Sąsiadka - ebook
Sąsiadka - ebook
Kogo łatwiej będzie okłamać, męża czy policję? Ile kłamstw ujdzie jej na sucho?
Sąsiad Rikke zostaje znaleziony martwy a ją przesłuchuje policja. Czy siedząc obok własnego męża powinna przyznać, że zdradzała go z sąsiadem? A jeśli nie, to jak ma wyjaśnić policji skomplikowaną relację z ofiarą? Jak długo uda się ukrywać romans przed sąsiadami, mężem i córką, gdy śledztwo się rozpędzi? I czy nikt się nie domyśli, że śmierć kochanka przyniosła jej ulgę?
Rikke wie, że policja w końcu dotrze do rozmów telefonicznych, e-maili i wiadomości, które wymieniała z sąsiadem. Proponuje więc policjantom układ: chce sama powiedzieć mężowi o romansie, zanim zrobią to inni. Dlatego w zamian za kilka dni zwłoki w śledztwie zdradzi funkcjonariuszom wszystkie szczegóły romansu.
Lecz zanim Rikke zdobędzie się na odwagę, by wyznać mężowi prawdę, dociera do niej mrożąca krew w żyłach wiadomość. Sąsiad został zabity przez kogoś, kto mieszka w ich małym budynku.
Thriller o sekretach, kłamstwach, zdradach i morderstwie autorki bestsellerowej „Psychoterapeutki”.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3964-1 |
Rozmiar pliku: | 997 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasem tylko mały krok –
Świetnie widać tych w jasności,
Innych nadal skrywa mrok.
Bertolt Brecht, „Opera za trzy grosze”
Przekład: Roman Kołakowski
Część I
OBIECUJĘ, ŻE NIE BĘDĘ PRZESZKADZAĆ
Zapytałaś mnie, kiedy poznałam Jørgena. Uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie pamiętam? Musiało to być któregoś razu w ogrodzie albo na klatce schodowej lub przy furtce prowadzącej do posesji, ale nie mam żadnych wspomnień z tym związanych. Mój syn urodził się zaraz po tym, jak się wprowadziliśmy, a był wcześniakiem. Tyle było wizyt w szpitalu, tyle stresu. Nie mówię tego po to, żeby uniknąć udzielenia odpowiedzi. Naprawdę tak jest. Po prostu tego nie pamiętam.
Pamiętam za to pierwszy raz, kiedy go zobaczyłam. Musiało to być na początku lipca tego roku, w którym tam zamieszkaliśmy. Potrafię tak dokładnie umiejscowić ten moment w czasie, dlatego że było to kilka dni po tym, jak przejęliśmy mieszkanie, pewnego ciepłego, letniego wieczoru, kiedy siedzieliśmy z Åsmundem w starym mieszkaniu, a ja nie miałam już siły, musiałam wyjść i popatrzeć na nowy dom, gdzie wkrótce mieliśmy rozpocząć nasze nowe życie.
Kiedy przyszłam, siedzieli na tarasie w ogrodzie. Pamiętasz, jak ścieżka prowadzi tam do wejścia tuż obok tego tarasu? Przechodząc, spojrzałam w ich stronę, gotowa, aby powiedzieć „dzień dobry”, ale siedzieli i jedli, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Było ich pięcioro, najwyraźniej dobrych przyjaciół. Przyszłam sama, byłam w zaawansowanej ciąży, ogromna, minęłam ich szybko, zalewał mnie pot. No i nie znałam ich. Przekręciłam klucz w drzwiach naszego mieszkania.
W środku było pusto. Poprzedni właściciele zabrali swoje rzeczy, ale ich zapach nadal unosił się w powietrzu. Nie pachniało tam nami, jeśli wiesz, co mam na myśli. Kiedy przejęliśmy mieszkanie, towarzyszyło nam uczucie, jakbyśmy kupili sobie pewien styl życia. Albo może wkupili się w określoną warstwę społeczną. Jakbyśmy od tej chwili stawali się ludźmi z nieco wyższej półki tylko dzięki temu, że byliśmy posiadaczami tego właśnie miejsca, pod tym dokładnie adresem. A jednak kiedy mieszkanie nie było już ze smakiem urządzone, kiedy moje kroki odbijały się echem od pustych ścian pełnych dziur po gwoździach, poczułam wątpliwości. Nie potrafię wyjaśnić tego inaczej niż tak: miałam wrażenie, że przystroiłam się w cudze piórka.
W kuchni podeszłam do okna i spojrzałam na taras w ogrodzie i siedzących tam ludzi. Nie otworzyłam go, chociaż było ciepło. Sama nie wiem, może nie chciałam się narzucać. Wyglądało na to, że właśnie skończyli jeść. Na stole było kilka butelek wina. Przez zamknięte okno słyszałam ich głosy, nie tyle treść rozmowy, ile jej ton. O czymś dyskutowali, wydawało się, że dość zajadle, ale atmosfera między nimi była dobra. Trzej mężczyźni i dwie kobiety. Jednego z mężczyzn rozpoznałam, był filmowcem, kilka lat temu zrobił kontrowersyjny dokument, zapomniałam, czego dotyczył, polityki względem uchodźców albo integracji, albo czegoś w tym rodzaju. W gazetach sporo o tym pisano. Jedna z kobiet też wydawała mi się znajoma, miałam poczucie, że widziałam ją gdzieś w telewizji. Po dłuższej stronie stołu siedzieli mężczyzna i kobieta, którzy ewidentnie byli parą. On trzymał ramię na oparciu jej krzesła, a w którymś momencie, gdy wszyscy wybuchli śmiechem, ona odwróciła się do niego i delikatnym ruchem starła mu coś z policzka. Nieco później on przesunął ramię z oparcia krzesła na jej plecy. Pochyliła się nad stołem, żeby coś powiedzieć. Miała długie, ciemnorude włosy splecione w gruby, fikuśny warkocz, który spływał jej na plecy, a kiedy się tak pochyliła i zaczęła mówić, warkocz zsunął jej się na bok. Jej mąż, mężczyzna siedzący obok, ostrożnie przełożył go z powrotem. Ona odwróciła się w jego stronę, czujna na ten dotyk, i opowiadała dalej, uśmiechając się do niego. Może mówiła o czymś, co dotyczyło ich obojga.
On siedział zwrócony do mnie plecami, więc nie było łatwo dojrzeć jego twarz, ale kiedy odwracał się w określonym kierunku, widziałam ją. Był dosyć przystojny, miał kręcone, lekko szpakowate włosy, wysunięte kości policzkowe i szeroki, rozbrajający uśmiech, z którego chyba chętnie korzystał. Obstawiałam, że ma około czterdziestu pięciu lat, może zbliżał się do pięćdziesiątki.
To był Jørgen. Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy.
Ponieważ sprawiali wrażenie, że mnie nie widzą, stałam tam i przyglądałam się im, tej piątce przyjaciół, która pewnego letniego wieczoru w ogrodzie przy Kastanjesvingen dyskutowała o ważnych sprawach.
Potem kobieta z warkoczem wstała. Zabrała ze stołu pusty półmisek i ruszyła wybrukowaną ścieżką w stronę drzwi wejściowych. Kiedy była w pół drogi, zauważyła mnie. Nic dziwnego, stałam tuż przy szybie. Nie próbowałam ukryć, że na nich patrzę. Byłam tak zafascynowana, że nie przyszło mi do głowy, że powinnam się odsunąć. Przystanęła i popatrzyła na mnie. Uniosłam dłoń i jej pomachałam.
Stała bez ruchu. Nie odwzajemniła mojego gestu. Nie uśmiechnęła się, ale nie sprawiała też wrażenia rozgniewanej. Zaledwie neutralnej. Stała spokojnie i patrzyła na mnie. Trwało to tylko krótką chwilę, potem kobieta ruszyła dalej. Z miejsca, gdzie się znajdowałam, usłyszałam, jak otwiera drzwi do klatki schodowej. Szybko odeszłam od okna, zła na siebie, że tak otwarcie się na nich gapiłam. Czułam to w żołądku, zachowałam się niestosownie i było mi wstyd.
PIERWSZA SOBOTA
Drzewa wokół mnie są liściaste, mają rozłożyste korony i mocne gałęzie. Zupełnie nie przypominają świerkowego lasu obok domu, w którym się wychowałam, a jednak we śnie wiem, że jestem w lesie mojego dzieciństwa. Dobrze go znam, wiem, jak łatwo się w nim zgubić. Człowiek idzie znajomą ścieżką. A potem gdzieś zbacza, zwiedziony odgłosem biegnących saren albo przeczuwając obecność poletka smakowitych jagód tuż obok drogi. Kiedy się odwraca, wszystko wygląda inaczej. Jak okiem sięgnąć wszędzie są tylko drzewa, ciemne i milczące, jedno obok drugiego, i żadne z nich nie ma w sobie nic znajomego.
We śnie szukam kogoś, kto się zgubił. Początkowo nie wiem, o kogo chodzi. Potem uświadamiam sobie, że o moje dzieci. Lukas! Wołam i zaczynam biec. Emma! Przede mną wyłania się leśna łąka. Jest nieduża, od miejsca, w którym znów zaczyna się gęsty las, dzieli mnie może z pięć metrów, ale tutaj słońce przebija się przez korony drzew, jest jasno i ciepło, ziemię porasta świeża trawa. Przystaję. Jest tu pięknie, ale coś nie gra. Gardło mi się zaciska, oddycham z trudem. Coś strasznego się wydarzyło.
W salonie panuje poranny chłód. Cicho zamykam za sobą drzwi do sypialni, nie chcę obudzić pozostałych. W niskim świetle poranka salon wygląda obco. Być może to senny koszmar tkwi jeszcze w moim ciele, bo meble wydają się ogromne i poważne, półka z książkami niedostępna, stół posprzątany w nietypowy sposób. Moje bose stopy przejmują zimno parkietu. W korytarzu biorę swoje kapcie, wsuwam w nie nogi i idę dalej, do kuchni.
Również tutaj panuje zaskakujący porządek. Poprzedniego wieczoru wypiliśmy z Åsmundem przy filmie butelkę wina, film był dość przeciętny, ale pewnie mógł się ciekawie rozwinąć, w połowie jednak poczułam zmęczenie i poszłam spać. Najwyraźniej Åsmund posprzątał. Czerwona ikonka na zmywarce sygnalizująca zakończenie programu mówi mi, że wyjątkowo pamiętał o włączeniu jej przed pójściem spać.
Opieram się o kuchenny blat. To pomieszczenie stanowiło poważny argument przy sprzedaży naszego mieszkania. To tutaj wykonane zostały zdjęcia na okładkę broszury, którą wetknięto nam do rąk, kiedy oglądaliśmy lokal. Kuchnia jest przestronna i jasna i podczas gdy reszta okien w mieszkaniu wychodzi albo na zarośniętą skarpę za domem, albo na osiedle mieszkaniowe obok nas, te kuchenne skierowane są na ogród. Architekt, który kiedyś tam, w latach pięćdziesiątych, projektował budynek, chciał w pełni wykorzystać światło i zapełnił tę ścianę rzędem okien. Pod jednym postawiliśmy kuchenny stół i kiedy przy nim siedzimy, mamy widok na cały nasz niewielki ogród, taras zastawiony meblami, nieco zdziczałą jabłonkę, stojak ze skrzynkami pocztowymi i płot ze sztachet pomalowany na biało. Dalej znajduje się mała, ślepa uliczka Kastanjesvingen, kończąca się miejscem do zawracania jakieś czterdzieści metrów od naszej furtki. Po drugiej stronie ulicy stoją wille, niektóre pochodzą z tego samego okresu co nasz czterorodzinny budynek, inne są nowsze. Za willami znajduje się wzgórze zwane Bakkehaugen, daje mi miłe poczucie domowego zacisza. Wszystko dzięki temu, że tak właśnie mieszkamy, w spokojnej ślepej uliczce, a jednocześnie z miastem pod bokiem, że możemy go niemal dotknąć.
Siadam. Siedzę zupełnie cicho i nasłuchuję. Czy on, tam na górze, już wstał? Czy chodzi, czy da się go usłyszeć? Ale jest za wcześnie, przecież o tym wiem. Prawdopodobnie jestem jedyną osobą w całym budynku, która nie śpi. A jednak nie panuje w nim całkowita cisza. Ściany nie mają dostatecznie grubej izolacji, można usłyszeć lekki wiatr, odgłos gałęzi kasztanowca stukających delikatnie w okno salonu, trzeszczenie desek, kiedy któryś z sąsiadów się porusza.
Ciało mam jeszcze pełne snu, więc się przeciągam. Tak mocno spałam tej nocy. Nie usłyszałam, kiedy Lukas do nas przyszedł. Obudziłam się nieprzytomna i przerażona koszmarem sennym, otworzyłam oczy i zobaczyłam jego rozczochraną głowę, jego małą rączkę tuż obok mojej, drobne palce z brudnymi paznokciami i z zielonym plastrem na niewidocznej rance na palcu wskazującym. Czułam taką ulgę po tym śnie. Był tutaj, wszystko było w porządku. Zmierzwiłam mu grzywkę. Kiedy tu przyszedł?
Widzę, jak po drugiej stronie ulicy pan Hoffmo wychodzi ze swojej willi pomalowanej na brązowo. Stoi przez chwilę na schodach i się rozgląda, niczym władca dokonujący oględzin swojego królestwa. Potem łapie się pod boki, pośrodku ma spory brzuch, rozciąga ciało, kręci biodrami kolejno w obie strony, brzuch z przodu się kołysze. Wyszedł pobiegać. Ma ponad siedemdziesiąt lat i mimo to, niezależnie od pogody, biega dwa razy w tygodniu. Jego niebieski dres z białym paskiem wzdłuż każdej nogawki stanowi prawdziwy zabytek z lat siedemdziesiątych, cała postać wydaje się w nim jeszcze bardziej komiczna, ale jest coś takiego w panu Hoffmo, jakiś rodzaj wrodzonego autorytetu, co powoduje, że człowiek się z niego nie śmieje. Łączy nas sympatyczna relacja.
– Biegała pani ostatnio? – Ma zwyczaj wołać przez płot na mój widok. – Wie pani, ruch jest dobry dla mózgu, pani Prytz. W zdrowym ciele zdrowy duch.
Zwracamy się do siebie po nazwisku, to taki rodzaj żartu. Pan Hoffmo pochyla się teraz do przodu i dotyka ziemi. Jak na człowieka w tym wieku i tej postury jest nieźle rozciągnięty. Prostuje się, przeciąga całe ciało i jest gotów do biegu. Unoszę dłoń i macham do niego z mojego okna, ale on mnie nie widzi.
Słyszę tupot dziecięcych stóp, jeszcze zanim Lukas dociera do kuchni, małe, szybkie nóżki stukają o podłogę. Łapie mnie, wspina mi się na kolana. Opiera mi głowę na ramieniu, zamyka oczy. Może nawet tak zasnąć, wiem o tym, jest w stanie zapaść w sen w każdym miejscu. Jakaś część mnie nawet tego pragnie, po prostu posiedzieć tu w spokoju, ze śpiącym dzieckiem na kolanach.
– Lukas – mówię. – Przyszedłeś do nas dziś w nocy zupełnie sam?
Otwiera oczy i patrzy na mnie.
– Tak – odpowiada.
Ale to nie brzmi jak potwierdzenie. Raczej jak pytanie. Tak? Naprawdę?
– Nie słyszałam cię – mówię.
Nie wysila się już na odpowiedź. Kładzie głowę z powrotem na moim ramieniu i zamyka oczy. Oddycham głęboko. Nasłuchuję znaków życia z mieszkania powyżej. Lukas znów otwiera oczy.
– Mamusiu – mówi. – Czy możemy poszukać tego mojego wielkiego tyranozaura?
Podnoszę się i widzę, jak pan Hoffmo zbiega lekkim truchtem ze swojego podjazdu. W chwili gdy ujmuje klamkę furtki, zauważa mnie. Unosi dłoń i macha. Ja też podnoszę swoją, wykonuję w jego stronę coś na kształt salutu w ramach uznania dla wysiłku treningowego i dosłownie widzę, jak śmieje się tak, że całe jego wielkie ciało aż się trzęsie.
Po śniadaniu ścielimy łóżka i się ubieramy. Zanosi się na gorączkowy dzień. Plany zostały ułożone już dawno temu i jedyne, co musimy zrobić, to je zrealizować. I tak będzie wyglądał każdy weekend aż do grudnia. Czasami myślę sobie, że jesteśmy jak te chomiki na karuzeli, zawsze biegnące pod górę, od jednego punktu dnia do kolejnego, i nigdy się to nie kończy. Kilka lat temu marzyłam, że odnajmiemy dom, weźmiemy oszczędności i kupimy cztery bilety lotnicze do Wietnamu. Zamieszkamy tam i będziemy prowadzić nieduży hotel na plaży. Żyć tu i teraz. Mieć czas dla siebie, dla dzieci. Pozwolimy dniom spokojnie płynąć. Nie będziemy pędzić przed siebie pod dyktando zegara, biec do kolejnych aktywności, zdążać ze wszystkim tylko po to, żeby potem paść do łóżka i rano wygrzebać się z niego z trudem, aby zacząć kolejny dzień, ale naprawdę poczujemy, jak to jest żyć. Autentycznie i w kontakcie z naturą. Już tak nie myślę. Na tej plaży w Wietnamie czekałyby na nas nowe sprawy. Martwilibyśmy się, czy hotel dobrze idzie, goście byliby niezadowoleni z tego i owego, przyszłaby powódź albo susza, kanalizacja okazałaby się stara, a jej wymiana byłaby kosztowna, i tak dalej.
Åsmund z hałdy rzeczy leżącej w kącie wyciąga sobie świeży T-shirt. Ścielę łóżko, opowiadając mu jednocześnie swój sen, nie pamiętam już szczegółów, czegoś szukałam, bałam się. Chyba mocno spałam, dodaję, bo Lukas przyszedł i położył się między nami, a ja nawet się nie obudziłam.
– Powinniśmy go już od tego odzwyczaić – stwierdza Åsmund, zapinając zegarek na przegubie. – Jest dość duży, żeby spać samemu.
– Ma tylko cztery lata – mówię.
Åsmund odpowiada:
– Emma przesypiała całą noc we własnym łóżku, kiedy była w jego wieku. A poza tym, Rikke, musi skończyć z tymi drzemkami w ciągu dnia. Jest za duży, żeby kłaść się spać w dzień.
– Dobrze już, dobrze – odpowiadam i nie chcę dalej tego ciągnąć.
Lukas to moje upragnione dziecko. Urodził się niemal dwa miesiące przed czasem. Właśnie się wprowadzaliśmy, kiedy to się stało. Rozpakowywałam pudła z filiżankami i naczyniami, kiedy poczułam ostry ból w brzuchu i plecach. Åsmunda nie było, odbierał nowe meble, Emma była u jego matki, a ja stałam przed pustymi szafkami kuchennymi i myślałam: czyżbym przesadziła z noszeniem? Czy za bardzo się wysilałam? Może powinnam na trochę usiąść?
Kiedy pojechałam do szpitala, to był już ostatni dzwonek. Czekając na taksówkę, zadzwoniłam do Åsmunda, wskoczył od razu w samochód i dotarł akurat na czas. Zaraz po porodzie dziecko mi odebrano, trzeba było zrobić badania, zmierzyć go, zważyć, czas był tu bardzo istotny, i w całym tym pośpiechu musiały mi umknąć ważne informacje, a może byłam tak zamroczona po porodzie, że po prostu to do mnie nie dotarło, bo nie byłam pewna, jak jest z dzieckiem, żyje czy nie? Gdzieś z nim zniknęli, a ja odwróciłam się do Åsmunda i zapytałam:
– Czy zostaliśmy właśnie rodzicami po raz drugi?
Åsmund płakał, bo taki już jest, nic nie może na to poradzić, że łzy lecą mu na ślubach i chrzcinach. Weszła lekarka, miała zmarszczone czoło, zaciśnięte usta, zobaczyłam to wszystko i pomyślałam sobie: dziecko nie żyje. Lęk odczułam najpierw jako cios w brzuch, potem rozniósł się po ramionach i nogach, przejął we władanie całe ciało. Lekarka tego nie zauważyła. Åsmund również nie, ale przez te kilka sekund, które minęły, zanim przekazała nam, że wszystko wygląda dobrze, dziecko jest małe, ale silne, czeka nas wiele badań, może nawet nadzór szpitala w dalszej perspektywie, ale wszystko wskazuje na to, że sprawy potoczą się korzystnie, przez tych kilka sekund byłam pewna, że go straciłam. To była dla mnie realna sytuacja. I kiedy dotarło do mnie, że mimo wszystko tak się nie stało, a przynajmniej najprawdopodobniej nie, ulga była tak wielka, że wszystko inne, ryzyko astmy i ADHD oraz problemów z funkcjonowaniem płuc, to wszystko było mi kompletnie obojętne. Później bez przerwy wracałam do tej chwili. Nadal to robię. Moje upragnione dziecko. W pewnym sensie to dla mnie bonus od życia. Straciłam go. I odzyskałam.
– No to jestem gotowy – mówi Åsmund.
Ubrał się w strój treningowy na rower, czarny z żółtymi odblaskowymi elementami. Kiedy ja pójdę odprowadzić Emmę na zajęcia szkolnego teatru i wstąpić na kawę z siostrą, on zabierze Lukasa i pojadą rowerem do jego kolegi w Bærum. Na rowerze elektrycznym, oczywiście, a ubrał się tak, jakby jechał na ciężki trening. Trochę przytył w ostatnich latach. Nic w tym dziwnego, taka kolej rzeczy. Jego koledzy też przybrali na wadze. W połowie między trzydziestką a czterdziestką coś się dzieje. Coś, co zostawia fizyczne ślady.
– O co chodzi? – pyta.
– W jakim sensie?
– Przyglądasz mi się?
Uśmiecham się.
– Strój rowerowy – odpowiadam.
– Aha – stwierdza. – Za ciasny? Zbyt obciachowy?
– Ależ skąd. Wygląda bardzo profesjonalnie.
Puszcza do mnie oko.
– Tour de Tåsen, moja droga – mówi i idzie do salonu.
Słyszę go, jak podnosi Lukasa wysoko i udaje, że ryczy.
Lukas się śmieje. Czuję nagłe i bolesne ukłucie sumienia. Oto on. Ojciec moich dzieci, ten mężczyzna, którego obiecałam kochać i szanować. Kończę słać łóżko, zbieram z podłogi brudne ubrania. U Jørgena na górze nadal panuje cisza.
W każdym razie – mówi matka Lei do matki Sagi – uważam, że to niesamowicie przykre, ta cała sprawa.
– Och, tak – odpowiada matka Sagi, marszcząc brwi.
Stoję oparta plecami o filar przy ścianie, do której przymocowane są drabinki obwieszone zasłonami, i słucham ich, przyglądając się scenie. W tej chwili jest pusta. Aktorzy, jeżeli można ich tak nazwać, krążą między pierwszym rzędem i kulisami, gdzie dwie matki z grupy kostiumowej zajmują się zdejmowaniem miary. Byłam tam przed chwilą, chciałam zajrzeć do Emmy, ale stała z grupą koleżanek i nie zamierzała się do mnie przyznawać. Jedną z jej przyjaciółek akurat mierzono, a któraś z kostiumowych mam, uzbrojona w centymetr i szpilki, powiedziała, zaraz, zaraz, jaki ty właściwie nosisz rozmiar? Dziewczynka zaczerwieniła się, wymamrotała coś cicho. Emma i dwie pozostałe koleżanki się roześmiały. Spojrzałam na moją córkę, jest wysoka i szczupła, bez śladu kobiecych kształtów, dzieci teraz takie są, ale jej mierzona w tym momencie koleżanka miała już zalążki piersi i zaokrąglone biodra. Wróciłam do sali, nie miałam tam nic więcej do roboty.
Matki stojące obok mnie są z grupy programowej. Nie znam ich jeszcze zbyt dobrze. Saga to jedna z nowych koleżanek Emmy i wiem, że jej matka jest dziennikarką w którejś z tych dużych gazet, czasem widzę jej zdjęcie przy artykułach. Nie tak dawno temu napisała dość osobisty tekst o presji dotyczącej ciała i o tym, jak wcześnie w dzisiejszych czasach dziewczynki stają się dorosłe. Matka Lei siedzi w domu, podobno z własnej woli, bo – zdaje się – ma tytuł magistra prestiżowego angielskiego uniwersytetu. Kiedy w sierpniu rozpoczęła się szkoła, wraz z mężem zaprosili w odwiedziny wszystkie dziewczynki z klasy. Mieszkają w willi położonej w górnej części Tåsen. Odebrałam Emmę, starając się zachować obojętność wobec ogromnego domu i pięknego, zadbanego ogrodu.
– Z tego, co słyszałam, tego biednego kota prawie wybebeszono – mówi gospodyni domowa z tytułem magistra. – Wszędzie leżały rozwleczone wnętrzności, a resztę – czyli pewnie skórę i łapy – powieszono na żelaznym płocie.
– Straszne – stwierdza ta druga.
– Biedny ten chłopiec, który go znalazł, to jeszcze dzieciak. Ma jakieś dziesięć albo jedenaście lat, tak myślę. A te nieszczęsne bliźniaczki, do których należał kot, musiały być zrozpaczone. Chodzą do klasy z moim najmłodszym, ich matka powiedziała, że przez kilka dni nie były w stanie przyjść do szkoły. Wiesz, w tym wieku dzieci tak się przywiązują do zwierząt... I jeszcze pół biedy, jeśli one po prostu same zginą, ale kiedy zostaną zabite w taki sposób...
– Biedne dzieci – zgadza się matka Sagi.
Odchylam głowę i opieram się o filar. Myślę: nie dam się w to wciągnąć. Po prostu odpuszczę.
Na scenie ustawili się już młodzi aktorzy, gotowi, by zacząć. Emma i jej koleżanki stoją zbite w grupkę po prawej stronie. Na sofie, pośrodku sceny, siedzi dziewiątoklasista grający Mackiego Majchra, a obok niego kilku chłopców występujących w głównych rolach. Instruktor rozmawia z nimi z pierwszego rzędu, tłumaczy im, jak chciałby, żeby to zagrali. Dziewczynki nie zwracają na nich uwagi. Emma coś mówi, stoję zbyt daleko, żeby usłyszeć treść. Cztery koleżanki wokół niej śmieją się zgodnie. Jest coś sztucznego w sposobie, w jaki się śmieją, myślę. Jakby wybuchały śmiechem na sygnał, niekoniecznie zastanawiając się nad tym, czy coś było zabawne, czy nie.
– A wiesz – odzywa się gospodyni domowa. – I to w dodatku nie był pierwszy raz.
– No właśnie – mówi matka Sagi. – Przecież wiosną zdarzyło się to samo.
– Tak – przytakuje gospodyni. – Najpierw znaleźli jednego w Godalsparken, a później kolejnego w ogrodzie w dolnym Tåsen. Wyobrażasz sobie, był powieszony na drzewie. Z pętlą i wszystkim jak na szubienicy. Na szczęście to ktoś dorosły go znalazł.
– Tak, to jest najgorsze – zgadza się matka Sagi. – Jak to wpływa na dzieci.
Gospodyni domowa mówi:
– To może być dla nich traumatyczne.
Przez moment milczą. Mogłoby się wydawać, że delektują się tą powagą, pozwalają niepokojowi narastać.
W pierwszym rzędzie instruktor zakończył rozmowę z chłopcami. Nie idzie do dziewczynek, woła do nich tylko: pamiętajcie, bądźcie tu przez cały czas, OK? Jest dość młodym mężczyzną, wysokim i chudym, ma gęste, ciemnobrązowe włosy i okulary w rogowych oprawkach, które dwudziestoparolatkowie noszą dla podkreślenia swojej kreatywności. Został chyba zatrudniony tuż przed latem. Przedstawił się na spotkaniu z rodzicami w sierpniu, powiedział, że ma na imię Gard, jest świeżo upieczonym absolwentem i chce pracować z młodzieżą, ponieważ jego zdaniem to dokładnie na tym etapie życia jest się najbardziej podatnym na inspiracje. Chciał zapoznać ich z literaturą światową. Pierwszą sztuką była „Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta. Co jak co, ale braku ambicji nie można było mu zarzucić. Uczniowie mogli wybrać teatr jako przedmiot dodatkowy, ale on miał dobre argumenty, żeby „pożyczyć” kilka godzin na próby od nauczycieli muzyki, niemieckiego i norweskiego. Taki układ przyspieszył rekrutację, a Emma, która z początku nie była szczególnie zainteresowana, zgłosiła się, kiedy dotarło do niej, że mogłaby stać na scenie, zamiast odmieniać niemieckie czasowniki.
– Wszyscy gotowi?! – woła do osób na scenie i przeczesuje dłonią gęstą grzywkę. – Tak, a więc tutaj będzie muzyka, ale skoro nie ma dziś Merete, to musimy sobie poradzić bez niej. Będę tylko nucił. Raz, dwa i ta-ram-tam-tam-tam.
Ma imponująco głęboki głos, biorąc pod uwagę patykowaty wygląd. Mimo to jego nucenie nie jest w stanie zastąpić głębokich, sugestywnych akordów fortepianowych Merete, które normalnie towarzyszą tej scenie. Gospodyni domowa pyta:
– Nie ma Merete?
– Zdaje się, że pojechała z Filippą pod namiot – odpowiada matka Sagi. – A wiesz, Jørgen nie jest aż tak zaangażowany w teatr.
– Pod namiot? – mówi gospodyni domowa, unosząc brew. – Kiedy jest próba?
Jej brew wyraża: a czy my nie mamy innych rzeczy, które chciałybyśmy robić w sobotę? Czy chcemy stać w tej sali gimnastycznej, która nawet po zawieszeniu na ścianach zasłon nadal śmierdzi potem? Czy my nie mamy domków wakacyjnych, które trzeba zamknąć na lato albo otworzyć na zimę, ogrodów do grabienia, domów do oporządzenia i nart, które trzeba przygotować w odpowiednim czasie przed rozpoczęciem sezonu?
Nie odzywam się. Po próbie Emma idzie do Sagi, bo mam spotkanie z siostrą w kawiarni, wymknę się za godzinę, nie stać mnie na więcej.
W pierwszym rzędzie siedzi Nina Sparre, wicedyrektorka i nasza sąsiadka z naprzeciwka. Widzę, jak jej mała, krótko ostrzyżona głowa kiwa się szybko w górę i w dół, jakby miała sprężynę zamiast szyi. Co ona tu robi, myślę, dlaczego spędza sobotę na oglądaniu tych prób? Chyba należy uznać, że uczestniczy w nich jako przedstawicielka dyrekcji szkoły. Wcześniej, jesienią, wokół przedstawienia wybuchły kontrowersje, bo zdaniem niektórych rodziców Brecht umieścił w swojej operze nieakceptowalnie dużo prostytutek. W związku z tym doszło do wymiany kilku gniewnych maili. Szkoła zakończyła całą sprawę poprzez wprowadzenie małych zmian w tekście, prostytutki są teraz tancerkami, ale może dyrekcja jest ostrożna i wysyła Ninę, żeby zdusiła w zarodku ewentualne nowe nieporozumienia. Nina wyciąga swoją chudą, ptasią szyję i chociaż widzę tylko tył jej głowy, mogę sobie wyobrazić, jak bacznie obserwuje otoczenie, a jej wzrok przeskakuje to tu, to tam, jakby szczyciła się tym, że nie umknie jej żaden szczegół.
– Ech, nie mogę przestać myśleć o tych kotach – mówi matka Sagi, po czym zwraca się do mnie. – Czy jednego z nich nie znaleźli przypadkiem obok was, Rikke?
– Nie – odpowiadam szybko. – To było przy Hauges vei. W dodatku na samym dole ulicy.
Kiwa głową. Gospodyni domowa patrzy na mnie wątpiąco. Moim zdaniem wszyscy w sąsiedztwie potraktowali te zdarzenia, czyli zaginięcia kotów, które później znaleziono martwe, nieco zbyt poważnie. Jest to oczywiście dość okropne i rozumiem, że można być poruszonym, ale ta zbiorowa panika wydaje się trochę nadmierna. Rzucane są wielkie hasła: zło, trauma, przestępczość. Wezwano nawet policję.
– Wiesz – mówi gospodyni domowa. – To się może wydarzyć gdziekolwiek w Tåsen. Skoro istnieje już ktoś, kto robi takie rzeczy, psychopata, to nikt w okolicy nie jest bezpieczny.
Twarze obydwu zastygły w wyrazie głębokiego zmartwienia.
– Co się właściwe dzieje w głowie kogoś, kto robi takie rzeczy? – pyta cicho matka Sagi.
Nie jestem w stanie się już dłużej powstrzymywać.
– Ale czy to nie jest przypadkiem trochę rozdmuchane? – wtrącam pytanie.
Patrzą na mnie.
– To normalne, że ludzie się boją, kiedy coś takiego dzieje się w ich najbliższym otoczeniu – stwierdzam. – A wtedy, w pewnym sensie, przedstawia się wszystko jako jeszcze gorsze, niż było naprawdę.
– Torturowano zwierzę – mówi gospodyni domowa, nieco defensywnie. – A koty nie spadają w ten sposób na ogrodzenia, policja tak powiedziała.
– Na pewno to wyglądało okropnie – odpowiadam. – Uważam jednak, że samo zło, jak to nazywacie, jest wyolbrzymione. Nie byłabym zaskoczona, gdyby okazało się, że to tylko kilku uczniów znalazło martwego kota i postanowiło się trochę zabawić.
Tę ostatnią część staram się powiedzieć żartobliwym tonem, jakbym chciała rozluźnić atmosferę, ale słyszę, że mi się to nie udaje. Jestem zbyt szybka, zbyt pewna siebie. Odbieram znaczenie temu, co mówią, dyskredytuję ich strach. Mam przecież rację. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wyrażam to jednak w niewłaściwy sposób, niezdarnie. Przyglądają mi się. To zostanie zapamiętane. Biorę oddech z zamiarem powiedzenia czegoś więcej, jednak zanim jestem w stanie to zrobić, pojawia się jakiś ojciec w znoszonych dżinsach i z pistoletem do klejenia przy pasie.
– Pizza przyszła – obwieszcza.
Gospodyni domowa zarzuca torebkę na ramię i idzie za nim. Treningowe legginsy opinają ciasno jej ciało, samą skórę i kości.
Niestety, moja siostra nie może się jednak ze mną spotkać. Opieram plecy o filar, czytając od niej esemesa. Wypadło mi coś bardzo ważnego, pisze, po prostu muszę się tym zająć. Tuż obok mnie stoi matka Sagi, pogrążona w swoim telefonie. Umówiłyśmy się, że po próbie Emma pojedzie z Sagą do niej do domu. Åsmund i Lukas nie wrócą wcześniej niż za kilka godzin, mam dom tylko dla siebie.
A Jørgen jest sam, tam na górze. Wysłał do mnie wczoraj po południu wiadomość, że Merete i Filippy nie będzie do niedzieli, a on przez cały weekend ma zamiar siedzieć w domu i pisać. Była w tym nutka zaproszenia. Udałam, że jej nie widzę. Powodzenia z pracą, odpowiedziałam tylko. I na tym poprzestałam.
Na scenie Peachum pociąga za odpowiednie sznurki i doprowadza do aresztowania Mackiego. Instruktor, w okularach o rogowych oprawkach, rozwodzi się nad moralnym wymiarem przedstawienia, słyszałam to już na wielu próbach: Mackie popełnia okropne czyny i nikt nie reaguje, ale kiedy uwodzi Polly, córkę Peachuma, co w zasadzie nie jest niczym niedozwolonym, zdaniem Peachuma musi umrzeć. Czy możemy zrozumieć złość Peachuma, skoro Mackie jest tym, kim jest, pyta retorycznie instruktor, czy też Peachum wchodzi w tym przedstawieniu w rolę złego, donosząc na Mackiego i de facto skazując go na śmierć? Młodzi aktorzy nie mają na ten temat zbyt dużo do powiedzenia, są zanadto zajęci kostiumami i tym, kto będzie się z kim obściskiwał na scenie.
Dziewczynki zeszły na dół i usiadły w sali. Emma poprawia fryzurę szybkimi, znajomymi ruchami rąk, jest w nich coś dorosłego, myślę, coś kobiecego. Ma jasne włosy, tak jak ja. Ludzie często nam mówią, że jesteśmy podobne. Przyglądam się, jak rzuca spojrzenie przez ramię. Może mnie szuka, bo jej wzrok prześlizguje się po filarze, przy którym stoję, i napotyka mój. Posyłam jej uśmiech. Coś porusza się w jej twarzy, dostrzegam minimalne potwierdzenie, że mnie zauważyła. Potem odwraca się i widzę tylko jej kark, napięty i silny, z włosami związanymi w węzeł powyżej.
– Nie jestem przecież żadnym przestępcą – mówi Peachum na scenie, nadając głosowi ostry, nieprzyjemny ton, który przyprawia mnie o dreszcze. – Jestem po prostu nieszczęśliwym człowiekiem.
To scena, w której usprawiedliwia swoje donosicielstwo, a chłopiec obsadzony w tej roli potrafi grać. W drugim rzędzie widać jakieś poruszenie, Emma i jedna z koleżanek się śmieją. Peachum obraca się w ich kierunku, może myśli, że śmieją się z niego. Instruktor przerywa scenę.
– No to teraz będzie kolejna runda – matka Sagi wzdycha w moim kierunku.
– Na to wygląda – odpowiadam i mam nadzieję, że oznacza to powrót życzliwości między nami.
Myślę: nie napiszę do Jørgena. Oczywiście, że nie. Wykorzystam dla siebie te godziny otrzymane w prezencie. Pójdę na spacer, poczytam książkę. Już się na to cieszę. Stoję i przestępuję z nogi na nogę, zastanawiam się, czy mogę już iść, czy jeszcze jest za wcześnie. Jak to będzie wyglądać?
– No dobrze – mówi instruktor. – Teraz w zasadzie czas na piosenkę Filippy, ale cóż, nie ma jej z nami z powodu tej wycieczki pod namiot, więc chyba nie będziemy w tej chwili przerabiać tej sceny.
W pierwszych rzędach wrze jakaś dyskusja. Nina Sparre pochyla się do przodu i mówi coś do instruktora, a ten w odpowiedzi na jej słowa z wahaniem kiwa głową. Peachum szczerzy zęby w kierunku widowni. Do kogoś, kto stoi za mną, takie mam wrażenie, i kiedy odwracam głowę, widzę Simena Sparrego, gestykulującego w stronę sceny.
– Cześć – mówię.
Simen przenosi wzrok na mnie, uśmiecha się przyjaźnie i odpowiada „dzień dobry”. Odzywam się:
– Wróciłeś na stare śmieci?
Ukończył szkołę Bakkehaugen w zeszłym roku, teraz chodzi do liceum w centrum.
– Pomagam przy przedstawieniu – odpowiada mi. – Montuję światło, nagłośnienie i tak dalej.
W zasadzie ładny z niego chłopiec, myślę. Nie rozwinął jeszcze swojego pełnego potencjału, z pewnością nie jest najpopularniejszy w klasie. Ma niezgrabne spodnie khaki, pryszcze i nierówny zarost. To jednak ten typ, co późno rozkwita. Za kilka lat nie będzie mógł się opędzić od dziewczyn.
– Jak miło – mówię. – Przysługa dla Niny?
Obraca się w stronę sceny i odpowiada, jakby lekko obronnie:
– Płacą mi za to.
Przez minutę lub dwie stoimy w milczeniu obok siebie i patrzymy na scenę. Simen zastanawia się pewnie nad ustawieniem świateł, a może czeka na przydzielenie mu zadania. Z przodu jego matka wciąż prowadzi poważną rozmowę z cierpliwym instruktorem, jednak Simen na nią nie patrzy, jakby w ogóle jej nie znał. Uderza mnie to, kiedy widzę ich razem w ogrodzie, na klatce schodowej lub na ulicy, on często milczy, a Nina zazwyczaj mówi. O ile dobrze zrozumiałam, jego ojciec prowadzi coś w rodzaju agencji pracy tymczasowej, zarabia masę pieniędzy, jest głośny oraz misiowaty i czasem mówi niestosowne rzeczy pod przykrywką mówienia prosto z mostu albo nazywania rzeczy po imieniu. Simen ma siedemnaście lat i być może w ramach buntu przeciwko ojcu jest przesadnie uprzejmy.
W chwili kiedy wydaje się, że Nina powiedziała już wszystko, co leżało jej na sercu, a instruktor woła coś do osób na scenie, Simen wkłada ręce do kieszeni, mówi „do widzenia” i odchodzi. Peachum podąża za nim wzrokiem, gdy ten znika między kurtynami zasłaniającymi wyjście. Odczekuję jeszcze pół minuty, po czym biorę swój płaszcz i odwracam się do matki Sagi.
– Muszę za chwilę iść – mówię. – Możesz odesłać Emmę do domu tak około szóstej?
W kuchni u Jørgena pali się światło. Zatrzymuję się przy furtce i omiatam wzrokiem fasadę, jakbym to nie jego szukała, ale tak po prostu przyglądała się swojemu domowi. W tym budynku jest coś wybitnie norweskiego, sprawia wrażenie, jakby niósł w sobie prawdziwe wartości: równe możliwości, rozwój, wolność i postęp. Został wzniesiony na początku lat pięćdziesiątych i aż bije od niego socjaldemokratyczna polityka mieszkaniowa i powojenny optymizm. Potem przez sąsiedztwo przetoczył się neoliberalizm i wszystkie mieszkania, zarówno w naszym, jak i w innych czterorodzinnych budynkach, zostały rozbudowane o strychy albo piwnice, odnowiono je i ulepszono na wszelkie możliwe, najbardziej ekskluzywne sposoby. A jednak domy oglądane z zewnątrz nadal sprawiają wrażenie skromnych i oszczędnych, a niegdysiejsza prostota w sztuce budowlanej elegancko ukrywa przepych panujący wewnątrz. Biorę głęboki wdech. Ogród jest pusty. Okna ciemne, większość mieszkańców zapewne wyszła. Ale u Jørgena światło jest włączone. Nie żeby to miało coś znaczyć.
Drzwi wejściowe na klatkę schodową są duże, nowoczesne i pozostają w jaskrawym kontraście do skromnego wyglądu budynku. Wstawiono je zaledwie rok wcześniej, a zarząd, pod przewodnictwem przedsiębiorczej Niny, wybrał prawdziwego mastodonta w twardej okleinie i kolorze głębokiej czerni.
– Wyglądają, jakby ich miejsce było raczej w więzieniu o podwyższonym stopniu bezpieczeństwa – powiedziałam do Åsmunda po tym, jak drzwi zostały wstawione.
Åsmund, który w chwili słabości pozwolił, aby Nina skłoniła go do objęcia funkcji przedstawiciela zarządu spółdzielni mieszkaniowej, wzruszył ramionami.
– Wiesz, podjęła decyzję od razu, kiedy sprawę przedstawiono na posiedzeniu zarządu – odparł. – To chyba dobrze? Podobno są bardzo bezpieczne.
Skąd wzięła się ta zbiorowa paranoja, tego nie wiem, bo nastała, jeszcze zanim z sąsiedztwa zaczęły znikać koty. Te nowoczesne drzwi nie mają dziurki na klucz i trzeba je otwierać za pomocą kodu cyfrowego. Każde mieszkanie ma swój unikalny kod, który należy regularnie zmieniać, oczywiście każdy sam decyduje, jak często, powiedziała mi Nina, która w pewne wtorkowe popołudnie dopadła mnie na klatce schodowej, ale ona i Svein zamierzają zmieniać kod raz w miesiącu.
– Tak będzie najlepiej, Rikke – stwierdziła. – Niech ci to wejdzie w nawyk. Pierwszego każdego miesiąca. Wpisz to sobie w kalendarz.
My z Åsmundem jeszcze ani razu nie zmieniliśmy kodu i ciągle wpisuję ten sam, który wybraliśmy jesienią ubiegłego roku. 1812. Data naszego pierwszego pocałunku. Tacy jesteśmy sentymentalni. A przynajmniej Åsmund, bo to on wypełniał formularz.
Na klatce schodowej jest pusto i cicho. Obok drzwi wisi tablica informacyjna z listą darmowych prac na rzecz wspólnoty, które mają być przeprowadzone tej jesieni. Nina wywiesiła ją kilka tygodni temu i zawiera ona mnóstwo zadań. Trzeba pomalować płoty, usunąć korzenie, wypielić trawnik, sprzątnąć kamienie. Jest mnóstwo do zrobienia, głosi napis poniżej, ale jeśli weźmiemy się do tego wspólnie, pójdzie nam jak z płatka! Dorzuciła nawet na koniec uśmiechniętą buźkę. Ani Åsmund, ani ja nie wpisaliśmy się na listę. Mijam ją, przekręcam klucz w swoich drzwiach i wchodzę. Opieram się plecami o futrynę i myślę: pozostałych nie będzie w domu przez kilka godzin. W środku unosi się zapach rodziny, jedzenia, kurtek i nutka woni zbyt długo niewyrzucanych śmieci. Przede mną godziny wolności.
Nie siadam. Książka, którą czytam, leży na stole w salonie, a w kuchni znajduję poranną gazetę, ale nie mogę znaleźć sobie miejsca. Zastanawiam się, czy trochę nie posprzątać, nie zrobić czegoś dla rodziny.
U góry panuje całkowita cisza. Nie dobiega stamtąd najlżejszy dźwięk. Czy to nie jest trochę dziwne? Światło było włączone, a on przecież powiedział, że będzie w domu. Jest dziesięć po pierwszej. Nie będę wysyłać esemesa, nie będę sprawdzać, czy tam jest. A na pewno nie zapytam, czy nadal pragnie odwiedzin. Brudne naczynia ze śniadania stoją na blacie, wstawiam je do zmywarki. Mleko, którym były zalane płatki, zastygło, płatki przez te kilka godzin nasiąknęły i wszystko zmieniło się w breję. Wyskrobuję resztki po kolei ze wszystkich opróżnionych do połowy miseczek. W sumie to nie moja sprawa, co robi Jørgen. Oczyszczone naczynia stoją w zmywarce, a ja rozglądam się dookoła. Nawet nie najgorzej tu wygląda. Może mogłabym się przejść.
Wytrzymuję jeszcze pół godziny, a potem piszę do niego. Kiedy to robię, czuję lekki wstyd, bo przecież cały czas wiedziałam, że tak będzie, to oczywiste, decyzja zapadła już w chwili, gdy moja siostra odwołała spotkanie, i coś przygnębiającego jest w tym przedstawieniu, które sama przed sobą odegrałam... Sprzątanie, książka, co do której przekonywałam się, że zamierzam ją czytać.
Jørgen nie odpowiada. Nawet nic nie wskazuje na to, że przeczytał wiadomość.
Wyjmuję wczorajsze rzeczy z plecaków dzieci, Åsmund powiedział, że to zrobi, ale zapomniał. Ustawiam buty na swoim miejscu w korytarzu, parami, jak przymusowych towarzyszy życia, żaden nie nadaje się do niczego bez tego drugiego. Zbieram zabawki Lukasa. Nic więcej nie zostaje do zrobienia, a telefon nadal milczy.
Ale on przecież jest w domu. Światło jest włączone. Być może jest tak pochłonięty pracą, że zapomniał o bożym świecie. Już się tak zdarzało. Może nie przychodzi mu do głowy, żeby sprawdzić komórkę.
Mogłabym po prostu pójść na górę. Zwyczajnie zapukać i powiedzieć „cześć”. Zapytać, czy ma czas. Przecież napisał wczoraj, że ma. W sumie nie muszę czekać na odpowiedź. To właśnie jest najlepsze w byciu sąsiadami. Zachęcona takimi myślami poprawiam poduszki na sofie, wkładam tablet do szuflady i pobieżnie przeglądam pocztę leżącą na komodzie w korytarzu. Ciągle jeszcze nie odpowiedział, minęła już godzina, a nie mamy przecież nie wiadomo ile czasu, więc otwieram drzwi i ruszam w górę po schodach.