- promocja
Schronienia - ebook
Schronienia - ebook
Sandrine, początkująca dziennikarka, rozpoczyna karierę zawodową w prowincjonalnej gazecie. Jednym z jej pierwszych tematów są swastyki namalowane na krowach lokalnego hodowcy. Z marazmu małego miasteczka wyrywa ją wiadomość o śmierci babci. Sandrine zostaje wezwana na tajemniczą wyspę…
Kiedy dopływa do brzegu, ogarniają ją wątpliwości. Zamknięta społeczność, klaustrofobiczna atmosfera, tajemnicze niedomówienia. Mieszkańcy wyspy skrywają mroczną tajemnicę.
Sandrine podejmuje próbę ucieczki, wkrótce jednak okazuje się, że nic nie jest takie, jakie się wydaje.
Mistrzowski thriller psychologiczny, którego nie odłożycie ani na chwilę.
Ludzie chowają się za słowem szaleństwo, kiedy nie mogą lub nie chcą stawić czoła dziwnej rzeczywistości. Nie popełnij tego błędu.
fragment powieści
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66013-89-6 |
Rozmiar pliku: | 904 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
François Villemin otworzył drzwi do sali wykładowej udostępnionej przez wydział w Tours i poprosił studentów, by usiedli w ławkach.
— Witajcie wszyscy — powiedział, kładąc laptop na biurku i podłączając go do tablicy interaktywnej.
Jego garnitur z beżowej wełny, smukła sylwetka, łysina i schludna biała broda sprawiały, że wyglądał jak pewien szkocki aktor. Oczywiście z racji młodego wieku mało osób obecnych w sali znało Seana Connery'ego. Ale wykładowca podtrzymywał to podobieństwo z niejaką złośliwością, bawił się ich ignorancją, tak jak uczony uśmiecha się, dostrzegając brak skojarzeń u praktykanta.
Poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca, a potem, widząc, że słuchacze są już skupieni, przytłumił oświetlenie w pomieszczeniu i zaczął mówić:
— Tematem naszego drugiego wykładu będzie przypadek z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Nazwałem go „Schronienie Sandrine". Podobnie jak poprzednio, najpierw opowiem o faktach, a następnie przejdziemy do pytań. Ostrzegam: bezcelowe jest szukanie informacji w smartfonach lub sięganie do waszej młodej pamięci. Nie znajdziecie nic o tej sprawie, bo nigdzie nie ma o niej żadnej wzmianki. Pod koniec wykładu zrozumiecie dlaczego…1
1949
Valérie zamaszystym ruchem rzuciła kijek. Szybował łukiem, przeciął szare chmury, a następnie opadł z powrotem na piasek. Beżowy labrador natychmiast pobiegł za nim, chwycił go w pysk, radośnie machnął ogonem, po czym ruszył w stronę swojej pani, powoli kroczącej po plaży.
— No chodź! Przynieś!
Valérie pochyliła się, pochwaliła psa i ponownie cisnęła patyk. Wiał wczesny jesienny wiatr, lekka orzeźwiająca bryza. W powietrzu unosił się odurzający zapach soli i wodorostów wyrzucanych przez fale, a blade światło budzącego się słońca z trudem przebijało się przez warstwę niskich chmur.
Każdego ranka Valérie i Gus, jej dwuletni labrador, spacerowali wzdłuż oceanu. Niezmienny rytuał — czy padał deszcz, czy wiał wiatr. Ten codzienny spacer był nie tylko obietnicą wspólnych chwil. Przede wszystkim pozwalał młodej kobiecie zaczerpnąć pełną piersią wolności, na którą czekała zbyt wiele lat.
Valérie przestała na chwilę zwracać uwagę na psa, aby stanąć twarzą do fal czule obmywających jej stopy.
Zamknęła oczy i nasłuchiwała.
Nic.
Nic poza szumem fal i krzykiem mew.
Żadnego niemieckiego bombowca wyjącego z nieba.
Żadnej ciężkiej ciszy, jaka towarzyszy śmiertelnemu opadnięciu mięsożernej głowicy bojowej.
Żadnej syreny przeciwlotniczej zaganiającej mieszkańców do piwnic.
Żadnego pomruku rezygnacji ze strony ludzi skulonych w prowizorycznych schronieniach, nieśmiących nawet podnieść głowy, by jednym spojrzeniem pełnym strachu i śmierci nie przywołać straszliwej błyskawicy.
Valérie westchnęła, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Otworzyła oczy, ujrzała maleńki zarys niedalekiej wyspy wtulonej w morską mgłę, po czym odwróciła się ku nadbrzeżnym budynkom. Jej twarz pociemniała. Zasłona bólu i wspomnień pokryła czoło kobiety zmarszczkami, ale Valérie obiecała sobie — powtarzała to godzinę temu, wkładając kurtkę — że nie będzie płakać. Po wyzwoleniu nie wszystkie blizny wojenne zniknęły. Wybite okna, wypatroszone fasady, okaleczone dachy… „Potrzeba dużo czasu, żeby naprawić nicość" — pomyślała, spoglądając na ruiny.
Kiedy poczuła, jak gula smutku rośnie jej w gardle, z zamyślenia wyrwało ją skomlenie. Kilka metrów dalej Gus leżał bez ruchu, najwyraźniej przestraszony chmarą mew, która unosiła się nad plażą, a potem opadła na piasek.
Valérie podeszła, przykucnęła u boku psa i zaczęła go głaskać.
— Boimy się stada ptaków? — szepnęła kpiąco.
A jednak było ich naprawdę dużo. Zaintrygował ją widok tak wielu mew wznoszących się ku niebu, a następnie lądujących z powrotem na piasku. Zazwyczaj te ptaki gromadziły się w małych grupach — po dziesięć, czasami dwadzieścia osobników, ale rzadko więcej. Przynajmniej tak to pamiętała. Jednak w tamtej chwili założyłaby się, że ponad sto okazów wypełnia powietrze trzepotem skrzydeł i stukaniem dziobów.
„Co tam może być?" — zastanawiała się, wstając. „Zostań tu, jeśli chcesz, tchórzu. Przyjrzę się temu z bliska".
Młoda kobieta zostawiła psa, a on wydał żałosny skowyt, zagłuszony śmiechem mew. Podeszła do największego stada, znajdującego się około pięćdziesięciu metrów dalej, tuż przy brzegu. Z przyzwyczajenia, tak jak wtedy, gdy szła samotnie ulicami swojej dzielnicy z kartką żywnościową w ręce, żeby zdobyć coś, czym nakarmiłaby matkę i braci, rozejrzała się wokół, by sprawdzić, czy nic jej nie grozi.
Nie ujrzała żadnego innego człowieka.
Sceneria pozostała taka sama: z jednej strony ciche ruiny, z drugiej morze, zimne i leniwe, z ledwo dostrzegalną wyspą wyglądającą jak mały kamyk. Złowieszcze cienie dawno już się rozproszyły wraz z przybyciem Amerykanów. Spojrzenia, które wyczuwała na ulicach — wrogie lub przerażone, bardzo trudno było je rozróżnić — ciążyły jej wówczas na ramionach do tego stopnia, że jej ciało kurczyło się, aby jeszcze mniej rzucać się w oczy.
Obecnie wolność pozwalała kobiecie stać prosto i bez strachu spacerować po plaży. Ale nadal nie opuściły jej dawne odruchy wynikające z prześladowań.
Valérie znajdowała się około dziesięciu metrów od mew.
Ptaki poderwały się nagle, wyraźnie zaskoczone towarzystwem, którego wcześniej nie zauważyły. Następnie uznając, że ich łup jest wart stawienia czoła wszelkiemu ryzyku, ponownie rzuciły się hałaśliwie na piasek, płynnie i zdecydowanie. Ledwo usiadły na swoim tajemniczym skarbie (gdy odleciały, Valérie pomyślała, że to pień drzewa), zaczęły podszczypywać się groźnymi dziobami, skrzeczeć wrogo, rozpościerać szeroko skrzydła i walczyć między sobą. Widząc, w jaki sposób się zachowują, można było pomyśleć, że ta furia ma na celu śmierć, a nie przetrwanie. Że w efekcie niewytłumaczalnej mimikry mewy naśladowały ludzi toczących ze sobą wojnę, tak jak robiły to dzieci, które Valérie spotykała na ulicach i które bawiły się w żołnierzy w bardziej typowej dla wojny scenografii.
„Czy ptaki też oszalały tak jak ludzie?"
Właścicielka Gusa, który wciąż leżał na piasku, śledząc ją przerażonym wzrokiem, w bezruchu obserwowała ten dziwny szał. Naraz prawie niedostrzegalny szczegół ukłuł ją lodowatym cierniem na końcu kręgosłupa. Chłód przeszył całe jej ciało aż do warg, a usta odrętwiałe z przerażenia, którego źródła Valérie nie potrafiła jeszcze określić, wyszeptały mimowolnie: „Niemożliwe".
— Niemożliwe.
Podczas wojny to zdanie straciło cały swój sens. Pojęcie niemożliwości zostało naruszone, okaleczone przez ludzką naturę. Bomby zrzucane na ludność. Ciała kobiet porzucane przez żołnierzy na gruzach popędów seksualnych. Dzieci wyciągające z głodu ramiona przez kraty wagonu…
Nic nie było już niemożliwe. Wojna zniszczyła również słowa.
A jednak Valérie powtórzyła mimowolnie ten wyraz, jakby to był odruch Pawłowa powiązany z prymitywnym cierpieniem.
Upuszczony kij leżał u jej stóp. Chwyciła go, drżąc, i zrobiła kilka kroków. Smród uderzył w jej nozdrza tak intensywnie, że pochyliła się, pozwalając żołądkowi wyrzucić całą zawartość. Ale skurcze uwolniły tylko żółć. Kiedy ból minął, Valérie wyprostowała się, otarła grzbietem dłoni łzy, które popłynęły podczas wymiotów, i ze złością spojrzała na znajdującą się przed nią armię.
— To tylko ptaki — mruknęła, żeby dodać sobie trochę odwagi. — Spotkałaś i przeżyłaś dużo gorsze rzeczy, śmiało, po prostu sprawdź…
Uniosła patyk nad głową i zaczęła biec w kierunku mew, krzycząc tak głośno, jak umiała.
Dziesiątki par skrzydeł zaszeleściły gwałtownie, gdy ptaki odleciały we wspólnej ucieczce i schroniły się na morzu, wydając z siebie niskie skrzeczenie przesycone niezadowoleniem. Kilka lekkomyślnych ptaszysk zadowoliło się ostrożnym wycofaniem i stojąc na smukłych nogach, z zaciekawieniem przypatrywało się kobiecie, będącej dwa lub trzy metry od ciała, z którego właśnie wzbił się w powietrze całun piór.
— Mój Boże — szepnęła Valérie.
Odkryła niekompletne zwłoki.
Brakowało ramienia i dolnej części nogi. Twarz była zwrócona w stronę piasku. Głowę otaczały długie lepkie włosy przypominające wodorosty. Przezroczystą skórę pokrywały liczne rany, bez wątpienia spowodowane dziobaniem ptaków lub apetytem drapieżnych ryb.
Młoda kobieta cofnęła się powoli. Spojrzała szybko w lewo, na budynki, wypatrując kogoś, kto mógłby jej udzielić schronienia. Chciała wołać o pomoc, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Jej mózg ledwo był w stanie przesłać najważniejszą informację: uciekać od ciała tego dziecka.
Jej uwagę przykuł jednak szybki ruch z prawej strony. Pochodził z nieba.
I schodził do morza.
Potem się unosił.
Valérie nie miała ochoty się odwracać, aby zrozumieć genezę tego makabrycznego tańca. Pragnęła uciec z plaży i nie słyszeć ochrypłych krzyków zachęcających do spojrzenia w dal. Ale nie miała siły. Powoli obróciła się więc w stronę kamienistej wyspy i przez łzy w kącikach oczu obserwowała ptaki.
Stado mew podzieliło się na kilka grup, które prezentowały ten sam balet w różnych miejscach. Nurkowały, aby się pożywić, niepokojone podczas uczty atakami fal miotających ich zdobyczą.
W ten sposób, czasem ukryte, czasem widoczne na powierzchni wody, unoszące się w kierunku plaży, dziobane przez głodne drapieżniki, pojawiły się inne szczątki. Pięć, sześć, dziewięć… Około dziesięciu fragmentów mięsa i kości wyłoniło się z zimnej toni, wszystkie nienaturalnie rozdęte od gazów z rozkładających się narządów, wszystkie częściowo zjedzone przez padlinożerców.
— Mój Boże…
Kiedy wypłynęło drugie ciało (to znaczy nie do końca ciało, raczej tułów bez nóg) i widmowa twarz z pustymi oczodołami pozbawionymi zawartości, Valérie, a za nią Gus zaczęli biec w kierunku nabrzeża.
A za nimi, niczym echo jej wewnętrznego krzyku, dziesiątki wygłodniałych dziobów przecinały ciszę drwiącymi piskami.2
SANDRINE LISTOPAD 1986
„Po kostki w gównie, oto gdzie jestem".
Sandrine wpatrywała się z przykrością w swoje tenisówki, na wpół zatopione w błocie wymieszanym z krowim łajnem. Pamiętała, jak wkładała je rano, białe i nieskazitelne. A teraz, na środku pola, na które właśnie weszła, nie sprawdzając, gdzie stawia stopy, ledwo mogła dostrzec logo nadrukowane po bokach.
— Rozumie pani, nic nie słyszałem. Nic. Zrobili to w nocy.
Obserwowała chłopa, który stojąc kilka metrów przed nią, przezornie obuty w wysokie gumiaki, wskazał grubym palcem stado krów za ogrodzeniem z drutu kolczastego.
— Co powiedziała policja? — zapytała, robiąc zdjęcie zwierząt.
— Że to na pewno dzieciaki. Że dla zabawy… Ale co mam zrobić na targach?
— Targach?
— Tak, na targach bydła. Jest już za tydzień — powiedział z lekkim akcentem. — To krowy mleczne. Ale mógłbym je sprzedać na mięso, oczywiście taniej… Tyle że teraz nikt nie będzie ich chciał. Nie z tym ohydztwem na skórze… Kto mi za to zwróci?
„Nie z tym ohydztwem na skórze…"
Krzyże.
Namalowane sprayem na bokach kilkunastu zwierząt.
Hakenkreuze.
Pochylone swastyki.
Swastyki.
Dziennikarka poczuła na nadgarstku pieczenie skóry. Ukryte pod szeroką skórzaną bransoletą ślady się zaogniły. Przełknęła ślinę, by pozbyć się gorzkiego posmaku zatruwającego jej pamięć.
— Nie wiem, panie Wernst. Ubezpieczenie?
— Phi!… Nie oddadzą mi nawet jednej dziesiątej ich wartości. Chodźmy, wracajmy do domu — zasugerował chłop. — Zbierają się paskudne chmury. Ubłociła się pani, i to porządnie!
Sandrine wyginała kostki na wszystkie strony, pocierając butami o trawę, żeby usunąć jak najwięcej gówna. Przysięgła sobie, że od jutra będzie wozić w aucie parę kaloszy, na wypadek gdyby znowu wysłano ją do tak gorącego tematu jak ten…
„I pomyśleć, że zaledwie trzy tygodnie temu spacerowałam po ulicach stolicy, marząc o tym, by zostać dziennikarką w dużym dzienniku…"
Podstarzały mężczyzna (po sześćdziesiątce, a może i starszy, trudno było określić wiek twarzy zniszczonej pracą na roli) odkorkował butelkę białego wina, po czym wyjął z lodówki talerz z wędlinami i postawił go na solidnym dębowym stole. W pokoju unosiła się woń potu i mokrych ubrań, zmieszana z zapachem dymu z paleniska. Sandrine zdjęła tenisówki, pozostawiła je na zewnątrz na wycieraczce jak psa zbyt brudnego, by wpuścić go do domu, i ogrzewała się, stojąc przy kominku.
— Mój artykuł ukaże się jutro — powiedziała, słysząc dochodzący z kuchni brzęk naczyń. — Czy prenumeruje pan naszą gazetę?
— Nie. I nie mam czasu, żeby pójść po nią do miasteczka.
— W takim razie przywiozę ją panu — obiecała. — Mam nadzieję, że mój tekst rozwiąże języki.
— Naprawdę pani w to wierzy? — spytał ironicznie Frank Wernst, wracając do pokoju. W rękach niósł talerze, kieliszki, okrągły bochenek chleba i noże.
„Nie, oczywiście, że nie. Nie tutaj, nie w tym regionie. Nie pośród ruin i trupów" — przyznała w duchu Sandrine.
— Usiądźmy, proszę, to wino jest dobre.
Dziennikarka usiadła i przyjęła podany jej kieliszek. Miała dziwne wrażenie, że spotkała tego człowieka już wcześniej. Było to niemożliwe, ponieważ przebywała w Normandii dopiero od dwóch tygodni. „Może w wiejskiej piekarni albo… u rzeźnika" — pomyślała na widok stojącego przed nią talerza z kiełbaskami, pasztetami i _rillettes_.
— Trzeba mieć pełny żołądek, żeby mózg działał na najwyższych obrotach — wyjaśnił Frank, dostrzegając jej wahanie.
— Jest dopiero dziesiąta rano… — zauważyła Sandrine.
— Czas to pojęcie względne. Dla pani to dopiero dziesiąta. Ja, po pięciu godzinach pracy w polu, jestem w połowie dnia. A zatem nadszedł czas, żeby coś przekąsić.
Sandrine usłuchała. Przygotowała sobie niewielką kanapkę z plasterkiem pasztetu i z nieukrywaną przyjemnością napiła się wina. Frank ceremonialnie przeżuwał. Nalał sobie drugi kieliszek, zaproponował również dziennikarce, po czym z poważną miną odstawił butelkę.
— Wie pani, wojna nigdy nas nie opuszcza. Ona wciąż tu jest — powiedział, wskazując palcem prawą skroń. — Ci gówniarze nie muszą mi o niej przypominać, malując moje krowy. Śpi ze mną co noc. Nie ma wierniejszego towarzysza niż wojna. Kiedy się go poznaje, to na całe życie…
— Przykro mi, panie Wernst.
— Wiem, wiem. Wszystkim nam jest przykro.
— Co… co sprowadziło pana w te strony?
— To bardzo proste. Przyjechałem do Francji z najgorszego powodu: przez wojnę. I zostałem tu z najważniejszego powodu: z miłości.
— Naprawdę?
— Tak. Rok przed wyzwoleniem zakochałem się w paryżance. Ale musieliśmy się ukrywać. To nie było dobrze widziane, niemiecki żołnierz z Francuzką… Tułaliśmy się po świecie, a gdy historia zniknęła ze wspomnień, przyjechaliśmy i osiedliliśmy się tutaj. To było jakieś dziesięć lat temu.
— Mieszka pan sam?
— Tak — odparł bez dalszych wyjaśnień.
Sandrine rozejrzała się po pokoju. Stara sofa, meble z ciemnego drewna, obraz, wytarty dywan, stare oprawione zdjęcia. Żadnej telewizji ani telefonu. W prowizorycznej biblioteczce kilka książek z okresu międzywojennego. Farma sprawiała wrażenie zamrożonej w nieokreślonym czasie. Jak żołnierz czekający na zawieszenie broni, wydawała się nieruchoma, przestraszona, nie śmiała iść naprzód ani wstecz, odmawiała otwarcia się na swój czas, na muzykę, na niedzielne telenowele, na czytanie innej literatury, bardziej współczesnej, mniej wojennej, bojąc się zniszczenia przepowiedzianego przez krzyże na skórach krów.
Dziesięć minut później Sandrine podziękowała Frankowi i obiecała napisać wymowny artykuł, tak aby każdy czytelnik czuł dla tej sprawy tylko zrozumienie. Chciała jeszcze dodać coś bardziej osobistego, coś o obowiązku pamiętania, o horrorze wojny, o zakazanej miłości między żołnierzem a cywilką, ale nie miała odwagi. Po pierwsze dlatego, że nie czuła się uprawniona do poruszania tematów, które znała tylko z lekcji historii. Po drugie wciąż nie opuszczało jej dziwne uczucie, że kiedyś już widziała tego mężczyznę. Nie wiedziała dlaczego, ale przeczuwała, że dopóki nie wyjdzie z tego domu, ten lekki dyskomfort jej nie opuści.
Zamknęła za sobą drzwi wejściowe i schyliła się, żeby włożyć tenisówki. Zatrzymała się w pół ruchu, gdy zauważyła, że zostały wyczyszczone przez gospodarza, pewnie wtedy, kiedy był w kuchni. Ta prosta oznaka sympatii sprawiła, że Sandrine się uśmiechnęła i chciała zawrócić, by mu podziękować.
Ale nagle w jej świadomości wystrzeliło déjà vu niczym ziarno popcornu w gorącym oleju. I pod wpływem tej myśli, choć głupiej i bezpodstawnej, schroniła się w swoim peugeocie 104, nie tracąc czasu na zawiązywanie sznurowadeł.
_Rillettes_ (fr.) — rodzaj przypominającego pasztet smarowidła z kawałeczków mięsa wolno duszonych w tłuszczu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).3
SANDRINE LISTOPAD 1986
Sandrine weszła do maleńkiej redakcji lokalnej gazety, znajdującej się w centrum miasteczka, niedaleko rynku. Dzwonek na frontowych drzwiach ostrzegł Vincenta o jej przybyciu. Mężczyzna podniósł głowę znad maszyny do pisania, zaciągnął się papierosem, po czym zgniótł go w popielniczce i wstał, aby powitać koleżankę.
— I jak tam ten gorący temat? — Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że wyjazd na wieś po anonimowym telefonie brzmiał bardziej jak żart niż jak możliwość napisania artykułu roku.
Sandrine zadbała jednak przed wyjazdem o sprawdzenie informacji w żandarmerii.
— Bardzo zabawne — westchnęła, zdejmując kurtkę. — Przynajmniej dostałam porządne śniadanie! I wyczyszczono mi buty!
Kiedy dwa tygodnie wcześniej Vincent zobaczył, jak Sandrine przekracza próg biura, trzymając walizkę i kartkę z zapisanym adresem, poczuł eksplozję w żołądku. Przeżył wielki szok, podstępny wstrząs sejsmiczny, którego fale docierały aż do serca. Jego pierwsze słowa były tylko szkicami zdań w trakcie budowy, słowami bez związku, ponieważ fale w tym momencie unosiły również jego mózg. Uśmiechnął się (przynajmniej sądził, że się uśmiecha, gdyż stojąc sparaliżowany, nie miał pewności, czy jego mięśnie mimiczne reagują prawidłowo), po czym wyciągnął rękę i się przedstawił, uważając, by własnego imienia nie wybełkotać. Sandrine była wzruszona nieporadnością Vincenta i rumieńcami na jego twarzy.
W Paryżu nikt nie witałby jej z takim entuzjazmem…
Odtąd Vincent otaczał ją dyskretnymi gestami i starał się zwrócić na siebie uwagę paryżanki (tak egzotycznej dla każdego, kto spędził całe życie w zapadłej mieścinie).
Najpierw z przyjemnością wyjaśnił, jak działa gazeta (temat szybko się wyczerpał, ponieważ w redakcji pracowały tylko dwie osoby: on i Pierre, kierownik), a następnie opisał wieś oraz jej mieszkańców. Opowiedział o różnych aspektach życia codziennego: o ludziach, których należy słuchać, o tych, których należy unikać, o najlepszych knajpkach, o fajnych miejscach na drinka…
W jego kawalerskiej rutynie zaszły nagłe zmiany. Poranne szykowanie się do pracy zaczęło zajmować więcej czasu. Przyglądał się sobie w lustrze w swojej łazience nowymi, bardziej uważnymi oczami. Malutkie wynajęte mieszkanie nad sklepem z włóczkami stało się świadkiem fizycznej przemiany lokatora. Widziało wychodzącego do pracy dokładniej ogolonego, staranniej uczesanego Vincenta, za którym ciągnęły się smugi nieznanego zapachu. Słyszało, jak nuci, przyłapywało go na uśmiechu bez wyraźnego powodu.
Ubrania gromadzące się od dawna na wielkiej stercie trafiły do kosza na brudną bieliznę. Rozrzucone tu i ówdzie butelki po piwie zniknęły, jak gdyby w ciągu tego długiego roku, gdy Vincent nie zapraszał nikogo do swojego dwupokojowego mieszkania, nigdy się tam nie pojawiły. Żelazko wróciło do łask, podobnie jak odkurzacz, który został zmuszony do wyjścia ze stanu hibernacji i do połykania rozrzuconych niegdyś na wykładzinie okruchów chipsów oraz resztek tytoniu do skręcania papierosów.
W redakcji odmieniony Vincent nieustannie obserwował Sandrine. Udawał, że pisze na maszynie lub zastanawia się nad pierwszym, chwytliwym zdaniem artykułu, ale jednocześnie przyglądał się dyskretnie temu deus ex machina, który pojawił się, by rozwikłać tragedię jego romantycznego życia. Dziś rano, gdy patrzył, jak Sandrine wyjeżdża na farmę Wernsta, przyznał sam przed sobą, że wciąż niewiele wie o swojej współpracowniczce. Grzeczne wymiany zdań, nieszkodliwe ciekawostki… Jeszcze nie odważył się na zaproszenie, na: „Przyjdź do mnie, będziemy się całować i kochać na czystej wygodnej wykładzinie…", o którym marzył wieczorami przed snem.
Jego wiedzę na temat Sandrine można było podsumować w kilku zdaniach: pochodziła z Paryża, gdzie trudno było znaleźć pracę w branży dziennikarskiej. Jedynaczka. Lubiła samotność. Skórzana bransoleta na lewym nadgarstku była swego rodzaju pamiątką (nigdy nie odpowiedziała na pytanie po czym). I owszem, może któregoś wieczoru, kiedy Sandrine już się zaaklimatyzuje, zgodzi się pójść z nim po pracy na drinka.
Reszta pochodziła z jego uważnych obserwacji: Sandrine była dość wysoka — mierzyła mniej więcej metr siedemdziesiąt, miała delikatne brązowe włosy obcięte na boba, kościstą twarz o harmonijnych rysach, hipnotyzujące brązowo-zielone oczy, a piersi, jak się domyślał pomimo noszonych przez nią grubych swetrów, jędrne i krągłe niczym najpiękniejsze jabłka z Normandii. Zauważył też coś jeszcze: jej usta. Zza biurka widział, jak poruszają się regularnie, nie wydając żadnego dźwięku. Sandrine spędzała czas na wypowiadaniu niemych zdań, jakby jej myśli nie mogły pozostać zamknięte w umyśle i musiały za wszelką cenę uciec za pomocą tych cichych, ledwo dostrzegalnych ruchów. I za każdym razem (to znaczy dość często) ten prosty cielesny taniec budził w nim pragnienie zbliżenia się i pocałunku…
— A co poza tym? — Zebrał się w sobie, gdy zdał sobie sprawę, że wpatruje się w usta Sandrine jak dziecko stojące przed wystawą ze słodyczami.
— Poza tym krowy ze swastykami namalowanymi na skórze, pasące się na błotnistym polu. Policja myśli, że sprawcami są dzieciaki.
— Spójrz na to z jaśniejszej strony: nie zobaczyłabyś tego w Paryżu!
Zdanie „nie zobaczyłabyś tego w Paryżu" wydawało się jego ulubionym. Wypowiadał je, gdy tylko nadarzała się okazja: gdy poruszali temat najbliższych targów bydła, chaotycznych dróg biegnących przez okolicę, przestarzałego i ciasnego budynku poczty, kiepskich manier gburowatych wieśniaków… Głównym celem tej mantry było przekonanie nowej koleżanki, żeby nigdy nie opuściła tego regionu, a przede wszystkim by nigdy nie oddaliła się od Vincenta.
— Nie, na pewno nie… — przyznała.
— Sandrine?
„Cholera" — pomyślała. „Zrobi to. Zaprosi mnie na drinka i tym razem nie będę miała wystarczająco dobrej wymówki. Dlaczego nie rozumie, że chcę być sama? Ponieważ nie może, idiotko. Nic o tobie nie wie. A przynajmniej nie tyle, żeby się czegoś domyślać". Nadgarstek znów ją piekł. Jak poprzednio, gdy stała przed tymi nazistowskimi symbolami. Dyskretnie potarła ręką o kieszeń dżinsów, jakby to było zwykłe swędzące ugryzienie komara.
— Tak?
— Pierre chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że to coś ważnego… — oznajmił Vincent.
Pierre, szef. To on zaoferował jej pracę. Usłyszał o Sandrine od znajomego ze stolicy. Nie wahał się ani przez chwilę — prawdziwi dziennikarze należą w tej okolicy do rzadkości.
Młoda kobieta zapukała nerwowo do drzwi biura.
„To, co piszesz, jest dobre, ale nie tutaj…"
Coś takiego spodziewała się usłyszeć, siadając naprzeciwko Pierre'a, mężczyzny po pięćdziesiątce, z kręconymi włosami i okularami w czerwono-niebieskich metalowych oprawkach. Miał minę oznaczającą zły dzień. Oczami wyobraźni widziała już siebie, jak wraca do Paryża i znów chodzi po redakcjach z nadzieją na podpisanie umowy, choćby jako niezależna dziennikarka…
— Jak się masz, Sandrine? — zapytał bez wstępów Pierre.
W biurze unosił się słaby zapach cynamonu, ale nie potrafiła określić, skąd pochodził.
— Dobrze, dziękuję.
— Podoba ci się tutaj? — Wyjął z szuflady talerz ciastek. — Wiem, że to nie Paryż, jesteśmy jednak poważną i cenioną w regionie gazetą. Nasze zwyczaje mogą być dla ciebie dziwne, prawie pogańskie, ale tutejsi ludzie są prości, a ta prostota bywa pokrzepiająca, zwłaszcza gdy się pochodzi z dużego miasta.
— Wszystko jest w porządku. Przyzwyczaiłam się do targów cebuli i obchodów nocy świętojańskiej — przyznała Sandrine, chociaż zdawała sobie sprawę, że to nie do końca prawda. — Choć zajmie mi jeszcze kilka lat, zanim przebiorę się za wieśniaczkę, żeby tańczyć wokół świętego ognia…
— Nie bądź tego taka pewna! Przegapiłaś tegoroczne świętowanie, ale uwierz mi, że obchody są naprawdę wspaniałe!
Sandrine wyobraziła sobie, jak szef zrzuca tweedową marynarkę i golf, by ubrany tylko w tradycyjną przepaskę biodrową, wmieszać się w gromadkę fałszywych dziewic.
— Proszę — zaproponował, podsuwając w jej stronę talerz. — Spróbuj tych ciastek. Żona od dwóch miesięcy myśli, że słodkie wypieki to przyszłość ludzkości. Codziennie nowy przepis. Mój poziom cukru we krwi jest rekordowo wysoki. Wydaje mi się, że za każdym razem, gdy idę do toalety, sikam syropem glukozowym.
— To miłe, ale dopiero co jadłam regionalne specjały u pana Wernsta. Może później.
Pierre odstawił talerz, westchnął, by dodać sobie odwagi, i spojrzał na młodą kobietę.
— Sandrine, cóż… Nie wiem, jak zacząć. To delikatna sprawa.
Oto nadeszła ta chwila. Przeskok czasowy załamujący teraźniejszość i przenoszący z powrotem w przeszłość. Kolejna przeprowadzka. Opuszczenie jednego miejsca i szukanie schronienia w innym. Ponowna ucieczka pod szarym baldachimem kapryśnego nieba. Ból blizny na nadgarstku. Recytowanie starego wiersza, aby zapomnieć.
— Co się dzieje? — zapytała Sandrine, domyślając się dalszego ciągu, ponieważ przeżyła to już wielokrotnie.
„Za bardzo się dystansujesz. Ta praca nie jest dla ciebie. Powinnaś się bardziej otworzyć. Twoi koledzy się martwią. Jesteś dobrą pracownicą, ale…" Po części to dlatego nigdy nie zaaklimatyzowała się w dużym mieście. Znajomi zbyt często zarzucali jej, że nie wychodzi z nimi wieczorami i woli być sama. Niektórzy uznawali to za pogardę, inni za nieprzystosowanie społeczne, a nawet mizantropię. Bez względu na to, jak długo im tłumaczyła, że tak czuje się lepiej — skulona w samotności, czytająca książkę, a nie uganiająca się po barach i klubach nocnych — niewielu to rozumiało. W końcu Sandrine przyznała sama przed sobą, że najlepszym rozwiązaniem może być jeszcze większe odizolowanie się, nawet jeśli oznaczałoby to przeprowadzkę.
— Wybacz, jeśli będę niezbyt taktowny — powiedział ostrożnie Pierre. — Rano dzwonił notariusz.
— Notariusz?
— Tak, notariusz. Kilka tygodni temu wysłał ci list, ale przesyłka do niego wróciła, ponieważ nie zastano cię pod poprzednim adresem. W końcu dowiedział się, że pracujesz u nas, i wysłał pismo ponownie. Zadzwonił też do mnie dziś rano, aby mnie uprzedzić, że to pilne.
— Uprzedzić cię o czym?
— O twojej babci.
Sandrine osunęła się na krzesło i przez chwilę milczała.
„O twojej babci". Czy miał na myśli „babcię Suzanne" ze strony matki? Osobę, której nigdy nie widziała, ponieważ ta szalona kobieta, jak twierdziła matka, mieszkała na wyspie i nigdy jej nie opuszczała.
Pierre wstał, obszedł biurko i stanął obok Sandrine, po czym wręczył jej list.
— Proszę. Obawiam się, że to zła wiadomość. Zostawię cię, żebyś mogła spokojnie… no wiesz. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać.
Sandrine zaczekała, aż drzwi się zamkną, i otworzyła kopertę.
Szanowna Pani,
z przykrością informuję o śmierci pani Suzanne Vaudrier, lat siedemdziesiąt trzy, urodzonej jako Suzanne Hurteau 10 grudnia 1912 roku, żony pana Jeana Vaudriera i matki pani Monique Vaudrier.
Karta zgonu została wystawiona 27 października 1986 roku przez obecnych na miejscu lekarza i żandarma. Ustalono wówczas, że zadbam o poinformowanie Pani i prześlę akt zgonu na Pani ostatni adres zamieszkania znany jednostkom pocztowym, tj. ulica des Halles numer 56 w Paryżu.
Po otrzymaniu zwrotu mojego poprzedniego pisma i po ponownych poszukiwaniach niniejszym drugim pismem informuję Panią o istnieniu testamentu sporządzonego własnoręcznie przez zmarłą i złożonego w mojej kancelarii notarialnej dnia 25 października 1986 roku.
Dlatego też proszę Panią o przybycie pod adres wskazany w nagłówku niniejszego pisma, aby mogła Pani poznać ostatnią wolę Pani babci, pani Suzanne Vaudrier.
Oczekując Pani wizyty, składam najszczersze kondolencje.
Pozdrawiam serdecznie
Jean-Baptiste Béguenau
Sandrine przeczytała list po raz drugi.
Nie poczuła więcej emocji.
Z ust mimowolnie wyrwały się jej pierwsze zdania jej ulubionej powieści Alberta Camusa: „Dzisiaj umarła mama. Albo wczoraj, nie wiem". Przez długi czas, kiedy przyjaciele krytykowali jej samotność i brak entuzjazmu dla nocnego życia, czuła bliską więź z Meursaultem. Zresztą to w jego obecności sama w łóżku, przewracając strony _Obcego_, odpierała wszystkie te wyrzuty. A teraz, kiedy poinformowano ją o śmierci członka rodziny, stwierdziła, podobnie jak on, że smutek, który powinna odczuwać, jest jej obcy. Pewne poczucie winy skłoniło ją do przejrzenia pamięci w poszukiwaniu czegoś, dzięki czemu mogłaby odzyskać krewną. Lecz niczego nie znalazła. Żaden obraz Suzanne nie przedostał się do jej mózgu. Jedyny raz, kiedy rozmawiała na ten temat z matką, jej ciekawość została rozwiana przez proste zdania, równie zdumiewające, jak ostateczne:
— Jest szalona. Wolała zostać na tej swojej wyspie, niż poznać ciebie, swoją jedyną wnuczkę. Nigdy jej nie widziałaś i uwierz mi, nigdy nie zobaczysz.
Koniec dyskusji, koniec historii.
W ten sposób istnienie Suzanne zostało wymazane z pamięci zbiorowej oraz z drzewa genealogicznego, a jej imię usunięte z rodzinnego słownika. W kilku zdaniach stała się tematem tabu, do tej chwili całkowicie zapomnianym.
— Cholera — westchnęła dziennikarka.
Przeczytała list po raz trzeci, jakby chciała się przekonać, że jest adresowany do niej, że nie pomylono adresata. Ale nie, jej matka miała na imię Monique.
„Pieprzyć to" — postanowiła, wychodząc z biura szefa. Pierre czekał na nią tuż za drzwiami. Gdy pojawiła się w pomieszczeniu, palce Vincenta przestały znęcać się nad maszyną do pisania.
— To nic ważnego — powiedziała.
— A jednak notariusz wydawał się dość… zmartwiony — zauważył Pierre.
— No cóż… Nigdy jej nie znałam… Nie wolno tak wchodzić w ludzkie życie, zwłaszcza po śmierci.
Sandrine nie zdawała sobie z tego sprawy, ale jej głos przybrał inną, niemal dziecięcą barwę. Gdy podniosła list, aby podkreślić swoje słowa, jej ręce lekko drżały, a oczy zaszły mgłą.
— Myślę, że powinnaś tam pojechać. Weź tydzień urlopu.
— Ale… dzień lub dwa wystarczą — wymamrotała. — Chodzi tylko o zabranie rzeczy po nieznajomej osobie, o nic więcej.
— W pewnym momencie ta „nieznajoma osoba" przyczyniła się do tego, że istniejesz, Sandrine — stwierdził Pierre. — Mniejsza o resztę. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale wiem, że jest w tobie jej cząstka i nie możesz temu zaprzeczyć. Niektóre cywilizacje twierdziły, że kiedy umiera przodek, jego potomkowie tracą część siebie. Nie tylko z punktu widzenia genealogicznego czy pamięciowego, ale także fizycznego. Atomy pochodzące od naszych rodziców, obecne w naszych ciałach, obumierają, co wywołuje w nas organiczny smutek. Cywilizacje te uważały, że to jest przyczyną zmęczenia odczuwanego podczas żałoby.
— Nie sądzę, żeby…
— Tydzień — nalegał szef. — Do targów rolniczych nie wydarzy się tu nic wyjątkowego. Najwyżej dzieciaki znów pomalują jakąś krowę lub świnię… Poradzimy sobie bez ciebie. Jedź na tę wyspę, załatw wszystko, co masz do załatwienia, i wróć do nas w dobrej formie. Tylko o to cię proszę.
A. Camus, _Obcy_, tłum. M. Bińczyk, PIW, Warszawa 2021.Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.
Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.
_SZCZELINA_ ZDOBYŁA NAJWAŻNIEJSZĄ SŁOWACKĄ NAGRODĘ LITERACKĄ ANASOFT LITERA W KATEGORII NAGRODA CZYTELNIKÓW!W lasku miejskim na peryferiach Pragi zostaje zamordowana młoda kobieta. Czy jej podobieństwo do córki mieszkającej w pobliżu dziennikarki jest przypadkowe? Śledztwo rozpoczyna inspektor Bergman.
Powieść Michaeli Klevisovej to doskonałe studium psychologiczne i obraz społeczeństwa, w którym pod powłoką pozornej normalności skrywają się tajemnice i pragnienia.
Inspektor Bergman – dwukrotnie rozwiedziony miłośnik kotów, wielbiący porządek i rzeczowość. Empatyczny, stanowczy i systematyczny. W pracy pomagają mu podwładni: Sylwia Rolnik i Adam Danesz.
_Kroki mordercy_ to pierwsza część cyklu z inspektorem Bergmanem.Anna Walenta to główna scenarzystka najpopularniejszego czeskiego serialu telewizyjnego „Podwórze". Dzięki pracowitości i ambicji odnosi duże sukcesy, lecz pod powłoką wielkomiejskiego blichtru skrywa sekrety, których nie wyjawia prawie nikomu.
Ester Czarna prowadzi pensjonat na peryferiach Pragi. Kiedy pewnego dnia odwiedza ją przyjaciółka Anna, w nocy zostaje popełnione morderstwo. Na jaw zaczynają wychodzić demony przeszłości oraz tajemnice teraźniejszości, a śledztwo prowadzi inspektor Bergman. Jak poradzi sobie w środowisku niekończącego się serialu telewizyjnego, w którym trwa nieustanna walka o władzę i wpływy? Czy mordercą okaże się gwiazda srebrnego ekranu, czy może prawda leży gdzie indziej?
Intryga bez nadmiaru brutalnych scen i z rozbudowaną psychologią postaci to znak firmowy Michaeli Klevisovej – królowej czeskiego kryminału, dwukrotnej zdobywczyni nagrody dla najlepszej powieści detektywistycznej!Jedna z najważniejszych powieści grozy ostatnich lat.
WIELE NAGRÓD I NOMINACJI. PIERWSZY THRILLER W FINALE NAGRODY BOOKERA!
Dziewiętnastowieczna Szkocja. Wyżyny zapomniane przez Boga i ludzi. Potrójne morderstwo.
Do zbrodni przyznaje się młody rolnik – Roderick Macrae. Czy naprawdę jest winien? I co tak właściwie oznacza wina? Obrony Rodericka podejmuje się pan Sinclair, prowincjonalny adwokat. Robi wszystko, by dowieść, że Roderick nie zasłużył na szubienicę.
_Jego krwawe zamiary_ to trzymająca w napięciu powieść, która nikogo nie pozostawi obojętnym. W obliczu ludzkiej tragedii autor szuka prawdy o zbrodni. Tylko czy prawda istnieje?