sprzedawcy robią na tem niezłe interesy. Takim sprzedawcą był również ten prayerman. Należę do ludzi, którzy sprawy wiary stawiają na pierwszem miejscu, ponad wszystkiemi ziemskiemi sprawami; nie znoszę jednak brutalnego i gwałtownego namawiania do pobożności. Gdy widzę człowieka, który formalnie rozpływa się w namaszczeniu, jak ten oto kaznodzieja, zaczyna mi świerzbić ręka i rodzi się ochota udzielenia mu namaszczenia zupełnie innego rodzaju. W podobnych wypadkach nie mogę nigdy zapomnieć bajeczki o wilku w skórze owczej...

Nie miałem najmniejszej ochoty do przejrzenia wręczonych mi papierów. Jednakże prócz spojrzenia prayermana poczułem na sobie również wzrok gospodarza i kelnera. Nie chcąc narazić się na podejrzenia, że jestem bezbożnikiem, zacząłem przerzucać kartki. Były to kazania i nabożne przemówienia w angielskim i niemieckim języku; oprócz tego zobaczyłem małe książeczki do nabożeństwa i zbiorki pieśni, których tytuły zrobiły na mnie odpychające wrażenie. Brzmiały one. Pohańbienie parszywej owcy”, „Psałterz pięciu strun duszy”, „Pioruny z ambony przeciw przeklętym żmijom ludzkim”, „Religijna luneta dla odkrycia drogi do wieczności”. Może to dziwaczne, ale tego rodzaju tytuły oburzają mnie zawsze. Mowa ludzka powinna mieć dla najwyższego skarbu człowieka najszlachetniejsze, najczystsze słowa; zaś ją deptano i poniewierano w sposób niesłychanie trywialny. Tylko jeden tytuł małego zeszycika nie budził we mnie wstrętu; brzmiał jak następuje: „Sześć wzruszających utworów wierszem na Boże Narodzenie, Wielkanoc i Zielone Świątki”.

Zeszycik kosztował sporo, pełne dwadzieścia pięć centów! Zaznajamiając się z treścią, postanowiłem zeszycik zatrzymać; odsunąwszy resztę utworów! nabok, położyłem pieniądze na stół. Po chwili prayerman podszedł, zgarnął pieniądze i resztę utworów, i rzekł:

— Przyjacielu, zrobiłeś niezwykle skromny wybór. A przecież obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina jest wspieranie świętej wiary. Mam wrażenie, że dobra doczesne interesują pana więcej od niebiańskich. Niech pan pomyśli o tem, że każdy mierzony będzie kiedyś tą samą miarą, którą sam przykłada. Niebo nie wynagrodzi panu tego zmysłu oszczędności.

Aczkolwiek nie miałem wcale zamiaru rozmawiać z tym człowiekiem, nie byłem w stanie powstrzymać się od słów następujących:

— Niech się pan o to nie kłopocze! Przecież nie pytałem wcale o radę i nauki; niechże je pan zatrzyma przy sobie.

Otworzył usta, aby coś odpowiedzieć; ale zmiana, którą zauważył w mej twarzy, wskazała mu widocznie odrazu, że milczenie będzie w tym wypadku znacznie lepsze od słów. Uczyniwszy dostojny ruch ręką, odwrócił się, włożył papiery i książki do walizy, wyciągnął jeszcze jeden egzemplarz książeczki z wierszami, którą nabyłem, i rzekł, wręczając ją gospodarzowi:

— Jako gość tego domu nie mogę od pana żądać zapłaty ofiarowuję panu te sześć wierszy dla zbawienia pańskiej duszy. Czynię to również dlatego, ponieważ jeden z utworów, zawartych w książeczce, otrzymałem tu, w Weston.

— Tu? Od kogo? — zapytał gospodarz, otwierając otrzymaną książeczkę.

— Od pewnej bardzo pobożnej niewiasty, u której już nieraz kupowałem książki. Jest to żona strzelca i dostawcy futra; wyruszył przed kilkoma miesiącami na wyprawę, i nie powrócił dotychczas. Mieszka z synem, który jest adwokatem.

— Ach, mówi pan o pani Stiller?

— Tak, przypominam sobie, że się zwie Stiller. Podczas ostatniej wizyty, którą jej złożyłem, przeczytała mi wiersz napisany ku uczczeniu Bożego Narodzenia, który tak mi się spodobał, żem poprosił o zezwolenie na odpis. Pani Stiller zgodziła się, dałem wiersz wydrukować i sprzedaję go teraz.

— Który to wiersz?

— Pierwszy z kolei.

— Zatytułowany: „Radość nad betleemskim żłobkiem”?

— Tak. Musi go pan przeczytać. Może ja go panu przeczytam! Nie każdy przecież potrafi ująć sens utworu i przez odpowiednią intonację głosu trafić do serc słuchaczy. Pozwoli pan?

Wziął książeczkę z rąk gospodarza, otworzył i stanął w pozycji deklamatorskiej. „Radość nad betleemskim żłobkiem”! Znowu niemiły tytuł, schlebiający ulicy. Byłem pewien, że treść wiersza będzie stała na poziomie tytułu. Nie chcąc jej wcale słyszeć, wstałem, kierując się ku drzwiom. Przy samych drzwiach doszły mnie pierwsze słowa prayermana. Czytelnik chyba domyśla się, jak wielkie ogarnęło mnie zdumienie. Czyż to możliwe, bym usłyszał swój własny wiersz? A może inny utwór o takim samym początku? Słucham dalej — nie, to mój wiersz, każde słowo moje! Gdy kaznodzieja nosowym głosem wyrecytował całość, podszedłem do stołu, na którym zostawiłem kupioną niedawno książeczkę, otworzyłem ją i wyczytałem co następuje. „Radość nad betleemskim żłobkiem, psalm pokutny zbłąkanego grzesznika, nawróconego przez nasze pisma i książki”.

Miałem wrażenie, że mnie ktoś walnął obuchem w łeb. Nie wiedziałem, czy potraktować całą sprawę humorystycznie, czy też puścić w ruch pięści. Zanim zdążyłem się zdecydować, prayerman rzekł:

— Jeżeli chcecie się przekonać o działaniu tego wiersza, popatrzcie na tego nieznajomego!

Wskazał na mnie ręką i ciągnął dalej:

— Był zbyt oszczędny, aby kupić całe źródło łaski; wziął tylko kropelkę, lecz podziałała tak potężnie, że oto chwyta się za piersi, by wyciągnąć z portfelu pieniądze, potrzebne na zapłacenie reszty utworów. Śpieszę, by duszę jego wyratować od niecnej śmierci!

Po tych słowach wyjął z walizki książki i zeszyty, których nabycia przed chwilą odmówiłem, rozłożył je znowu przede mną i wyciągnął rękę po pieniądze. Bezczelność ta poruszyła mnie do głębi. Winnetou określiłby mój stan temi słowy:

— „Brat mój wystrzeli za chwilę, już ma pełno naboi w ustach i w dłoniach”.

W podobnych wypadkach zaczynałem zwykle od tonu przyjaznego i uprzejmego, który stopniowo przechodził w zgoła przeciwległe dziedziny uczucia. Zapytałem więc prayermana z dobrotliwym uśmiechem:

— Muszę przyznać, że wiersz wywarł na mnie głębokie wrażenie. Zna pan autora?

— Znam.

— Któż to taki — czem się trudni?

— Był słynnym koniokradem.

— Ach tak! Był, a więc już nim nie jest?

— Nie. Rozczytywanie się w naszych pismach naprowadziło go na drogę skruchy. Napisał ten wiersz w godzinie konania.

— W godzinie konania? A więc nie żyje?

— Nie. Czy niewiadomo panu, że w tym stanie karze się koniokrada stryczkiem?

— Ach tak, więc go powieszono! Jest pan tego pewien?

— Najzupełniej; przecież to ode mnie otrzymał utwory, które wywołały taką skruchę. Byłem świadkiem jego zgonu.

— Czy to był Niemiec?

— Nie, był Irlandczykiem.

— Mówił pan przecież, że wiersz przepisałeś u pani Stiller i oddałeś później do druku?

— Racja! — rzekł po chwili zakłopotania. — Ta kobieta otrzymała odpis wiersza od urzędnika więzienia.

— Na oryginale widniał podpis autora?

— Tak, lecz nie zanotowałem go, nie chcąc na tym padole płaczu kompromitować człowieka, który szczęśliwe odszedł w zaświaty.

Tempo moich pytań było coraz szybsze. Wypowiadałem je coraz głośniej. Prayerman nie zauważył tego wcale i z całą bezczelnością mówił dalej:

— Kochany panie! Jestem przekonany, że wyciągnie pan konsekwencje z poznania prawdziwej potęgi skruchy. Może pan kupi resztę utworów? Oddam je za dwa i pół dolara.

Cierpliwość moja wyczerpała się w tem miejscu. Ryknąłem jak lew:

— Oszuście, kłamco! Powiedział pan przed chwilą, żem się uderzył w piersi: oświadczam, że dla pańskiej osoby nie tknę ani piersi swej, ani portfelu. Pan ma ratować od zagłady moją duszę? Niech pan lepiej dba o swoją własną, bezczelny kłamco! Pan twierdzi, że autor tego wiersza był koniokradem, który pod stryczkiem osiągnął zbawienie wieczne dzięki pańskim książkom? Pan ma odwagę twierdzić, że Irlandczyk w Ameryce napisał ten wiersz po niemiecku?! I ma pan odwagę proponować mi swoje druki, mające wrzekomo zbawić mą duszę za dwa i pół dolara? Niech pan to sam czyta, tu potrzeba panu większej skruchy i pokuty, niż najgorszemu koniokradowi!

Po tych słowach rzuciłem mu w twarz zeszyty i książki. Oniemiał na chwilę ze złości i zdziwienia, potem podszedł do mnie ostrym krokiem i, wymachując pięścią przed memi oczyma, zawołał:

— To niesłychane! Pan odważył się nazwać mnie oszustem i bezwstydnym kłamcą? I to gorszym od koniokrada! Niech pan to jeszcze raz powtórzy, a zetrę pana na miazgę!

Przybrał wojowniczą pozę.

— Ręce wdół! — krzyknąłem. — Właśnie dlatego, że pan nim jesteś, wstydzę się po raz pierwszy w życiu, żem pana rodak. Autor tych wierszy zginął, pańskiem zdaniem, na stryczku? Czy pan wie, kto to taki? Otóż stoi przed panem i żąda, byś mu oddał na spalenie wszystkie pozostałe książeczki!

— Pan, pan ma być autorem wiersza? Wygląda pan na barana...

Nie miał czasu dokończyć, wymierzyłem mu bowiem tak potężny policzek, że runął na podłogę, przewracając dwa krzesła. Po chwili zerwał się, wyciągnął z kieszeni długi nóż i rzucił się na mnie jak dzikie zwierzę. Podniósłszy ręce do góry, kopnąłem go w brzuch z taką siłą, że znowu runął jak długi. Zanim zdążył się podnieść, doskoczyłem doń, ująłem go lewą ręką za kark i podniosłem w górę; potem wyrwałem mu nóż prawą ręką i, wymierzywszy dwa siarczyste policzki, zawlokłem go do walizki ze słowami:

— Wyciągnąć wiersze, spalę je! Jeżeli nie będziesz posłuszny, pomogę ci!

Świętoszek spokorniał. Udawał wprawdzie, że się broni, ale nieco mocniejsze zaciśnięcie szyi..............................
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: