- promocja
Schron przeciwczasowy - ebook
Schron przeciwczasowy - ebook
„Ta powieść to literacka monografia najdelikatniejszego ludzkiego daru – zmysłu czasu i jego przemijania. Rzadko trafiają nam się tak szalone i cudowne książki”. Olga Tokarczuk
„Gospodinow to Proust Wschodu”. „La Repubblica”
Nowa powieść jednego z najgłośniejszych pisarzy europejskich, laureata Nagrody Angelusa.
Sentymentalna podróż, w której przeszłość staje się remedium na problemy teraźniejszości.
Gaustyn, osobliwy i niestrudzony wynalazca, wędruje w czasie. Swoją ideę niesienia innym pomocy realizuje w wyjątkowej klinice przeszłości w Szwajcarii, którą zakłada dla osób cierpiących na chorobę Alzheimera. Pacjenci mogą wybierać spośród wszystkich minionych dekad XX wieku, by odnaleźć swoją bezpieczną przestrzeń.
Wkrótce oferowana przez Gaustyna kuracja przyciąga nie tylko chorych, ale także wszystkich tych, którzy chcieliby powrócić do szczęśliwych chwil. Klinika odblokowuje ich wspomnienia, przywracając czas, w którym czuli spokój i spełnienie.
Jednocześnie europejscy przywódcy, chcąc ratować przyszłość świata, organizują ponadnarodowe referendum w sprawie wyboru… wspólnej przeszłości.
„Czy należy spoglądać wstecz? Czy przeszłość jest niebezpieczna? Jak zyskać trochę czasu, kiedy mierzysz się z deficytem przyszłości? Prosta odpowiedź brzmi: trzeba zawrócić. Bo jeśli istnieje coś pewnego, jest to przeszłość”. Georgi Gospodinow
Georgi Gospodinow (ur. 1968) – bułgarski pisarz, poeta i dramaturg. Autor m.in. Powieści naturalnej oraz Fizyki smutku, która przyniosła mu Literacką Nagrodę Europy Środkowej „Angelus”, Nagrodę Literacką im. Jana Michalskiego oraz Uznamską Nagrodę Literacką. Jego książki zostały przetłumaczone na ponad 25 języków. Najnowsza powieść Gospodinowa Schron przeciwczasowy otrzymała najważniejsze włoskie wyróżnienie Premio Strega Europeo (2021).
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07735-1 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KLINIKA PRZESZŁOŚCI
.
I tak oto tematem jest pamięć. Tempo: andante przechodzące w andante moderato, sostenuto (powściągliwie). Być może sarabanda ze swoją opanowaną majestatycznością, z akcentem na drugiej części taktu, byłaby dobra na początek. Raczej Haendel niż Bach. Rygorystyczna powtarzalność przy jednoczesnym poruszaniu się naprzód. Na początek powściągliwie i uroczyście. Potem wszystko może – i musi – się rozpaść.
.
1.
W pewnym momencie zaczęto wyliczać, kiedy rozpoczął się czas, kiedy dokładnie została stworzona Ziemia. Irlandzki biskup Ussher w połowie siedemnastego wieku podał nie tylko rok, ale wręcz konkretną datę: dwudziesty drugi października cztery tysiące czwartego roku przed naszą erą. Była to sobota (oczywiście). Według niektórych Ussher wskazał także dokładną godzinę – około szóstej po południu. Sobotnie popołudnie, całkowicie w to wierzę. W jakimże innym momencie tygodnia znudzony stwórca miałby zacząć budować świat i szukać towarzystwa? Ussher poświęcił temu zagadnieniu całe życie, sama rozprawa liczyła dwa tysiące stron po łacinie; wątpliwe, by wielu ludzi zadało sobie trud przeczytania jej w całości. Ale stała się wyjątkowo popularna – może nie tyle ona, ile odkrycie. Biblie na Wyspach zaczęły się ukazywać opatrzone datą zgodną z chronologią Usshera. Teoria młodej Ziemi (a według mnie także młodego czasu) opanowała chrześcijański świat. Trzeba dodać, że nawet uczeni, na przykład Johannes Kepler i sir Isaac Newton, wskazali konkretne lata Bożego dzieła, wypadające blisko daty, którą podał Ussher. Mimo wszystko najbardziej zadziwia mnie nie rok ani nie to, jak jest nieodległy, lecz konkretny dzień.
Dwudziesty drugi października cztery tysiące czwartego roku przed naszą erą, około szóstej po południu.
W grudniu tysiąc dziewięćset dziesiątego roku (lub mniej więcej w tym czasie) ludzki charakter się zmienił. Tak pisze Virginia Woolf. I człowiek jest w stanie sobie wyobrazić tamten grudzień tysiąc dziewięćset dziesiątego roku, niby taki sam jak inne – szary, zimny i pachnący świeżym śniegiem. Ale coś się odblokowało, coś, co poczuli tylko nieliczni.
Pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku wcześnie rano skończył się ludzki czas.
2.
Wiele lat później, kiedy większość jego wspomnień miała odfrunąć niczym spłoszone gołębie, on nadal mógł przywołać tamten poranek, gdy włóczył się bez celu po ulicach Wiednia i natknął się na kloszarda z wąsem, przypominającego Márqueza, który sprzedawał gazety na chodniku w porannym marcowym słońcu. Zerwał się wiatr i parę egzemplarzy wzbiło się w powietrze. Próbował pomóc, dogonił kilka i oddał mężczyźnie. Może pan jedną zatrzymać, powiedział Márquez.
Gaustyn – tak go będziemy nazywać, mimo że on sam używał imienia jako czapki niewidki – wziął gazetę i podał banknot, o dość dużym nominale jak na tę okoliczność. Kloszard obracał go w palcach i wydukał: Ale... Nie mam wydać. Zabrzmiało to tak absurdalnie tego wiedeńskiego poranka, że obaj się roześmiali.
Gaustyn odczuwał w stosunku do bezdomnych miłość i bojaźń; dokładnie te słowa i w takim zespoleniu. Kochał ich i bał się w sposób, w jaki człowiek kocha i boi się tego, kim już był albo w kogo spodziewa się pewnego dnia zmienić. Wiedział, że prędzej czy później zasili ich szeregi, jeśliby użyć frazesu. Przez chwilę wyobrażał sobie długie rzędy bezdomnych maszerujących wzdłuż Grabenstrasse i Kärntner Strasse. Tak, był z nimi spowinowacony, był jednym z nich, choć nieco bardziej wyjątkowym. Bezdomny w czasie, można by rzec. Po prostu w wyniku zbiegu okoliczności znalazł się w posiadaniu pewnej sumy, wystarczającej do tego, by odwlec przeistoczenie się metafizycznej niewygody w fizyczne cierpienie.
Do tej chwili używał jednego ze swoich zawodów – psychiatry geriatrycznego. Podejrzewałem, że w sekrecie podkradał swoim pacjentom historie, aby się w nich chronić, aby posiedzieć przez chwilę w czyimś miejscu i przeszłości. Innymi słowy, w jego głowie znajdował się taki Babel czasów, głosów i miejsc, że albo powinien niezwłocznie oddać się w ręce kolegów psychiatrów, albo zrobić coś takiego, że sami go zgarną.
Gaustyn wziął gazetę, trochę się przeszedł i usiadł na ławce. Miał na sobie ciemny płaszcz, spod którego widać było koszulkę polo z wysokim kołnierzykiem, stare skórzane buty, na głowie – kapelusz borsalino z szerokim rondem, a w ręce skórzaną torbę w kolorze szlachetnej gnijącej czerwieni. Wyglądał jak człowiek, który dopiero co przyjechał pociągiem z innego dziesięciolecia i mógł zostać wzięty za dyskretnego anarchistę, podstarzałego hipisa lub kaznodzieję z jakiegoś mniej znanego zakonu.
I tak oto usiadł na ławce i przeczytał nazwę gazety – „Augustin”, wydanie bezdomnych. Część pisma była tworzona przez nich, część przez zawodowych dziennikarzy. Gdzieś tam, na przedostatniej stronie, w lewym dolnym rogu, najbardziej niezauważanym miejscu gazety, wie to każdy redaktor, znajdowała się wzmianka. Zatrzymał na niej wzrok. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech, w którym było więcej goryczy niż radości. Miał zostać zmuszony do zniknięcia.
3.
Niegdyś, kiedy pana Alzheimera przywoływano głównie w żartach (jak się nazywa ten facet, który mi wszystko chowa?), w niedużej gazecie pojawiło się krótkie ogłoszenie w rodzaju tych, co to pięciu przeczyta, a czerech w mig zapomni.
Oto notatka, sparafrazowana w skrócie.
Jakiś lekarz, doktor G. (wspomniany jedynie z inicjału), z wiedeńskiej kliniki geriatrycznej w Wienerwaldzie, miłośnik Beatlesów, urządził swój gabinet w stylu lat sześćdziesiątych. Znalazł bakelitowy gramofon, powiesił plakaty ulubionego zespołu, w tym wspaniałego Sierżanta Pieprza... Na pchlim targu kupił regał, na którym poustawiał najróżniejsze bibeloty z lat sześćdziesiątych, mydła, paczki papierosów, serię miniaturowych garbusów, różowych cadillaców i mustangów, plakaty filmowe, zdjęcia aktorów. Pisano, że jego gabinet zawalony jest starymi czasopismami, a on pod kitlem nosi koszulkę polo z wysokim kołnierzykiem. Zdjęcia, rzecz jasna, nie było; cały materiał liczył trzydzieści wierszy, skrytych w lewym dolnym rogu. Była to nowina, bo lekarz zauważył, że pacjenci z zaburzeniami pamięci, którzy spędzają w jego gabinecie coraz więcej czasu, stają się coraz bardziej rozmowni, innymi słowy – czują się komfortowo. I radykalnie zmniejsza się częstotliwość prób ucieczki z tej skądinąd renomowanej kliniki.
Informacja nie miała autora, została podpisana przez redakcję.
To był mój własny pomysł, od lat chodził mi po głowie, ale najwyraźniej ktoś mnie uprzedził. (Muszę przyznać, że mój pomysł odnosił się do powieści, a nie kliniki, ale to wszystko jedno).
Kupowałem okazjonalnie tę uliczną gazetę z powodu dziwnego przywiązania do tych, którzy ją tworzyli – to długa historia z innej powieści – ale również dlatego, że miałem poczucie (osobisty przesąd), że właśnie w ten sposób, przez kawałek gazety, to, co ma zostać powiedziane człowiekowi, spłynie do niego albo uderzy go po oczach. I nigdy mnie to nie zawiodło.
Napisano, że klinika znajduje się w Lesie Wiedeńskim i nic ponad to. Sprawdziłem ośrodki geriatryczne w okolicy; przynajmniej trzy z nich były zlokalizowane właśnie tam. Ten, którego szukałem, okazał się – jakżeby inaczej – ostatni w kolejności. Przedstawiłem się jako dziennikarz – nawet nie było to tak do końca kłamstwo, miałem legitymację prasową z pewnej gazety, aby bezpłatnie wchodzić do muzeów, i czasem też do niej pisywałem. W innych sytuacjach używałem pokrewnego, lecz znacznie bardziej niewinnego i nieuchwytnego fachu pisarza, z którego nie ma jak się wylegitymować.
Tak czy owak, udało mi się dotrzeć, nie bez trudności, do dyrektorki tej kliniki. Kiedy zrozumiała, w jakiej sprawie przychodzę, nagle stała się małomówna. Osoby, której pan szuka, od wczoraj tutaj nie ma. Dlaczego? Odszedł za porozumieniem stron, odpowiedziała, wstępując na grząski grunt języka urzędowego. Został zwolniony? Szczerze się zdziwiłem. Powiedziałam panu: za porozumieniem stron. Dlaczego to pana interesuje? Przeczytałem przed tygodniem ciekawy materiał w gazecie... Już kończąc zdanie, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Tamten materiał o próbach ucieczki z naszej kliniki? Wystąpiliśmy z żądaniem sprostowania. Zrozumiałem, że nie mam po co tu dłużej siedzieć, zrozumiałem także przyczynę odejścia za porozumieniem stron. A jak się nazywał ten lekarz? – odwróciłem się przy drzwiach, ale rozmawiała już przez telefon.
Nie od razu wyszedłem z kliniki; odszukałem skrzydło, w którym znajdowały się gabinety, i zobaczyłem pracownika właśnie ściągającego tabliczkę z trzecich drzwi po prawej stronie. Oczywiście to było to nazwisko. Od samego początku to podejrzewałem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------