Sceny z życia za ścianą - ebook
Sceny z życia za ścianą - ebook
Historie cierpienia i samotności, bliskości, tęsknoty, rozpaczy i marzeń
Janusz L. Wiśniewski znów zaskakuje. Pełne wrażliwości historie o zwykłych ludziach: chorym na silną depresję mężczyźnie, który stracił pracę; molestowanej w dzieciństwie kobiecie; szczęśliwej i zakochanej parze homoseksualistów; ludziach, którzy w wypadku stracili swoich bliskich.
Felietony zebrane w książce, publikowane były na łamach magazynu Pani.
Kontynuacja hitowych Intymnej teorii względności oraz Molekuł emocji.
Janusz L. Wiśniewski - doktor informatyki i doktor habilitowany chemii, naukowiec i pisarz, autor bestsellerowych powieści S@motność w Sieci, Los powtórzony, a także zbiorów opowiadań Zespoły napięć, Intymna teoria względności oraz Molekuły emocji. Ostatnio w Wydawnictwie Literackim opublikował Czy mężczyźni są światu potrzebni?. Obecnie mieszka i pracuje we Frankfurcie nad Menem. Na swojej stronie internetowej pisze: „Panie, pomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego bierze mnie mój pies...”.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-04649-4 |
Rozmiar pliku: | 572 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Bo teraz, w sierpniu, nagle w środku upalnego lata spadł śnieg wprost pod moje bose stopy. I nie pragnę już niczego więcej, jak tylko podeptać i roztopić te płatki”. Pamiętasz te zdania? Pamiętasz! Oczywiście, że tak! Ty pamiętasz każde, nawet najmniejsze zadrapanie na swoim ego.
Napisałam do Ciebie w ciągu tych dwóch lat kilka tysięcy zdań, ale te dwa były tak naprawdę najważniejsze. Natychmiast, co także było wyjątkowe, zareagowałeś agresywnym zdziwieniem. Potem w złości napisałeś: „Liczyłem wprawdzie na poezję, ale na tę o wiele mniej patetyczną, a bardziej erotyczną”. Pomyślałeś więc, że się na mnie zemścisz. Uciekłeś bez pożegnania i zamilkłeś na kilka dni. Niczego wtedy tak bardzo nie chciałam jak tego, abyś zniknął raz na zawsze. Nie zniknąłeś. Po powrocie – nawet nie zaczekałeś do poniedziałku i łamiąc wszelkie ustalone „zasady bezpieczeństwa”, wysłałeś tego e-maila z domu – przepraszałeś, byłeś skruszony, znajdowałeś wymyślne usprawiedliwienia dla swojej nieobecności podczas tych „kilku samotnych dni” i prosiłeś, abym „została”. Postanowiłam zostać tylko dlatego, że nie potrafiłeś mi do końca wytłumaczyć, co to znaczy „zostać”. A ja bardzo chciałam się tego dowiedzieć.
Przez tych „kilka samotnych dni” byłeś z nią w Białogórze. Nagle przypomniałeś sobie, że to jej ulubione miejsce, znalazłeś czas, aby przejrzeć oferty i zarezerwować hotel. Odwołałeś – i nic takiego się nie stało – wszystkie piątkowe spotkania, odważyłeś się wyłączyć firmowy telefon i w akcie niebywałego u Ciebie heroizmu nie wziąć ze sobą komputera. Nagle, przez niecałe trzy doby byłeś dokładnie taki, jakiego ona pragnie. I jakiego pamięta sprzed kilku lat. Co się z Tobą stało? Przypomniałeś sobie, jak bardzo jest dla Ciebie ważna? Przestraszyłeś się samego siebie? Dotkliwiej niż dotychczas poczułeś się winny? Czy tylko chciałeś ukarać mnie za odrzucenie? W dzień, pod plażowym parasolem, nachylałeś się nad nią, aby posmarować kremem jej plecy, uda i piersi, opowiadałeś jej książkę, którą właśnie czytasz, a ona, po bardzo długim oczekiwaniu, miała wreszcie całą Twoją uwagę i okazję, aby przypomnieć Ci, albo raczej powtórzyć, że jesteś dla niej najważniejszy. Czy wiesz w ogóle, co to znaczy być dla kogoś najważniejszym? Wieczorami, po kolacji, spacerowaliście po plaży, zbierałeś dla niej muszle, trzymałeś ją za rękę, ukradkiem brałeś do ust jej włosy i wsuwałeś dłonie pod bluzkę lub sukienkę. Potem siadaliście obok siebie przytuleni i podczas zachodów słońca objaśniałeś jej szeptem kosmologię. Gdy zaczynało robić się ciemno, wracaliście pośpiesznie do hotelu. Ona rozbierała się dla ciebie już w windzie, a Ty nerwowo szukałeś w kieszeni klucza do pokoju. Rano budziła Cię pocałunkami, robiła z Tobą wszystko to, o czym nawet nie ośmielałeś się fantazjować, a Ty dziwiłeś się, skąd ona tak dokładnie wie, czego pragniesz. Zauważyłeś, że ona przy tym płakała? Zapytałeś chociaż raz, dlaczego płacze?! Jasne, że nie. Własnych żon nie pyta się o tak naturalne rzeczy. Jeśli własne żony płaczą w takich momentach, to mężowie oczywiście zakładają, że one mogą płakać wyłącznie z rozkoszy. Dlaczego, gdy napisałam Ci, że ja płaczę w takich momentach, robiłeś wszystko, aby dowiedzieć się dlaczego? I dlaczego, gdy już upewniłeś się, że to przez Ciebie, przestawało Cię to zupełnie interesować?
Dlaczego w ogóle ja? Mam dokładnie tyle lat co ona, mam ten sam kolor włosów, tak samo jak ona chciałabym mieć większe piersi, więcej butów i więcej seksu. Słucham tej samej muzyki, czytam te same książki i tak samo jak ona nie znoszę Warszawy oraz śledzi w śmietanie. Poza tym, tak samo jak ona kąpię się w zbyt gorącej wodzie, nigdy nie piję słodkiego wina, lubię orientalne restauracje, uwielbiam czarne koty, wysyłam kartki świąteczne do mojego ginekologa, nienawidzę internetu, histerycznie boję się pająków, dżdżownic i polityków, i dokładnie tak samo jak ona zasnę na prawym boku dopiero wtedy, gdy jestem pewna, że mój mąż zasnął obok mnie. Ponad dwa lata temu, w listopadzie, wysłałam swój pierwszy w życiu e-mail. Do mojego męża. Wcale nie miał być anonimowy. Założyłam swoje pierwsze w życiu konto e-mailowe. Ponieważ nie chciałam być jakąś tam „Anią99999”, wybrałam swoje drugie imię. Napisałam mu, tak po prostu, że jestem w nim zakochana. Bo byłam. Nie rozpoznał ani mojego drugiego imienia, ani mnie. Przez ponad dwa lata o wszystkim, co najważniejsze w jego życiu, najpierw dowiadywała się ona. To znaczy my obie, tyle że ja – tylko czasami – dowiadywałam się o tym drugi raz.
Przez ponad dwa lata bardzo chciałam, abyś był mi droższy niż moja godność. W sierpniu przestałam chcieć. A wczoraj zaczął się nowy rok i spełniając swoje najważniejsze postanowienie, zaczęłam Cię nienawidzić. Jutro znowu wrócisz późno do domu. Bo znowu masz bardzo ważne zebranie. Jutro ma znowu padać śnieg pod moje stopy. I jutro mnie zobaczysz...Wyspa kobiet
Ponoć kiedyś Bóg, zmęczony tworzeniem świata dla ludzi, postanowił stworzyć coś tylko dla siebie. Wziął więc garść najpiękniejszych pereł i rozsypał je na środku oceanu w pobliżu równika. I tak powstały Malediwy...
Taką bajkową historię powstania tych wysp prezentują angielskie, włoskie, niemieckie i ostatnio także rosyjskie przewodniki zachęcające turystów, aby bez wahania opróżniali swoje konta bankowe, wsiadali w samoloty we Frankfurcie, Londynie, Moskwie czy Rzymie i po prawie dziesięciu godzinach lotu lądowali w Male – stolicy państwa, gdzie przesiądą się do powietrznych taksówek, a te przetransportują ich na wyspę, którą wybrali sobie w katalogu.
Kennedy, czterdziestokilkuletni Irlandczyk z katolickiej części Belfastu, nie wybierał żadnej perły. W 1999 roku, po tym jak jego żona uciekła z „obleśnym grubym protestantem”, sprzedał samochód i poleciał medytować na Sri Lankę. Gdy kończyły mu się pieniądze, kupił gazetę i znalazł pracę z ogłoszenia. Szwedzka firma szukała człowieka, który mówi płynnie po angielsku, zna się na nurkowaniu, instalacjach elektrycznych, ogrodnictwie, hydraulice, komputerach i „nie boi się wyzwań”. Kennedy nie znał się wtedy na niczym. Nawet dzisiaj nie uważa, by mówił po angielsku. Tym bardziej że mówi płynnie. Człowiek z Belfastu nigdy nie przyzna się, że mówi po angielsku. Chyba że działa w „akcie najwyższej konieczności”. Do dzisiaj nie wie, jak udało mu się przekonać pracownicę działu personalnego w agencji, która reprezentowała Szwedów w Colombo. Pewnie dlatego, że kobiety zawsze wierzyły w każde jego kłamstwo. A może dlatego, że słowo „Kennedy” działa na nie tak magicznie.
Za wypłatę po pierwszym miesiącu wykupił przelot do Male i transport łodzią motorową na wyspę. Dopiero po wylądowaniu dowiedział się, że jest na atolu Faadhippolhu. Do dzisiaj nie wymawia tego poprawnie, chociaż od ośmiu lat mieszka i pracuje – tak naprawdę jako „dozorca wyspy od wszystkiego” – na eliptycznej plamie z piasku, porośniętej palmami, pod którymi wybudowano trzydzieści drewnianych, dekadencko luksusowych bungalowów. Od ośmiu lat spędza tutaj także swój czternastodniowy urlop, podczas którego pracuje. Szwedzi nie zgodzili się, aby mógł zostawać w tym czasie na wyspie. Wakacje na Malediwach są i mają być drogie. Nawet ich rozumie. Inaczej zrobi się tutaj Majorka.
Gdy zapytałem, czego mu w tym raju brakuje, odpowiedział bez chwili zastanowienia:
– Kobiet... i wcale nie chodzi mi o orgazmy – dodał natychmiast. – Chodzi o zespolenie dusz. Orgazmy mogę sobie ściągnąć z internetu. Nawet na tak słabym łączu, jakie jest tutaj. Żeby się zespolić, musisz się najpierw zachwycić, potem się zapomnieć, a na końcu, gdy już nie pożądasz, chcieć trwać w mozolnym celibacie tylko jednego ciała. Bo okazało się, że jej dusza i mózg są o wiele ważniejsze. Tutaj spotykam wielu mężczyzn, którym się to udało. Przylatują na wyspę z takimi właśnie kobietami.
Jak Arthur i Madame. Tak ją nazywamy. Są tutaj już piąty raz. Spędzają tu Boże Narodzenie i wracają do Europy w połowie stycznia. Arthur ma tyle pieniędzy, że gdyby tylko chciał, mógłby kupić tę wyspę na własność. Ma kilka banków w Londynie, trzy w Edynburgu, dwa wieżowce w Dubaju i dwie firmy w Hongkongu. Sprawdziłem to w „Google”. Pięć lat temu spotkał przypadkowo Madame na lotnisku w Male. I zachwycił się. Zostawił wszystko i przyleciał za nią. I tutaj się pewnie zapomniał. I zapewne dlatego tutaj wraca. Ta wyspa podoba się im, choć jest jak marny camping nad jeziorem w porównaniu z innym wyspami. Mogliby wynająć sami dla siebie całego Hiltona, ale przylatują tutaj do bungalowu. Bo tutaj się wszystko zaczęło. On ma pięćdziesiąt osiem lat, a ona czterdzieści pięć. Wiem to od Nisayyam, która pracuje w recepcji i widziała ich paszporty. Moja żona, gdy braliśmy ślub, nie wyglądała jak ona teraz. A była wtedy sporo przed trzydziestką. Madame, w tajemnicy przed nim, przychodzi do mnie i prosi, aby nie pozwalać jej mężowi na korzystanie z internetu w czasie pobytu na wyspie. Mam kłamać, że nie działa. I zostawia kopertę z banknotami. Potem on przychodzi do mnie i prosi, abym sprawdzał, w tajemnicy przed jego żoną, jego pocztę elektroniczną i drukował mu e-maile przychodzące z wybranych adresów. I także zostawia kopertę z banknotami. Każdego dnia rano, przed śniadaniem, gdy skończy biegać po plaży wokół wyspy, wpada do mnie zdyszany do biura i czyta e-maile jak chłopiec, który robi coś bardzo złego w tajemnicy przed rodzicami. W tych tekstach są sumy, których ja nie mogę sobie nawet wyobrazić. Czasami Arthur pisze na kartkach odpowiedzi, które potem wysyłam. Nieraz mam wrażenie, że to ja, a nie on, kupuję lub sprzedaję coś za prawie milion funtów. Jego żona nie może się „w żadnym wypadku” dowiedzieć, że on bywa w moim biurze, bo „byłaby bardzo smutna”. Każdego wieczoru około północy, obchodząc wyspę podczas ostatniej kontroli, spotykam ich na plaży. Siedzą wtuleni w siebie i rozmawiają...