Schodząc w dolinę - ebook
Schodząc w dolinę - ebook
Bardzo osobiste i wzruszające opowiadanie o ostatnich latach i ostatnich chwilach Żony autora. Fragment opowiadania: „Przez pokłady snu do mojej świadomości dotarł męski głos, o jakimś dziwnym tembrze, kilkakrotnie powtarzając to jedno zdanie: - Ona niedługo umrze, zostaniesz sam i wtedy dopiero ci pokażę! Gwałtownie usiadłem na posłaniu, przekonany, że przyśnił mi się jakiś koszmar. Ale nie, było to zbyt realne na zwykły majak. Przetarłem oczy, wystraszony rozglądając się dokoła. Zza okna wpadało słabe żółtopomarańczowe światło latarni ulicznej, rozświetlając całe pomieszczenie. W pokoju nie zobaczyłem nikogo obcego. Byłem jednak tak poruszony tym, co usłyszałem, że już się nie położyłem, ale usiadłem, starając się uspokoić. „Ona niedługo umrze, zostaniesz sam i wtedy dopiero ci pokażę!” - ciągle dźwięczało mi w uszach. Z akcentem na „umrze” i „zostaniesz sam”... Przez parę chwil oddychałem głęboko, żeby się uspokoić. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że te słowa zawierające straszną przepowiednię i pogróżkę zarazem usłyszałem naprawdę. Wstrząsnął mną dreszcz...”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-204-2 |
Rozmiar pliku: | 122 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
SCHODZĄC W DOLINĘ
Czemużeś smutna duszo moia? Y czemu mię trwożysz?... Psal. XLI, 6
Listopadowy zmierzch 2012 roku, szary i ponury, przesycony zawiesiną mikroskopijnych kropelek, ni to dżdżu, ni to mgły, prędko ustępował przed nadciągającą smolistą czernią nocy.
Siedziałem na krześle komputerowym nieludzko zmęczony, bezmyślnie gapiąc się w okno, z na wpół odsuniętą firanką, w którego szybach odbijał się poblask sączący się z lampki nocnej stojącej na środku biurka, tuż nad klawiaturą. Górne światła już wcześniej pogasiłem, tak że w pokoju panował półmrok.
Miałem dość. Cały dzień przy komputerze. Osiemnaście godzin. Czułem się niczym wyssana do cna skorupa małża. Uśmiechnąłem się sam do siebie, widząc niedorzeczność tego porównania. Jakże bowiem przypisywać jakieś uczucia skorupie? Byłem przecież jednak jakby pusty w środku, bez krzty energii. Kręgosłup bolał mnie coraz mocniej. Cały. Od szyi, przez plecy, aż ku lędźwiom. Doskwierał mi niemiły, tępy, a momentami przeszywający, ból. I na dodatek coraz częściej również ten ból w klatce piersiowej... Paraliżujący, odbierający oddech... Nie wiadomo czy z serca, czy z kręgosłupa, czy jeszcze z czego innego. Lekarze bezradnie rozkładali ręce. Tak naprawdę jednak to do końca nie wiem czy w ogóle słuchali, co do nich mówiłem.
Westchnąłem ciężko i popatrzyłem na prawie już pustą buteleczkę ketonalu. Bardzo rzadko po niego sięgałem, tym razem jednak uznałem, że jeśli nie zażyję tego mocnego środka przeciwbólowego, to w nocy nie zmrużę oka. Wciągnąłem plastykowy korek i wysypałem na dłoń ostatnie trzy niebieskie tabletki. Jedną włożyłem do ust i połknąłem bez popijania, pozostałe dwie wrzuciłem na powrót do fiolki.
Przygarbiony poczłapałem do kuchni, otworzyłem lodówkę, rozglądając się za butelką gazowanej wody, którą tam przed paroma godzinami wstawiłem, żeby się porządnie schłodziła. Była. Bardzo zimna. Taka, jaką najbardziej lubię, chociaż rzadko taką pijam. Nalałem jej do szklanki aż po wręby i wypiłem duszkiem. Chłód przeniknął mi zęby, gardło, przełyk.
W pokoiku obok moja żona ciągle jeszcze siedziała przy komputerze. Coś podliczała.
- Elu – powiedziałem. - Daj już spokój. Zobacz jak bardzo późno. Nie zamęczaj się tak. Ja mam dość. Kładę się i ty wreszcie odpocznij. Też przecież harujesz od świtu.
- Dobrze. Tylko jeszcze dokończę to zestawienie – odpowiedziała.
- A nie może to zaczekać do jutra?
- Nie, nie może, bo się pogubię. Naprawdę zaraz kończę. Kładź się spać.
- No to dobranoc.
Wziąłem szybki prysznic, a potem leżąc w pościeli, przez parę chwil wpatrywałem się w mrok. Zza ściany ciągle było słychać klekot klawiatury. Wreszcie zamknąłem oczy. Poczułem jeszcze, jak kot wskoczył na posłanie i, zwinąwszy się w kłębek, ułożył w nogach...
* * *
Przez pokłady snu do mojej świadomości dotarł męski głos, o jakimś dziwnym tembrze, kilkakrotnie powtarzając to jedno zdanie:
- Ona niedługo umrze, zostaniesz sam i wtedy dopiero ci pokażę!
Gwałtownie usiadłem na posłaniu, przekonany, że przyśnił mi się jakiś koszmar. Ale nie, było to zbyt realne na zwykły majak. Przetarłem oczy, wystraszony rozglądając się dokoła. Zza okna wpadało słabe żółtopomarańczowe światło latarni ulicznej, rozświetlając całe pomieszczenie. W pokoju nie zobaczyłem nikogo obcego. Byłem jednak tak poruszony tym, co usłyszałem, że już się nie położyłem, ale usiadłem, starając się uspokoić.
„Ona niedługo umrze, zostaniesz sam i wtedy dopiero ci pokażę!” - ciągle dźwięczało mi w uszach. Z akcentem na „umrze” i „zostaniesz sam”... Przez parę chwil oddychałem głęboko, żeby się uspokoić. Aż w końcu doszedłem do przekonania, że te słowa zawierające straszną przepowiednię i pogróżkę zarazem usłyszałem naprawdę. Wstrząsnął mną dreszcz... Pojąłem, że to musiał być głos złego ducha, wieszczący mi śmierć żony. Tak, bez wątpienia diabeł próbował mnie zastraszyć. Ostatecznie jednak jego słów nie potraktowałem na serio.
- Kłamca – pomyślałem.
Zaświeciłem lampkę nocną, wiedząc, że już nie usnę. Włączyłem komputer, a gdy ekran rozjarzył się na niebiesko, zerknąłem na pasek daty i zegar u dołu monitora: 3 listopada, dwie minuty po trzeciej. W tę noc do świtu było jeszcze daleko. Zadumałem się nad tym, co usłyszałem... A może jednak?... Ela nie była zbyt zdrowa. Tarczyca, nadciśnienie, oczy. Jakiś czas wcześniej miała udar, z którego – dziękować Bogu – wyszła bez szwanku... Teraz jednak wyglądała dobrze i nic nie wskazywało na to, że może być tak poważnie, że aż śmiertelnie chora... Pracowała... ciężko... nie oszczędzała się bynajmniej... tak teraz, jak i przez całe życie...
- Kłamca. Byle postraszyć – pomyślałem znowu.
Poczłapałem do łazienki, chłodny prysznic otrzeźwił mnie i jakby zmył ze mnie resztkę lęku, chociaż wciąż jeszcze czułem odrobinę jego niemiłego posmaku, gdzieś w gardle i w dołku pod sercem...
Nastawiłem czajnik. Gdy zagwizdał, zaparzyłem kawę i poszedłem z nią do swojego pokoju. Na szybko upiłem dwa gorące łyki, przy okazji parząc sobie wargi. Usadowiłem się już na dobre przed komputerem. Sprawdziłem pocztę. Odpowiedziałem na mejle. Rutyna. Po kilkunastu minutach zabrałem się do roboty.
Chciałem jak najszybciej dokończyć pracę nad tą książką. Temat był ciężki. Mroczny i duszny: zdemonizowanie... Doskonale rozumiałem, czemu diabeł usiłuje mnie zastraszyć... Mogłem go tą książką ugodzić, może odebrać kogoś, na kogo już naostrzył pazury i snuł jakieś plany, a to było niewybaczalne. Mnie, co prawda już miał, ale czy kogoś więcej za moją przyczyną, dzięki mnie?
Do skrzypienia, jakichś cieni przemykających przez pokój, ledwie dostrzeganych kątem oka, dziwnych trzasków, smug obrzydliwego smrodu w powietrzu i nieoczekiwanych chłodnych powiewów już się zdołaliśmy z żoną przyzwyczaić. Nawet i do straszenia domowych zwierzaków, a szczególnie kocura Włóczka. Skoro to jednak na mnie nie podziałało, Zły sięgnął po cięższą artylerię...
Po wydaniu Uwikłanego pewnie sam bym się nie zdecydował na napisanie kolejnego tomu. Marta jednak, apodyktyczna i nieznosząca jakiegokolwiek sprzeciwu dyrektor do spraw wydawniczych, zachwycona pierwszym, wręcz mnie przymusiła do pisania kolejnego. A zanosiło się na to, że może być i trzecia część. Tak mi przynajmniej „wychodziło” z dotychczasowej pisaniny.
Po prawdzie, to drugą część skończyłem już pod koniec października, a teraz nanosiłem tylko poprawki i niektóre fragmenty przeredagowywałem. W zasadzie taka kosmetyka. Tyle że zabierała mnóstwo czasu.
Znów westchnąłem głęboko i poranną pracę zacząłem od lektury tego, com pozmieniał w tekście wczorajszego dnia przed wieczorem, szukając jeszcze ewentualnych błędów i robiąc konieczne poprawki. Nie lubiłem tej roboty. To gorsze i nudniejsze od klejenia kopert...
Wreszcie tekst ostatecznie wygładziłem i zacząłem czytać całość raz jeszcze, żeby złapać sens, a gdy skończyłem, odchyliłem się do tyłu, by rozprostować kości. Potem wstałem z krzesła i zrobiłem głęboki skłon, aż usłyszałem całą serię trzasków w odblokowujących się stawach kręgosłupa.
Z kuchni dobiegały już odgłosy krzątaniny. Ela przygotowywała sobie jakieś skromne śniadanie. Ja nie miałem jeszcze ochoty do jedzenia. Wszedłem jednak do kuchni, a przechodząc obok, musnąłem wargami policzek żony.
- Cześć!
Zabrałem się za przygotowywanie drugiej szklanki kawy.
- Cześć! Znowu nie spałeś? - zapytała Ela.
- Spałem. Do trzeciej. Obudził mnie jakiś koszmar.
- Co ci się śniło?
- Koszmar i tyle. Nie pamiętam już – skłamałem, jednocześnie z niepokojem zerkając na twarz Eli, jakby szukając w niej jakichś szczególnych oznak choroby. Ale wyglądała dobrze. Wyjątkowo dobrze. Na dodatek miała znakomity humor. Jak rzadko.
- Nie pij tyle kawy! - opamiętaj się trochę. - Chcesz się jeszcze bardziej rozchorować?
- Eee, tam. Zdążyłem się już zmęczyć i nie czuję się całkiem przytomny. Która to godzina?
- Szósta.
- No widzisz? To już prawie trzy godziny pracy za mną.
Nic już nie powiedziała, wzruszyła tylko ramionami.
* * *
W niedzielę 11 listopada było ładnie, żadnego dżdżu, żadnej mgły, żadnego wiatru. Słonecznie, chociaż już trochę chłodno.
- Może byśmy poszli dziś do św. Jakuba na 9:15? - zapytała Elżbieta.
- Niech będzie. Chociaż można by gdzieś bliżej...