- W empik go
Sąsiadka z trzeciego piętra - ebook
Sąsiadka z trzeciego piętra - ebook
Pozorny spokój panujący w budynku stojącym w eleganckiej dzielnicy Walencji zostaje zmącony nagłą śmiercią jednego z sąsiadów, Enriquego Ginera.
Ignacio, psychiatra mieszkający na najwyższym piętrze, zauważa w noc śmierci sąsiada, że ktoś ukradł mu bloczek recept. Violeta, sąsiadka z trzeciego piętra, zaalarmowana dziwnymi wydarzeniami, zaczyna przyglądać się uważnie życiu mieszkańców budynku: wdowy próbującej po trupach osiągnąć swoje cele i jej samotnego czterdziestoczteroletniego syna; atrakcyjnego rozwodnika; kobiety zdominowanej i doprowadzonej do szaleństwa przez swojego perfidnego męża; idealnego małżeństwa, rodziców czworga idealnych dzieci, i antypatycznej wdowy po zamordowanym.
Z pomocą Ignacia i bystrej dozorczyni Violeta odkryje, że nic nie jest tym, czym się wydaje, i powoli zagłębi się w plątaninę kłamstw, a jej śledztwo doprowadzi ją do momentu, kiedy zacznie się bać o własne życie.
Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak sama mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-958-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walencja, 1 listopada 2018
Raz po raz przecierając oczy, pani Josefa przeszła kilka kroków i stanęła na środku obszernego, okazałego foyer. Nie zamierzała opuszczać stanowiska, dopóki ciało Enriquego Ginera nie znajdzie się w furgonetce, która miała go zawieźć do zakładu medycyny sądowej. Takie polecenie wydała jej policja, a ona chciała się wywiązać z powierzonego jej zadania; poczuwała się do odpowiedzialności za wszystko, co działo się na terenie budynku, w końcu to ona była tu dozorczynią.
Z całej siły ściskając w dłoni medalik Matki Bożej Opuszczonych, zapatrzyła się na światło wpadające przez ogromny witraż nad wyjściem na patio i zalewające cały hol falą żywych kolorów; biały marmur posadzki przeistoczył się w ekran, na którym wyświetlała się mozaika kalejdoskopowych plam. Josefa pomyślała, że te radosne barwy są zupełnie nie na miejscu w dniu Wszystkich Świętych, a tym bardziej w sytuacji, kiedy w budynku leżą jeszcze świeże zwłoki jednego z sąsiadów. Będzie musiała zapytać pozostałych mieszkańców, czy zgadzają się zasłonić szybę czarną krepą, żeby zniwelować ten zupełnie nieadekwatny optymistyczny nastrój.
Chociaż Josefa rejestrowała każdy szczegół czterech koni z witrażu, który odbijał się wielokolorowym światłem na ścianach foyer, a z jej twarzy nie schodził grymas niedowierzania, nie była bowiem przekonana, że śmierć sąsiada stanowiła element boskiego planu, to jako osoba niezwykle ciekawska i zainteresowana otoczeniem od razu zwróciła uwagę na charakterystyczny odgłos ruszającej windy, którą ktoś właśnie wezwał.
Kącikiem bystrego oka zauważyła, że winda zatrzymała się na trzecim piętrze. Uznała, że jeszcze za wcześnie na tych z mieszkania po lewej, w myślach obstawiła więc Violetę, sąsiadkę z trzeciego piętra po prawej.
Czekała w napięciu, poprawiając sobie szydełkową chustę, aż czyjeś ręce popchnęły ciężką żelazną kratę; z poczuciem satysfakcji przekonała się, że intuicja znowu jej nie zawiodła – trafiła w dziesiątkę.
Nieświadomie przywołała na twarz wyraz aprobaty i przeniosła wzrok na kobietę w dżinsach i butach na obcasie, zawiniętą w ponczo w odcieniach błękitów i pomarańczy, która szła w jej stronę, prowadząc za rękę córeczkę Sofíę.
– Dzień dobry, pani Josefo! – przywitała się Violeta pogodnie. Tak bardzo przywykła już do ukrywania nerwów, że nikt by się nie domyślił, jak mocno ściskało ją w żołądku tylko dlatego, że w holu mogła natknąć się na byłą teściową. – Co pani tu robi o tej porze, a do tego tak ubrana? Czy raczej nieubrana? To chyba koszula nocna? – spytała z rozbawieniem, podczas gdy jej córeczka zaciekawionym wzrokiem przyglądała się dozorczyni. – Zapomniała pani, że dzisiaj święto, czy też wyciągnęły panią z łóżka te niedawne krzyki i łomoty? Co to za hałasy!
– Nie, pani Violeto, nic z tych rzeczy. – Dozorczyni przybrała minę wyrażającą jednocześnie niepokój i tajemnicę. Żeby spotęgować efekt suspensu, milczała przez kilka sekund, po czym ściszonym głosem wyjaśniła: – Dziś nad ranem pani Jacinta znalazła męża martwego, no to mi powiedziała i zaraz przekręciłyśmy na sto dwanaście. Przyjechali policjanci, a potem jeszcze sędzia i doktór… Nie wiadomo, co się zadziało, tak że zabiorą go na jakąś tam selekcję zwłok czy coś takiego. Kto to widział, człowiek kładzie się wieczorem spać, nie włóczy się po nocy, bo pan Enrique wczoraj nigdzie nie wychodził, to wiem na pewno, a rano już nie wstaje.
– Jak to?! Enrique Giner nie żyje?! Mój sąsiad z dołu? Niemożliwe! Nie wierzę! – Violeta zadrżała i przycisnęła córeczkę do nóg, ale mała niewzruszenie śledziła ich rozmowę z dużym zainteresowaniem. – Widziałam go wczoraj po południu i był zdrowy jak ryba!
– Mówię pani, to najprawdziwsza prawda. Ale te krzyki to nie wdowa, nie, to pani Ana wpadła w histerię, jak się dowiedziała, a potem jak wściekła poleciała na górę do doktora Vazqueza… Jak ona zawraca głowę temu biednemu człowiekowi! – Josefa zmarszczyła czoło i zacisnęła usta.
– Boże święty, co za potworność! Nie mogę w to uwierzyć… – Violeta przyłożyła rękę do czoła, czując, że ma mętlik w głowie, a nogi jej miękną.
– Mi też się to w głowie nie mieści – odparła dozorczyni. – Od rana o tym dumam i myślę se, jaka to wielka szkoda, że ten człowiek umarł. Takie miał dobre życie! – dodała, czyniąc znak krzyża. – Nie myśli pani, że to nienormalne, żeby w ciągu paru miesięcy umarły dwie osoby w domu, w którym jest tylko siedem mieszkań? Wiem, pani Vázquez była starsza, umarła na zapalenie płuc, ale tak se też myślę, że dokładnie w tym samym czasie przybyło nam dwóch nowych mieszkańców… A pan Víctor z pierwszego piętra po lewej jest bardzo tajemniczy. – Zniżyła głos do szeptu. – A z pana Carlosa, męża pani Any, też niezły aparat. Może to czyjeś złe oko…
Violeta jej przerwała.
– Pani Josefo, proszę nie opowiadać takich rzeczy, zwłaszcza przy Sofíi, bo potem nie da mi spokoju, będzie bez przerwy wypytywać i nie uda mi się jej uśpić wieczorem. – Violeta westchnęła.
– No to lepiej już idźcie, bo lada moment zniosą z góry nieboszczyka. Poza tym pani Mari Sales dopiero co wyszła z psami, więc zaraz pewnie wróci, lepiej, żebyście się nie spotkały. – Po czym oznajmiła: – Ale ja pani mówię, że tu się zadziało coś bardzo podejrzliwego. Pani Jacinta coś za dobrze się trzyma… – Josefa zmrużyła chytre oczka i spojrzała porozumiewawczo na oszołomioną Violetę.
Ta, absolutnie przerażona wizją zetknięcia się ze swoją obłąkaną byłą teściową, wymamrotała podziękowanie za informacje, pociągnęła córeczkę za rękę i oddaliła się szybkim krokiem, ze spuszczoną głową. Później zajrzy do sąsiadki, postanowiła w duchu.
Tak bardzo śpieszyło jej się do wyjścia, że bez patrzenia otworzyła drzwi i wypadła na ulicę, potykając się i zderzając z brunetem w skórzanej kurtce, który właśnie w tej chwili wchodził do budynku. Violeta musiała puścić córeczkę, a mężczyzna ku jej zaskoczeniu złapał ją za ramiona, żeby uchronić kobietę przed upadkiem. Ich twarze otarły się o siebie, na ułamek sekundy wymienili spojrzenia i uśmiechy. Violeta się zarumieniła, rzuciła „przepraszam” i odeszła w swoją stronę, ale jeszcze przez długą chwilę czuła w nosie i w pamięci woń wody po goleniu atrakcyjnego sąsiada z pierwszego piętra po lewej.
Walencja, grudzień 2017
(jedenaście miesięcy wcześniej)
Ana Gallego postawiła kołnierz płaszcza, schyliła głowę, żeby ochronić się przed wiatrem, i przyśpieszyła kroku. Nie mogła zostać w tyle, ale też nie powinna zbliżyć się za bardzo do Carlosa; nie mógł się dowiedzieć, że za nim idzie. Zostawiła za sobą rozświetloną calle Ruzafa i skręciła w Gran Vía del Marqués del Túria, gdzie ruch uliczny był równie intensywny, ale zmalała liczba przechodniów i błyszczących dekoracji świątecznych.
Wahała się przez chwilę, czy przejść przez jezdnię i ruszyć dalej pasem zieleni na środku ulicy – dzięki temu mogłaby przejść niezauważona, ukryta w cieniu drzew, ale bała się stracić go z oczu. Posuwała się więc dalej chodnikiem wyłożonym pomarańczowymi płytkami, niemal przyklejona do fasad budynków.
Dzieliło ich dwadzieścia metrów, kiedy Carlos zatrzymał się nagle jak wryty na ściętym rogu calle Conquistador, przed okazałym modernistycznym budynkiem o czterech kondygnacjach, tym z imponującym witrażem przedstawiającym cztery konie, dużymi balkonami i oknami wykuszowymi.
Znała to miejsce jak własną kieszeń. Przez ostatnie półtora roku co tydzień stawiała się tu na umówioną wizytę lekarską. Ale po co Carlos miałby odwiedzać jej psychiatrę, i to w piątek o dwudziestej?
Poczuła na plecach dreszcz, dłonie zaczęły się pocić. Nagle odniosła wrażenie, że Carlos obraca się w jej stronę, więc żeby uniknąć przyłapania na gorącym uczynku, próbowała zupełnie bez sensu schować się za najbliższym drzewem. Przemknęło jej przez głowę, że dobrze by było podbiec ukradkiem do palmy na rogu, bo gruby pień świetnie ukryłby ją przed wzrokiem męża, mogłaby jednak w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Zamarła więc z nadzieją, że nikt nie zauważy jej na ruchliwej ulicy.
Jakaś kobieta w ogromnych okularach przeciwsłonecznych prowadziła na smyczy dwa jamniki, które zaczęły węszyć i niebezpiecznie zbliżać się do jej drzewa. Nieznajoma obrzuciła ją niechętnym wzrokiem i stanęła pod osłoną ciemności w pobliskiej bramie. Ana jednak została na miejscu, obróciła się do Carlosa plecami, oparła o rachityczny pień i zamknęła oczy, jakby dzięki temu on też nie mógł jej dostrzec. Poczuła silne pulsowanie w skroniach i zaczęła gorączkowo rozmyślać nad jakąś wiarygodną wymówką, na wypadek gdyby podszedł do niej i zaczął się domagać wyjaśnień.
– Ana? Czemu się tu chowasz? – zapytał niski, chrapliwy męski głos. – Wszystko w porządku?
– Bo… widzisz, tak sobie pomyślałam… – zaczęła się jąkać, ale zaraz się zreflektowała i zmusiła, żeby otworzyć oczy. Głos brzmiał bardzo znajomo, ale nie pasował jej do Carlosa. – Ignacio! – zawołała ze zdumieniem.
– Przyjmujesz leki, które ci przepisałem, Ano?
Obecność psychiatry zwykle działała na nią kojąco, ale teraz głęboki głos i przenikliwe spojrzenie Ignacia – który choć zbliżał się już do siedemdziesiątki, wciąż roztaczał aurę surowej męskości – wzbudziły w niej niepokój.
– Tak, oczywiście. – Ana wiedziała, że lekarz bez trudu dostrzeże jej zdenerwowanie. Musiała wymyślić jakąś przekonującą wymówkę, bo inaczej Ignacio uzna, że albo jest naćpana, albo znów wpadła w paranoję. Nie mogła dopuścić, żeby przyznał Carlosowi rację, że postradała zmysły. Nagle ją natchnęło. – Nie chowam się, tylko… – zawahała się – …właśnie oglądałam mieszkanie wystawione na sprzedaż w twoim budynku. Zatrzymałam się tutaj na chwilę, żeby pomyśleć. Bardzo mi się spodobało – łgała.
– Przeprowadzka to świetny pomysł, Ano. Życie w domku, z dala od miejskiego zgiełku, brzmi pięknie, ale tobie akurat nie służy. Od dawno ci to powtarzam. – Postawił kołnierz eleganckiego granatowego płaszcza.
– Dlatego właśnie postanowiłam poszukać nowego domu. – Unikała jego wzroku, patrzyła na gęstą białą czuprynę mężczyzny, jak zawsze schludnie uczesaną, z przedziałkiem po lewej. – Bo… zawsze marzyłam o mieszkaniu w centrum… Przeniosłam się na przedmieścia z myślą o dzieciach, ale że jak dotąd nie pojawiły się w moim życiu…
Zaczynało jej brakować argumentów, ale czuwała nad nią opatrzność boska i w tej właśnie chwili zesłała kobietę o jasnobrązowych włosach i zielonych oczach, które patrzyły na nią z zaciekawieniem. Ana kojarzyła te delikatne rysy i sportową elegancję, a choć tamta miała rozczochrane włosy i zmęczenie wymalowane na twarzy, w umyśle Any natychmiast zakiełkowała myśl, że taka kobieta na pewno fascynuje wielu mężczyzn: nieporządna fryzura dodawała jej zmysłowości, czyniąc ją jeszcze bardziej uwodzicielską.
– Wszystko w porządku, Ignacio? Zauważyłam was tutaj pod drzewem i pomyślałam, że może ta pani zasłabła.
– Nie, Violeto, spokojnie – odparł lekarz stanowczo. – Być może będziemy mieli nową sąsiadkę. Znacie się? Możliwe, że kiedyś minęłyście się na schodach. – Dokonał prezentacji: – Ana Gallego, doktor Violeta Medina.
– Rzeczywiście – przyznała Violeta – kojarzę cię z widzenia. Jesteś żoną Carlosa Gomeza, prawda? Pracuję w tym samym szpitalu co twój mąż, chociaż rzadko mam z nim do czynienia. On, jako anestezjolog, jest zwykle na chirurgii, a ja pracuję na pediatrii – uspokoiła Anę. – Wspominał niedawno, że jesteś pacjentką doktora Vazqueza, a ja faktycznie chyba kiedyś na ciebie wpadłam, więc od razu cię poznałam. – Violeta zaśmiała się dla rozluźnienia atmosfery.
Oczy Any pociemniały i przez dłuższą chwilę świdrowały Violetę. Jej wrogość była wręcz namacalna, powietrze dało się kroić nożem. Violeta i Ignacio wymienili zdezorientowane spojrzenia. Nie rozumieli, co dzieje się w głowie tej kobiety, dlaczego nagle zaczęła od niej bić czysta niechęć. Ignacio wzruszył ramionami i znów zapytał Anę, czy wszystko w porządku. Ona jakby się otrząsnęła i niczym wyuczoną lekcję wyrecytowała, że jeszcze nigdy nie czuła się tak dobrze. Potem zwróciła się do Violety i nieco chrypliwie odpowiedziała, że owszem, jest żoną Carlosa Gomeza i bardzo jej miło ją poznać, ale niestety, bardzo żałuje, musi już iść, bo śpieszy się na umówione spotkanie.
Wciąż oszołomiona Violeta nie zdołała wydusić ani słowa, zmusiła się tylko do słabego uśmiechu. Ignacio zachował panowanie nad sobą i na pożegnanie pocieszył ją jeszcze w kwestii ewentualnego macierzyństwa: „Ano, masz trzydzieści sześć lat i całe życie przed sobą. Odpoczywaj i do zobaczenia w przyszłym tygodniu”. Niczym wystrzelona z procy Ana rzuciła się do szaleńczego slalomu między samochodami sunącymi powoli zakorkowaną Gran Vía del Marqués del Túria. Roztrąbiły się klaksony, ale ona nie zareagowała, bo jej mózg już pracował na najwyższych obrotach: „Być może to właśnie tę panienkę o kręconych włosach odwiedza mój mąż w tym budynku. Nie, nie być może… Ta modliszka na pewno ma romans z moim mężem”.
Violeta odetchnęła i razem z psychiatrą ruszyli spokojnym krokiem do domu. Spojrzała na niego i zagadnęła:
– Teraz rozumiem, dlaczego do ciebie przychodzi. Ma najwyraźniej poważny problem, ale nie chcę, żebyś mi o tym opowiadał – zastrzegła, zatrzymując się i próbując osłonić twarz przed porywistym wiatrem. – Mam dosyć własnych kłopotów, żeby brać na siebie jeszcze cudze.
– Ana to dobra dziewczyna, ale ma kompletną paranoję, jest przekonana, że mąż chce ją zostawić – wyjaśnił psychiatra, szukając kluczy do bramy. – Muszę ją faszerować tabletkami na uspokojenie, żeby w ogóle przesypiała noce. A przecież wiesz, że nie lubię, kiedy pacjenci są aż tak uzależnieni od leków. – Ignacio przerwał, próbując trafić kluczem do zamka. – Potrzebuje jakiejś odmiany, przeprowadzka świetnie by jej zrobiła. Co się zaś tyczy Carlosa, to mogę ci powiedzieć jedno: jesteśmy bardzo wdzięczni i jemu, i chirurgowi, który przeprowadził operację, doktorowi Trullenquemu. Mercedes od razu po zabiegu zapomniała, że kiedykolwiek cierpiała na niedrożność jelit. Przez ostatnie pół roku wciąż wyciąga mnie na kolacje do restauracji – dodał Ignacio ze śmiechem.
– Otwieraj już te drzwi, założę się, że Mari Sales depcze mi po piętach. – Violeta nerwowo rozejrzała się dookoła. – Poza tym niania Sofíi może z nią siedzieć tylko do wpół do dziewiątej. Ech, pośpiesz się, bo idzie ta nadęta Cintia z mężem kretynem, nie mam najmniejszej ochoty czekać z nimi na windę. – Obejrzała się dyskretnie i niemal krzyknęła: – O nie, masakra! Na pasach już czeka ta „idealna rodzinka”. Szybciej, otwieraj w końcu te drzwi, bo będziemy musieli słuchać ich ględzenia.
– O ile nie będą nic ode mnie chcieli, to niech sobie gadają. A tobie co się stało, że jesteś dziś bardziej nietowarzyska niż zwykle? – zaciekawił się Ignacio, nareszcie przekręcił klucz i pchnął ciężkie drewniane wrota.
Violeta kilkoma susami dopadła windy i zaczęła gorączkowo naciskać guzik.
– Bo ja też mam paranoję. Ta wariatka Mari Sales nie daje mi spokoju, ciągle mi się wydaje, że ją widzę. Mam oczy dookoła głowy, bez przerwy się rozglądam, czy za mną nie łazi. Nie mam ochoty na nią wpaść ani znosić pełnych wyższości spojrzeń Cintii i opowieści o wspaniałym życiu Sonii! – Urwała, ale po chwili dodała ponuro: – A tym bardziej opowiadać o tym, jak u mnie jest chujowo.
– Akurat to, że była teściowa cię prześladuje, nie jest paranoją, tylko rzeczywistością. – Lekarz ścisnął jej delikatnie ramię, a ona oparła głowę o szybkę w drzwiach windy i przygryzła wargę. – Mam dla ciebie radę. Chociaż będzie mi bardzo przykro, uważam, że też powinnaś pomyśleć o wyprowadzce. Życie tutaj musi być dla ciebie koszmarem.
– A swoją drogą, od kiedy mamy tu jakieś mieszkanie na sprzedaż? – spytała nagle Violeta, bo przypomniała jej się rozmowa z Aną Gallego.
– Wygląda na to, że od dziś.
Doktor Vázquez odruchowo podrapał się po brodzie i pomyślał, że gdyby mógł, sam też wziąłby nogi za pas. Mari Sales Martínez była kompletnie nieobliczalna. Do obranego celu dążyła z determinacją, choćby po trupach. Postanowił jednak zachować tę myśl dla siebie.
Violeta westchnęła ciężko i skinęła mu głową na pożegnanie. Wysiadła na trzecim piętrze, Ignacio pojechał na czwarte.Walencja, 1 listopada 2018
Rozdział 1
Feralny poranek
Cintia Bonillo uchyliła powieki i jeszcze w półśnie patrzyła, jak migają dwie czerwone kropki oddzielające godziny od minut na budziku przy łóżku. Było wpół do siódmej rano, za wcześnie, żeby wstać. Czuła jednak dziwny lęk, zżerał ją od środka, choć nie potrafiła ustalić jego źródła; wiedziała za to na pewno, że nie zdoła już zasnąć. Być może jej niepokój miał jakiś związek z rozmową, którą poprzedniego wieczoru przeprowadziła ze swoim mężem. Enrique źle przyjął wiadomość, że chce się z nim rozwieść, chyba zresztą za szybko poruszyła ten temat.
Z jednej strony rozstanie mogło jej dobrze zrobić, wreszcie pozbyłaby się tego pasożyta, ale z drugiej znów zostałaby sama. Nie uśmiechała jej się wizja samotności towarzyskiej – bo samotność jako taką odczuwała już od dnia ślubu.
Wiedziała, jak to jest, bo już raz się rozwiodła, chociaż wtedy sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Za pierwszym razem wniosła o rozwód tylko po to, żeby ubiec męża, który w ogóle nie zwracał na nią uwagi; w głębi duszy wiedziała też, że nigdy nie zdoła go sobie podporządkować. To jego obwiniała o to, że szukała szczęścia w ramionach innych mężczyzn, aby poczuć, że ktoś jej pożąda; chociaż niezłomnie się wypierała, jakoby w rozpadzie małżeństwa jakikolwiek udział miał ktoś z zewnątrz, to decyzję podjęła dopiero wtedy, gdy poznała – jak wówczas sądziła – miłość swojego życia. Wielka miłość okazała się ułudą, ale czuła się już tak rozgoryczona kolejnymi zawodami, że gdy tylko została sama, chwyciła się Enriquego jak tonący brzytwy, nie zastanawiając się nad konsekwencjami tego kroku.
W chwili ślubu zawarli niepisaną umowę: on będzie zachowywał się jak idealny mąż i ojczym, ona zaś weźmie na swoje barki utrzymanie rodziny. Dla zachowania pozorów Cintia znosiła tę sytuację z godnością, wypowiadała się o małżonku wyłącznie w superlatywach, z dumą i podziwem, ale rzeczywistość malowała się zupełnie inaczej. Choć Enrique bezbłędnie odgrywał swoją rolę, czuła do niego narastającą z każdym dniem pogardę. A codzienne życie z człowiekiem, którego nie kochała ani nawet nie szanowała, okazało się niezwykle trudne.
Coś jednak mówiło jej, że kolejny rozwód bynajmniej nie jest najlepszym rozwiązaniem. Pochodziła z niezwykle zamożnej i sławnej rodziny, co dawało jej poczucie wyższości, ale miało też złe strony: musiała udawać przed wszystkimi, że jej życie to pasmo nieustających sukcesów. A przynajmniej sądziła, że ma taki obowiązek.
Obróciła się na lewy bok i popatrzyła na męża. Oto leży obok niej, obrócony plecami, w zupełnym bezruchu. Cintia zamrugała kilka razy, wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Przez cienką tkaninę piżamy wyraźnie poczuła, że jego ciało jest zimne i sztywne. Usiadła gwałtownie i obróciła męża na plecy. Uniosła mu brodę i przyglądała się w milczeniu. Nie czuła potrzeby, żeby się na niego rzucać, sprawdzać tętno, oddech, jakiekolwiek oznaki życia. Wiedziała, że Enrique nie żyje.
Wstała z łóżka i podeszła do krzesła, na którym wisiał jej jedwabny szlafrok. Narzuciła go na siebie ze zdumiewającą obojętnością i poszła poszukać pani Josefy – ona będzie wiedziała, jak należy postąpić w takiej sytuacji.
Ana Gallego od chwili przebudzenia czuła się niewyraźnie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Powinna odwiedzić rodziców na cmentarzu, ale uznała, że lepiej przełożyć to na kiedy indziej – dzisiaj będą tam tłumy, a w zasadzie co za różnica, którego dnia pójdzie na groby.
Zapragnęła swoich dobroczynnych tabletek, ale przypomniała sobie, że doktor Vázquez zmniejszył jej dawkę. Było jeszcze za wcześnie, żeby po nie sięgać, choć przecież nikt by się nie dowiedział, że wyjęła opakowanie z kuchennej szafki. Przemyślała jednak sprawę i postanowiła skorzystać z bardziej naturalnych środków: mocnej kawy z mlekiem i porządnego skręta na dobry początek dnia. Było jeszcze wcześnie, Carlos spał. Bóg jeden wie, o której wrócił do domu i o której wstanie, może i o drugiej.
Twierdził, że miał dyżur, ale Ana uznała to za kolejne z jego licznych kłamstw. Pewnie poszedł z wizytą do sąsiadki z trzeciego po prawej, chociaż na tym etapie poczynania męża niezbyt ją już obchodziły. Myśl o rozwodzie coraz głośniej odzywała się w jej zmaltretowanym mózgu. Brakowało jej tylko impulsu i całkowitej pewności, którą już, już miała osiągnąć i którą podsycał w niej psychiatra Ignacio Vázquez. Jeśli Carlosowi zależało na jej pieniądzach, to nie zdobędzie ich nawet po jej trupie, wystarczająco się przez niego wycierpiała przez te wszystkie lata. Ana zdawała sobie sprawę ze słabości własnego charakteru i licznych nałogów, ale daleko jej przecież było do szaleństwa.
Zdawało jej się, że z klatki schodowej dobiegają jakieś głosy, i po chwili miała już pewność, słyszała je coraz wyraźniej. Parę razy zaciągnęła się mocno skrętem, a kiedy dym dotarł do płuc, zgasiła niedopałek na aluminiowej tacce, służącej jej za zaimprowizowaną popielniczkę – mąż kategorycznie zabronił jej palić w domu, a gdyby ją na tym przyłapał, to chybaby ją zamordował – i wyrzuciła ją do śmieci, ukrywając pod skórkami pomarańczy. Zostawiła okno w kuchni otwarte i pośpiesznie ruszyła do drzwi wejściowych. Odsłoniła wizjer, przycisnęła oko do otworu i oparła się mocno rękami, jakby miało to poszerzyć jej pole widzenia.
Na podeście drugiego piętra kłębił się tłumek. Dwóch policjantów rozpoznała po mundurach, pozostałe dwie osoby były jej całkowicie obce, ale cała czwórka podtrzymywała zrozpaczoną Cintię, która słaniała się w błękitnej satynowej koszuli nocnej i szlafroku do kompletu. Przez zniekształcające obrazy małe okrągłe szkiełko Ana wyraźnie dostrzegła brzydotę sąsiadki: brak makijażu odsłonił ogromne wory pod oczami, które przypominały teraz komary o obrzmiałych brzuchach. Cintia miała przynajmniej szczęście zachować piękną figurę, mimo urodzenia trójki dzieci. Chociaż kiedy Ana przyjrzała się bliżej, wydało jej się, że sąsiadka trochę przytyła.
Może i powinna otworzyć drzwi, żeby zorientować się w sytuacji… Wiedziała jednak, że zadufana w sobie sąsiadka żywi do niej awersję, a poza tym właśnie wypaliła skręta, więc wolała nie ryzykować, że przedstawiciele prawa zadadzą jej niewygodne pytania. Zamiast tego pobiegła do salonu i pociągnęła haust dżinu prosto z butelki. Alkohol natychmiast ukoił jej nerwy i dodał kurażu. Wróciła pod drzwi, ale na klatce stała już tylko Cintia, tuląca czternastoletnią córkę i dwóch młodszych chłopców zanoszących się płaczem.
Wypiła jeszcze jeden łyk, umyła zęby i wrzuciła do ust miętówkę. Potem założyła na ramiona kardigan i kiedy upewniła się, że na klatce nikogo już nie ma, wyszła i wezwała windę. Josefa udzieli jej wszystkich niezbędnych informacji. Otworzyła żelazną kratę, potem rozsunęła skrzydła drewnianych drzwi. Windę odrestaurowano z zachowaniem stuletniej konstrukcji, prawie nie było widać szyb otaczających kabinę. Stary mahoń i pozłacany panel z przyciskami dodawały jej staroświeckiego, imperialnego charakteru, który robił wielkie wrażenie na gościach.
Wypadła z windy i jednym susem przeskoczyła dwa długie schodki z białego marmuru, dzięki czemu nabrała wystarczającego impetu, żeby wylądować na środku obszernego holu. Nie musiała fatygować się do mieszkania dozorczyni, bo pani Josefa czuwała na posterunku, wszechobecna nawet w dzień świąteczny.
Pulchna kobieta miała na sobie długą do kostek różową frotową koszulę nocną, mocno już spraną. Prawą ręką podtrzymywała końcówki chusty, a lewą oparła na wypukłości brzucha. Na jej twarzy malowało się wzburzenie, raz po raz wzdychała głęboko, aż okulary w pozłacanej oprawce zsunęły jej się z płaskiego nosa. Fryzurę miała jednak nienaganną – rudy tapir trzymał się idealnie, dzięki grubej warstwie lakieru nie wystawał ani włosek. Nigdy nie zapomniała także o złotych pierścionkach i bransoletkach, a tak często nosiła ciężkie kolczyki, że jej już i tak wydatne uszy jeszcze się powiększyły, dziurki w małżowinach zaś rozciągnęły w długie ciemne szczeliny. Ana nagle uświadomiła sobie, że Josefa pewnie nawet na noc nie zdejmuje rodowego złota.
– Ach, pani Ano, co za nieszczęście! – wykrzyknęła na jej widok dozorczyni, krzywiąc twarz w grymasie rozpaczy.
– Co się stało, Josefo? – zapytała niecierpliwie. – Zdawało mi się, że słyszałam jakieś zamieszanie na moim piętrze.
Josefa poczuła woń dżinu i zacisnęła mocno wargi, kręcąc głową z dezaprobatą. Zmierzyła wzrokiem kobietę o śniadej karnacji i ciemnych oczach, niebrzydką, ale jak na jej gust zbyt szczupłą, nie robiły też na niej wrażenia słabe, krótkie włosy Any. Jedna miętówka to za mało, żeby zamaskować zapach alkoholu. Ana oblała się rumieńcem.
– Znaleźli martwego pana Enriquego, pani sąsiada. – Dozorczyni złapała ją za ramię i wyszeptała jej konfidencjonalnie do ucha: – Ciekawe, co tam się zadziało… – Obrzuciła Anę podejrzliwym spojrzeniem.
– Mój sąsiad nie żyje? Enrique Giner? – Poczuła drżenie nóg i pomyślała, że przydałaby jej się jeszcze jedna kolejka.
– Tak. – Josefa znowu nachyliła się jej do ucha. – Muszą go zabrać na selekcję. – Bystrymi oczami nieustannie śledziła reakcję sąsiadki.
– Sekcję zwłok? Dlaczego? Ktoś go zamordował? – dopytywała Ana, starając się zachować przynajmniej pozory spokoju.
– Hola, pani Ano, nikt tu nic nie mówił o mordowaniu. – Josefa znów złapała ją za ramię. – Policjanci mówią, że zawsze się tak robi, jak zdrowy człowiek umiera nagle w domu. Pani Jacinta to musi być zeszokowana! Sama została z trójką dzieciaków. Starsza już sobie sama radzi, zresztą i tak jest z innego ojca… Ale te dwa maluchy trzeba jeszcze wychować! Tragedyja!
– Jacinta? Chyba chodzi pani o Cintię – poprawiła ją niepewnie Ana.
– Pani posłucha… – odparła Josefa, zadzierając wysoko brodę. – Ja tu już swoje lata pracuję i wiem, że jak jej matka czegoś potrzebowała z mieszkania, a córki nie było, to prosiła o klucze swoją Jacintę. Jak teraz woli, żeby na nią mówić Cyntia czy jeszcze inaczej, to jej wola. Ale dla mnie to jest Jacinta – oznajmiła i cmoknęła z niezadowoleniem. – W każdym razie jej matka już dawno tu nie była, pani to nie wie, bo niedawno się wprowadziła. Ale dawnom jej nie widziała… – Josef zmarszczyła nos, bo wcześniej nie zwróciła na ten fakt uwagi, a teraz wydało jej się to bardzo dziwne.
– Nieważne. Tak czy inaczej, to wielka tragedia – stwierdziła Ana, coraz bardziej niespokojna. – Biedaczek pewnie dostał zawału. – I czknęła.
– Jak pani myśli, może pójdziemy na górę, żeby wdowa nie siedziała sama? – zaproponowała Josefa, ale potem się zastanowiła i zmieniła zdanie: – Chociaż nie, ja muszę tu poczekać na tych od selekcji.
– W takim razie pójdziemy do niej później. – Ana trzęsła się jak galareta; ostatnią rzeczą, na którą miała ochotę, było siedzenie z trupem. – Teraz muszę wjechać na czwarte piętro i zajrzeć do doktora Vazqueza.
Zawróciła w stronę windy, mijając znajdujące się po prawej stronie imponujące schody o balustradach zakończonych wielkimi pozłacanymi kulami, nacisnęła guzik i pojechała na drugie piętro. Weszła do swojego mieszkania, chwyciła butelkę dżinu i napiła się szybko. Już spokojniejsza, wróciła do windy i tym razem wybrała przycisk z czwórką. Mimo podenerwowania dopilnowała, żeby porządnie domknąć drzwi, po czym zadzwoniła do mieszkania Ignacia. Nic. Wzięła głęboki wdech i jeszcze raz wcisnęła dzwonek. Brak odpowiedzi. Zaczęła więc dzwonić bardziej natarczywie, nie odrywając palca od przycisku. Jako że nadal nikt nie otwierał, zaczęła łomotać pięściami w drzwi i wykrzykiwać jego imię, jakby opętał ją demon. Nie odpowiedział jej żaden dźwięk, wpadła więc w całkowitą desperację – wybuchnęła płaczem, a jednocześnie, opierając głowę o drzwi, nadal waliła w drewno, chociaż z chwili na chwilę coraz słabiej, aż w końcu osunęła się na ziemię i zaległa na progu w pozycji embrionalnej. Pomyślała, że w tej chwili już chyba wszyscy mieszkańcy – z wyjątkiem jej męża – zorientowali się, że próbuje dostać się do mieszkania psychiatry. Przez mgłę zasnuwającą jej umysł przebiła się trzeźwa refleksja, że gdyby ją tu teraz zobaczyli – w męskiej piżamie w szare paski i workowatym swetrze, cuchnącą marihuaną i alkoholem – to utwierdziliby się w przekonaniu, że jest niezrównoważona.
Jedyną pociechę czerpała z faktu, że na ostatnim piętrze znajdował się taras, więc zmieściło się tam tylko jedno mieszkanie, zajmowane przez Ignacia Vazqueza. Gdyby miał się tu zjawić ktoś inny – chociaż i tak szczególnie się tym nie przejmowała – usłyszałaby wcześniej kroki na schodach, winda bowiem wciąż znajdowała się w tym samym miejscu. Oparła ręce na zimnym marmurze i wstała, nie bez pewnego trudu. Stwierdziła, że powinna jeszcze porozmawiać z dozorczynią.
Josefa wciąż była na posterunku, tyle że teraz jedną ręką ściskała medalik Matki Bożej Opuszczonych. Na jej twarzy malowała się mieszanka niepokoju i władczości. Tak wygląda ktoś, kto mimo trudnych okoliczności zdaje sobie sprawę, że jest jedyną osobą, która może opanować sytuację, i czerpie z tego satysfakcję.
– Josefo, doktor Vázquez nie otwiera! Może przytrafiło mu się coś złego!? – zawołała Ana z czerwoną, zapuchniętą od płaczu twarzą.
– Zaraz tam przytrafiło. Pan doktór pewnie po prostu śpi jak normalny człowiek w dzień wolny od pracy – odparła zrezygnowana dozorczyni. – Pani też powinna iść spać, to może trochę pani… ochłonie. – Josefa ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć „wytrzeźwieje”.
– Nie, nie! Niemożliwe, żeby spał. Nie ma pani pojęcia, ile razy dzwoniłam, pukałam, a on nie otwiera! Bardzo się martwię! – Znowu prawie się popłakała; czuła, że alkohol krąży jej w żyłach, a mimo to zauważyła trzy włoski lśniące na brodzie Josefy. Nagle z całych sił zapragnęła chwycić pęsetę i bezceremonialnie je wyrwać.
– A bo pani to wie, o czym ja mam pojęcie, a o czym nie. – W głosie dozorczyni pobrzmiewała nutka sarkazmu. – Cały czas tu stoję, a stąd wszystko świetnie słychać.
Winda zaskrzypiała i ruszyła w górę, ale nie zwróciły na to uwagi, bo w tej samej chwili na schodach, nie wiedzieć skąd, pojawiła się sąsiadka z pierwszego piętra po prawej: Mari Sales Martínez, siedemdziesięcioletnia wdowa po panu Garridzie. Na nosie miała ogromne okulary przeciwsłoneczne, a ubrana była w futro z norek, zupełnie nieodpowiednie do ładnej tego dnia pogody. Towarzyszyły jej dwa nieodłączne jamniki. Podeszła do nich na nogach wyprostowanych jak szczudła, praktycznie nie zginając kolan, z tułowiem nachylonym do przodu i włączyła się do rozmowy.
– Co tu się dziś wyprawia? Co to za awantury? Od samego rana jakieś krzyki i hałasy – poskarżyła się, żywo gestykulując. – Całe szczęście, że mój Juanjo zawsze śpi jak zabity, a Pixy i Dixy nawet nie pisnęli. Takie z nich dobre pieski!
– Ech, proszę pani! – zawołała Josefa. – Pani mówi o zabitych, a nam się tu pan Enrique zawinął, pani sąsiad z góry. Co to będzie!
– Nie rozumiem, o co to całe zamieszanie. Wyprowadził się, to się wyprowadził, zdarza się – stwierdziła kobieta, szeroko otwierając napompowane silikonem usta, co do których zawsze się zarzekała, że są naturalne. – Trzeba tak hałasować przy wyprowadzce? I to w święto?
– Nie, nie – wtrąciła Ana chrapliwym głosem. Mari Sales obrzuciła ją spojrzeniem pełnym obrzydzenia, bo tak zionęło od niej alkoholem, że aż musiała cofnąć się o krok. – Pani Josefa chciała powiedzieć, że pan Giner wyniósł się z tego świata. – Sąsiadka z pierwszego rozdziawiła usta. – W sensie, że umarł. Teraz czekamy, aż służby zabiorą zwłoki na sekcję.
– Co za potworność! Pan zawsze zabiera tych, którzy najmniej sobie na to zasłużyli. A do tej mojej bezczelnej synowej jakoś się mu nie kwapi! – Wolną ręką, w której nie trzymała smyczy, wygładziła sięgające ramion blond włosy, jak zwykle nienagannie uczesane. – No nic, ja w takim razie idę na spacer, nie mam ochoty spotkać nieboszczyka, już z tym moim miałam za dużo do czynienia.
Winda zbliżała się do parteru, więc Mari Sales czym prędzej się oddaliła, na wypadek gdyby to nieboszczyk zjeżdżał z góry. „Jędza” – rzuciła Josefa przez zaciśnięte zęby.
Serce Any zaczęło walić jak oszalałe i musiała skrzyżować ręce na piersi, żeby nie było widać, jak bardzo trzęsą się jej dłonie. Poczuła wzbierające mdłości. W końcu otworzyły się drzwi windy.
– Ignacio! – wykrzyknęła z ulgą.
Chciała podbiec do niego i rzucić mu się w ramiona, ale nie zdołała. Wzrok zaszedł jej mgłą, zobaczyła nagle chmarę biało-czarnych punktów i straciła władzę w nogach. Jedna połowa jej mózgu starała się z całych sił zachować kontakt z rzeczywistością, ale druga była silniejsza i Ana w końcu poddała się w walce z napięciem, którą toczyła od chwili przebudzenia. Straciła przytomność i osunęła się wprost w ramiona jak zawsze czujnej Josefy.
– Proszę mi pomóc, pani Josefo, zaniosę ją do siebie – powiedział lekarz.
– Tak, tak będzie najlepiej. Tutej zaraz wszyscy się zlecą, a jak ją zostawimy w domu z mężem, to jeszcze jej się pogorszy. Tamten na pewno się nią nie zajmie.
– Niech pani weźmie ją pod ramię, ja wezmę pod drugie i razem odprowadzimy ją do windy.
– Spokojnie, pojadę z panem i zaraz tu wrócę – zaofiarowała się dozorczyni. – Niby straszne z niej chuchro, ale taki martwy ciężar to za dużo dla jednej osoby. A pan też mi nie wygląda najlepiej, panie doktorze.
– Dziękuję, pani Josefo.
Mari Sales szła przed siebie bez wyraźnego celu. Nikt na nią nigdzie nie czekał, nie miała nic konkretnego do załatwienia. Wszystkie sklepy były zamknięte z powodu święta, nawet El Corte Inglés i Consum. Nie wiedziała też, co planuje na dziś Violeta, a skoro miała ze sobą psy, postanowiła skręcić z calle Conquistador w Cirilo Amorós. Ruszyła w stronę Mercado de Colón, zrewitalizowanego kilka lat temu budynku z czerwonej cegły ze zdobieniami z walenckiej ceramiki. Na terenie dawnej hali targowej znajdowało się obecnie centrum handlowo-gastronomiczne, miejsce spotkań śmietanki towarzyskiej Walencji.
Nie dawała jej spokoju myśl, że jej życie powinno było potoczyć się inaczej. Od chwili kiedy wyszła z kościoła pod rękę ze świeżo poślubionym mężem, przysięgła sobie zapomnieć o wszystkich marzeniach i oddać mu się całą duszą i ciałem. Okazało się jednak, że w zamian otrzymała wyłącznie zniewagi i rozczarowania, choć musiała przyznać, że Juan José był niezwykle hojny, więc spełniał wszystkie jej zachcianki, byle tylko ją udobruchać.
I tak Mari Sales przywykła do szastania pieniędzmi na prawo i lewo. Jej garderoba pękała w szwach od ubrań najdroższych marek, szkatułka na biżuterię od sznurów pereł, a mieszkanie od antyków. Dobra materialne zapełniały jej pustkę w duszy, łatały dziury poczynione przez lata niewierności i poniżania. Czuła się w obowiązku je zasłaniać, bo tak postępuje przyzwoita żona, a także – choć jej mąż nigdy się o tym nie dowiedział, a ona nawet na torturach by się do tego nie przyznała – ponieważ sprawiła, że on także żył w wielkim kłamstwie.
Synowie także jej nie wspierali. Starszy Juanjo, w którym pokładała wielkie nadzieje, okazał się pozbawionym ambicji leniem; odziedziczył po ciotce kiosk, ale zaglądał do niego tylko wtedy, gdy akurat nie miał nic lepszego do roboty. Wychodził i wracał, kiedy mu się żywnie podobało, zadawał się z jakimiś nieciekawymi typami. Wielka szkoda, że nie przyjaźnił się już z doktorem Carlosem Gomezem, który bardzo przypadł do gustu Mari Sales. Żeby Juanjo wreszcie poszedł na swoje albo się ożenił – miał już czterdzieści cztery lata, więc czas najwyższy! – to miałaby trochę spokoju, ale nie zanosiło się ani na jedno, ani na drugie. Poza tym, odkąd cztery lata temu zmarł jej mąż, Juanjo jeszcze mocniej wzbraniał się przed wyprowadzką. Cóż, przynajmniej nieboszczyk nie musiał patrzeć, co ta szkaradna Violeta zrobiła z Emiliem, ich drugim synem, a co za tym idzie – z całą rodziną Garridów. Pomyśleć, że kochała Violetę jak własną córkę. Ale jej donos wszystko zniszczył i ta głupia Violeta będzie musiała słono za to zapłacić. Cóż by jej szkodziło siedzieć cicho, jak większość kobiet? Synowa spędzała Mari Sales sen z powiek, stała się jej obsesją. A jeśli znalazła sobie kogoś innego? Musiała wiedzieć, co Violeta robi w każdej chwili, chciała mieć pewność, że jej życie zamieniło się w piekło, a jeśli nie, to już ona dopilnuje, żeby tak się stało.
Dotarła już do hali targowej, ale zmieniła zdanie i zawróciła tam, skąd przyszła, ciągnąc za smycze Pixy’ego i Dixy’ego. Musiała porozmawiać z doktorem Ignaciem Vazquezem. Co prawda skierował ją do kolegi, ale ona go jeszcze przekona, żeby zmienił zdanie. Tak łatwo się jej nie pozbędzie. Kiedy coś sobie postanawiała, nic nie mogło jej powstrzymać, dopóki nie osiągnęła zamierzonego celu.
Pomyślała o zmarłym Enriquem Ginerze i powtórzyła w duchu, że Bóg zawsze zabiera tych, którzy najmniej na to zasługują. Violeta albo Ignacio lepiej by się nadali.
Weszła do holu budynku, w którym mieszkała, chwilowo pustego, ale już po sekundzie pojawiła się pani Josefa, w bardzo odpowiedniej do sytuacji czarnej sukni.
– Już pani wróciła? – spytała dozorczyni i nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: – Już zabrali pana Enriquego. Jeśli to był zawał, to jutro się dowiemy i będziemy mogli odetchnąć.
– To świetnie – odparła Mari Sales z niesmakiem wymalowanym na twarzy. W rzeczywistości wcale jej to nie obchodziło i nie miała ochoty na pogaduszki. Chciała jak najszybciej zostawić psy w mieszkaniu i wjechać na czwarte piętro, żeby porozmawiać z lekarzem. – Widziała pani może, czy nie wychodził doktor Vázquez? Albo moja synowa? – zapytała jakby nigdy nic, poprawiając fryzurę.
– Pan doktor jest u siebie, zajmuje się panią Aną, bo nam bidulka zemdlała – wyjaśniła dozorczyni. – Ja teraz czekam na mojego Vicentego. Późno się zrobiło, więc najpierw pójdziemy coś zjeść, a potem na cmentarz, odwiedzić mojego męża, świeć Panie nad jego duszą.
– W takim razie po powrocie proszę umyć podłogę w holu, bo już czas najwyższy – orzekła autorytatywnie Mari Sales, nie zdejmując z nosa okularów przeciwsłonecznych.
Nie czekając na odpowiedź, sąsiadka z pierwszego piętra ruszyła do schodów, bo winda coś długo nie przyjeżdżała. Pani Josefa zacisnęła wargi i świdrowała ją złym spojrzeniem, dopóki łapki jamników nie zniknęły jej z pola widzenia. Nie powiedziała Mari Sales, że jakiś czas temu Violeta wyszła z córeczką ani że ona sama nie ma najmniejszego zamiaru pracować w dzień świąteczny. Poza tym zmywała posadzkę codziennie i ta lśniła czystością jak chrzcielnica.
Drzwi windy się otworzyły i wyszli przez nie Sonia Domínguez i Alejandro Lerma wraz z czwórką dzieci. Idealna rodzina jak z obrazka. Między wszystkimi dziećmi były dokładnie po dwa lata różnicy: dwóch chłopców, czternaście i dwanaście lat, obaj nienagannie ubrani w niemal identyczne koszule, różniące się wyłącznie kolorem. Dziewczynki, dziesięcio- i ośmiolatka, w jednakowych luźnych sukienkach przed kolano, szarych w beżowe groszki. Do tego miały szare baletki i sweterki w tym samym kolorze.
Proste brązowe włosy Sonii opadały falą na kołnierz kurtki z butelkowozielonego zamszu, rozpiętej tak, że było widać, że można nosić ją na drugą stronę, z szarej skóry. Kobieta miała na nogach szpilki, ale dżinsy czyniły jej strój mniej formalnym. Jak na gust Josefy była za chuda i zbyt mocno opalona, ale Sonia uwielbiała przy każdej okazji opowiadać, że aż do końca listopada w każdy weekend pływają swoim jachtem. Co do szczupłej sylwetki, to jej utrzymanie kosztowało ją wiele wyrzeczeń, ale przyznawała to wyłącznie przed najbliższymi przyjaciółkami.
Alejandro był wysoki i wysportowany, o ciemnych włosach poprzetykanych nitkami siwizny. Na jego twarzy zawsze malował się żartobliwy uśmieszek, ale trudno było stwierdzić, czy świadczy to o jego pozytywnym usposobieniu, czy o poczuciu wyższości względem zwykłych śmiertelników. Z tego powodu niełatwo przychodziło mu zaskarbić sobie sympatię otoczenia, choć bardzo się starał być zabawny i uprzejmy. Jego komentarze często były jednak nie na miejscu, więc osiągał rezultat przeciwny do zamierzonego. Ale w tej chwili zachowywał się zupełnie inaczej – surowo ganił najmłodszą córkę: „Olivio, przestań się bawić tym guzikiem. Dosyć!”, i popychał ją, żeby szła szybciej.
Gdy tylko zobaczył Josefę, na jego twarzy natychmiast zagościł zwyczajowy uśmiech. Oboje z Sonią odpowiedzieli na powitanie dozorczyni i wykorzystali okazję, żeby dowiedzieć się, co też spowodowało poranne hałasy. Josefa od razu pośpieszyła z wyjaśnieniami.
– Chce pani powiedzieć, że Enrique nie żyje? – zapytała z niedowierzaniem Sonia, łapiąc męża za rękę. – Jest pani pewna? – Zaczęła gęsto mrugać i zerknęła ukradkiem na Alejandra.
Josefa odruchowo pomyślała, że jeśli ta kobieta jeszcze schudnie, to zmieni się w żywego kościotrupa.
– Też mi! Na własne oczy widziałam nieboszczyka z samego rana. A teraz go zjedzą robaki… Takie miał spokojne życie, a umarł tak młodo! Aż się nie chce wierzyć… Dziś se chodzisz po świecie, a jutro już cię nie ma.
Josefa złapała mocno za medalik, jednocześnie obserwując ukradkowe spojrzenia wymieniane przez małżonków. Alejandro zwiesił smutno głowę, ale Josefa mogłaby przysiąc, że widziała na jego ustach złośliwy uśmieszek. Chociaż może to po prostu ten jego zwykły żartobliwy wyraz twarzy.
– Trzeba będzie odwiedzić Cintię. Musi być kompletnie załamana! Pewnie jeszcze to do niej dotarło… – Sonia puściła rękę męża i przeczesała palcami włosy. – Ale mam dziś przed sobą bardzo trudny dzień, a na jutro umówiłam się z Iborrami, że pojedziemy z projektem na działkę przy Campo Olivar… Matko, to wszystko będzie na ostatnią chwilę!
Sonia nie mogła przepuścić okazji, żeby przypodobać się sąsiadce z wysokiego rodu, a przy okazji trochę się do niej zbliżyć. Od kiedy wyszła za Alejandra, jej największą ambicją było poszerzanie kręgu znajomych poprzez obracanie się wśród ludzi, których uważała za „elitę”, a Cintia Bonillo oczywiście należała do tej grupy. Enrique był zawsze bardziej towarzyski, to z nim częściej mieli do czynienia, Cintia zaś zadzierała nosa i trzymała się na dystans. Rozmyślała gorączkowo, jak to wszystko poukładać, żeby upchnąć wizytę w harmonogramie. W najgorszym razie odwiedzi ją w sobotę. Za to na pewno nie odpuści pogrzebu.
– Nie przejmuj się, ja z nimi pojadę i wszystko opowiem, znam ten projekt na pamięć – uspokoił ją Alejandro. – Umówiłem się z innym klientem, ale mogę to przełożyć.
– Zobaczymy – odparła Sonia, wyraźnie poirytowana. – Chodźmy już, jesteśmy spóźnieni na obiad. Moi rodzice są bardzo punktualni.
Powstrzymała się od stwierdzenia, że szkoda ich cennego czasu na pogawędki z dozorczynią.