Scenariusz chaosu - ebook
Scenariusz chaosu - ebook
Współczesny terroryzm jest narzędziem politycznym, ukrytą przed światem wielką grą. W brutalną walkę wielkich mocarstw jak zawsze uwikłana jest Rzeczpospolita. Jej tarczą i ostrzem są służby wywiadowcze oraz siły specjalne.
Adam Thomal, policjant z Centralnego Biura Śledczego Policji, zostaje wysłany na przymusowy urlop. Jednak już w samolocie staje się, mimo woli, uczestnikiem międzynarodowej rozgrywki.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-43-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okoliczność była nijaka. Szara jak ten widoczny wokół zimowy świt, po trudnej nocy. Mimo kolejnych lat tkwienia w tej pracy trzeba było wiele samozaparcia i siły, by nie poddać się odrętwieniu. Nie pozwolić sobie na zamknięcie oczu. Choćby na moment, który z chwili ulgi przerodziłby się niebezpiecznie w błogi sen.
Adrenalina wypaliła się wieki temu i tylko na początku każdej nowej zasadzki, oficjalnie – realizacji, dawała kopa. Na krótko. Nie jak kiedyś. Obecnie była to rutyna i zaplanowane działanie wedle oklepanego scenariusza, albo właściwie – procedury. Wprawdzie elastyczność była zawsze wskazana, ale o chłodnym brzasku marcowego dnia trudniej było się o nią wystarać.
Smętna jakoś przedziwnie muzyka, sącząca się z na wpół ściszonego samochodowego radia, przeszła w serwis informacyjny. Głos spikera był obojętny, nie pomagał, dodając swoje trzy grosze do odczucia obezwładniającej apatii.
– Afera bankowa, jak określają to niemieckie media, rozchodzi się coraz większym echem po strukturach finansowych… – Głos mówił zupełnie obojętnie, jakby opowiadał o wizycie u ciotki. – Nowe materiały, publikowane wczoraj w Internecie, ujawniają zatrważające praktyki Kolonner West Bank i nie tylko. Tymczasem sejmowa komisja śledcza, głosem swego przewodniczącego posła Hramki, planuje wystąpić o udostępnienie materiałów, które, jak wynika z publikacji, dotyczą wątków transferów… Posłowie opozycji oczekują dalszych informacji, sugerując powiązania całej tej sytuacji z nieodpowiednim, w ich mniemaniu, nadzorem finansowym…
Później były wypowiedzi przedstawicieli kilku partii, banków i księgowych od większych cyferek, których nazywano ekspertami. Jedni mówili z bojowym zapałem i dumą, słusznie węsząc prezent od losu i nadciągającą rozróbę, inni zaś nieudolnie hamowali nastroje, nie bardzo wiedząc, jak się odnieść do sprawy, która miała się rozwijać. Jeszcze później była pogoda. Nic szczególnego – szare, zgniłe przedwiośnie. I znowu muzyka.
Aspirant Adam Thomal słuchał jednym uchem, nie bardzo zainteresowany tym wszystkim. Zły, że ci tam, w radiostacjach wszelkiej maści, utrudniają robotę jemu i aspirantowi Hubertowi Kowalińskiemu. Ziewnął głośno i sięgnął do radia, ostatkiem nadziei szukając na falach eteru czegoś skoczniejszego.
Hubert osunął się na fotel, chwycił dłońmi kierownicę i z przechyloną na bok głową patrzył półprzytomnie na okolicę.
Nie było tu nic łapiącego za serce i porywającego estetycznie zmysły. Albo tylko tak się zdawało, bo obydwaj przywykli. Kilka ulic obudowanych starymi willami. Zaniedbanymi albo odrestaurowanymi z różnym skutkiem. Domy z wielkimi oknami, otoczone kutymi płotami, nagimi teraz żywopłotami i krzewami w ogrodach.
Adamowi powracała głupawa myśl, że to lepsze niż gnicie gdzieś w rynsztoku, choćby na gdańskiej Przeróbce, „kwitnięcie” podczas obserwacji jakiegoś menela.
Czuł, że to głupie, bo przecież nie było reguły. Ani tam, w komisariacie rejonowym, wojewódzkim, czy teraz w CBŚP.
– Wille, kurwa! – fuknął sam do siebie ze zmęczenia i znów ziewnął. „Zbóje” byli wszędzie i przekonywał się o tym dobitniej i boleśniej z każdą kolejną sprawą. Tonął w bagnie niekończącej się wojny i znów, jak niegdyś, albo i jeszcze bardziej, musiał uciekać we wszystko, co pozwalało mu zapomnieć o robocie, którą niby lubił. Spełniał się, docierając prawie tam, gdzie chciał, ale mimo to tonął.
– Co mówisz? – Hubert ocknął się. Podniósł głowę, patrząc na kumpla dużymi oczami, osadzonymi wąsko przy długim nosie, na szczupłej, zwykłej twarzy.
– Nic, tak tylko… – Machnął dłonią Thomal i podparł głowę dłonią.
Ulica był cicha, bezludna. Niewiele aut parkowało w ich uliczce i tej przed nimi. Ludzie mieli swoje garaże, mało kto zostawiał auto na chodniku.
– Pierdzielę, już dupa boli – sapnął Kowaliński, moszcząc się nie wiadomo który raz na siedzeniu. Adam spojrzał na niego na wpół zdziwiony, na wpół rozbawiony. Obydwaj mieli dość, albo się starzeli. Choć do czterdziestki zostało im jeszcze kilka wiosen, Adam czuł się czasem jak staruszek, wymęczony tą całą gonitwą i tak naprawdę coraz dogłębniej odczuwanym stresem.
– Przejdę się – oznajmił nagle Thomal, niby to od niechcenia. Też miał dosyć, a ta cholerna „cisza przed burzą” maltretowała go okrutnie. W jakiejś desperackiej próbie zajęcia czymś umysłu spróbował nawet przywołać w pamięci ostatni urlop. Błogie nicnierobienie. Chciał na szczyt, to dostał za swoje. Gonitwa i rozjazdy w ślad za mniejszymi i większymi żulami. Dał za wygraną, uznając, że to może „dobić” go jeszcze bardziej. To nie było najlepsze, nie za pięć dwunasta.
– Siedź – syknął kierowca – czas zaraz… – Spojrzał na zegarek. – We dwóch pójdziemy, nie ma co robić ruchu. Jeszcze zauważą.
– Dobra… – mruknął Adam, zbytnio nie przejęty, lekceważąc dobry pomysł, jak miewał w zwyczaju, kiedy się uparł albo już nie dawał rady z nudą. Niebezpiecznie, na krawędzi, pod prąd każdemu przepisowi. – Tak tylko – uspokajał kiepsko. – Pod oknami im nie będę… – uciął i złapał za klamkę.
Niebo przechodziło z czerni w ciemną szarość. Auto, nie najmłodszy model Forda Focusa, stało przezornie w miejscu, gdzie pośród luksusowych siedzib wysiadła latarnia. Nadchodził zimny dzień. Adam nałożył zaraz wełnianą, przydużą czapkę. Nakrycie głowy, nieco zużyte i nieświeże, do tego wytarty polar i rozciągnięte spodnie czyniły zeń pospolitego przechodnia. Bardzo pospolitego. „Pan Włodziu rusza po jabola” – myślał prawie za każdym razem, kiedy działał pod takim, nie najpiękniejszym przykryciem.
Upewnił się, że skryta po wewnętrznej stronie spodni kabura nie zsunie się, a chwyt Glocka nie wlezie pod lekką kamizelkę kuloodporną, która opinała mu ciało. Wcisnął do ucha słuchawkę łączącą go z radiostacją i naciągnął czapkę niżej.
Parkowali pośród kilku tylko innych aut, na wąskiej ulicy, opodal jedynego domostwa, które ciągle przechodziło remont. Rusztowania i ani żywego ducha.
Cel był przed nimi. Widzieli go. Piętrowa willa pokryta bluszczem wpijającym się w wyblakłą piaskową farbę. Nic szczególnego w porównaniu z okolicą – nawet brzydki zapuszczony klocek. Mieli go po skosie, daleko na poprzecznej ulicy. Właściwie obstawiali tyły celu, jako jeden z punktów kordonu. Na wypadek, gdyby ktoś wyrwał się tyłem, kiedy zacznie się zabawa. Chociaż obydwaj wiedzieli, że to raczej nierealne, jeżeli wszystko się zgrało. Poza tym, cała sprawa miała się dziać od drugiej strony tej plątaniny poniemieckich zaułków. Tam skupiona była cała uwaga „wodzów”.
Nie tylko ta dwójka sterczała pół nocy, wpatrzona w na wpół zrujnowane domostwo. Było ich więcej, znacznie więcej. Obstawiali spory kwartał, z niewielką tylko pomocą lokalnej policji. Zawsze tak robili, kiedy szło o taką skalę przestępstw i ludzi, którzy je popełniali. Zbyt duże ryzyko, że tamci zblatowali się z lokalnym szeryfem, który opowiada im, co się wyrabia w okolicy. Podobno figuranci nie byli tutejsi, lokowali się przejazdem, ale i tak dmuchano na zimne.
Thomal poczuł, jak owładnia nim przenikliwe zimno. Efekt siedzenia w aucie i niewyspania, teraz potęgowany ziąbem poranka. Machnął koledze i wolno, z rękami w kieszeniach, postanowił zrobić niewielki obchód.
Byli daleko od obiektu, prawie niewidoczni, a mimo to Adam cofnął się w ulicę za nim. Obszedł pół kwartału, dwie zaspane ciche uliczki. Szukał kolejnego wozu albo busów „nindżów”, ale nie miał prawa ich dostrzec. Drugi wóz operacyjny krył się u wylotu na główną drogę, a „czarni” – też w gościnie – zamelinowali się w dróżce koło jakiegoś lasku. Konspiracja jak się patrzy, i to przy takim tłumie.
Adam dotarł na zbieg dwóch uliczek, robiąc szeroki łuk od auta i celu. Wychylił się za jeden z ostatnich parkanów z kątowników, wpatrując się w obiekt. Żadnego ruchu, dźwięku z tamtej strony. Zupełna pustynia, niczym po jakiejś wojnie atomowej. Tylko krzak akacji zaszumiał za ogrodzeniem. Adamowi już zdawało się, że za długo sterczy w jednym miejscu. Dość tej rozgrzewki. Zrobił krok w tył, nie zamierzając wracać opodal celu. W słuchawce zatrzeszczało na przeznaczonym im kanale.
– Od Sikorskiego wjeżdża w rejon… Czerwony Peugeot metalic. Lokalny jakiś, DWR… Sprawdzam – rzucił facet od „czujki” na obrzeżu dzielnicy, kiedy do uszu Adama dobiegł dźwięk piłowanego ostro silnika. Mącił ciszę spokojnego poranka, wypełniając ulice. Szybko się zbliżał. Ostro brał zakręty. Wyleciał zza załomu kamienicy po prawej, ślizgając się po wilgotnym asfalcie.
Adam poczuł, jak zimno opuszcza jego ciało, a w to miejsce wdziera się nieprzyjemny elektryczny dreszcz. Ten moment, ta dopadająca człowieka absolutna pewność, że popełnił błąd. Thomal zatrząsł się. Wściekł się na tę swoją fantazję, z którą podchodził do nakazów, choć zawsze wymigiwał się kłopotom. Prawie zawsze. Za to, po każdym wyczynie, okłamywał siebie, że już będzie jak należy.
Gliniarz wtulił się w siatkę ogrodzenia, kiedy czerwony Peugeot 308 zbliżył się.
Wianie byłoby niemądre. Zwracałoby uwagę. Ale udawanie byle dziadygi na spacerze też było bez sensu. Adam skulił się. Tak, tamten go dojrzał. Był wyczulony. Było ciągle szaro, a auto miało przyciemnione okna, albo tak się tylko zdawało Adamowi. Nieważne. Mógłby przysiąc, że patrzą w niego białe, żarzące się, wściekłe oczy.
Mierzyli się, jak wydało się Adamowi, cały wiek, póki wóz nie zniknął za domem.
– Kurwa! – fuknął, naraz olśniony jak rażony piorunem, i już wiedział, że łatwo nie będzie. Nie przy takich zwierzętach, które nieraz pokazywały, że nie liczą się z nikim. Zwłaszcza z byle psem. – Do wszystkich. – Przysunął mikrofon w kablu słuchawki. – To ten cały „Aktor”! Skąd się tu wziął…? „Aktor” przyjechał! – wykrzykiwał podniecony, bez specjalnego ładu, szamocząc się z kaburą w spodniach. – Wchodzić, wchodzić, już wiedzą! – dodał zaraz. – Wchodzić! – Wyciągnął pistolet i przeładował. W tej samej chwili usłyszał głośny pisk hamulców. Zgrzyt, i czerwony wóz zaczął cofać. Intuicja go nie zawiodła. Zaczynało się.
Adam przystanął na rogu i serce podeszło mu do gardła. Samochód gnał z dziką prędkością zygzakami, prawie obijając tych kilka aut, które były tam zaparkowane. W instynktownym odruchu, ćwiczonym wcześniej całymi godzinami, uniósł ramiona, ściskając w dłoniach broń i szykując się na to, co według niego najpewniej miało nastąpić.
Nie zdołał nawet wyciągnąć lufy, kiedy wóz uderzył w zaparkowane auto. Szofer był podenerwowany i nie radził sobie z jazdą do tyłu. W ryku wyjącego silnika dziwnie zabrzmiał brzęk tłuczonej szyby. Ułamek sekundy. Naraz grzmotnął strzał. Cała seria. Moc głuchego huku rozeszła się po dzielnicy, jakby te wszystkie domy nagle zaczęły się walić. Drugi grzmot i Adam przestał słyszeć własne myśli, czuć swój strach. Gorący wiatr zaświszczał mu nad głową; słyszał, jak coś łoskocze na trotuarze. Jak rykoszety odbijają się przy płocie. Pochylił się, wcisnął głowę między ramiona, jak nakazał mu wyuczony odruch. Czas się zatrzymał.
Strzelił raz, drugi. Tamten był coraz bliżej. Seria z broni automatycznej zdawała się nie kończyć. Z roztrzaskanej szyby w bagażniku ział płomień. Dziewięciomilimetrowe pociski, dziwnie cichego teraz Glocka, odłupywały skrawki lakieru z samochodu. Zaułek zaniósł się cuchnącym dymem. Zrobiło się gorąco od tnącego powietrze ołowiu. Adam nie myślał – strzelał. Pojedynek Dawida z ziejącym ogniem potworem.
Peugeot wbił się w postawiony przy krawężniku wóz. Palba ucichła. Adam wiedział, że raczej na pewno nie uciszył tamtego, ale wierzył, że przynajmniej go trafił. Albo po prostu bandycie skończyły się naboje.
Thomal opróżnił magazynek pistoletu do końca, ruszając wolno w przód. Miarowe puknięcia i obłoczki dymu na karoserii. Jemu też kończyła się amunicja. Momentalnie wypuścił magazynek i sięgnął po drugi. Kątem oka dojrzał, że przy obiekcie na podwórzu ktoś się rusza. Nie miał czasu przyjrzeć się lepiej. Załadował i prując miarowo, biegł do zaparkowanego auta, oddzielającego go od zbója. Wskoczył na maskę, gnąc kolana, wycelował w miejsce kierowcy podziurawionego Peugeota i strzelił jeszcze kilka razy. Z wybitej szyby błysnął ogień. Znów ten okropny, głuchy jazgot. Adama przeszedł dreszcz paniki, ale wytrzymał. Poszedł w dół. Ruch ramienia i strzelał w nowy cel. Thomal pojął, że ma do czynienia z dwoma napastnikami. Ryk klaksonu wybrzmiał nieprzyjemnie i zawisł nieprzerwanym hałasem. Thomal wstrzymał ogień.
Z ulgą dostrzegł nadchodzącą pomoc. Postacie w plamiastych uniformach. Hełmy, długa broń. „Nindża” z busa objawiali się światu. Ktoś się zbliżał. Chyba szli mu na pomoc.
Adam zeskoczył na jezdnię, choć nie odważył się opuścić lufy z celu. Jeden szybki gest kogoś w środku. Mignięcie jakiegoś przedmiotu i szósty zmysł podpowiedział glinie, że nie jest dobrze. Że to wcale nie koniec. Zdołał zrobić unik. Zatoczył się do tyłu. Spod wozu obok wyrósł płomień i ryknęło wdzierającym się w umysł hałasem, innym niż wszystko, czego dziś doświadczył.
Gorący podmuch wyrwał go w powietrze i smagał odłamkami. Ciało policjanta spadło na chodnik.
Szary obłok, kolor jaśniejącego nieba i ból. Dokuczliwy pisk w uszach. Dostrzegł śmigłowiec, wielki, potężny. Huk wrócił. Krzyki. Bolesne déjà vu. Już to kiedyś przerabiał, widział. Mieszało się w nim to, co było w przeszłości. Kiedyś. Koniec cholernie skomplikowanej sprawy i bitwa, najprawdziwsza bitwa. Kłębiło się w nim od wspomnień, tamtych lęków. Teraz tutaj też były i strach, i walka o życie.
Potrafił się pozbierać. Zdusił z wysiłkiem lęk w sobie. Wstał. Mózg sam podpowiadał mu rozwiązania. Nic więcej nie zaprzątało jego głowy. Był jak maszyna skupiona na jednym celu. Na przetrwaniu.
Przykucnął i w dwóch susach obskoczył potrzaskane odłamkami wozy. Nie spuszczał lufy z celu, teraz zakrytego szarym dymem. Odszedł od maski czerwonego wraku. Jakiś cień za kierownicą, ruch na jezdni, jak ciemny duch w tym obłoku. Adam nie zamierzał czekać. Zaryzykował. Trzy strzały.
Ruszył w przód. Szybko, jakoś dziwacznie zwinnie. Adrenalina, której to niby nie odczuwał, płynęła strumieniem.
Za potrzaskaną szybą leżało ciało z głową na kierownicy. Niegroźne. I tylko ten wyjący klakson.
Drugi mężczyzna leżał na ulicy. Kafar, w szarej, turystycznej kurtce. Brodacz o przydługich, zmierzwionych włosach. Wił się, coś mamrotał usmarowanymi krwią ustami. Chciał wstać, ale noga zaklinowała mu się w samochodzie obok fotela. Słał Adamowi pełne mordu spojrzenie i gdyby mógł, nie zawahałby się…
Thomal podszedł ostrożnie z wyciągniętą bronią, celując w czoło brodatego kloca. Nastąpił na przegub jego wyciągniętej dłoni. Tamten syknął przeciągle i zaczął głośno kląć, jak szewc. Adam docisnął stopę, póki nie poluzował tamtemu palców dłoni. Thomal złapał dzierżony przez bandytę granat. Odetchnął z ulgą, widząc zawleczkę na miejscu. Dopiero wtedy dostrzegł, że na ulicy robi się tłoczno, że słyszy syreny, i że boli. ■