Scenariusz chaosu. Na dzikich polach - ebook
Scenariusz chaosu. Na dzikich polach - ebook
Ponad szarą codziennością przeciętnych obywateli toczy się wielka gra. Bezwzględna rywalizacja możnych świata o pieniądze i władzę. Brutalna wojna, z której ofiary nie zdają sobie sprawy, dopóki nie zostaną w nią wplątane...
Adam Thomal, ambitny policjant z CBŚP, zostaje skierowany na Ukrainę jako doradca tamtejszych służb mundurowych. Sytuacja jest napięta, na ulicach miast protestują weterani, rośnie koncentracja rosyjskich wojsk na granicy. Tymczasem do oficjalnej wizyty w tym kraju szykuje się prezydent Rzeczypospolitej…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-75-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Są. U was będą za jakąś minutę. – Głos obserwacji, trzaskający w radiostacji, był cichy i tylko z pozoru opanowany. Tuż przed kulminacją trudno było ukryć emocje. Za każdym razem, nieważne, ile akcji się przeprowadziło.
W tym momencie w okolicy było prawie zupełnie cicho, nie licząc odgłosu spokojnej pracy agregatu auta. Na zewnątrz noc, wiosenna duchota i dalekie, blade jeszcze błyski nadchodzącej zza horyzontu burzy.
Adam Thomal czuł, jak i jemu przyśpiesza serce. Nabierał głęboko powietrza, wiercąc się na fotelu. Wzrok miał wbity w ekran.
Teraz zdawało mu się, że w tej zamkniętej puszce furgonetki jest parno, choć jeszcze przed chwilą zupełnie tego nie odczuwał. Wszystko ze stresu.
Gdzieś obok, blisko miał się zacząć się finał operacji, w której był trybikiem, a może i czymś ważniejszym. Którą tworzył od miesięcy. Jak zazwyczaj w tej robocie – mozolna, nudna dłubanina i na koniec krótki, ryzykowny fajerwerk. Dla niego nic szczególnego, choć pierwszy raz „na wyjeździe”, i to chyba stresowało go najbardziej.
– U nas nic, czysto. – Operator kamery termowizyjnej w głowicy na wysięgniku lustrował szosę na południe od obiektu: kilku starych, pokołchozowych baraków przerobionych na jakieś zakłady czy hurtownie. Szarą, cichą i pustą z pozoru wyspę pośrodku ukraińskiego stepowego krajobrazu, gdzieniegdzie przetykanego kępami lasów.
Adam spostrzegł, że w chwilach napięcia rozumie ukraiński jeszcze lepiej niż na co dzień. Czyli kilka miesięcy tego „zesłania w nagrodę” dawało jakieś rezultaty.
– Trójka od jedynki – powoli zaczął meldować. Rozumiał wiele, ale w mowie nie szło mu tak dobrze, choć oba języki, ukraiński i polski, są podobne. – U nas czysto, żadnych niespodzianek. Odbiór.
– Trójka, tu jedynka, rozumiem – potwierdził prędko dowódca, wyraźnie skupiony już tylko na celu.
Ostatnie kilkadziesiąt sekund wlokło się jak godzina. W głowach Polaka oraz jego kompanów zasiadających w PJN-ie, czyli według oficjalnej nomenklatury „przewoźnej jednostce nadzoru” – poczciwej, starej furgonetce Iveco, której nawet nie trzeba było stylizować na wrak – tłukły się myśli. Czy pójdzie dobrze? Czy tych kilkunastu ludzi, którzy zaangażowali się w dochodzenie, jest w porządku? Wyzbyli się nieładnych ciągot albo i najzwyklejszego bałaganu? Ruski burdel – jak mawiał za swoim szefem Thomal. Proste, bał się, że ktoś chlapnął gdzieś i wszystko się rozpadnie, jak to się nieustannie zdarzało w dziesiątkach akcji na Ukrainie, której służby ciągle, z wysiłkiem oraz wielkim kosztem trzeba było prowadzić za rękę i pokazywać co, gdzie i jak.
– Są – zwyczajowo oznajmił dowódca, informując wszystkie posterunki. – Gotowość – dodał zaraz, już surowiej.
Chwilę odczekali, pozwalając figurantom umościć się w nowym miejscu. Nabrać przekonania, że im się udało. Przynajmniej tak rozumiał to Adam, który tak jak wszyscy w samochodzie nie widział, co dzieje się u celu.
– Wchodzimy! – wykrzyknął dowodzący z podnieceniem. – Go, go, go!!! – dodał bardziej światowo, ale i pretensjonalnie.
Uśpiona okolica zacharczała rykiem silników, które zaraz zmieszały się z dźwiękiem syren. Przez ściany Adam słyszał tłumione okrzyki. Gdzieś wybuchł granat hukowy, a może ktoś strzelił.
Wzrok Thomala napotkał spojrzenie chłopaka przy ekranie. Młody przejmował się, choć chciał uchodzić za profesjonalistę. Chrząknął, usadowił się bliżej ekranu, wracając do swojej obserwacji z użyciem nowoczesnego sprzętu, jaki mu powierzono. Obrócił oko kamery bardziej w lewo.
– Mamy coś. – Jego ciało przeszedł dreszcz.
Zrobił zbliżenie. Zoom w kamerze termowizyjnej był niesamowity. Kilometr dalej, może i więcej, za zakrętem dziurawej drogi, między drzewami stało auto. Terenowy wóz albo drogi SUV widoczny jako biało-szary kontur na monitorze.
– Jednak, kurwa… – Adamowi skronie zapulsowały ze złości. Miał kolejny dowód na swoją teorię, że w tym kraju długo jeszcze będą się uczyć. – Stefan, zapalaj! – Podskoczył do szybki w ścianie oddzielającej ładownię od szoferki. – Mamy jeszcze jednego… – zaczął tłumaczyć pośpiesznie, przekrzykując triumfalne i jednocześnie uspokajające meldunki, że główna część akcji zakończona, a wszyscy są cali.
– Zawracają! – huknął operator kamery, wyraźnie zły, a może i zawstydzony lekkim blamażem swojej służby przed Polakami.
– Jedynka, tu trójka… Mamy jeszcze jednego… Od południa się objawił… Jeszcze jeden od nich…! – wykrzykiwał Adam na jednym oddechu. Usiłował przy tym nie paść na podłogę, kiedy blaszana bryła zaczęła tańczyć na nierównej ziemi. Stefan, stosunkowo młody funkcjonariusz CBŚP z czarną czupryną i sylwetką atlety, rozbujał wóz, usiłując wyrwać się z kryjówki w krzakach.
Nie do tego stworzono ten wóz ani nie takich akcji wymagano od ludzi o statusie obserwatorów, choć życzliwych i wspierających.
Stefan Borowicz mimo wieku niemal dorównywał Thomalowi doświadczeniem; w mig łapał i analizował, co się wokół niego wyrabia. Wniosek był prosty – a przynajmniej tak podpowiadała mu intuicja. Kordony puściły albo ktoś pozwolił, by tak się stało.
– Ciśnij, ciśnij! – zawołał Adam, padając na fotel.
Młody Ukrainiec z trudem chował maszt z kamerą, niepokojąc się o cały ten drogi sprzęt i szaleństwo na co dzień opanowanych Poliaków.
– Jedynka, ruszamy za nim… – próbował meldować Thomal rzucany po kabinie.
Tamten chyba protestował, mówił coś o wsparciu, ale niewiele dało się usłyszeć. Silnik poczciwego wozu, w którym umieszczono stanowisko, był dobry, chyba nawet nowy i działał jak ich tajemna broń. Wyjechali na dziurawy asfalt.
– Kurwa, nie dogonimy ich! – Dopiero po kilku sekundach do kierowcy dotarło, że porywają się na niemożliwe. – Złom się rozleci. – Zacisnął zęby i wdusił pedał gazu do samej podłogi.
– Nie pilnowali ich – warknął Adam, trzymając się za kaburę i co chwila oglądając się przez ramię na Ukraińca z takim wyrazem twarzy, jakby to ten nieszczęśnik był wszystkiemu winien. – Odetnijcie im drogę u Zarwadki! Koło wsi! – wydzierał się do radia, nie bacząc na kryptonimy, żeby tylko był hałas. By miejscowi gliniarze wiedzieli, że idzie pogoń i muszą reagować. Kto się nie dołączy, skieruje na siebie podejrzenie.
Motor wył niemiłosiernie, jakby błagał o litość. Adam syczał, zaciskając szczęki. Wiedział już, że nie da rady. Że każdy, nawet najbiedniejszy SUV jest lepszy niż ta kupa złomu.
Iveco zaczęło niebezpiecznie się chwiać, kiedy Stefan omijał co większe wyrwy w drodze. Tamci mieli przewagę i ciągle ją zwiększali.
– Kurde, flak! – W głosie szofera dało się wychwycić szczere zaskoczenie.
Do kakofonii charczącego silnika dołączył daleki odgłos policyjnych syren. Ktoś szedł im z pomocą… tylko co z tego?
Szofer wcisnął nagle hamulec i wóz zatrząsł się tak, jakby miał się wywrócić.
– Ochujeli! – wykrzyknął jeszcze Borowicz, zanim jego słowa zagłuszył odległy dźwięk strzałów. Miarowych, szybkich jak metalowe trzaśnięcia.
Adam rozpoznał typ broni i padł na ziemię. Nie tyle ze strachu, ile raczej rzucony siłą odśrodkową. Usłyszał, jak rwie się metal nad jego głową. Wszystko zawirowało. Coś uderzyło Adama w bok, potem w głowę. Mrok zalał mu jaźń i chyba tylko podświadomie czuł, że samochód się stacza.
– Bezczelne gieroje – wycharczał nie wiadomo po co.
Poczuł swąd prochu. Głośniejszy huk wystrzału wyrwał go z otępienia.
Z szoferki Stefan wysyłał kolejne pociski ze swojego Glocka. Chwila przerwy, odleglejszy trzask, choć trudno było rozeznać, czy to strzelanina, czy burza tak się zbliżyła. Znów dudnienie ołowiu o karoserię i wszystko było jasne.
Adam dobył broni. Zarepetował.
– Od tyłu, osłaniam.
Młody ukraiński funkcjonariusz rzucił coś półgębkiem. Wyraźnie przerażony gramolił się z podłogi, uwięziony w swoim siedzisku.
Adam przymknął oczy. Zbierał siły. Nagły powiew wiatru i świeższego powietrza dodał sił i zmotywował, wskazując drogę ucieczki z potrzasku.
– Marko! – krzyknął Polak, widząc, że nie ma już młodego.
Strzelanina narastała. Thomal dźwignął się ostrożnie i skulony, by nie wystawiać się na trafiające w auto kule, ruszył do drzwi.
Powietrze było ciężkie, duszne. Nieboskłon co rusz jaśniał białymi łunami bijących piorunów. Na te ułamki sekund robiło się jasno jak w dzień.
– Idę! – ostrzegł swoich Adam i z wyciągniętym przed siebie Glockiem ruszył w stronę, skąd słychać było strzały.
Jak w horrorze albo koszmarnym majaku widział tylko urywane sceny. Marko szarpał klamkę, w końcu pomógł Stefanowi wydostać się przez stłuczone okno. Drugą ręką nie przestawał strzelać. Dalej na drodze jakaś postać, jakby niewrażliwa na tę zajadłą obronę, błyskała żółtymi seriami, by zaraz schować się za gruby pień drzewa.
Adam czekał na ten moment. Doskoczył do szoferki.
– Osłaniam – powiedział, przykucnął i raz za razem pociągał za spust, mierząc w strzelca naprzeciw i auto skryte za drzewami.
Od tyłu doleciał go głos syren. Pisk opon, jakieś krzyki. Grupa specjalna ruszyła do walki. Wszystko w mroku przepędzanym chwilami przez światło piorunów.
Tamten na drodze spróbował jeszcze raz – krótsza seria, na oślep – i rzucił się do auta, którego kierowca chyba chciał wiać sam i zostawić kumpla.
Na szosie bluznęła palba. Kilka karabinków w rękach czarnych postaci przemówiło naraz. Uciekinier padł po drugim, trzecim kroku. Białe obłoczki kurzu pokryły karoserię oddalającego się SUV-a. Już nie uciekał.
Adam nie patrzył. Poczuł, że po twarzy cieknie mu strużka krwi.
– Cali? – zwrócił się do kompanów.
Stefan dyszał bardziej z ekscytacji niż ze zmęczenia. Jego sucha, koścista twarz biegacza wydawała się blada, ale może był to tylko odblask piorunów.
– Dzięki – wykrztusił, klepiąc Marka w ramię, i osunął się na ziemię.
Ukrainiec skinął głową z lekkim uśmiechem satysfakcji, w spojrzeniu Adama również szukając pochwały. Nagle jakiś niewyraźny grymas przeszedł po jego twarzy. Jakby coś go boleśnie ubodło. Złapał się pod bok, tam, gdzie kończyła się kamizelka, i prawie poleciał na plecy.
Adam klepnął się w bok, szukając radia, ale niczego tam nie było.
– Karetka, dawajcie karetkę! – zaczął drzeć się po polsku. ■