Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sąsiadka z trzeciego piętra - ebook

Data wydania:
3 listopada 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sąsiadka z trzeciego piętra - ebook

Pozorny spokój panujący w budynku stojącym w eleganckiej dzielnicy Walencji zostaje zmącony nagłą śmiercią jednego z sąsiadów, Enriquego Ginera.

Ignacio, psychiatra mieszkający na najwyższym piętrze, zauważa w noc śmierci sąsiada, że ktoś ukradł mu bloczek recept. Violeta, sąsiadka z trzeciego piętra, zaalarmowana dziwnymi wydarzeniami, zaczyna przyglądać się uważnie życiu mieszkańców budynku: wdowy próbującej po trupach osiągnąć swoje cele i jej samotnego czterdziestoczteroletniego syna; atrakcyjnego rozwodnika; kobiety zdominowanej i doprowadzonej do szaleństwa przez swojego perfidnego męża; idealnego małżeństwa, rodziców czworga idealnych dzieci, i antypatycznej wdowy po zamordowanym.

Z pomocą Ignacia i bystrej dozorczyni Violeta odkryje, że nic nie jest tym, czym się wydaje, i powoli zagłębi się w plątaninę kłamstw, a jej śledztwo doprowadzi ją do momentu, kiedy zacznie się bać o własne życie.

Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak sama mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-958-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wa­len­cja, 1 li­sto­pada 2018

Raz po raz prze­cie­ra­jąc oczy, pani Jo­sefa prze­szła kilka kro­ków i sta­nęła na środku ob­szer­nego, oka­za­łego foyer. Nie za­mie­rzała opusz­czać sta­no­wi­ska, do­póki ciało En­ri­qu­ego Gi­nera nie znaj­dzie się w fur­go­netce, która miała go za­wieźć do za­kładu me­dy­cyny są­do­wej. Ta­kie po­le­ce­nie wy­dała jej po­li­cja, a ona chciała się wy­wią­zać z po­wie­rzo­nego jej za­da­nia; po­czu­wała się do od­po­wie­dzial­no­ści za wszystko, co działo się na te­re­nie bu­dynku, w końcu to ona była tu do­zor­czy­nią.

Z ca­łej siły ści­ska­jąc w dłoni me­da­lik Matki Bo­żej Opusz­czo­nych, za­pa­trzyła się na świa­tło wpa­da­jące przez ogromny wi­traż nad wyj­ściem na pa­tio i za­le­wa­jące cały hol falą ży­wych ko­lo­rów; biały mar­mur po­sadzki prze­isto­czył się w ekran, na któ­rym wy­świe­tlała się mo­za­ika ka­lej­do­sko­po­wych plam. Jo­sefa po­my­ślała, że te ra­do­sne barwy są zu­peł­nie nie na miej­scu w dniu Wszyst­kich Świę­tych, a tym bar­dziej w sy­tu­acji, kiedy w bu­dynku leżą jesz­cze świeże zwłoki jed­nego z są­sia­dów. Bę­dzie mu­siała za­py­tać po­zo­sta­łych miesz­kań­ców, czy zga­dzają się za­sło­nić szybę czarną krepą, żeby zni­we­lo­wać ten zu­peł­nie nie­ade­kwatny opty­mi­styczny na­strój.

Cho­ciaż Jo­sefa re­je­stro­wała każdy szcze­gół czte­rech koni z wi­trażu, który od­bi­jał się wie­lo­ko­lo­ro­wym świa­tłem na ścia­nach foyer, a z jej twa­rzy nie scho­dził gry­mas nie­do­wie­rza­nia, nie była bo­wiem prze­ko­nana, że śmierć są­siada sta­no­wiła ele­ment bo­skiego planu, to jako osoba nie­zwy­kle cie­kaw­ska i za­in­te­re­so­wana oto­cze­niem od razu zwró­ciła uwagę na cha­rak­te­ry­styczny od­głos ru­sza­ją­cej windy, którą ktoś wła­śnie we­zwał.

Ką­ci­kiem by­strego oka za­uwa­żyła, że winda za­trzy­mała się na trze­cim pię­trze. Uznała, że jesz­cze za wcze­śnie na tych z miesz­ka­nia po le­wej, w my­ślach ob­sta­wiła więc Vio­letę, są­siadkę z trze­ciego pię­tra po pra­wej.

Cze­kała w na­pię­ciu, po­pra­wia­jąc so­bie szy­deł­kową chu­stę, aż czy­jeś ręce po­pchnęły ciężką że­la­zną kratę; z po­czu­ciem sa­tys­fak­cji prze­ko­nała się, że in­tu­icja znowu jej nie za­wio­dła – tra­fiła w dzie­siątkę.

Nie­świa­do­mie przy­wo­łała na twarz wy­raz apro­baty i prze­nio­sła wzrok na ko­bietę w dżin­sach i bu­tach na ob­ca­sie, za­wi­niętą w pon­czo w od­cie­niach błę­ki­tów i po­ma­rań­czy, która szła w jej stronę, pro­wa­dząc za rękę có­reczkę So­fíę.

– Dzień do­bry, pani Jo­sefo! – przy­wi­tała się Vio­leta po­god­nie. Tak bar­dzo przy­wy­kła już do ukry­wa­nia ner­wów, że nikt by się nie do­my­ślił, jak mocno ści­skało ją w żo­łądku tylko dla­tego, że w holu mo­gła na­tknąć się na byłą te­ściową. – Co pani tu robi o tej po­rze, a do tego tak ubrana? Czy ra­czej nie­ubrana? To chyba ko­szula nocna? – spy­tała z roz­ba­wie­niem, pod­czas gdy jej có­reczka za­cie­ka­wio­nym wzro­kiem przy­glą­dała się do­zor­czyni. – Za­po­mniała pani, że dzi­siaj święto, czy też wy­cią­gnęły pa­nią z łóżka te nie­dawne krzyki i ło­moty? Co to za ha­łasy!

– Nie, pani Vio­leto, nic z tych rze­czy. – Do­zor­czyni przy­brała minę wy­ra­ża­jącą jed­no­cze­śnie nie­po­kój i ta­jem­nicę. Żeby spo­tę­go­wać efekt su­spensu, mil­czała przez kilka se­kund, po czym ści­szo­nym gło­sem wy­ja­śniła: – Dziś nad ra­nem pani Ja­cinta zna­la­zła męża mar­twego, no to mi po­wie­działa i za­raz prze­krę­ci­ły­śmy na sto dwa­na­ście. Przy­je­chali po­li­cjanci, a po­tem jesz­cze sę­dzia i dok­tór… Nie wia­domo, co się za­działo, tak że za­biorą go na ja­kąś tam se­lek­cję zwłok czy coś ta­kiego. Kto to wi­dział, czło­wiek kła­dzie się wie­czo­rem spać, nie włó­czy się po nocy, bo pan En­ri­que wczo­raj ni­g­dzie nie wy­cho­dził, to wiem na pewno, a rano już nie wstaje.

– Jak to?! En­ri­que Gi­ner nie żyje?! Mój są­siad z dołu? Nie­moż­liwe! Nie wie­rzę! – Vio­leta za­drżała i przy­ci­snęła có­reczkę do nóg, ale mała nie­wzru­sze­nie śle­dziła ich roz­mowę z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem. – Wi­dzia­łam go wczo­raj po po­łu­dniu i był zdrowy jak ryba!

– Mó­wię pani, to naj­praw­dziw­sza prawda. Ale te krzyki to nie wdowa, nie, to pani Ana wpa­dła w hi­ste­rię, jak się do­wie­działa, a po­tem jak wście­kła po­le­ciała na górę do dok­tora Va­zqu­eza… Jak ona za­wraca głowę temu bied­nemu czło­wie­kowi! – Jo­sefa zmarsz­czyła czoło i za­ci­snęła usta.

– Boże święty, co za po­twor­ność! Nie mogę w to uwie­rzyć… – Vio­leta przy­ło­żyła rękę do czoła, czu­jąc, że ma mę­tlik w gło­wie, a nogi jej miękną.

– Mi też się to w gło­wie nie mie­ści – od­parła do­zor­czyni. – Od rana o tym du­mam i my­ślę se, jaka to wielka szkoda, że ten czło­wiek umarł. Ta­kie miał do­bre ży­cie! – do­dała, czy­niąc znak krzyża. – Nie my­śli pani, że to nie­nor­malne, żeby w ciągu paru mie­sięcy umarły dwie osoby w domu, w któ­rym jest tylko sie­dem miesz­kań? Wiem, pani Vázquez była star­sza, umarła na za­pa­le­nie płuc, ale tak se też my­ślę, że do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie przy­było nam dwóch no­wych miesz­kań­ców… A pan Víc­tor z pierw­szego pię­tra po le­wej jest bar­dzo ta­jem­ni­czy. – Zni­żyła głos do szeptu. – A z pana Car­losa, męża pani Any, też nie­zły apa­rat. Może to czy­jeś złe oko…

Vio­leta jej prze­rwała.

– Pani Jo­sefo, pro­szę nie opo­wia­dać ta­kich rze­czy, zwłasz­cza przy So­fíi, bo po­tem nie da mi spo­koju, bę­dzie bez prze­rwy wy­py­ty­wać i nie uda mi się jej uśpić wie­czo­rem. – Vio­leta wes­tchnęła.

– No to le­piej już idź­cie, bo lada mo­ment zniosą z góry nie­bosz­czyka. Poza tym pani Mari Sa­les do­piero co wy­szła z psami, więc za­raz pew­nie wróci, le­piej, że­by­ście się nie spo­tkały. – Po czym oznaj­miła: – Ale ja pani mó­wię, że tu się za­działo coś bar­dzo po­dejrz­li­wego. Pani Ja­cinta coś za do­brze się trzyma… – Jo­sefa zmru­żyła chy­tre oczka i spoj­rzała po­ro­zu­mie­waw­czo na oszo­ło­mioną Vio­letę.

Ta, ab­so­lut­nie prze­ra­żona wi­zją ze­tknię­cia się ze swoją obłą­kaną byłą te­ściową, wy­mam­ro­tała po­dzię­ko­wa­nie za in­for­ma­cje, po­cią­gnęła có­reczkę za rękę i od­da­liła się szyb­kim kro­kiem, ze spusz­czoną głową. Póź­niej zaj­rzy do są­siadki, po­sta­no­wiła w du­chu.

Tak bar­dzo śpie­szyło jej się do wyj­ścia, że bez pa­trze­nia otwo­rzyła drzwi i wy­pa­dła na ulicę, po­ty­ka­jąc się i zde­rza­jąc z bru­ne­tem w skó­rza­nej kurtce, który wła­śnie w tej chwili wcho­dził do bu­dynku. Vio­leta mu­siała pu­ścić có­reczkę, a męż­czy­zna ku jej za­sko­cze­niu zła­pał ją za ra­miona, żeby uchro­nić ko­bietę przed upad­kiem. Ich twa­rze otarły się o sie­bie, na uła­mek se­kundy wy­mie­nili spoj­rze­nia i uśmie­chy. Vio­leta się za­ru­mie­niła, rzu­ciła „prze­pra­szam” i ode­szła w swoją stronę, ale jesz­cze przez długą chwilę czuła w no­sie i w pa­mięci woń wody po go­le­niu atrak­cyj­nego są­siada z pierw­szego pię­tra po le­wej.

Wa­len­cja, gru­dzień 2017

(je­de­na­ście mie­sięcy wcze­śniej)

Ana Gal­lego po­sta­wiła koł­nierz płasz­cza, schy­liła głowę, żeby ochro­nić się przed wia­trem, i przy­śpie­szyła kroku. Nie mo­gła zo­stać w tyle, ale też nie po­winna zbli­żyć się za bar­dzo do Car­losa; nie mógł się do­wie­dzieć, że za nim idzie. Zo­sta­wiła za sobą roz­świe­tloną calle Ru­zafa i skrę­ciła w Gran Vía del Ma­rqués del Túria, gdzie ruch uliczny był rów­nie in­ten­sywny, ale zma­lała liczba prze­chod­niów i błysz­czą­cych de­ko­ra­cji świą­tecz­nych.

Wa­hała się przez chwilę, czy przejść przez jezd­nię i ru­szyć da­lej pa­sem zie­leni na środku ulicy – dzięki temu mo­głaby przejść nie­zau­wa­żona, ukryta w cie­niu drzew, ale bała się stra­cić go z oczu. Po­su­wała się więc da­lej chod­ni­kiem wy­ło­żo­nym po­ma­rań­czo­wymi płyt­kami, nie­mal przy­kle­jona do fa­sad bu­dyn­ków.

Dzie­liło ich dwa­dzie­ścia me­trów, kiedy Car­los za­trzy­mał się na­gle jak wryty na ścię­tym rogu calle Co­nqu­ista­dor, przed oka­za­łym mo­der­ni­stycz­nym bu­dyn­kiem o czte­rech kon­dy­gna­cjach, tym z im­po­nu­ją­cym wi­tra­żem przed­sta­wia­ją­cym cztery ko­nie, du­żymi bal­ko­nami i oknami wy­ku­szo­wymi.

Znała to miej­sce jak wła­sną kie­szeń. Przez ostat­nie pół­tora roku co ty­dzień sta­wiała się tu na umó­wioną wi­zytę le­kar­ską. Ale po co Car­los miałby od­wie­dzać jej psy­chia­trę, i to w pią­tek o dwu­dzie­stej?

Po­czuła na ple­cach dreszcz, dło­nie za­częły się po­cić. Na­gle od­nio­sła wra­że­nie, że Car­los ob­raca się w jej stronę, więc żeby unik­nąć przy­ła­pa­nia na go­rą­cym uczynku, pró­bo­wała zu­peł­nie bez sensu scho­wać się za naj­bliż­szym drze­wem. Prze­mknęło jej przez głowę, że do­brze by było pod­biec ukrad­kiem do palmy na rogu, bo gruby pień świet­nie ukryłby ją przed wzro­kiem męża, mo­głaby jed­nak w ten spo­sób zwró­cić na sie­bie uwagę. Za­marła więc z na­dzieją, że nikt nie za­uważy jej na ru­chli­wej ulicy.

Ja­kaś ko­bieta w ogrom­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych pro­wa­dziła na smy­czy dwa jam­niki, które za­częły wę­szyć i nie­bez­piecz­nie zbli­żać się do jej drzewa. Nie­zna­joma ob­rzu­ciła ją nie­chęt­nym wzro­kiem i sta­nęła pod osłoną ciem­no­ści w po­bli­skiej bra­mie. Ana jed­nak zo­stała na miej­scu, ob­ró­ciła się do Car­losa ple­cami, oparła o ra­chi­tyczny pień i za­mknęła oczy, jakby dzięki temu on też nie mógł jej do­strzec. Po­czuła silne pul­so­wa­nie w skro­niach i za­częła go­rącz­kowo roz­my­ślać nad ja­kąś wia­ry­godną wy­mówką, na wy­pa­dek gdyby pod­szedł do niej i za­czął się do­ma­gać wy­ja­śnień.

– Ana? Czemu się tu cho­wasz? – za­py­tał ni­ski, chra­pliwy mę­ski głos. – Wszystko w po­rządku?

– Bo… wi­dzisz, tak so­bie po­my­śla­łam… – za­częła się ją­kać, ale za­raz się zre­flek­to­wała i zmu­siła, żeby otwo­rzyć oczy. Głos brzmiał bar­dzo zna­jomo, ale nie pa­so­wał jej do Car­losa. – Igna­cio! – za­wo­łała ze zdu­mie­niem.

– Przyj­mu­jesz leki, które ci prze­pi­sa­łem, Ano?

Obec­ność psy­chia­try zwy­kle dzia­łała na nią ko­jąco, ale te­raz głę­boki głos i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie Igna­cia – który choć zbli­żał się już do sie­dem­dzie­siątki, wciąż roz­ta­czał aurę su­ro­wej mę­sko­ści – wzbu­dziły w niej nie­po­kój.

– Tak, oczy­wi­ście. – Ana wie­działa, że le­karz bez trudu do­strzeże jej zde­ner­wo­wa­nie. Mu­siała wy­my­ślić ja­kąś prze­ko­nu­jącą wy­mówkę, bo ina­czej Igna­cio uzna, że albo jest na­ćpana, albo znów wpa­dła w pa­ra­noję. Nie mo­gła do­pu­ścić, żeby przy­znał Car­lo­sowi ra­cję, że po­stra­dała zmy­sły. Na­gle ją na­tchnęło. – Nie cho­wam się, tylko… – za­wa­hała się – …wła­śnie oglą­da­łam miesz­ka­nie wy­sta­wione na sprze­daż w twoim bu­dynku. Za­trzy­ma­łam się tu­taj na chwilę, żeby po­my­śleć. Bar­dzo mi się spodo­bało – łgała.

– Prze­pro­wadzka to świetny po­mysł, Ano. Ży­cie w domku, z dala od miej­skiego zgiełku, brzmi pięk­nie, ale to­bie aku­rat nie służy. Od dawno ci to po­wta­rzam. – Po­sta­wił koł­nierz ele­ganc­kiego gra­na­to­wego płasz­cza.

– Dla­tego wła­śnie po­sta­no­wi­łam po­szu­kać no­wego domu. – Uni­kała jego wzroku, pa­trzyła na gę­stą białą czu­prynę męż­czy­zny, jak za­wsze schlud­nie ucze­saną, z prze­dział­kiem po le­wej. – Bo… za­wsze ma­rzy­łam o miesz­ka­niu w cen­trum… Prze­nio­słam się na przed­mie­ścia z my­ślą o dzie­ciach, ale że jak do­tąd nie po­ja­wiły się w moim ży­ciu…

Za­czy­nało jej bra­ko­wać ar­gu­men­tów, ale czu­wała nad nią opatrz­ność bo­ska i w tej wła­śnie chwili ze­słała ko­bietę o ja­sno­brą­zo­wych wło­sach i zie­lo­nych oczach, które pa­trzyły na nią z za­cie­ka­wie­niem. Ana ko­ja­rzyła te de­li­katne rysy i spor­tową ele­gan­cję, a choć tamta miała roz­czo­chrane włosy i zmę­cze­nie wy­ma­lo­wane na twa­rzy, w umy­śle Any na­tych­miast za­kieł­ko­wała myśl, że taka ko­bieta na pewno fa­scy­nuje wielu męż­czyzn: nie­po­rządna fry­zura do­da­wała jej zmy­sło­wo­ści, czy­niąc ją jesz­cze bar­dziej uwo­dzi­ciel­ską.

– Wszystko w po­rządku, Igna­cio? Za­uwa­ży­łam was tu­taj pod drze­wem i po­my­śla­łam, że może ta pani za­sła­bła.

– Nie, Vio­leto, spo­koj­nie – od­parł le­karz sta­now­czo. – Być może bę­dziemy mieli nową są­siadkę. Zna­cie się? Moż­liwe, że kie­dyś mi­nę­ły­ście się na scho­dach. – Do­ko­nał pre­zen­ta­cji: – Ana Gal­lego, dok­tor Vio­leta Me­dina.

– Rze­czy­wi­ście – przy­znała Vio­leta – ko­ja­rzę cię z wi­dze­nia. Je­steś żoną Car­losa Go­meza, prawda? Pra­cuję w tym sa­mym szpi­talu co twój mąż, cho­ciaż rzadko mam z nim do czy­nie­nia. On, jako ane­ste­zjo­log, jest zwy­kle na chi­rur­gii, a ja pra­cuję na pe­dia­trii – uspo­ko­iła Anę. – Wspo­mi­nał nie­dawno, że je­steś pa­cjentką dok­tora Va­zqu­eza, a ja fak­tycz­nie chyba kie­dyś na cie­bie wpa­dłam, więc od razu cię po­zna­łam. – Vio­leta za­śmiała się dla roz­luź­nie­nia at­mos­fery.

Oczy Any po­ciem­niały i przez dłuż­szą chwilę świ­dro­wały Vio­letę. Jej wro­gość była wręcz na­ma­calna, po­wie­trze dało się kroić no­żem. Vio­leta i Igna­cio wy­mie­nili zdez­o­rien­to­wane spoj­rze­nia. Nie ro­zu­mieli, co dzieje się w gło­wie tej ko­biety, dla­czego na­gle za­częła od niej bić czy­sta nie­chęć. Igna­cio wzru­szył ra­mio­nami i znów za­py­tał Anę, czy wszystko w po­rządku. Ona jakby się otrzą­snęła i ni­czym wy­uczoną lek­cję wy­re­cy­to­wała, że jesz­cze ni­gdy nie czuła się tak do­brze. Po­tem zwró­ciła się do Vio­lety i nieco chry­pli­wie od­po­wie­działa, że ow­szem, jest żoną Car­losa Go­meza i bar­dzo jej miło ją po­znać, ale nie­stety, bar­dzo ża­łuje, musi już iść, bo śpie­szy się na umó­wione spo­tka­nie.

Wciąż oszo­ło­miona Vio­leta nie zdo­łała wy­du­sić ani słowa, zmu­siła się tylko do sła­bego uśmie­chu. Igna­cio za­cho­wał pa­no­wa­nie nad sobą i na po­że­gna­nie po­cie­szył ją jesz­cze w kwe­stii ewen­tu­al­nego ma­cie­rzyń­stwa: „Ano, masz trzy­dzie­ści sześć lat i całe ży­cie przed sobą. Od­po­czy­waj i do zo­ba­cze­nia w przy­szłym ty­go­dniu”. Ni­czym wy­strze­lona z procy Ana rzu­ciła się do sza­leń­czego sla­lomu mię­dzy sa­mo­cho­dami su­ną­cymi po­woli za­kor­ko­waną Gran Vía del Ma­rqués del Túria. Roz­trą­biły się klak­sony, ale ona nie za­re­ago­wała, bo jej mózg już pra­co­wał na naj­wyż­szych ob­ro­tach: „Być może to wła­śnie tę pa­nienkę o krę­co­nych wło­sach od­wie­dza mój mąż w tym bu­dynku. Nie, nie być może… Ta mo­dliszka na pewno ma ro­mans z moim mę­żem”.

Vio­leta ode­tchnęła i ra­zem z psy­chia­trą ru­szyli spo­koj­nym kro­kiem do domu. Spoj­rzała na niego i za­gad­nęła:

– Te­raz ro­zu­miem, dla­czego do cie­bie przy­cho­dzi. Ma naj­wy­raź­niej po­ważny pro­blem, ale nie chcę, że­byś mi o tym opo­wia­dał – za­strze­gła, za­trzy­mu­jąc się i pró­bu­jąc osło­nić twarz przed po­ry­wi­stym wia­trem. – Mam do­syć wła­snych kło­po­tów, żeby brać na sie­bie jesz­cze cu­dze.

– Ana to do­bra dziew­czyna, ale ma kom­pletną pa­ra­noję, jest prze­ko­nana, że mąż chce ją zo­sta­wić – wy­ja­śnił psy­chia­tra, szu­ka­jąc klu­czy do bramy. – Mu­szę ją fa­sze­ro­wać ta­blet­kami na uspo­ko­je­nie, żeby w ogóle prze­sy­piała noce. A prze­cież wiesz, że nie lu­bię, kiedy pa­cjenci są aż tak uza­leż­nieni od le­ków. – Igna­cio prze­rwał, pró­bu­jąc tra­fić klu­czem do zamka. – Po­trze­buje ja­kiejś od­miany, prze­pro­wadzka świet­nie by jej zro­biła. Co się zaś ty­czy Car­losa, to mogę ci po­wie­dzieć jedno: je­ste­śmy bar­dzo wdzięczni i jemu, i chi­rur­gowi, który prze­pro­wa­dził ope­ra­cję, dok­to­rowi Trul­le­nqu­emu. Mer­ce­des od razu po za­biegu za­po­mniała, że kie­dy­kol­wiek cier­piała na nie­droż­ność je­lit. Przez ostat­nie pół roku wciąż wy­ciąga mnie na ko­la­cje do re­stau­ra­cji – do­dał Igna­cio ze śmie­chem.

– Otwie­raj już te drzwi, za­łożę się, że Mari Sa­les dep­cze mi po pię­tach. – Vio­leta ner­wowo ro­zej­rzała się do­okoła. – Poza tym nia­nia So­fíi może z nią sie­dzieć tylko do wpół do dzie­wią­tej. Ech, po­śpiesz się, bo idzie ta na­dęta Cin­tia z mę­żem kre­ty­nem, nie mam naj­mniej­szej ochoty cze­kać z nimi na windę. – Obej­rzała się dys­kret­nie i nie­mal krzyk­nęła: – O nie, ma­sa­kra! Na pa­sach już czeka ta „ide­alna ro­dzinka”. Szyb­ciej, otwie­raj w końcu te drzwi, bo bę­dziemy mu­sieli słu­chać ich glę­dze­nia.

– O ile nie będą nic ode mnie chcieli, to niech so­bie ga­dają. A to­bie co się stało, że je­steś dziś bar­dziej nie­to­wa­rzy­ska niż zwy­kle? – za­cie­ka­wił się Igna­cio, na­resz­cie prze­krę­cił klucz i pchnął cięż­kie drew­niane wrota.

Vio­leta kil­koma su­sami do­pa­dła windy i za­częła go­rącz­kowo na­ci­skać gu­zik.

– Bo ja też mam pa­ra­noję. Ta wa­riatka Mari Sa­les nie daje mi spo­koju, cią­gle mi się wy­daje, że ją wi­dzę. Mam oczy do­okoła głowy, bez prze­rwy się roz­glą­dam, czy za mną nie łazi. Nie mam ochoty na nią wpaść ani zno­sić peł­nych wyż­szo­ści spoj­rzeń Cin­tii i opo­wie­ści o wspa­nia­łym ży­ciu So­nii! – Urwała, ale po chwili do­dała po­nuro: – A tym bar­dziej opo­wia­dać o tym, jak u mnie jest chu­jowo.

– Aku­rat to, że była te­ściowa cię prze­śla­duje, nie jest pa­ra­noją, tylko rze­czy­wi­sto­ścią. – Le­karz ści­snął jej de­li­kat­nie ra­mię, a ona oparła głowę o szybkę w drzwiach windy i przy­gry­zła wargę. – Mam dla cie­bie radę. Cho­ciaż bę­dzie mi bar­dzo przy­kro, uwa­żam, że też po­win­naś po­my­śleć o wy­pro­wadzce. Ży­cie tu­taj musi być dla cie­bie kosz­ma­rem.

– A swoją drogą, od kiedy mamy tu ja­kieś miesz­ka­nie na sprze­daż? – spy­tała na­gle Vio­leta, bo przy­po­mniała jej się roz­mowa z Aną Gal­lego.

– Wy­gląda na to, że od dziś.

Dok­tor Vázquez od­ru­chowo po­dra­pał się po bro­dzie i po­my­ślał, że gdyby mógł, sam też wziąłby nogi za pas. Mari Sa­les Mar­tínez była kom­plet­nie nie­obli­czalna. Do ob­ra­nego celu dą­żyła z de­ter­mi­na­cją, choćby po tru­pach. Po­sta­no­wił jed­nak za­cho­wać tę myśl dla sie­bie.

Vio­leta wes­tchnęła ciężko i ski­nęła mu głową na po­że­gna­nie. Wy­sia­dła na trze­cim pię­trze, Igna­cio po­je­chał na czwarte.Walencja, 1 listopada 2018

Rozdział 1

Feralny poranek

Cin­tia Bo­nillo uchy­liła po­wieki i jesz­cze w pół­śnie pa­trzyła, jak mi­gają dwie czer­wone kropki od­dzie­la­jące go­dziny od mi­nut na bu­dziku przy łóżku. Było wpół do siód­mej rano, za wcze­śnie, żeby wstać. Czuła jed­nak dziwny lęk, zże­rał ją od środka, choć nie po­tra­fiła usta­lić jego źró­dła; wie­działa za to na pewno, że nie zdoła już za­snąć. Być może jej nie­po­kój miał ja­kiś zwią­zek z roz­mową, którą po­przed­niego wie­czoru prze­pro­wa­dziła ze swoim mę­żem. En­ri­que źle przy­jął wia­do­mość, że chce się z nim roz­wieść, chyba zresztą za szybko po­ru­szyła ten te­mat.

Z jed­nej strony roz­sta­nie mo­gło jej do­brze zro­bić, wresz­cie po­zby­łaby się tego pa­so­żyta, ale z dru­giej znów zo­sta­łaby sama. Nie uśmie­chała jej się wi­zja sa­mot­no­ści to­wa­rzy­skiej – bo sa­mot­ność jako taką od­czu­wała już od dnia ślubu.

Wie­działa, jak to jest, bo już raz się roz­wio­dła, cho­ciaż wtedy sy­tu­acja wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej. Za pierw­szym ra­zem wnio­sła o roz­wód tylko po to, żeby ubiec męża, który w ogóle nie zwra­cał na nią uwagi; w głębi du­szy wie­działa też, że ni­gdy nie zdoła go so­bie pod­po­rząd­ko­wać. To jego ob­wi­niała o to, że szu­kała szczę­ścia w ra­mio­nach in­nych męż­czyzn, aby po­czuć, że ktoś jej po­żąda; cho­ciaż nie­złom­nie się wy­pie­rała, ja­koby w roz­pa­dzie mał­żeń­stwa ja­ki­kol­wiek udział miał ktoś z ze­wnątrz, to de­cy­zję pod­jęła do­piero wtedy, gdy po­znała – jak wów­czas są­dziła – mi­łość swo­jego ży­cia. Wielka mi­łość oka­zała się ułudą, ale czuła się już tak roz­go­ry­czona ko­lej­nymi za­wo­dami, że gdy tylko zo­stała sama, chwy­ciła się En­ri­qu­ego jak to­nący brzy­twy, nie za­sta­na­wia­jąc się nad kon­se­kwen­cjami tego kroku.

W chwili ślubu za­warli nie­pi­saną umowę: on bę­dzie za­cho­wy­wał się jak ide­alny mąż i oj­czym, ona zaś weź­mie na swoje barki utrzy­ma­nie ro­dziny. Dla za­cho­wa­nia po­zo­rów Cin­tia zno­siła tę sy­tu­ację z god­no­ścią, wy­po­wia­dała się o mał­żonku wy­łącz­nie w su­per­la­ty­wach, z dumą i po­dzi­wem, ale rze­czy­wi­stość ma­lo­wała się zu­peł­nie ina­czej. Choć En­ri­que bez­błęd­nie od­gry­wał swoją rolę, czuła do niego na­ra­sta­jącą z każ­dym dniem po­gardę. A co­dzienne ży­cie z czło­wie­kiem, któ­rego nie ko­chała ani na­wet nie sza­no­wała, oka­zało się nie­zwy­kle trudne.

Coś jed­nak mó­wiło jej, że ko­lejny roz­wód by­naj­mniej nie jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Po­cho­dziła z nie­zwy­kle za­moż­nej i sław­nej ro­dziny, co da­wało jej po­czu­cie wyż­szo­ści, ale miało też złe strony: mu­siała uda­wać przed wszyst­kimi, że jej ży­cie to pa­smo nie­usta­ją­cych suk­ce­sów. A przy­naj­mniej są­dziła, że ma taki obo­wią­zek.

Ob­ró­ciła się na lewy bok i po­pa­trzyła na męża. Oto leży obok niej, ob­ró­cony ple­cami, w zu­peł­nym bez­ru­chu. Cin­tia za­mru­gała kilka razy, wy­cią­gnęła rękę i do­tknęła jego ra­mie­nia. Przez cienką tka­ninę pi­żamy wy­raź­nie po­czuła, że jego ciało jest zimne i sztywne. Usia­dła gwał­tow­nie i ob­ró­ciła męża na plecy. Unio­sła mu brodę i przy­glą­dała się w mil­cze­niu. Nie czuła po­trzeby, żeby się na niego rzu­cać, spraw­dzać tętno, od­dech, ja­kie­kol­wiek oznaki ży­cia. Wie­działa, że En­ri­que nie żyje.

Wstała z łóżka i po­de­szła do krze­sła, na któ­rym wi­siał jej je­dwabny szla­frok. Na­rzu­ciła go na sie­bie ze zdu­mie­wa­jącą obo­jęt­no­ścią i po­szła po­szu­kać pani Jo­sefy – ona bę­dzie wie­działa, jak na­leży po­stą­pić w ta­kiej sy­tu­acji.

Ana Gal­lego od chwili prze­bu­dze­nia czuła się nie­wy­raź­nie, za­równo fi­zycz­nie, jak i psy­chicz­nie. Po­winna od­wie­dzić ro­dzi­ców na cmen­ta­rzu, ale uznała, że le­piej prze­ło­żyć to na kiedy in­dziej – dzi­siaj będą tam tłumy, a w za­sa­dzie co za róż­nica, któ­rego dnia pój­dzie na groby.

Za­pra­gnęła swo­ich do­bro­czyn­nych ta­ble­tek, ale przy­po­mniała so­bie, że dok­tor Vázquez zmniej­szył jej dawkę. Było jesz­cze za wcze­śnie, żeby po nie się­gać, choć prze­cież nikt by się nie do­wie­dział, że wy­jęła opa­ko­wa­nie z ku­chen­nej szafki. Prze­my­ślała jed­nak sprawę i po­sta­no­wiła sko­rzy­stać z bar­dziej na­tu­ral­nych środ­ków: moc­nej kawy z mle­kiem i po­rząd­nego skręta na do­bry po­czą­tek dnia. Było jesz­cze wcze­śnie, Car­los spał. Bóg je­den wie, o któ­rej wró­cił do domu i o któ­rej wsta­nie, może i o dru­giej.

Twier­dził, że miał dy­żur, ale Ana uznała to za ko­lejne z jego licz­nych kłamstw. Pew­nie po­szedł z wi­zytą do są­siadki z trze­ciego po pra­wej, cho­ciaż na tym eta­pie po­czy­na­nia męża nie­zbyt ją już ob­cho­dziły. Myśl o roz­wo­dzie co­raz gło­śniej od­zy­wała się w jej zmal­tre­to­wa­nym mó­zgu. Bra­ko­wało jej tylko im­pulsu i cał­ko­wi­tej pew­no­ści, którą już, już miała osią­gnąć i którą pod­sy­cał w niej psy­chia­tra Igna­cio Vázquez. Je­śli Car­lo­sowi za­le­żało na jej pie­nią­dzach, to nie zdo­bę­dzie ich na­wet po jej tru­pie, wy­star­cza­jąco się przez niego wy­cier­piała przez te wszyst­kie lata. Ana zda­wała so­bie sprawę ze sła­bo­ści wła­snego cha­rak­teru i licz­nych na­ło­gów, ale da­leko jej prze­cież było do sza­leń­stwa.

Zda­wało jej się, że z klatki scho­do­wej do­bie­gają ja­kieś głosy, i po chwili miała już pew­ność, sły­szała je co­raz wy­raź­niej. Parę razy za­cią­gnęła się mocno skrę­tem, a kiedy dym do­tarł do płuc, zga­siła nie­do­pa­łek na alu­mi­nio­wej tacce, słu­żą­cej jej za za­im­pro­wi­zo­waną po­piel­niczkę – mąż ka­te­go­rycz­nie za­bro­nił jej pa­lić w domu, a gdyby ją na tym przy­ła­pał, to chy­baby ją za­mor­do­wał – i wy­rzu­ciła ją do śmieci, ukry­wa­jąc pod skór­kami po­ma­rań­czy. Zo­sta­wiła okno w kuchni otwarte i po­śpiesz­nie ru­szyła do drzwi wej­ścio­wych. Od­sło­niła wi­zjer, przy­ci­snęła oko do otworu i oparła się mocno rę­kami, jakby miało to po­sze­rzyć jej pole wi­dze­nia.

Na po­de­ście dru­giego pię­tra kłę­bił się tłu­mek. Dwóch po­li­cjan­tów roz­po­znała po mun­du­rach, po­zo­stałe dwie osoby były jej cał­ko­wi­cie obce, ale cała czwórka pod­trzy­my­wała zroz­pa­czoną Cin­tię, która sła­niała się w błę­kit­nej sa­ty­no­wej ko­szuli noc­nej i szla­froku do kom­pletu. Przez znie­kształ­ca­jące ob­razy małe okrą­głe szkiełko Ana wy­raź­nie do­strze­gła brzy­dotę są­siadki: brak ma­ki­jażu od­sło­nił ogromne wory pod oczami, które przy­po­mi­nały te­raz ko­mary o obrzmia­łych brzu­chach. Cin­tia miała przy­naj­mniej szczę­ście za­cho­wać piękną fi­gurę, mimo uro­dze­nia trójki dzieci. Cho­ciaż kiedy Ana przyj­rzała się bli­żej, wy­dało jej się, że są­siadka tro­chę przy­tyła.

Może i po­winna otwo­rzyć drzwi, żeby zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji… Wie­działa jed­nak, że za­du­fana w so­bie są­siadka żywi do niej awer­sję, a poza tym wła­śnie wy­pa­liła skręta, więc wo­lała nie ry­zy­ko­wać, że przed­sta­wi­ciele prawa za­da­dzą jej nie­wy­godne py­ta­nia. Za­miast tego po­bie­gła do sa­lonu i po­cią­gnęła haust dżinu pro­sto z bu­telki. Al­ko­hol na­tych­miast ukoił jej nerwy i do­dał ku­rażu. Wró­ciła pod drzwi, ale na klatce stała już tylko Cin­tia, tu­ląca czter­na­sto­let­nią córkę i dwóch młod­szych chłop­ców za­no­szą­cych się pła­czem.

Wy­piła jesz­cze je­den łyk, umyła zęby i wrzu­ciła do ust mię­tówkę. Po­tem za­ło­żyła na ra­miona kar­di­gan i kiedy upew­niła się, że na klatce ni­kogo już nie ma, wy­szła i we­zwała windę. Jo­sefa udzieli jej wszyst­kich nie­zbęd­nych in­for­ma­cji. Otwo­rzyła że­la­zną kratę, po­tem roz­su­nęła skrzy­dła drew­nia­nych drzwi. Windę od­re­stau­ro­wano z za­cho­wa­niem stu­let­niej kon­struk­cji, pra­wie nie było wi­dać szyb ota­cza­ją­cych ka­binę. Stary ma­hoń i po­zła­cany pa­nel z przy­ci­skami do­da­wały jej sta­ro­świec­kiego, im­pe­rial­nego cha­rak­teru, który ro­bił wiel­kie wra­że­nie na go­ściach.

Wy­pa­dła z windy i jed­nym su­sem prze­sko­czyła dwa dłu­gie schodki z bia­łego mar­muru, dzięki czemu na­brała wy­star­cza­ją­cego im­petu, żeby wy­lą­do­wać na środku ob­szer­nego holu. Nie mu­siała fa­ty­go­wać się do miesz­ka­nia do­zor­czyni, bo pani Jo­sefa czu­wała na po­ste­runku, wszech­obecna na­wet w dzień świą­teczny.

Pulchna ko­bieta miała na so­bie długą do ko­stek ró­żową fro­tową ko­szulę nocną, mocno już spraną. Prawą ręką pod­trzy­my­wała koń­cówki chu­sty, a lewą oparła na wy­pu­kło­ści brzu­cha. Na jej twa­rzy ma­lo­wało się wzbu­rze­nie, raz po raz wzdy­chała głę­boko, aż oku­lary w po­zła­ca­nej oprawce zsu­nęły jej się z pła­skiego nosa. Fry­zurę miała jed­nak nie­na­ganną – rudy ta­pir trzy­mał się ide­al­nie, dzięki gru­bej war­stwie la­kieru nie wy­sta­wał ani wło­sek. Ni­gdy nie za­po­mniała także o zło­tych pier­ścion­kach i bran­so­let­kach, a tak czę­sto no­siła cięż­kie kol­czyki, że jej już i tak wy­datne uszy jesz­cze się po­więk­szyły, dziurki w mał­żo­wi­nach zaś roz­cią­gnęły w dłu­gie ciemne szcze­liny. Ana na­gle uświa­do­miła so­bie, że Jo­sefa pew­nie na­wet na noc nie zdej­muje ro­do­wego złota.

– Ach, pani Ano, co za nie­szczę­ście! – wy­krzyk­nęła na jej wi­dok do­zor­czyni, krzy­wiąc twarz w gry­ma­sie roz­pa­czy.

– Co się stało, Jo­sefo? – za­py­tała nie­cier­pli­wie. – Zda­wało mi się, że sły­sza­łam ja­kieś za­mie­sza­nie na moim pię­trze.

Jo­sefa po­czuła woń dżinu i za­ci­snęła mocno wargi, krę­cąc głową z dez­apro­batą. Zmie­rzyła wzro­kiem ko­bietę o śnia­dej kar­na­cji i ciem­nych oczach, nie­brzydką, ale jak na jej gust zbyt szczu­płą, nie ro­biły też na niej wra­że­nia słabe, krót­kie włosy Any. Jedna mię­tówka to za mało, żeby za­ma­sko­wać za­pach al­ko­holu. Ana ob­lała się ru­mień­cem.

– Zna­leźli mar­twego pana En­ri­qu­ego, pani są­siada. – Do­zor­czyni zła­pała ją za ra­mię i wy­szep­tała jej kon­fi­den­cjo­nal­nie do ucha: – Cie­kawe, co tam się za­działo… – Ob­rzu­ciła Anę po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Mój są­siad nie żyje? En­ri­que Gi­ner? – Po­czuła drże­nie nóg i po­my­ślała, że przy­da­łaby jej się jesz­cze jedna ko­lejka.

– Tak. – Jo­sefa znowu na­chy­liła się jej do ucha. – Mu­szą go za­brać na se­lek­cję. – By­strymi oczami nie­ustan­nie śle­dziła re­ak­cję są­siadki.

– Sek­cję zwłok? Dla­czego? Ktoś go za­mor­do­wał? – do­py­ty­wała Ana, sta­ra­jąc się za­cho­wać przy­naj­mniej po­zory spo­koju.

– Hola, pani Ano, nikt tu nic nie mó­wił o mor­do­wa­niu. – Jo­sefa znów zła­pała ją za ra­mię. – Po­li­cjanci mó­wią, że za­wsze się tak robi, jak zdrowy czło­wiek umiera na­gle w domu. Pani Ja­cinta to musi być ze­szo­ko­wana! Sama zo­stała z trójką dzie­cia­ków. Star­sza już so­bie sama ra­dzi, zresztą i tak jest z in­nego ojca… Ale te dwa ma­lu­chy trzeba jesz­cze wy­cho­wać! Tra­ge­dyja!

– Ja­cinta? Chyba cho­dzi pani o Cin­tię – po­pra­wiła ją nie­pew­nie Ana.

– Pani po­słu­cha… – od­parła Jo­sefa, za­dzie­ra­jąc wy­soko brodę. – Ja tu już swoje lata pra­cuję i wiem, że jak jej matka cze­goś po­trze­bo­wała z miesz­ka­nia, a córki nie było, to pro­siła o klu­cze swoją Ja­cintę. Jak te­raz woli, żeby na nią mó­wić Cyn­tia czy jesz­cze ina­czej, to jej wola. Ale dla mnie to jest Ja­cinta – oznaj­miła i cmok­nęła z nie­za­do­wo­le­niem. – W każ­dym ra­zie jej matka już dawno tu nie była, pani to nie wie, bo nie­dawno się wpro­wa­dziła. Ale daw­nom jej nie wi­działa… – Jo­sef zmarsz­czyła nos, bo wcze­śniej nie zwró­ciła na ten fakt uwagi, a te­raz wy­dało jej się to bar­dzo dziwne.

– Nie­ważne. Tak czy ina­czej, to wielka tra­ge­dia – stwier­dziła Ana, co­raz bar­dziej nie­spo­kojna. – Bie­da­czek pew­nie do­stał za­wału. – I czknęła.

– Jak pani my­śli, może pój­dziemy na górę, żeby wdowa nie sie­działa sama? – za­pro­po­no­wała Jo­sefa, ale po­tem się za­sta­no­wiła i zmie­niła zda­nie: – Cho­ciaż nie, ja mu­szę tu po­cze­kać na tych od se­lek­cji.

– W ta­kim ra­zie pój­dziemy do niej póź­niej. – Ana trzę­sła się jak ga­la­reta; ostat­nią rze­czą, na którą miała ochotę, było sie­dze­nie z tru­pem. – Te­raz mu­szę wje­chać na czwarte pię­tro i zaj­rzeć do dok­tora Va­zqu­eza.

Za­wró­ciła w stronę windy, mi­ja­jąc znaj­du­jące się po pra­wej stro­nie im­po­nu­jące schody o ba­lu­stra­dach za­koń­czo­nych wiel­kimi po­zła­ca­nymi ku­lami, na­ci­snęła gu­zik i po­je­chała na dru­gie pię­tro. We­szła do swo­jego miesz­ka­nia, chwy­ciła bu­telkę dżinu i na­piła się szybko. Już spo­koj­niej­sza, wró­ciła do windy i tym ra­zem wy­brała przy­cisk z czwórką. Mimo po­de­ner­wo­wa­nia do­pil­no­wała, żeby po­rząd­nie do­mknąć drzwi, po czym za­dzwo­niła do miesz­ka­nia Igna­cia. Nic. Wzięła głę­boki wdech i jesz­cze raz wci­snęła dzwo­nek. Brak od­po­wie­dzi. Za­częła więc dzwo­nić bar­dziej na­tar­czy­wie, nie od­ry­wa­jąc palca od przy­ci­sku. Jako że na­dal nikt nie otwie­rał, za­częła ło­mo­tać pię­ściami w drzwi i wy­krzy­ki­wać jego imię, jakby opę­tał ją de­mon. Nie od­po­wie­dział jej ża­den dźwięk, wpa­dła więc w cał­ko­witą de­spe­ra­cję – wy­buch­nęła pła­czem, a jed­no­cze­śnie, opie­ra­jąc głowę o drzwi, na­dal wa­liła w drewno, cho­ciaż z chwili na chwilę co­raz sła­biej, aż w końcu osu­nęła się na zie­mię i za­le­gła na progu w po­zy­cji em­brio­nal­nej. Po­my­ślała, że w tej chwili już chyba wszy­scy miesz­kańcy – z wy­jąt­kiem jej męża – zo­rien­to­wali się, że pró­buje do­stać się do miesz­ka­nia psy­chia­try. Przez mgłę za­snu­wa­jącą jej umysł prze­biła się trzeźwa re­flek­sja, że gdyby ją tu te­raz zo­ba­czyli – w mę­skiej pi­ża­mie w szare pa­ski i wor­ko­wa­tym swe­trze, cuch­nącą ma­ri­hu­aną i al­ko­ho­lem – to utwier­dzi­liby się w prze­ko­na­niu, że jest nie­zrów­no­wa­żona.

Je­dyną po­cie­chę czer­pała z faktu, że na ostat­nim pię­trze znaj­do­wał się ta­ras, więc zmie­ściło się tam tylko jedno miesz­ka­nie, zaj­mo­wane przez Igna­cia Va­zqu­eza. Gdyby miał się tu zja­wić ktoś inny – cho­ciaż i tak szcze­gól­nie się tym nie przej­mo­wała – usły­sza­łaby wcze­śniej kroki na scho­dach, winda bo­wiem wciąż znaj­do­wała się w tym sa­mym miej­scu. Oparła ręce na zim­nym mar­mu­rze i wstała, nie bez pew­nego trudu. Stwier­dziła, że po­winna jesz­cze po­roz­ma­wiać z do­zor­czy­nią.

Jo­sefa wciąż była na po­ste­runku, tyle że te­raz jedną ręką ści­skała me­da­lik Matki Bo­żej Opusz­czo­nych. Na jej twa­rzy ma­lo­wała się mie­szanka nie­po­koju i wład­czo­ści. Tak wy­gląda ktoś, kto mimo trud­nych oko­licz­no­ści zdaje so­bie sprawę, że jest je­dyną osobą, która może opa­no­wać sy­tu­ację, i czer­pie z tego sa­tys­fak­cję.

– Jo­sefo, dok­tor Vázquez nie otwiera! Może przy­tra­fiło mu się coś złego!? – za­wo­łała Ana z czer­woną, za­puch­niętą od pła­czu twa­rzą.

– Za­raz tam przy­tra­fiło. Pan dok­tór pew­nie po pro­stu śpi jak nor­malny czło­wiek w dzień wolny od pracy – od­parła zre­zy­gno­wana do­zor­czyni. – Pani też po­winna iść spać, to może tro­chę pani… ochło­nie. – Jo­sefa ugry­zła się w ję­zyk, żeby nie po­wie­dzieć „wy­trzeź­wieje”.

– Nie, nie! Nie­moż­liwe, żeby spał. Nie ma pani po­ję­cia, ile razy dzwo­ni­łam, pu­ka­łam, a on nie otwiera! Bar­dzo się mar­twię! – Znowu pra­wie się po­pła­kała; czuła, że al­ko­hol krąży jej w ży­łach, a mimo to za­uwa­żyła trzy wło­ski lśniące na bro­dzie Jo­sefy. Na­gle z ca­łych sił za­pra­gnęła chwy­cić pę­setę i bez­ce­re­mo­nial­nie je wy­rwać.

– A bo pani to wie, o czym ja mam po­ję­cie, a o czym nie. – W gło­sie do­zor­czyni po­brzmie­wała nutka sar­ka­zmu. – Cały czas tu stoję, a stąd wszystko świet­nie sły­chać.

Winda za­skrzy­piała i ru­szyła w górę, ale nie zwró­ciły na to uwagi, bo w tej sa­mej chwili na scho­dach, nie wie­dzieć skąd, po­ja­wiła się są­siadka z pierw­szego pię­tra po pra­wej: Mari Sa­les Mar­tínez, sie­dem­dzie­się­cio­let­nia wdowa po panu Gar­ri­dzie. Na no­sie miała ogromne oku­lary prze­ciw­sło­neczne, a ubrana była w fu­tro z no­rek, zu­peł­nie nie­od­po­wied­nie do ład­nej tego dnia po­gody. To­wa­rzy­szyły jej dwa nie­od­łączne jam­niki. Po­de­szła do nich na no­gach wy­pro­sto­wa­nych jak szczu­dła, prak­tycz­nie nie zgi­na­jąc ko­lan, z tu­ło­wiem na­chy­lo­nym do przodu i włą­czyła się do roz­mowy.

– Co tu się dziś wy­pra­wia? Co to za awan­tury? Od sa­mego rana ja­kieś krzyki i ha­łasy – po­skar­żyła się, żywo ge­sty­ku­lu­jąc. – Całe szczę­ście, że mój Ju­anjo za­wsze śpi jak za­bity, a Pixy i Dixy na­wet nie pi­snęli. Ta­kie z nich do­bre pie­ski!

– Ech, pro­szę pani! – za­wo­łała Jo­sefa. – Pani mówi o za­bi­tych, a nam się tu pan En­ri­que za­wi­nął, pani są­siad z góry. Co to bę­dzie!

– Nie ro­zu­miem, o co to całe za­mie­sza­nie. Wy­pro­wa­dził się, to się wy­pro­wa­dził, zda­rza się – stwier­dziła ko­bieta, sze­roko otwie­ra­jąc na­pom­po­wane si­li­ko­nem usta, co do któ­rych za­wsze się za­rze­kała, że są na­tu­ralne. – Trzeba tak ha­ła­so­wać przy wy­pro­wadzce? I to w święto?

– Nie, nie – wtrą­ciła Ana chra­pli­wym gło­sem. Mari Sa­les ob­rzu­ciła ją spoj­rze­niem peł­nym obrzy­dze­nia, bo tak zio­nęło od niej al­ko­ho­lem, że aż mu­siała cof­nąć się o krok. – Pani Jo­sefa chciała po­wie­dzieć, że pan Gi­ner wy­niósł się z tego świata. – Są­siadka z pierw­szego roz­dzia­wiła usta. – W sen­sie, że umarł. Te­raz cze­kamy, aż służby za­biorą zwłoki na sek­cję.

– Co za po­twor­ność! Pan za­wsze za­biera tych, któ­rzy naj­mniej so­bie na to za­słu­żyli. A do tej mo­jej bez­czel­nej sy­no­wej ja­koś się mu nie kwapi! – Wolną ręką, w któ­rej nie trzy­mała smy­czy, wy­gła­dziła się­ga­jące ra­mion blond włosy, jak zwy­kle nie­na­gan­nie ucze­sane. – No nic, ja w ta­kim ra­zie idę na spa­cer, nie mam ochoty spo­tkać nie­bosz­czyka, już z tym moim mia­łam za dużo do czy­nie­nia.

Winda zbli­żała się do par­teru, więc Mari Sa­les czym prę­dzej się od­da­liła, na wy­pa­dek gdyby to nie­bosz­czyk zjeż­dżał z góry. „Ję­dza” – rzu­ciła Jo­sefa przez za­ci­śnięte zęby.

Serce Any za­częło wa­lić jak osza­lałe i mu­siała skrzy­żo­wać ręce na piersi, żeby nie było wi­dać, jak bar­dzo trzęsą się jej dło­nie. Po­czuła wzbie­ra­jące mdło­ści. W końcu otwo­rzyły się drzwi windy.

– Igna­cio! – wy­krzyk­nęła z ulgą.

Chciała pod­biec do niego i rzu­cić mu się w ra­miona, ale nie zdo­łała. Wzrok za­szedł jej mgłą, zo­ba­czyła na­gle chmarę biało-czar­nych punk­tów i stra­ciła wła­dzę w no­gach. Jedna po­łowa jej mó­zgu sta­rała się z ca­łych sił za­cho­wać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, ale druga była sil­niej­sza i Ana w końcu pod­dała się w walce z na­pię­ciem, którą to­czyła od chwili prze­bu­dze­nia. Stra­ciła przy­tom­ność i osu­nęła się wprost w ra­miona jak za­wsze czuj­nej Jo­sefy.

– Pro­szę mi po­móc, pani Jo­sefo, za­niosę ją do sie­bie – po­wie­dział le­karz.

– Tak, tak bę­dzie naj­le­piej. Tu­tej za­raz wszy­scy się zlecą, a jak ją zo­sta­wimy w domu z mę­żem, to jesz­cze jej się po­gor­szy. Tam­ten na pewno się nią nie zaj­mie.

– Niech pani weź­mie ją pod ra­mię, ja we­zmę pod dru­gie i ra­zem od­pro­wa­dzimy ją do windy.

– Spo­koj­nie, po­jadę z pa­nem i za­raz tu wrócę – za­ofia­ro­wała się do­zor­czyni. – Niby straszne z niej chu­chro, ale taki mar­twy cię­żar to za dużo dla jed­nej osoby. A pan też mi nie wy­gląda naj­le­piej, pa­nie dok­to­rze.

– Dzię­kuję, pani Jo­sefo.

Mari Sa­les szła przed sie­bie bez wy­raź­nego celu. Nikt na nią ni­g­dzie nie cze­kał, nie miała nic kon­kret­nego do za­ła­twie­nia. Wszyst­kie sklepy były za­mknięte z po­wodu święta, na­wet El Corte In­glés i Con­sum. Nie wie­działa też, co pla­nuje na dziś Vio­leta, a skoro miała ze sobą psy, po­sta­no­wiła skrę­cić z calle Co­nqu­ista­dor w Ci­rilo Amo­rós. Ru­szyła w stronę Mer­cado de Co­lón, zre­wi­ta­li­zo­wa­nego kilka lat temu bu­dynku z czer­wo­nej ce­gły ze zdo­bie­niami z wa­lenc­kiej ce­ra­miki. Na te­re­nie daw­nej hali tar­go­wej znaj­do­wało się obec­nie cen­trum han­dlowo-ga­stro­no­miczne, miej­sce spo­tkań śmie­tanki to­wa­rzy­skiej Wa­len­cji.

Nie da­wała jej spo­koju myśl, że jej ży­cie po­winno było po­to­czyć się ina­czej. Od chwili kiedy wy­szła z ko­ścioła pod rękę ze świeżo po­ślu­bio­nym mę­żem, przy­się­gła so­bie za­po­mnieć o wszyst­kich ma­rze­niach i od­dać mu się całą du­szą i cia­łem. Oka­zało się jed­nak, że w za­mian otrzy­mała wy­łącz­nie znie­wagi i roz­cza­ro­wa­nia, choć mu­siała przy­znać, że Juan José był nie­zwy­kle hojny, więc speł­niał wszyst­kie jej za­chcianki, byle tylko ją udo­bru­chać.

I tak Mari Sa­les przy­wy­kła do sza­sta­nia pie­niędzmi na prawo i lewo. Jej gar­de­roba pę­kała w szwach od ubrań naj­droż­szych ma­rek, szka­tułka na bi­żu­te­rię od sznu­rów pe­reł, a miesz­ka­nie od an­ty­ków. Do­bra ma­te­rialne za­peł­niały jej pustkę w du­szy, ła­tały dziury po­czy­nione przez lata nie­wier­no­ści i po­ni­ża­nia. Czuła się w obo­wiązku je za­sła­niać, bo tak po­stę­puje przy­zwo­ita żona, a także – choć jej mąż ni­gdy się o tym nie do­wie­dział, a ona na­wet na tor­tu­rach by się do tego nie przy­znała – po­nie­waż spra­wiła, że on także żył w wiel­kim kłam­stwie.

Sy­no­wie także jej nie wspie­rali. Star­szy Ju­anjo, w któ­rym po­kła­dała wiel­kie na­dzieje, oka­zał się po­zba­wio­nym am­bi­cji le­niem; odzie­dzi­czył po ciotce kiosk, ale za­glą­dał do niego tylko wtedy, gdy aku­rat nie miał nic lep­szego do ro­boty. Wy­cho­dził i wra­cał, kiedy mu się żyw­nie po­do­bało, za­da­wał się z ja­ki­miś nie­cie­ka­wymi ty­pami. Wielka szkoda, że nie przy­jaź­nił się już z dok­to­rem Car­lo­sem Go­me­zem, który bar­dzo przy­padł do gu­stu Mari Sa­les. Żeby Ju­anjo wresz­cie po­szedł na swoje albo się oże­nił – miał już czter­dzie­ści cztery lata, więc czas naj­wyż­szy! – to mia­łaby tro­chę spo­koju, ale nie za­no­siło się ani na jedno, ani na dru­gie. Poza tym, od­kąd cztery lata temu zmarł jej mąż, Ju­anjo jesz­cze moc­niej wzbra­niał się przed wy­pro­wadzką. Cóż, przy­naj­mniej nie­bosz­czyk nie mu­siał pa­trzeć, co ta szka­radna Vio­leta zro­biła z Emi­liem, ich dru­gim sy­nem, a co za tym idzie – z całą ro­dziną Gar­ri­dów. Po­my­śleć, że ko­chała Vio­letę jak wła­sną córkę. Ale jej do­nos wszystko znisz­czył i ta głu­pia Vio­leta bę­dzie mu­siała słono za to za­pła­cić. Cóż by jej szko­dziło sie­dzieć ci­cho, jak więk­szość ko­biet? Sy­nowa spę­dzała Mari Sa­les sen z po­wiek, stała się jej ob­se­sją. A je­śli zna­la­zła so­bie ko­goś in­nego? Mu­siała wie­dzieć, co Vio­leta robi w każ­dej chwili, chciała mieć pew­ność, że jej ży­cie za­mie­niło się w pie­kło, a je­śli nie, to już ona do­pil­nuje, żeby tak się stało.

Do­tarła już do hali tar­go­wej, ale zmie­niła zda­nie i za­wró­ciła tam, skąd przy­szła, cią­gnąc za smy­cze Pixy’ego i Dixy’ego. Mu­siała po­roz­ma­wiać z dok­to­rem Igna­ciem Va­zqu­ezem. Co prawda skie­ro­wał ją do ko­legi, ale ona go jesz­cze prze­kona, żeby zmie­nił zda­nie. Tak ła­two się jej nie po­zbę­dzie. Kiedy coś so­bie po­sta­na­wiała, nic nie mo­gło jej po­wstrzy­mać, do­póki nie osią­gnęła za­mie­rzo­nego celu.

Po­my­ślała o zmar­łym En­ri­quem Gi­ne­rze i po­wtó­rzyła w du­chu, że Bóg za­wsze za­biera tych, któ­rzy naj­mniej na to za­słu­gują. Vio­leta albo Igna­cio le­piej by się nadali.

We­szła do holu bu­dynku, w któ­rym miesz­kała, chwi­lowo pu­stego, ale już po se­kun­dzie po­ja­wiła się pani Jo­sefa, w bar­dzo od­po­wied­niej do sy­tu­acji czar­nej sukni.

– Już pani wró­ciła? – spy­tała do­zor­czyni i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, mó­wiła da­lej: – Już za­brali pana En­ri­qu­ego. Je­śli to był za­wał, to ju­tro się do­wiemy i bę­dziemy mo­gli ode­tchnąć.

– To świet­nie – od­parła Mari Sa­les z nie­sma­kiem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. W rze­czy­wi­sto­ści wcale jej to nie ob­cho­dziło i nie miała ochoty na po­ga­duszki. Chciała jak naj­szyb­ciej zo­sta­wić psy w miesz­ka­niu i wje­chać na czwarte pię­tro, żeby po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem. – Wi­działa pani może, czy nie wy­cho­dził dok­tor Vázquez? Albo moja sy­nowa? – za­py­tała jakby ni­gdy nic, po­pra­wia­jąc fry­zurę.

– Pan dok­tor jest u sie­bie, zaj­muje się pa­nią Aną, bo nam bi­dulka ze­mdlała – wy­ja­śniła do­zor­czyni. – Ja te­raz cze­kam na mo­jego Vi­cen­tego. Późno się zro­biło, więc naj­pierw pój­dziemy coś zjeść, a po­tem na cmen­tarz, od­wie­dzić mo­jego męża, świeć Pa­nie nad jego du­szą.

– W ta­kim ra­zie po po­wro­cie pro­szę umyć pod­łogę w holu, bo już czas naj­wyż­szy – orze­kła au­to­ry­ta­tyw­nie Mari Sa­les, nie zdej­mu­jąc z nosa oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, są­siadka z pierw­szego pię­tra ru­szyła do scho­dów, bo winda coś długo nie przy­jeż­dżała. Pani Jo­sefa za­ci­snęła wargi i świ­dro­wała ją złym spoj­rze­niem, do­póki łapki jam­ni­ków nie znik­nęły jej z pola wi­dze­nia. Nie po­wie­działa Mari Sa­les, że ja­kiś czas temu Vio­leta wy­szła z có­reczką ani że ona sama nie ma naj­mniej­szego za­miaru pra­co­wać w dzień świą­teczny. Poza tym zmy­wała po­sadzkę co­dzien­nie i ta lśniła czy­sto­ścią jak chrzciel­nica.

Drzwi windy się otwo­rzyły i wy­szli przez nie So­nia Do­mín­guez i Ale­jan­dro Lerma wraz z czwórką dzieci. Ide­alna ro­dzina jak z ob­razka. Mię­dzy wszyst­kimi dziećmi były do­kład­nie po dwa lata róż­nicy: dwóch chłop­ców, czter­na­ście i dwa­na­ście lat, obaj nie­na­gan­nie ubrani w nie­mal iden­tyczne ko­szule, róż­niące się wy­łącz­nie ko­lo­rem. Dziew­czynki, dzie­się­cio- i ośmio­latka, w jed­na­ko­wych luź­nych su­kien­kach przed ko­lano, sza­rych w be­żowe groszki. Do tego miały szare ba­letki i swe­terki w tym sa­mym ko­lo­rze.

Pro­ste brą­zowe włosy So­nii opa­dały falą na koł­nierz kurtki z bu­tel­ko­wo­zie­lo­nego za­mszu, roz­pię­tej tak, że było wi­dać, że można no­sić ją na drugą stronę, z sza­rej skóry. Ko­bieta miała na no­gach szpilki, ale dżinsy czy­niły jej strój mniej for­mal­nym. Jak na gust Jo­sefy była za chuda i zbyt mocno opa­lona, ale So­nia uwiel­biała przy każ­dej oka­zji opo­wia­dać, że aż do końca li­sto­pada w każdy week­end pły­wają swoim jach­tem. Co do szczu­płej syl­we­tki, to jej utrzy­ma­nie kosz­to­wało ją wiele wy­rze­czeń, ale przy­zna­wała to wy­łącz­nie przed naj­bliż­szymi przy­ja­ciół­kami.

Ale­jan­dro był wy­soki i wy­spor­to­wany, o ciem­nych wło­sach po­prze­ty­ka­nych nit­kami si­wi­zny. Na jego twa­rzy za­wsze ma­lo­wał się żar­to­bliwy uśmie­szek, ale trudno było stwier­dzić, czy świad­czy to o jego po­zy­tyw­nym uspo­so­bie­niu, czy o po­czu­ciu wyż­szo­ści wzglę­dem zwy­kłych śmier­tel­ni­ków. Z tego po­wodu nie­ła­two przy­cho­dziło mu za­skar­bić so­bie sym­pa­tię oto­cze­nia, choć bar­dzo się sta­rał być za­bawny i uprzejmy. Jego ko­men­ta­rze czę­sto były jed­nak nie na miej­scu, więc osią­gał re­zul­tat prze­ciwny do za­mie­rzo­nego. Ale w tej chwili za­cho­wy­wał się zu­peł­nie ina­czej – su­rowo ga­nił naj­młod­szą córkę: „Oli­vio, prze­stań się ba­wić tym gu­zi­kiem. Do­syć!”, i po­py­chał ją, żeby szła szyb­ciej.

Gdy tylko zo­ba­czył Jo­sefę, na jego twa­rzy na­tych­miast za­go­ścił zwy­cza­jowy uśmiech. Oboje z So­nią od­po­wie­dzieli na po­wi­ta­nie do­zor­czyni i wy­ko­rzy­stali oka­zję, żeby do­wie­dzieć się, co też spo­wo­do­wało po­ranne ha­łasy. Jo­sefa od razu po­śpie­szyła z wy­ja­śnie­niami.

– Chce pani po­wie­dzieć, że En­ri­que nie żyje? – za­py­tała z nie­do­wie­rza­niem So­nia, ła­piąc męża za rękę. – Jest pani pewna? – Za­częła gę­sto mru­gać i zer­k­nęła ukrad­kiem na Ale­jan­dra.

Jo­sefa od­ru­chowo po­my­ślała, że je­śli ta ko­bieta jesz­cze schud­nie, to zmieni się w ży­wego ko­ścio­trupa.

– Też mi! Na wła­sne oczy wi­dzia­łam nie­bosz­czyka z sa­mego rana. A te­raz go zje­dzą ro­baki… Ta­kie miał spo­kojne ży­cie, a umarł tak młodo! Aż się nie chce wie­rzyć… Dziś se cho­dzisz po świe­cie, a ju­tro już cię nie ma.

Jo­sefa zła­pała mocno za me­da­lik, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc ukrad­kowe spoj­rze­nia wy­mie­niane przez mał­żon­ków. Ale­jan­dro zwie­sił smutno głowę, ale Jo­sefa mo­głaby przy­siąc, że wi­działa na jego ustach zło­śliwy uśmie­szek. Cho­ciaż może to po pro­stu ten jego zwy­kły żar­to­bliwy wy­raz twa­rzy.

– Trzeba bę­dzie od­wie­dzić Cin­tię. Musi być kom­plet­nie za­ła­mana! Pew­nie jesz­cze to do niej do­tarło… – So­nia pu­ściła rękę męża i prze­cze­sała pal­cami włosy. – Ale mam dziś przed sobą bar­dzo trudny dzień, a na ju­tro umó­wi­łam się z Ibor­rami, że po­je­dziemy z pro­jek­tem na działkę przy Campo Oli­var… Matko, to wszystko bę­dzie na ostat­nią chwilę!

So­nia nie mo­gła prze­pu­ścić oka­zji, żeby przy­po­do­bać się są­siadce z wy­so­kiego rodu, a przy oka­zji tro­chę się do niej zbli­żyć. Od kiedy wy­szła za Ale­jan­dra, jej naj­więk­szą am­bi­cją było po­sze­rza­nie kręgu zna­jo­mych po­przez ob­ra­ca­nie się wśród lu­dzi, któ­rych uwa­żała za „elitę”, a Cin­tia Bo­nillo oczy­wi­ście na­le­żała do tej grupy. En­ri­que był za­wsze bar­dziej to­wa­rzy­ski, to z nim czę­ściej mieli do czy­nie­nia, Cin­tia zaś za­dzie­rała nosa i trzy­mała się na dy­stans. Roz­my­ślała go­rącz­kowo, jak to wszystko po­ukła­dać, żeby upchnąć wi­zytę w har­mo­no­gra­mie. W naj­gor­szym ra­zie od­wie­dzi ją w so­botę. Za to na pewno nie od­pu­ści po­grzebu.

– Nie przej­muj się, ja z nimi po­jadę i wszystko opo­wiem, znam ten pro­jekt na pa­mięć – uspo­koił ją Ale­jan­dro. – Umó­wi­łem się z in­nym klien­tem, ale mogę to prze­ło­żyć.

– Zo­ba­czymy – od­parła So­nia, wy­raź­nie po­iry­to­wana. – Chodźmy już, je­ste­śmy spóź­nieni na obiad. Moi ro­dzice są bar­dzo punk­tu­alni.

Po­wstrzy­mała się od stwier­dze­nia, że szkoda ich cen­nego czasu na po­ga­wędki z do­zor­czy­nią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: