- promocja
- W empik go
Save me - ebook
Save me - ebook
Pieniądze, luksusy, imprezy i władza – dla Ruby Bell to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Odkąd dzięki stypendium może uczęszczać do elitarnego liceum Maxton Hall, robi co w jej mocy, by nie rzucać się w oczy innym uczniom.
A zwłaszcza Jamesowi Beaufortowi, nieformalnemu przywódcy szkolnej elity. Jest zbyt arogancki, zbyt bogaty, zbyt przystojny. O ile największym marzeniem Ruby są studia w Oksfordzie, on zdaje się żyć od imprezy do imprezy.
Jednak pewnego dnia Ruby poznaje starannie skrywaną tajemnicę; dowiaduje się o czymś, co zniszczyłoby reputacje rodziny Jamesa, gdyby ta informacja trafiła do opinii publicznej. I nagle James nie może jej dłużej nie zauważać. I choć Ruby nigdy nie chciała należeć do jego świata, ani James, ani jej uczucia nie zostawiają jej żadnego wyboru.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-770-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ruby
Moje życie dzieli się na kolory:
Zielony – ważne!
Turkusowy – szkoła.
Różowy – komitet organizacyjny Maxton Hall.
Fioletowy – rodzina.
Pomarańczowy – odżywianie i sport.
Fioletowy (zrobić Ember fotki nowych ciuchów), zielony (kupić nowe markery) i turkusowy (po lekcji zapytać panią Wakefield o materiał na sprawdzian z matematyki) już dzisiaj załatwione. To z całą pewnością najwspanialsze uczucie na świecie: móc odhaczyć kolejny punkt na liście zadań do wykonania. Czasami nawet zapisuję na niej coś, co zrobiłam już dawno, tylko po to, żeby po chwili móc z przyjemnością wykreślić ten punkt, jednak używam do tego dyskretnej szarości, żeby nawet we własnych oczach nie być aż taką totalną kujonką.
Każdy, kto zajrzy do mojego notesu, natychmiast się zorientuje, że moja codzienność w ogromnej części składa się z zieleni, turkusu i różu. Jednak tydzień temu, na początku roku szkolnego, pojawił się nowy kolor.
Złoto – Oksford.
Pierwsze zadanie, które zapisałam nowym flamastrem, to: odebrać referencje od pana Suttona.
Przesuwam palcami po metalicznie połyskujących literach. Jeszcze tylko rok. Ostatni rok w szkole Maxton Hall. Nie chce mi się wierzyć, że to się wreszcie wydarzy. Być może już za trzysta sześćdziesiąt pięć dni będę siedziała na wykładzie o polityce, otoczona najinteligentniejszymi ludźmi na świecie.
Na samą myśl przeszywa mnie dreszcz podniecenia, bo już naprawdę całkiem niedługo okaże się, czy moje największe marzenie się spełni. Czy naprawdę mi się uda i będę mogła studiować. I to w Oksfordzie.
W mojej rodzinie jeszcze nikt nigdy nie studiował, więc rozumiem, dlaczego moi rodzice tylko uśmiechnęli się pod nosem, gdy po raz pierwszy oznajmiłam, że chcę studiować w Oksfordzie – i to filozofię, politologię i ekonomię. Miałam wtedy siedem lat. Ale nawet teraz, dziesięć lat później, niewiele się zmieniło poza tym, że mój cel jest coraz bliżej. Na wyciągnięcie ręki. Cały czas wydaje mi się, że to sen, że w ogóle dotarłam tak daleko. Ciągle towarzyszy mi przerażająca myśl, że nagle się obudzę i okaże się, że to wszystko nieprawda, że dalej uczęszczam do swojej starej szkoły w Gormsey, nie do Maxton Hall, jednej z najlepszych prywatnych szkół w całej Anglii.
Rzucam okiem na zegar nad masywnymi drewnianymi drzwiami do klasy. Jeszcze trzy minuty. Już wczoraj wieczorem zrobiłam zadania, nad którymi teraz pracujemy, więc nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, aż lekcja wreszcie się skończy.
Niespokojnie poruszam nogą i natychmiast ktoś dyskretnie szturcha mnie w bok.
– Au! – Reaguję instynktownie, chcę odpowiedzieć tym samym, ale Lin jest szybsza i robi unik. Ma niewiarygodny refleks. Pewnie dlatego, że od podstawówki trenuje szermierkę. W tym sporcie trzeba atakować błyskawicznie jak kobra.
– Uspokój się wreszcie – odpowiada, nie odrywając wzroku od zapisanej kartki. – Działasz mi na nerwy.
Zaskakuje mnie. Lin nigdy się nie denerwuje. W każdym razie nigdy tego nie okazuje ani się do tego nie przyznaje. Jednak w tej chwili naprawdę dostrzegam w jej oczach cień niepokoju.
– Przykro mi, ale nie kontroluję tego. – Ponownie muskam palcami litery. Przez ostatnie dwa lata robiłam wszystko, co w mojej mocy, by dotrzymać kroku pozostałym uczniom. Żeby być coraz lepsza. Żeby udowodnić wszystkim, że mam prawo chodzić do Maxton Hall. Teraz, gdy zaczynają się procedury rekrutacyjne na studia, emocje biorą górę. Nie jestem w stanie nad nimi zapanować. Jednak odrobinę uspokaja mnie świadomość, że Lin czuje się podobnie.
– Plakaty dotarły? – pyta. Pochyla się w moją stronę i kosmyk prostych czarnych włosów opada jej na twarz. Odgarnia go, poirytowana.
Zaprzeczam ruchem głowy.
– Jeszcze nie. Pewnie przywiozą je dzisiaj po południu.
– Dobra. Rozwiesimy je jutro po biologii, tak?
Wskazuję odpowiednią różową kropkę w swoim notesie i Lin z zadowoleniem kiwa głową. Ponownie zerkam na zegar. Z najwyższym wysiłkiem powstrzymuję się, by ponownie nie poruszyć nogą. Zamiast tego, najdyskretniej jak potrafię, zaczynam pakować flamastry. Wszystkie muszą mieć skuwkę z tej samej strony, dlatego chwilę mi to zajmuje.
Złotego jednak jeszcze nie chowam, tylko z przejęciem wsuwam w wąską gumową pętelkę notesu. Oczywiście skuwką do przodu. Tylko tak wszystko jest w najlepszym porządku.
Kiedy wreszcie rozlega się dzwonek, Lin podrywa się z krzesła szybciej, niż wydawało mi się to możliwe.
Spoglądam na nią spod uniesionych brwi.
– Nie patrz tak na mnie – odpowiada i zarzuca sobie torbę na ramię. – Ty zaczęłaś!
Nie odpowiadam, tylko z uśmiechem pakuję swoje rzeczy.
Wychodzimy z sali jako pierwsze. Szybkimi krokami przemierzamy zachodnie skrzydło Maxton Hall i na najbliższym rozwidleniu skręcamy w lewo.
Podczas pierwszych tygodni nauki ciągle gubiłam się w ogromnym gmachu i nieraz spóźniałam się na lekcje. Było mi cholernie głupio, chociaż nauczyciele w kółko zapewniali mnie, że większość nowych uczniów błądzi w liceum podobnie jak ja. Szkoła przypomina zamek: pięć pięter, południowe, zachodnie i wschodnie skrzydła i jeszcze trzy dodatkowe budynki, w których odbywają się zajęcia z przedmiotów takich jak muzyka czy informatyka. Labirynt korytarzy i zakamarków, w którym można się pogubić, a także fakt, że nie każde schody prowadzą na kolejne piętro, mogą doprowadzić człowieka do szału. Na początku byłam jak dziecko we mgle, ale teraz znam Maxton Hall jak własną kieszeń. Jestem gotowa się założyć, że do gabinetu pana Suttona trafiłabym nawet z zawiązanymi oczami.
– Też powinnam była poprosić go o referencje – mamrocze Lin pod nosem, gdy wędrujemy długim korytarzem. Ścianę po naszej prawej stronie zdobią weneckie maski, projekt artystyczny zeszłorocznych maturzystów.
Już nieraz zatrzymywałam się przy nich i podziwiałam dopracowane szczegóły.
– Dlaczego? – pytam i notuję w głowie, aby zwrócić uwagę dozorcy, żeby zabezpieczył maski, zanim w weekend odbędzie się bal pod hasłem „powrót do szkoły”.
– Bo nas polubił, odkąd w zeszłym roku zorganizowałyśmy bal maturalny, i wie, jak bardzo jesteśmy zaangażowane i jak ciężko pracujemy. A poza tym jest młody, ambitny i sam dopiero co skończył Oksford. Jezu, jestem na siebie wściekła, że sama na to nie wpadłam.
Dotykam jej ramienia.
– Przecież pani Marr też studiowała w Oksfordzie. Poza tym może się okazać, że lepsze wrażenie robią referencje od kogoś, kto ma nieco więcej doświadczenia zawodowego niż pan Sutton.
Przygląda mi się podejrzliwie.
– Żałujesz, że zwróciłaś się akurat do niego?
W odpowiedzi tylko wzruszam ramionami. Pod koniec zeszłego roku szkolnego pan Sutton niechcący dowiedział się, jak bardzo zależy mi na studiach w Oksfordzie, i sam zaproponował, że opowie mi o wszystkim, co mnie interesuje. Chociaż wybrał inny kierunek niż ten, który mi się marzy, i tak udzielił mnóstwo przydatnych informacji, które chciwie chłonęłam, a później starannie spisałam w notesie.
– Nie – odpowiadam w końcu. – Jestem pewna, że wie, co się liczy w referencjach.
Na końcu korytarza Lin skręca w lewo. Umawiamy się na telefon, a potem szybko się żegnamy. Nerwowo zerkam na zegarek – trzynasta dwadzieścia pięć – i przyspieszam kroku. Jestem umówiona z nauczycielem o trzynastej trzydzieści i za żadne skarby nie chcę się spóźnić. Szybkim krokiem przechodzę obok wysokich renesansowych okien, przez które złote wrześniowe światło zalewa korytarz, i przeciskam się przez grupę uczniów, w takich samych niebieskich mundurkach jak ja.
Nikt mnie nie zauważa. Tak już jest w Maxton Hall. Chociaż wszyscy nosimy te same uniformy – spódniczki w niebiesko-zieloną kratę dla dziewcząt, beżowe spodnie dla chłopców i szyte na miarę granatowe marynarki dla wszystkich – nie sposób nie zauważyć, że tak naprawdę wcale tu nie pasuję. Moi rówieśnicy przychodzą do szkoły z eleganckimi torbami od znanych projektantów, podczas gdy mój zgniłozielony plecak jest miejscami tak przetarty, że każdego dnia obawiam się, że w końcu pęknie. Staram się tym nie przejmować, podobnie jak tym, że niektórzy zachowują się, jakby szkoła należała do nich, tylko dlatego że pochodzą z zamożnych rodzin. Dla nich jestem niewidzialna i robię wszystko, co w mojej mocy, żeby tak zostało.
Pod żadnym pozorem nie rzucać się w oczy. Do tej pory świetnie mi się to udawało.
Ze spuszczoną głową mijam pozostałych uczniów i po raz ostatni skręcam w prawo. Trzecie drzwi po lewej stronie to kantorek pana Suttona. Przy ścianie, między dwoma gabinetami, stoi masywna drewniana ława. Wodzę wzrokiem między nią a zegarkiem. Jeszcze dwie minuty.
Nie wytrzymam ani chwili dłużej. Zdecydowanym gestem wygładzam spódniczkę, poprawiam marynarkę, sprawdzam, czy krawat jest na swoim miejscu. A potem podchodzę do drzwi i pukam.
I nic.
Z głośnym westchnieniem siadam jednak na ławie i rozglądam się. Może poszedł po coś do jedzenia. Albo po herbatę. Albo po kawę. Co przypomina mi, że dzisiaj niepotrzebnie ją wypiłam.
I bez tego byłam zdenerwowana, ale mama zaparzyła za dużo i nie chciałam jej wylać. Teraz drżą mi ręce, gdy po raz kolejny zerkam na zegarek.
Trzynasta trzydzieści. Co do minuty.
Ponownie rozglądam się po korytarzu. Nikogo nie widać. Może za cicho pukałam. Albo… Na samą myśl serce bije mi szybciej – może to ja się pomyliłam. Umówiliśmy się nie na dzisiaj, tylko na jutro.
Nerwowo rozpinam plecak i wyjmuję notes. Zaglądam do środka. Nie, wszystko w porządku. Właściwy dzień i właściwa godzina.
Potrząsam głową i ponownie zapinam plecak. Zazwyczaj tak łatwo nie tracę nad sobą panowania, ale na samą myśl, że w procesie rekrutacji coś pójdzie nie tak i nie dostanę się do Oksfordu, wpadam w panikę.
Z najwyższym trudem biorę się w garść. Podejmuję decyzję, wstaję, podchodzę do drzwi i pukam kolejny raz. Tym razem coś słyszę. Jakby coś spadło na ziemię. Delikatnie otwieram drzwi i zaglądam do środka.
Serce podchodzi mi do gardła.
Dobrze słyszałam.
Pan Sutton tam jest.
Tylko że… nie sam.
Na jego biurku siedzi kobieta i całuje go namiętnie, a on stoi między jej nogami, trzyma za uda. Po chwili przyciąga ją mocniej do siebie, na skraj blatu. Gdy ich wargi ponownie się odnajdują, kobieta jęczy cicho w jego usta, wplata palce w jego ciemne włosy.
Sama nie wiem, gdzie jedno się kończy, a zaczyna drugie.
Chciałabym móc oderwać od nich wzrok.
Ale nie jestem w stanie, ani wtedy, gdy on wsuwa dłonie coraz dalej pod jej spódnicę, ani wtedy, gdy słyszę jego ciężki oddech i jej cichy szept:
– Boże, Graham.
Kiedy szok wreszcie odrobinę ustępuje, nie bardzo pamiętam, jak się chodzi.
Potykam się o próg, otwieram drzwi tak energicznie, że uderzają o ścianę. Pan Sutton i kobieta odsuwają się od siebie gwałtownie. On odwraca głowę i widzi mnie w progu. Otwieram usta, żeby się wytłumaczyć, ale jedyne, na co mnie stać, to suchy kaszel.
– Ruby – mówi pan Sutton bez tchu. Ma rozczochrane włosy, rozpięte górne guziki koszuli, rumieńce na twarzy. Wydaje się obcy, w niczym nie przypomina mojego nauczyciela.
Czuję, jak moje policzki stają w ogniu.
– Ja… Przepraszam. Myślałam, że się umówiliśmy…
Wtedy kobieta się odwraca i reszta zdania grzęźnie mi w gardle. Otwieram szeroko usta, ogarnia mnie fala lodowatego zimna. Przyglądam się dziewczynie. Jej turkusowe oczy są tak samo szeroko otwarte jak moje. Odruchowo opuszcza wzrok, wbija go w drogie szpilki, przesuwa na podłogę, a potem bezradnie patrzy na pana Suttona… Czy raczej Grahama, jak jeszcze przed chwilą go nazywała.
Znam ją. A konkretnie znam jej rdzawozłoty, starannie upięty koński ogon, który zawsze mam przed nosem na lekcjach historii.
Na lekcjach z panem Suttonem.
Dziewczyna, która przed chwilą całowała się z naszym nauczycielem, to Lydia Beaufort.
Kręci mi się w głowie. Poza tym jestem święcie przekonana, że lada chwila dopadną mnie mdłości.
Patrzę na nich i za wszelką cenę staram się wymazać z pamięci ostatnie minuty, ale to niemożliwe.
Wiem o tym ja i wiedzą pan Sutton i Lydia, widzę to na ich twarzach wyrażających szok. Cofam się o krok, a pan Sutton wyciąga rękę i rusza w moim kierunku. Kolejny raz potykam się o próg. W ostatniej chwili odzyskuję równowagę.
– Ruby… – zaczyna, ale szum w moich uszach przybiera na sile.
Odwracam się na pięcie i uciekam. Za plecami słyszę, jak pan Sutton kolejny raz powtarza moje imię, jeszcze głośniej.
Ale ja po prostu biegnę. Coraz dalej, byle dalej.2
James
W mojej czaszce szaleje młot pneumatyczny.
To pierwsze, co do mnie dociera, gdy powoli wracam do rzeczywistości. Drugie to ciepłe nagie ciało koło mnie.
Dyskretnie zerkam w bok, ale jedyne, co widzę, to fala złotych włosów. Nie pamiętam, bym z kimś wychodził z imprezy Wrena. Zamykam oczy i usiłuję przypomnieć sobie cokolwiek, co jeszcze zostałoby mi w głowie, ale przypominam sobie tylko niepowiązane ze sobą strzępki obrazów. Ja, pijany na stole. Głośny śmiech Wrena, gdy spadam i ląduję na ziemi u jego stóp. Ostrzegawczy wzrok Alistaira, gdy tańczę wtulony w jego starszą siostrę i napieram biodrami na jej pośladki.
O kurwa.
Delikatnie odgarniam dziewczynie włosy z twarzy.
O kurwa, kurwa, kurwa.
Alistair mnie zabije.
Siadam gwałtownie. Moją czaszkę przeszywa ostry ból, przez chwilę robi mi się czarno przed oczami. Elaine – siostra Alistaira – mamrocze coś niewyraźnie i przewraca się na drugi bok. Ja tymczasem orientuję się, że młot pneumatyczny to moja komórka, która leży na stoliku przy łóżku i wibruje. Nie zwracam na nią uwagi. Szukam swoich ubrań.
Jeden but znajduję koło łóżka, drugi tuż przy drzwiach, pod moimi czarnymi spodniami i paskiem. Koszula poniewiera się na fotelu obitym brązową skórą.
Wkładam ją, chcę zapiąć i wtedy zauważam, że brakuje kilku guzików. Wzdycham głośno. Oby Alistaira już nie było. Lepiej, żeby nie widział ani podartej koszuli, ani czerwonych zadrapań, które różowe paznokcie Elaine zostawiły na mojej klatce piersiowej.
Telefon nie daje za wygraną. Zerkam na wyświetlacz – dzwoni mój ojciec. Fantastycznie. Dochodzi druga po południu w środku tygodnia, boję się, że lada chwila pęknie mi głowa, i prawie na pewno poprzedniej nocy uprawiałem seks z Elaine Ellington. Ostatnie, czego mi jeszcze trzeba, to rozmowa z ojcem. Zdecydowanie odrzucam połączenie.
Oddałbym majątek za prysznic. I czyste ciuchy.
Ukradkiem wychodzę z pokoju gościnnego Wrena i najciszej jak potrafię zamykam drzwi. Schodzę na parter. Wszędzie widzę ślady ostatniej nocy – na poręczy wiszą stanik i inne sztuki odzieży, w całym salonie poniewierają się kubki, kieliszki i talerze z resztkami jedzenia. Powietrze wciąż pachnie alkoholem i tytoniem. Nie sposób się nie zorientować, że jeszcze kilka godzin temu trwała tu impreza.
W salonie zastaję Cyrila i Keshava. Cyril siedzi na eleganckiej białej kanapie, a Kesh na fotelu przy kominku. Dziewczyna na jego kolanach wplotła dłonie w jego długie ciemne włosy i całuje go namiętnie. Ci dwoje wyglądają, jakby impreza lada moment miała zacząć się na nowo. Kiedy Kesh odrywa się od niej na chwilę i mnie zauważa, odrzuca głowę do tyłu i śmieje się w głos. Pokazuję mu środkowy palec.
Przeszklone drzwi prowadzące do ogrodu państwa Fitzgerald stoją otworem. Wychodzę na dwór i natychmiast mrużę oczy. Choć słońce nie jest przesadnie intensywne, i tak mam wrażenie, że to ostrze przeszywające mi mózg. Rozglądam się ostrożnie. Na dworze jest gorzej niż w domu.
Na leżakach przy basenie zastaję Wrena i Alistaira. Spletli ręce pod głowami i ukryli twarze za okularami przeciw słonecznymi. Waham się tylko przez moment, a potem powoli idę w ich kierunku.
– Beaufort – rzuca Wren radośnie i przesuwa okulary na ciemne kręcone włosy. Uśmiecha się szeroko, ale i tak widzę zmęczenie na jego ciemnobrązowej skórze. Ma potężnego kaca, jak ja. – Jak noc?
– Nie bardzo pamiętam – odpowiadam i z ukosa zerkam na Alistaira.
– Pieprz się, Beaufort – mruczy, nie patrząc na mnie. W południowym słońcu jego włosy mienią się złociście. – Mówiłem ci, że masz się trzymać z dala od mojej siostry.
Spodziewałem się tej reakcji. Niewzruszony unoszę brew.
– Przecież nie zaciągnąłem jej siłą do łóżka. Zachowujesz się, jakby nie miała własnego rozumu i nie mogła sama decydować, z kim chce spać.
Alistair krzywi się z niesmakiem i mamrocze coś pod nosem.
Mam nadzieję, że szybko weźmie się w garść i nie będzie miał do mnie o to wiecznie pretensji. Jakkolwiek by było, czasu nie cofnę. A poza tym naprawdę nie mam ochoty tłumaczyć się przed przyjaciółmi. Wystarczająco często robię to w domu.
– Obyś tylko nie złamał jej serca – mówi w końcu Alistair i patrzy na mnie przez lustrzane szkła okularów. Chociaż nie widzę jego oczu, domyślam się, że jest w nich nie tyle złość, co raczej rezygnacja.
– Elaine zna Jamesa, odkąd miała pięć lat – zauważa Wren. – Dobrze wie, czego się po nim spodziewać.
Ma rację. Oboje z Elaine wiedzieliśmy, na co się decydujemy. I choć niewiele pamiętam z minionej nocy, cały czas mam w uszach jej zdyszany szept: tylko jeden raz, James. Jeden, jedyny raz.
Alistair nie chce przyjąć tego do wiadomości, ale jego siostra jest w gruncie rzeczy równie imprezowa jak ja.
– Jeśli dowiedzą się o tym twoi rodzice, zapewne od razu ogłoszą wasze zaręczyny – rzuca rozbawiony Wren.
Krzywię się lekko. Moi rodzice od dawna marzą o tym, żebym związał się z Elaine Ellington… Albo inną dziewczyną z równie dobrej rodziny, z równie wielkim majątkiem. Ale ja mam tylko osiemnaście lat i lepsze rzeczy do roboty niż zawracanie sobie głowy tym, co mnie czeka po ukończeniu szkoły.
Także Alistair prycha pogardliwie. Perspektywa, że powita mnie w gronie swojej rodziny, podoba mu się równie mało, jak mnie. Dramatycznym gestem kładę sobie rękę na piersi.
– Jezu, czyżbyś nie chciał mnie za szwagra?
Teraz i on przesuwa okulary na jasne kręcone włosy i patrzy na mnie ciemnymi oczami. Powoli, jak drapieżny kot, unosi się z leżaka. Choć jest szczupły i drobny, wiem doskonale, jaki jest szybki i silny. Nieraz przekonałem się o tym na własnej skórze podczas treningów.
Jego spojrzenie zdradza, co planuje.
– Ostrzegam cię, Alistair – mruczę i cofam się o krok.
Jest szybszy, niż można to sobie wyobrazić. Nagle stoi tuż przede mną.
– Ja też cię ostrzegałem – syczy. – Niestety nic sobie z tego nie robiłeś.
Wymierza mi solidny cios w klatkę piersiową. Zataczam się do tyłu, prosto do basenu. Uderzenie pozbawia mnie tchu, w pierwszej chwili nie wiem, gdzie jest powierzchnia, a gdzie dno. Woda szumi mi w uszach, ból głowy jeszcze przybiera na sile.
A jednak nie wypływam od razu. Pozwalam, by wszystkie mięśnie się rozluźniły. Wpatruję się w kafelki na dnie, choć widzę je niewyraźnie, i w myślach liczę sekundy. Na moment zamykam oczy. Otacza mnie niemal idealna cisza. Po pół minucie brakuje mi powietrza, ucisk w klatce piersiowej przybiera na sile. Po raz ostatni wypuszczam powietrze, czekam chwilę, a potem…
Alistair wskakuje do basenu i mnie chwyta. Wyciąga moją głowę z wody, a kiedy otwieram oczy i widzę jego przerażone spojrzenie, jednocześnie parskam śmiechem i chciwie nabieram powietrza.
– Beaufort! – krzyczy wściekły i rzuca się na mnie.
Trafia mnie pięścią w bok – Jezu, ależ potrafi przywalić – i usiłuje założyć mi nelsona. Ponieważ jest ode mnie drobniejszy, nie jest to takie proste, jak mu się wydawało. Mocujemy się przez chwilę, a potem biorę górę. Bez wysiłku podnoszę go i odrzucam jak najdalej od siebie.
Mam w uszach śmiech Wrena, gdy Alistair z głośnym pluskiem wpada do wody. Wypływa po chwili i patrzy na mnie z taką wściekłością, że ponownie parskam śmiechem. Alistair, jak wszyscy Ellingtonowie, ma twarz anioła. Nawet kiedy chce wyglądać groźnie, jasnobrązowe oczy w połączeniu ze złotymi lokami i naprawdę idealnymi rysami twarzy najzwyczajniej w świecie mu to uniemożliwiają.
– Straszny z ciebie fiut – stwierdza i pryska we mnie wodą.
Ocieram twarz dłonią.
– Przykro mi, stary.
– W porządku – odpowiada, ale nadal opryskuje mnie wodą.
W końcu przestaje. Patrzę na niego. Ze śmiechem kręci głową.
I wtedy wiem, że między nami wszystko gra.
– James? – rozlega się znajomy głos.
Odwracam się gwałtownie. Moja siostra bliźniaczka stoi na krawędzi basenu, zasłaniając sobą słońce. Wczoraj nie było jej na imprezie i w pierwszej chwili myślę, że urządzi mi awanturę, że ani ja, ani moi kumple nie poszliśmy dzisiaj do szkoły. Ale potem przyglądam się jej uważnie i przeszywa mnie lodowaty dreszcz: jest spięta, bezradnie zwiesiła ręce wzdłuż ciała. Unika naszego wzroku, wpatrzona we własne stopy.
Najszybciej jak potrafię podpływam do krawędzi basenu i wychodzę na brzeg. Nieważne, że jestem mokry, chwytam ją za barki i zmuszam, by podniosła głowę i na mnie spojrzała.
Mój żołądek robi salto. Jej twarz jest czerwona. Płakała.
– Co jest? – pytam i mocniej zaciskam dłonie na jej barkach. Chce odwrócić głowę, ale nie pozwalam na to. Przytrzymuję jej podbródek, żeby nie uciekała wzrokiem.
Ma łzy w oczach. Coś ściska mnie za gardło.
– James… – szepcze ochryple. – Ale narobiłam.3
Ruby
– Tu będzie idealnie – orzeka Ember i staje między jabłonką a janowcem. W naszym malutkim ogrodzie wszędzie leżą jabłka, które musimy pozbierać. Co prawda rodzice upominają się o to od wielu dni, ale zbieranie jabłek, zapisane w kalendarzu na fioletowo, zaplanowałam dopiero na czwartek.
Już teraz wiem, że ledwie ja i Ember wniesiemy kosze do domu, rodzice zaczną się kłócić, które z nich przejmie więcej owoców. Jak co roku mama będzie chciała piec ciasta i naleśniki, które wyłoży w piekarni na spróbowanie, podczas gdy tata wymyśli sobie setki dżemów w najdziwniejszych smakowych wariacjach. Niestety, w meksykańskiej restauracji, w której pracuje, nie ma nikogo, kto chciałby ich spróbować. A to oznacza, że rolę królików doświadczalnych znowu odegramy Ember i ja. Ma to swoje zalety – jesteśmy zachwycone, gdy tata wymyśli przepis na nową tortillę, jednak zdarzają się i niewypały, jak na przykład dżem jabłkowy z kardamonem i chili.
– A teraz?
Ember przybiera wyćwiczoną pozę. Za każdym razem zaskakuje mnie, jak naturalnie jej to wychodzi. Stoi swobodnie, lekko potrząsa głową, żeby jasnobrązowe loki rozsypały się jeszcze bardziej niesfornie. Kiedy się uśmiecha, jej zielone oczy dosłownie błyszczą, a ja zastanawiam się, jak to możliwe, że o tak wczesnej porze tak promienieje.
Ja jeszcze nawet nie zdążyłam się uczesać, grzywka sterczy mi zapewne na wszystkie strony. A moje oczy, tego samego koloru co Ember, wcale nie błyszczą. Wręcz przeciwnie, są puste i zmęczone, więc mrugam co chwila, licząc, że tym sposobem pozbędę się nieprzyjemnego pieczenia.
Jest kilka minut po siódmej rano, przez pół nocy nie spałam i rozmyślałam o tym, co widziałam wczoraj po południu. Kiedy godzinę temu Ember weszła do mojego pokoju, wydawało mi się, że dopiero co zasnęłam.
– Super wyglądasz – komplementuję ją. Dzisiaj ma na sobie sukienkę z czarnym okrągłym kołnierzykiem, w charakterystyczny niebieski wzór. Podkradła ją mamie i odrobinę przerobiła, wyraźniej zaznaczając talię.
Odkąd sięgam pamięcią, Ember ma nadwagę i uparcie szuka ciuchów z zaznaczoną talią w swoim rozmiarze. Niestety, niewiele takich kreacji jest na rynku i ciągle musi improwizować. Na trzynaste urodziny dostała od rodziców pierwszą maszynę do szycia i od tego czasu tworzy stroje odzwierciedlające jej gust.
Wie już doskonale, w czym jej najlepiej. Ma fantastyczne wyczucie stylu. Dzisiaj na przykład połączyła sukienkę vintage z dżinsową kurtką i białymi sneakersami ze srebrnymi wykończeniami. Namalowała je sama, tak na marginesie.
Kilka dni temu widziałam w czasopiśmie kurtkę uszytą z materiału, który wyglądał jak worek na śmieci. Na jej widok skrzywiłam się z niesmakiem i szybko przewróciłam kartkę, ale jestem przekonana, że na mojej siostrze ta kurtka wyglądałaby jak na supermodelce. To zapewne kwestia poczucia własnej wartości, którym emanuje, zarówno przed kamerą, jak i w rzeczywistości.
Nie zawsze tak było. Doskonale pamiętam czasy, gdy załamana ukrywała się w swoim pokoju, bo po raz kolejny nabijano się z niej w szkole. Wtedy wydawała się krucha i wrażliwa, ale z czasem nauczyła się akceptować siebie i ignorować to, co mówią inni. Nie ma problemu z tym, by mówić o sobie: gruba.
– To zupełnie jak w Harrym Potterze – powtarza, ilekroć kogoś zaskakuje, że używa tego określenia. – Imię Voldemorta budzi grozę tylko dlatego, że nikt nie śmie go wypowiedzieć. Tak samo jest ze słowem „gruby”, a przecież to tylko przymiotnik, niczym się nie różni od „szczupły” czy „chudy”. To tylko słowo, i to wcale nienaznaczone negatywnie.
Ember pokonała długą drogę i między innymi dlatego zdecydowała się prowadzić blog. Chciała pomóc innym, którzy znajdują się na początku tej wędrówki, nauczyć się akceptować siebie. I tak od ponad roku ogłasza całemu światu, że lubi siebie taką, jaka jest. Jej pełne pasji wpisy na temat mody w rozmiarze XXL przyciągnęły tyle czytelniczek, że moja młodsza siostra stała się kimś w rodzaju guru i źródła inspiracji w tych sprawach.
Także rodzice i ja dużo się od niej nauczyliśmy, między innymi dlatego, że ciągle podsuwa nam artykuły na ten temat. Jesteśmy bardzo dumni z jej osiągnięć.
– Chyba to mamy – mówię, gdy po raz trzeci zmieniła pozę. Ember podchodzi do mnie i wyjmuje mi aparat z rąk. Krzywi się, przeglądając kolejne ujęcia, ale gdy widzi zdjęcie, na którym ogląda się przez ramię, w końcu się uśmiecha.
– To jest to. – Cmoka mnie w policzek. – Wielkie dzięki.
Razem wracamy do domu i staramy się przy tym nie rozdeptywać leżących jabłek.
– Kiedy nowy wpis trafi do sieci? – pytam.
– Chyba jutro po południu. – Zerka na mnie z ukosa. – Jak myślisz, znajdziesz wieczorem chwilę, żeby na niego spojrzeć?
Szczerze mówiąc, nie bardzo. Dzisiaj po lekcjach muszę rozwiesić plakaty na weekendową imprezę, a później doszlifować referat na historię. Co ważniejsze, muszę się też zastanowić, jak zdobyć referencje, nie zamieniając ani słowa z panem Suttonem. Na samo wspomnienie wczorajszego popołudnia, na myśl o Lydii Beaufort na jego biurku, tego, jak stał między jej nogami, czuję, jak ponownie ogarniają mnie mdłości.
Odgłosy, które wydawali… Usiłuję wymazać to wspomnienie, energicznie kręcąc przy tym głową, na co Ember przygląda mi się ze zdumieniem.
– Bardzo chętnie – zapewniam pospiesznie i wymijam ją w drodze do salonu. Nie mogę spojrzeć jej w oczy. Gdyby zobaczyła cienie pod moimi, wiedziałaby od razu, że coś jest nie tak, a ostatnie, czego mi w tej chwili trzeba, to jej pytania. Zwłaszcza że cały czas mam w uszach stłumione jęki pana Suttona, chociaż oddałabym wszystko, żeby już ich nie słyszeć.
– Dzień dobry, skarbie. – Wzdrygam się, słysząc głos matki, i robię, co w mojej mocy, żeby zapanować nad mimiką. Żeby wyglądać normalnie. A w każdym razie tak normalnie, jak może wyglądać człowiek, który poprzedniego dnia przyłapał koleżankę z klasy w ramionach nauczyciela.
Mama podchodzi do mnie i całuje w policzek.
– Wszystko w porządku? Wydajesz się zmęczona.
Najwyraźniej normalny wyraz twarzy w moim wykonaniu pozostawia wiele do życzenia.
– Tak, po prostu potrzebuję kofeiny – mamroczę pod nosem i pozwalam, by skierowała mnie do stołu. Nalewa mi kawy i czule gładzi po włosach, a potem stawia mi parujący kubek przed nosem. Ember tymczasem podchodzi do taty i pokazuje mu fotografie, które zrobiłyśmy tego ranka. Tata natychmiast odkłada gazetę i pochyla się nad wyświetlaczem. Uśmiecha się, aż pogłębiają się drobne zmarszczki w kącikach jego ust.
– Bardzo ładne.
– Poznajesz tę sukienkę, skarbie? – pyta mama. Pochyla się nad nim od tyłu i kładzie rękę na jego ramieniu.
Tata podnosi aparat i jego twarz za szkłami okularów do czytania poważnieje.
– Zaraz, zaraz… Czy to nie jest ta sukienka, którą miałaś na sobie w dziesiątą rocznicę ślubu? – Mama i Ember są podobnej postury, dzięki czemu na początku swojej kariery krawieckiej Ember miała do dyspozycji sporo ciuchów, na których mogła eksperymentować. Początkowo mama cierpiała, ilekroć Ember popełniła błąd i, powiedzmy sobie szczerze, bezpowrotnie zniszczyła kolejną sukienkę, ale dzisiaj to już się prawie nie zdarza. Teraz cieszą ją cuda, które moja młodsza siostra wyczarowuje z jej starych sukienek i bluzek.
– Zaznaczyłam w niej talię i doszyłam kołnierzyk – tłumaczy Ember. Siada przy stole i wsypuje płatki kukurydziane do jednej z miseczek, które postawiła na nim mama.
Na twarzy ojca pojawia się uśmiech.
– Jest naprawdę bardzo ładna – mówi i bierze mamę za rękę. Ciągnie ją lekko, aż jej twarz znajduje się na wysokości jego ust, i całuje delikatnie.
Wymieniamy z Ember znaczące spojrzenia. Wiem, że myśli to samo co ja: fuj. Nasi rodzice są do tego stopnia w sobie zakochani, że czasami człowiekowi robi się aż niedobrze. Ale znosimy to z godnością. A ilekroć sobie przypomnę, co się stało z rodziną Lin, na nowo doceniam, że nadal są sobie bliscy. Chociaż zbudowanie tak silnej więzi sporo nas wszystkich kosztowało.
– Daj mi znać, kiedy nowy wpis trafi do internetu – prosi mama, siadając koło taty. – Muszę go od razu przeczytać.
– Jasne – odpowiada Ember z pełnymi ustami.
Jeżeli chcemy zdążyć na szkolny autobus, musimy się pospieszyć, rozumiem więc, czemu tak łapczywie je.
– Ale rzucisz na niego okiem, zanim go opublikuje? – upewnia się tata, patrząc na mnie.
Nawet teraz, po roku, sceptycznie traktuje bloga Ember. Podchodzi do internetu jak pies do jeża, zwłaszcza jeżeli jego własna córka publikuje w nim swoje myśli i zdjęcia. Ember musiała się nieźle natrudzić, żeby przekonać go, że blog o modzie w rozmiarze XXL to dobry pomysł. Podeszła do projektu Bellbird – tak nazywa się jej blog – z takim entuzjazmem i odwagą, że tata właściwie nie miał innego wyjścia, musiał jej na to pozwolić. Postawił jeden warunek: ja, jako rozsądna starsza siostra, mam czytać jej wpisy i akceptować fotografie, zanim je opublikuje, żeby do sieci nie trafiły żadne szczegóły z naszego życia prywatnego. Niepotrzebnie się martwi. Ember jest bardzo uważna, podchodzi do prowadzenia bloga profesjonalnie. Podziwiam to, jak wiele udało jej się osiągnąć w stosunkowo krótkim czasie.
– Oczywiście. – Ja też nabieram łyżkę płatków i popijam sporym łykiem kawy. Teraz to na mnie Ember patrzy z obrzydzeniem, ale ignoruję jej spojrzenie. – Tylko uprzedzam, wrócę dzisiaj trochę później, więc się nie denerwujcie.
– Pewnie w szkole sporo się dzieje, co? – pyta mama.
Żebyś tylko wiedziała.
Najchętniej opowiedziałabym rodzicom i Ember, co się wydarzyło. Poczułabym się lepiej. Ale nie mogę. Mój dom i Maxton Hall to dwa różne światy, które nie mają punktów stycznych. Przysięgłam sobie, że nigdy ich nie połączę. I dlatego w szkole nikt nic nie wie o mojej rodzinie, a moi najbliżsi nie mają pojęcia, co się dzieje w Maxton Hall. Wyznaczyłam tę granicę pierwszego dnia w nowej szkole i to była najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Zdaję sobie sprawę, że Ember często irytuje moje wycofanie, i za każdym razem dopadają mnie wyrzuty sumienia, kiedy rodzicom nie do końca udaje się ukryć rozczarowanie, gdy na pytania o szkołę odpowiadam tylko zdawkowym: w porządku.
Ale dom to moja oaza spokoju. Tutaj liczy się rodzina, lojalność, wierność i miłość. W Maxton Hall liczy się tylko jedno: pieniądze. Boję się, że zniszczę naszą oazę, kiedy sprowadzę tutaj sprawy stamtąd.
Abstrahując od tego, że nic mnie nie obchodzi, co pan Sutton wyprawia z Lydią Beaufort, nigdy w życiu bym na nich nie doniosła. W Maxton Hall nikt niczego o mnie nie wie tylko dlatego, że konsekwentnie przestrzegam zasady, którą wypracowałam sobie sama: pod żadnym pozorem nie rzucać się w oczy. Od dwóch lat robię, co w mojej mocy, by dla większości uczniów być niewidzialna i przemykać się korytarzami niezauważona.
Gdybym opowiedziała komuś, co widziałam, a zwłaszcza gdybym poszła z tym do dyrektora szkoły, wywołałabym skandal. Nie mogę ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy jestem o krok od najważniejszego celu.
Lydia Beaufort i jej cała rodzina, a zwłaszcza jej obrzydliwy brat, to dokładnie ten typ ludzi, od których powinnam trzymać się jak najdalej. Beaufortowie prowadzą najstarszy, najdroższy dom towarowy z modą męską w Anglii. Nie tylko w całym kraju, ale też przede wszystkim w całym Maxton Hall mają swoje wpływy. Nawet nasze mundurki szkolne powstały według ich projektu. O nie. Pod żadnym pozorem nie powinnam zadzierać z Beaufortami. Będę po prostu udawała, że nic się nie stało.
W końcu uśmiecham się do mamy półgębkiem i mruczę pod nosem:
– Całkiem dużo. – Sama zdaję sobie sprawę, jak nienaturalnie to brzmi. Tym bardziej jestem jej wdzięczna, że nie drąży i bez słowa dolewa mi kawy.
W szkole przeżywam istny horror. Usiłuję koncentrować się na lekcjach, ale myślami cały czas odpływam gdzie indziej. Na przerwach umieram ze strachu, że na korytarzu spotkam pana Suttona albo Lydię, i dosłownie przebiegam z klasy do klasy. Lin co chwila obrzuca mnie podejrzliwym spojrzeniem, więc upominam się w duchu, że powinnam wziąć się w garść. Ostatnie, czego mi trzeba, to jej dociekliwe pytania, które niestety pozostałyby bez odpowiedzi. Zwłaszcza że jestem niemal na sto procent pewna, że nie łyknęłaby mojego wytłumaczenia, że pomyliłam daty i dlatego do tej pory nie dostałam referencji.
Po ostatniej lekcji idziemy razem do sekretariatu i odbieramy plakaty, które wczoraj w końcu dotarły. Najchętniej poszłabym od razu do stołówki – na biologii tak głośno burczało mi w brzuchu, że nawet nauczyciel zerknął na mnie ukradkiem – ale Lin wymyśliła, że po drodze powiesimy kilka z nich i tym samym zaoszczędzimy trochę czasu.
Zaczynamy od auli, przyklejamy pierwszy plakat do masywnej kolumny. Po upewnieniu się, że taśma utrzyma jego ciężar, cofam się o kilka kroków i krzyżuję ręce na piersi.
– I co ty na to ? – Zwracam się do Lin.
– Idealnie. Każdy, kto wchodzi głównym wejściem, musi go zauważyć. – Odwraca się do mnie z uśmiechem. – Wyszło naprawdę fajnie, Ruby.
Patrzę na artystycznie powykręcane litery, zapowiadające imprezę z okazji powrotu do szkoły. Doug wyczarował naprawdę fantastyczną grafikę, słowa w połączeniu z dyskretnymi złotymi akcentami na srebrnym tle wyglądają elegancko i jednocześnie bardzo glamour, a także na tyle nowocześnie, że pasują na szkolną imprezę.
Maxton Hall słynie z legendarnych przyjęć. W tej szkole świętujemy wszystko: początek i koniec roku szkolnego, rocznicę założenia szkoły, Halloween, Boże Narodzenie, Nowy Rok, urodziny dyrektora Lexingtona… Budżet, którym dysponuje komitet organizacyjny, przyprawia o zawrót głowy, ale co w kółko powtarza Lexington, wizerunek, który tworzymy udanymi imprezami, jest bezcenny. Bo przyjęcia w Maxton Hall tylko teoretycznie są dla uczniów. W pierwszej kolejności chodzi o przyciągnięcie rodziców, sponsorów, polityków i wszystkich innych z grubymi portfelami, którzy finansują naszą szkołę i swoim wsparciem sprawiają, że ich dzieci mają najlepszy możliwy start w dorosłe życie i ułatwiony wstęp do Cambridge albo Oksfordu.
Kiedy trafiłam do Maxton Hall, musiałam wybrać zajęcia pozalekcyjne i natychmiast zdecydowałam się na komitet organizacyjny; lubię planować i organizować, a jednocześnie mogę wtedy działać za kulisami, nie zwracając na siebie uwagi. Nie spodziewałam się jednak, że sprawi mi to aż tyle radości. A tym bardziej że dwa lata później stanę, razem z Lin, na czele komitetu. Lin odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem.
– Fantastyczne uczucie, że w tym roku nikt nie może nami komenderować, prawda?
– Szczerze mówiąc, nie wytrzymałabym ani jednego dnia dłużej pod kierownictwem Elaine Ellington. Dałabym jej w twarz – odpowiadam.
Lin śmieje się cicho.
– Chciałabym to zobaczyć.
– A ja chciałabym to zrobić.
Elaine była fatalną przewodniczącą, władczą, niesprawiedliwą i leniwą, ale prawda jest taka, że nigdy w życiu nie podniosłabym na nią ręki. Abstrahując od tego, że gardzę przemocą, złamałabym tym samym zasadę: robić wszystko, co w mojej mocy, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Na szczęście sprawa rozwiązała się sama. Elaine skończyła szkołę. Jej dyktatorskie zapędy budziły w innych równie mało entuzjazmu co w nas, a okazało się to dopiero, gdy mnie i Lin wybrano na jej następczynie. Do dzisiaj wydaje mi się to nierzeczywiste.
– Powiesimy jeszcze te dwa plakaty i dopiero wtedy pójdziemy na obiad – proponuję. Lin kiwa głową.
Na szczęście, kiedy w końcu docieramy do stołówki, jest niemal pusta. Większość uczniów idzie na zajęcia popołudniowe albo w szkolnym parku chwyta ostatnie promienie słońca. Tylko pojedyncze stoliki są zajęte, więc nawet udaje nam się zająć dobre miejsce przy oknie.
Niosąc tacę przez duże pomieszczenie, staram się nie odrywać wzroku od lazagne na talerzu. Dopiero kiedy usiadłam i odstawiłam pozostałe plakaty na podłodze za krzesłem z moim plecakiem, pozwoliłam sobie rozejrzeć się dokoła. Lydii Beaufort nigdzie nie widać. Naprzeciwko mnie Lin wyjmuje kalendarz i wpatruje się w niego uważnie, sącząc sok pomarańczowy. Widzę chińskie znaki, trójkąty, koła i inne symbole, i po raz kolejny podziwiam jej system, o wiele bardziej imponujący niż kolory, którymi sama się posługuję. Zaraz jednak przypominam sobie, że kiedy poprosiłam Lin, żeby mi wyjaśniła, co oznaczają poszczególne symbole i w jakim celu je stosuje, po półgodzinie się pogubiłam i dałam sobie spokój.
– Zapomniałyśmy zostawić jeden plakat do wglądu dyrektora Lexingtona – mruczy i zakłada ciemne pasmo za ucho. – Musimy to zaraz zrobić.
– Oczywiście – odpowiadam z pełnymi ustami. Pewnie mam na brodzie sos pomidorowy, ale jest mi wszystko jedno. Umieram z głodu dlatego, że od wczorajszego popołudnia nie zjadłam prawie nic, poza garścią płatków kukurydzianych.
– Muszę jeszcze dzisiaj pomóc mamie w galerii – zauważa Lin i wskazuje chiński znaczek.
Jej mama niedawno otworzyła w Londynie galerię artystyczną, która co prawda radzi sobie całkiem nieźle, ale Lin musi jej tam pomagać, także w tygodniu.
– Jeżeli się śpieszysz, sama powieszę pozostałe plakaty – mówię, ona jednak kręci przecząco głową.
– Kiedy brałyśmy na siebie to zadanie, obiecałyśmy sobie, że będziemy się dzielić pracą sprawiedliwie. Robimy to albo razem, albo w ogóle.
– W porządku. – Uśmiecham się.
Już na początku roku szkolnego powiedziałam, że nie mam nic przeciwko temu, żeby raz na jakiś czas wykonać także jej część pracy. Lubię pomagać innym. Zwłaszcza przyjaciołom, bo nie mam ich zbyt wielu. Wiem też, że jej sytuacja domowa nie jest prosta i często ma na głowie więcej, niż właściwie powinna. Zwłaszcza że cały czas musi chodzić do szkoły i szykować się do lekcji. Ale Lin jest co najmniej równie ambitna i uparta jak ja, i zapewne między innymi dlatego tak dobrze się dogadujemy. A jednak to, że się zaprzyjaźniłyśmy, właściwie graniczy z cudem. Kiedy trafiłam do Maxton Hall, ona obracała się w zupełnie innych kręgach. Wtedy podczas przerwy obiadowej siedziała przy jednym stoliku z Elaine Ellington i jej przyjaciółkami, i nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby ją zagadnąć, chociaż obie pracowałyśmy w komitecie organizacyjnym i rzuciło mi się w oczy, że prowadzi swój kalendarz równie skrupulatnie jak ja.
A potem jej ojciec wywołał głośny skandal i rodzina Wangów straciła nie tylko pieniądze, lecz także znajomych i przyjaciół.
Nagle na przerwach Lin była sama, choć nie wiem, czy to jej przyjaciele nie chcieli mieć z nią nic wspólnego, czy to ona tak bardzo wstydziła się tego, co zaszło, że trzymała się od nich z daleka. Wiem tylko, jak to jest, gdy nagle traci się przyjaciół. To samo spotkało mnie, gdy ze szkoły w Gormsey trafiłam tutaj. Przerastało mnie wszystko: wysokie wymagania, zajęcia pozalekcyjne, fakt, że ludzie wokół byli inni. Dlatego początkowo nie byłam w stanie utrzymywać kontaktów ze znajomymi z Gormsey. Wtedy jasno dali mi do zrozumienia, co o tym sądzą.
Z perspektywy czasu wiem, że prawdziwi przyjaciele nie nabijają się z kogoś tylko dlatego, że się dużo uczy. Zawsze zbywałam śmiechem słowa „kujonka” i „mądralińska”, chociaż wcale mnie nie bawiły. Wiem też, że o przyjaźni nie może być mowy, kiedy druga osoba nie jest w stanie wykazać się zrozumieniem w skomplikowanej sytuacji. Nikt mnie ani razu nie zapytał, jak sobie radzę, jak mogą mi pomóc. Wtedy bardzo przeżywałam utratę tamtych przyjaźni, zwłaszcza że w Maxton Hall nikt nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, nikt mnie w ogóle nie zauważał. Nie pochodzę z bogatej rodziny. Zamiast eleganckiej torby od znanego projektanta noszę przeszło sześcioletni plecak, zamiast lśniącego nowością MacBooka mam laptopa, którego rodzice kupili mi w komisie przed początkiem roku szkolnego. W weekendy nie bawię się na imprezach, o których cała szkoła rozprawia przez kolejny tydzień; dla większości uczniów w tej szkole po prostu nie istnieję. Teraz mi to odpowiada, ale przez pierwsze tygodnie w Maxton Hall czułam się bardzo samotna i wyizolowana. Póki nie poznałam Lin. Połączyły nas nie tylko doświadczenia z dawnymi przyjaciółmi. Lin jest też do mnie podobna, bo tak samo jak ja starannie organizuje swoje życie i uwielbia mangę.
Nie mam pojęcia, czy zbliżyłybyśmy się do siebie, gdyby nie ta sprawa z jej rodzicami. I choć chwilami wydaje mi się, że tęskni za czasami, gdy jej nazwisko dużo znaczyło w tej szkole, gdy zadawała się z ludźmi pokroju Ellingtonów, jestem wdzięczna, że jest teraz przy mnie.
– Więc idź do dyrektora i po drodze powieś plakaty w bibliotece i przy centrum komputerowym. Ja zajmę się resztą, może tak być? – proponuję.
Wystawiam rękę do piątki. Przez chwilę Lin ma taką minę, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale potem uśmiecha się z wdzięcznością i przybija mi piątkę.
– Jesteś aniołem.
Ktoś odsuwa krzesło koło mnie i siada. Lin w ułamku sekundy staje się blada jak ściana.
Patrzę ze zmarszczonym czołem, jak wodzi wzrokiem ode mnie do osoby, która zajęła sąsiednie krzesło.
Powoli odwracam się… I patrzę prosto w turkusowe oczy.
Jak wszyscy w szkole znam te oczy, tylko że jeszcze nigdy nie widziałam ich z tak bliska. To część charakterystycznej twarzy o ciemnych brwiach, wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych i arogancko wygiętych, pięknych ustach.
To James Beaufort siedzi obok.
I patrzy na mnie.
Z bliska wydaje się jeszcze bardziej niebezpieczny niż z daleka. To jeden z tych, którzy zachowują się, jakby całe Maxton Hall należało do nich. Tak właśnie wygląda. Pewna siebie, dumna postawa. Jego krawat nie przesunął się ani o milimetr. Na nim nawet w gruncie rzeczy przeciętny szkolny mundurek wygląda elegancko, jakby się w nim urodził. Zapewne dlatego, że zaprojektowała go jego matka. Jedyne, co nie jest w nim starannie ułożone, to rudoblond włosy. W przeciwieństwie do gładko ulizanej fryzury jego siostry, włosy Jamesa wiją się niesfornie.
– Cześć – zaczyna.
Czy ja już kiedyś słyszałam jego głos? Owszem, kiedy wrzeszczał na boisku podczas meczu lacrosse albo krzyczał coś pijany na jednym ze szkolnych przyjęć, ale nigdy z tak bliska. To „cześć” jest równie przyjacielskie jak iskierki w jego oczach. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, że podczas przerwy obiadowej siada koło mnie i zaczyna ze mną rozmawiać. A przecież nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. I oby tak dalej.
Rozglądam się ostrożnie i z trudem przełykam ślinę. Kilka głów odwraca się w naszą stronę. Jakby czapka niewidka, którą noszę od dwóch lat, nieco się zsunęła.
Niedobrze, niedobrze, bardzo niedobrze.
– Słuchaj, Lin, miałabyś coś przeciwko temu, gdybym na chwilę porwał twoją przyjaciółkę? – pyta, cały czas nie odrywając ode mnie wzroku. Patrzy tak intensywnie, że przeszywa mnie dreszcz. Chwilę trwa, zanim dociera do mnie znaczenie jego słów. Błyskawicznie odwracam głowę do Lin i usiłuję bez słów dać jej do zrozumienia, że ja miałabym coś przeciwko temu, ona jednak wcale nie patrzy na mnie, tylko na Jamesa.
– Jasne – odpowiada ochryple. – Idźcie.
W ostatniej chwili porywam plecak z podłogi, a potem James Beaufort kładzie mi dłoń u nasady pleców i prowadzi do drzwi stołówki. Przyśpieszam kroku, żeby nie czuć na sobie jego dotyku, ale i tak czuję się, jakby naznaczył mnie przez materiał żakietu. Prowadzi mnie dokoła wielkich schodów we foyer i zatrzymuje się dopiero w miejscu, z którego nie widzą nas już uczniowie, ciągle kręcący się w okolicach stołówki.
Domyślam się, czego chce. Ponieważ w ciągu minionych dwóch lat ani razu nawet na mnie nie spojrzał, zapewne chodzi o jego siostrę i pana Suttona.
Dopiero kiedy mam pewność, że nikt nas nie słyszy, odwracam się do niego.
– Chyba wiem, czego chcesz.
Jego usta wyginają się w lekkim uśmiechu.
– Czyżby?
– Posłuchaj, Beaufort…
– Niestety, w tym momencie muszę ci przerwać, Robyn. – Robi krok w moją stronę. Nie cofam się, tylko patrzę na niego spod uniesionych brwi. – Jeżeli się dowiem, że komukolwiek pisnęłaś choćby słówko, dopilnuję, żebyś wyleciała ze szkoły.
Wciska mi coś w dłoń. Zaskoczona opuszczam wzrok i sztywnieję, gdy zdaję sobie sprawę, co to jest.
Trzymam w ręce gruby plik banknotów pięćdziesięciofuntowych. Z trudem przełykam ślinę. Nigdy w życiu nie trzymałam tylu pieniędzy.
Podnoszę głowę. Pogardliwy uśmiech Jamesa mówi wszystko. Daje mi jasno do zrozumienia, że doskonale wie, jak bardzo przydałyby mi się te pieniądze. I że nie po raz pierwszy kupuje czyjeś milczenie. Jego spojrzenie i postawa są tak pewne siebie, że nagle ogarnia mnie wściekłość.
– Mówisz poważnie? – cedzę przez zęby i podnoszę plik pieniędzy. Jestem tak wściekła, że ręce mi drżą.
Poważnieje, zastanawia się. Sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjmuje drugi plik banknotów i podaje mi go.
– Na więcej niż dziesięć tysięcy nie możesz liczyć.
Nie wierzę własnym uszom. Wodzę spojrzeniem między jego twarzą a pieniędzmi.
– Jeżeli utrzymasz język za zębami do końca semestru, dostaniesz drugie tyle. Jeżeli uda ci się do końca roku szkolnego, cztery razy tyle.
Bez końca powtarzam jego słowa w głowie, aż krew wrze mi w żyłach.
Jak on śmie stać tak przede mną, wciskać mi dziesięć tysięcy funtów, chcąc kupić moje milczenie. Jakbym nie była nic warta. Jakby to było najnormalniejsze na świecie, kiedy człowiek rodzi się w luksusie. Nagle uświadamiam sobie, że nie chodzi tylko o to, że nie lubię Jamesa Beauforta. Ja nim gardzę. Nim i wszystkim, co sobą reprezentuje. Tym, jak żyje, bez namysłu, nie licząc się z konsekwencjami. Jeśli człowiek ma na nazwisko Beaufort, jest nietykalny. Nieważne, co zrobi, pieniądze tatusia wszystko załatwią. Podczas gdy ja od dwóch lat staję na rzęsach, by mieć choćby szansę na studia w Oksfordzie, dla niego szkoła średnia to zabawa. To niesprawiedliwe. Im dłużej na niego patrzę, tym bardziej mnie wkurza.
Zaciskam palce na banknotach. Zaciskam też zęby i zsuwam wąski pasek papieru opasujący pieniądze.
James marszczy czoło.
– Co…
Zuchwale podnoszę rękę i ciskam banknoty w powietrze.
James odwzajemnia moje spojrzenie bez mrugnięcia okiem, jego napięcie zdradza jedynie mięsień drgający na szczęce.
Kiedy banknoty powoli opadają na podłogę, odwracam się na pięcie i odchodzę.