Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx - ebook
Ścieżka wróżek. Przeznaczenie. Saga Winx - ebook
Oto pierwsza powieść oparta na superpopularnym serialu produkcji Netflixa – Przeznaczenie: Saga Winx. Niezwykła historia rozgrywa się w czasie pierwszego sezonu serialu, uzupełniając go o wątki i wzbogacając o informacje, których nie zobaczysz w żadnym odcinku! Dzięki lekturze tej książki odkryjesz tajemnice swoich ulubionych bohaterek ze świata wróżek i poznasz historie nieznanych dotąd postaci.
W szkole magii Alfea uczą się studenci z różnych wymiarów. Wszyscy pragną dowiedzieć się, jak odkryć i kontrolować drzemiące w nich czarodziejskie moce. W starych murach zamku pięć zupełnie nieznanych sobie uczennic zostaje współlokatorkami. Pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego…
Aisha uwielbia sport i ma zdolność władania żywiołem wody. Domeną Terry jest świat roślin. Introwertyczna Musa odczytuje nastroje otaczających ją osób. Stella to prawdziwa księżniczka, która panuje nad światłem. Do Alfei trafia też Bloom, outsiderka, dziewczyna ze świata ludzi, która staje przed wyzwaniem opanowania swojej mocy władania ogniem.
Te niezwykłe nastolatki marzą o tym, o czym marzy każdy młody człowiek – pragną dowiedzieć się, kim są, znaleźć przyjaciół i swoje miejsce w nowej szkole. Jednak nie jest to takie proste… bo kiedy pradawne, uśpione zło nagle pojawia się tuż za murami szkoły, dziewczyny stają przed koniecznością sprawdzenia swoich mocy. Odkryją tajemnicę tak potężną, że będą musiały zakwestionować wszystko, co wiedzą o Innym Świecie… i o sobie. Czy podołają temu wyzwaniu?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-43-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bloom Peters podciągnęła swój brudny śpiwór pod brodę, ale ziąb przenikający przez sflaczały materac leżący na zimnej podłodze sprawił, że zamarzyła o domu.
Nie pojawiła się jednak żadna dobra wróżka gotowa spełnić jej życzenie.
Magazyn, w którym spędzała noce, mógł wywoływać koszmary senne, tak jakby Bloom potrzebna była jakaś pomoc w tej sprawie. W kątach przepastnej hali piętrzyły się rozmaite odpadki i czasem dobiegał stamtąd upiorny szelest, którego źródła Bloom zdecydowanie nie chciała bliżej badać. Światło księżyca zapuszczało przez szczeliny w dachu sondy lodowatego blasku, zupełnie jakby to statki kosmiczne obcych szukały kandydatki do uprowadzenia.
Na szczęście dla Bloom jej koszmary dotyczyły płonących domów, a nie mrożących krew w żyłach magazynów. I żeby mieć te złe sny, musiałaby spać.
Usiadła w swoim prowizorycznym legowisku i sięgnęła po notatnik, oświetlając pierwszą stronę telefonem.
Listę ewentualnych przypadłości Bloom opatrzyła tytułem: „Co się ze mną porobiło?”.
_Pirokineza?_
_Mutacja?_
_Supermoce?_
_Ognioodporność?_
Pod listą odnotowała efekty swoich eksperymentów.
_6 lipca – świece – zero oparzeń._
_8 lipca – kuchenka turystyczna – zero oparzeń._
_10 lipca – palnik do lutowania – zero oparzeń._
Eksperymentowanie na sobie budziło strach, znacznie jednak mniejszy niż wspomnienie o spaleniu domu. Każdej nocy na nowo przeżywała kłótnię z mamą i chwilę, gdy po przebudzeniu odkryła, że wszystko wokół niej się pali. Wiedziała, że w jakiś sposób to ona wywołała pożar. Przedarła się przez płonący dom do sypialni rodziców i tam zobaczyła, że łóżko, zasłony i w ogóle cały pokój zmieniły się w jeden wielki ognisty kocioł. Morze płomieni ogarnęło nawet sufit. Bloom pamiętała tatę leżącego na podłodze, targanego uporczywym kaszlem, mamę owiniętą kocem i poparzoną. Jakby ogień rzucił się na nią, żeby ją pochłonąć, choć Bloom nigdy w życiu by nie…
Nigdy w życiu. Ale jednak to się stało.
Noc w noc wykradała się ze swojego fajnego, normalnego pokoju w fajnym, normalnym domu, odbudowanym po pożarze. Przychodziła tutaj, kuliła się na podłodze i starała się wymyślić, jak się od tego uwolnić. Bloom uważała się za wojowniczkę, a jednak to ona naraziła mamę na cierpienie. Ze sobą nie potrafiła walczyć.
Znowu coś zaszeleściło, tym razem znacznie głośniej. Bloom poderwała głowę. Przez brudne okna niewiele dało się zobaczyć. Komuś, kto dostrzegł nastolatkę wkradającą się do opuszczonego magazynu, mogły przyjść do głowy przeróżne pomysły.
Bloom odłożyła telefon i notatnik. Niech no tylko spróbują się do niej zbliżyć. Skrzywdziła własną matkę. Zbokom też bez wahania da popalić. Dosłownie.
Kolejny odgłos: odbijające się echem kroki. Bloom zacisnęła pięści. Czuła swędzenie we wnętrzu dłoni, jakby wzbierał tam żar.
Odgłos kroków nie dochodził od strony drzwi.
Gdy Bloom gwałtownie się odwróciła, zobaczyła kobietę. To nie był zwykły intruz.
Ta kobieta pod każdym względem wyglądała niepospolicie. Bez dwóch zdań. Była to wysoka dama rasy białej, ubrana konserwatywnie, ze starannie upiętą grzywą jasnopopielatych włosów, ciemnymi i wyraziście zarysowanymi brwiami, tchnąca aurą niezmiernej godności. Swoją obecnością zdawała się przemieniać obskurny magazyn w salę audiencyjną.
Na dodatek w ścianie za jej plecami otworzył się migotliwy świetlisty portal. Kolejna oznaka rozgrywających się tutaj niezwykłych wydarzeń.
– Bloom Peters? – zapytała nieznajoma. – Jestem Farah Dowling. Postaraj się, proszę, natychmiast zapomnieć, jak mi na imię. Jeżeli trafisz do mojej szkoły, nie będziesz go używać. Dyrektorki nie mają imion.
Bloom powoli otrząsała się z szoku.
– Jeżeli trafię… do pani szkoły – powtórzyła. Jej krtań eksplodowała chrapliwym śmiechem. – Och, tajemnicza nieznajoma przybyła opowiedzieć mi o swojej szkole magów?
– Nie magów – zaprzeczyła dama.
Bloom puściła to mimo uszu.
– Czy to ten moment, w którym powie mi pani, że pojawiła się we mnie magia?
– Była tam od zawsze, Bloom – odparła dyrektorka Dowling. – Po prostu dotąd o tym nie wiedziałaś.
Dosyć tego dobrego. Może i miała wymykające się spod kontroli tajemnicze moce, może też świat oszalał, ale rodzice nie tak ją wychowali, by miała wysłuchiwać dziwnych dorosłych, nachodzących ją w środku nocy z przemowami przypominającymi werbunek do jakiejś sekty. Bloom prychnęła, zrzuciła z siebie śpiwór i skierowała się w stronę drzwi.
Przy wyjściu z magazynu zatrzymał ją głos kobiety:
– Wiem o ogniu, Bloom.
Bloom zadrżała jak płomyk na wietrze. Powoli się odwróciła. Kobieta nieustannie się w nią wpatrywała, bacznym, ale nie bezczelnym wzrokiem.
– Dokąd pójdziesz? Do domu przecież nie wrócisz. Zanadto się boisz, że znów naraziłabyś rodziców na cierpienie.
Dyrektorka Dowling miała rację. Bloom zadygotała. Noce bywały zimne nawet w Kalifornii.
Dowling ruszyła w stronę Bloom, ta zaś znieruchomiała, przepełniona mieszanką zgrozy i nadziei.
– Ty szukasz odpowiedzi. Ja jestem nauczycielką. To oznacza, że mam wszystkie odpowiedzi. A przynajmniej, że tak twierdzę.
Bloom wolałaby wrócić do dawnej siebie, niż poznać odpowiedzi, nie znała jednak bezpiecznej drogi. Sama nie dałaby rady.
Dlatego gdy kobieta zaczęła mówić, Bloom zamieniła się w słuch.BAŚŃ #1
Ludzkie dziecię, ruszaj z nami,
Gdzie ostępy i moczary…
– W.B. Yeats¹
OGIEŃ
Dopiero co dotarłam do zamku, a już, muszę przyznać, byłam w szoku.
Spoksik, Bloom, powtarzałam sobie w myślach, ale trudno zachować spokój w krainie czarów. Nawet mi do głowy nie przyszło, że moja nowa szkoła czarodziejek będzie przypominała zamek z ilustracji w moim ukochanym zbiorze baśni. Dawno, dawno temu był on ulubioną cząstką mojego dobytku, najbardziej bajerancką książką, jaką zdarzyło mi się mieć, ze złotymi esami-floresami na okładce. A gdy dorosłam, powędrował do pudła ze starymi zabawkami, razem z pluszowymi miśkami. Sądziłam, że wyrosłam z baśni.
Tak było, dopóki za sprawą magii nie spaliłam swojego domu. Spłonęły wtedy też tamto pudło i książka z baśniami.
Nawet jako dziecko nigdy nie marzyłam, że przenoszę się do bajkowego świata. A tu cały krajobraz był taki. Pasma wzgórz, pokrytych bujną zielenią, na oko aksamitnie miękką; gęste, cieniste lasy, a teraz zamek otoczony bramami i ogrodami.
Na każdym z zamkowych rogów wznosiły się kopulaste baszty, a z dachu sterczały liczne wieżyczki. Mury wyglądały na wzniesione z granitu, tyle że były gładsze, jakby granit przemieniono w szkło lub nadano mu magiczny połysk. Możliwe, że czarodziejki umiały coś takiego zrobić.
Nie miałam pojęcia, co potrafią. Mimo że podobno sama kimś takim byłam.
Mój zbiór baśni słowem nie wspominał o roju rówieśników, jaki właśnie mnie otaczał. Tuż obok właśnie przemaszerowała świetnie wyglądająca długonoga Afroamerykanka w dżinsowej kurtce, niosąca torbę pełną sprzętu sportowego. Chwila, na pewno nie Afroamerykanka. W świecie czarodziejów nie istnieje Afryka, nie ma też Ameryk. Nie znałam nazwy krainy, w której się znajdowałam. No i nie sądziłam, że czarodziejki uprawiają sporty ekstremalne.
Inna dziewczyna, blada i z burzą brązowych włosów, pędziła przez dziedziniec, przyciskając do piersi kilka sadzonek. Przeszła też trzecia, z lekka punkowata, wyróżniająca się oliwkową cerą. Na uszach miała ogromne słuchawki, z których dobiegało cichutkie brzęczenie. Że czarodziejki słuchają rocka, również nie przyszło mi do głowy.
Był tu także smukły koleś w obcisłych dżinsach, nazbyt drwiąco unoszący brwi nad wąskim jak ostrze noża grzbietem nosa. W Kalifornii było mnóstwo przemądrzałych białych bubków, szpanujących mroczną głębią, ale ten akurat łaził z prawdziwym nożem. Rany, z prawdziwym nożem! Jakoś nie ciągnęło mnie do bliższego poznania tego typa.
Olśniewająca blondynka o porcelanowej cerze robiła sobie selfie z grupą zauroczonych nią pierwszoroczniaków. Unosząca się w powietrzu świetlista smużka sprawiała, że jej lśniące włosy wręcz się jarzyły. Nie ma to jak dobra poza do zdjęcia. Najwyraźniej czarodziejki były w stanie dostarczać swojemu pięknu korzystnego oświetlenia.
Sprawdziłam telefon. Dyrektor Dowling powiedziała mi, że spotka się ze mną i we wszystko mnie wprowadzi Stella, dziewczyna ze starszego roku. Spóźniała się, a mnie zmęczyło czekanie. Mogłam sama się zorientować, dokąd iść.
Ruszyłam przed siebie, zawahałam się i zmieniłam kierunek, a potem ponownie poszłam prosto. Grunt to pewność siebie.
– Oho – usłyszałam czyjś głos. – Trochę się pogubiłaś.
Zagadnął mnie jakiś koleś. Na szczęście nie Gostek z Nożem, ale… sorki, Inny Gostku, nie mam dla ciebie czasu.
Inny Gostek ciągnął temat, z nutą zadumy w głosie:
– Problem w tym, że za bardzo się starasz. Już prawie biegłaś. A teraz, gdy tu jestem, pewnie nie dasz mi tej satysfakcji, że zawrócisz.
Zerknęłam na niego i uśmiechnęłam się szeroko. Włosy miał tak ułożone, że wyglądały jak złocisty hełm, i nosił różową koszulę, co mi się spodobało, bo stereotypy dotyczące płci są dla mięczaków. A o jego stopniu letniej opalenizny rudzielec taki jak ja, blady niczym rybi brzuch, mógł tylko pomarzyć. Jednak nawet jeśli był z niego słodziak, nie miałam zamiaru go ośmielać.
– Wygląda więc na to, że będziemy ciągnąć to w nieskończoność. Bywają gorsze rzeczy, ale…
Stanęłam w pół kroku i odwróciłam się w jego stronę.
– Nie potrzebuję pomocy, ale dzięki.
Teraz, gdy zobaczyłam go z odpowiedniej perspektywy, musiałam przyznać, że Inny Gostek rzeczywiście był słodziakiem, z zarysem szczęki godnym bohatera, do tego tchnącym pewnością siebie. Cóż, ciacho czy nie ciacho, należałam do tych niezależnych.
– Chyba nic takiego nie proponowałem – drażnił się ze mną. – Arogancka. Pewnie czarodziejka.
Właśnie tak nazwała mnie dyrektor Dowling. Nabrałam tchu i po raz pierwszy powiedziałam to na głos:
– Tak, jestem czarodziejką.
Wszystko wokół mnie, łącznie z zamkiem i Słodziakiem, na chwilę przesłoniła mgiełka. Mogłam sobie żartować, ale nie bardzo mi wychodziło ukrywanie, jaka jestem przejęta. Chłopak wyczuł, że nie jestem stąd, i jego spojrzenie złagodniało, jakby ogarnęło go współczucie.
W Kalifornii nie umiałam się dopasować. Czy uda mi się to tutaj? Ten chłopak wyraźnie był u siebie tu, w zamku, w świecie, w którym czarodziejki i czarodzieje to niemal codzienność. Coś we mnie chciało się do niego uśmiechnąć, pozostała część szeptała, bym polegała tylko na sobie.
– Stary! Nie dręcz pierwszaków.
Na te słowa, wypowiedziane przez Gostka z Nożem, Słodziak się odwrócił. Więc jednak nie. Tu też nie byłam u siebie. Ruszyłam w stronę schodów, gdy ci dwaj po kumpelsku padali sobie w ramiona. Wyglądało na to, że Gostek z Nożem nazywa się Riv. Cóż, nie mnie to osądzać. Sama dostałam na imię Bloom.
Przy schodach dogoniła mnie blondynka od magicznego oświetlenia urody. Byłaby jeszcze piękniejsza, gdyby nie mina sugerująca, że coś jej się nie podoba.
– Bloom?
Wyglądało na to, że tym czymś byłam ja.
– Ty pewnie jesteś Stella. Hej. Czekałam na ciebie. I już mi się nudziło.
Moja niecierpliwość chyba nie zrobiła na Stelli wrażenia. Dziewczyna oprowadziła mnie po zamku, niedbałymi machnięciami ręką prezentując oszałamiające wnętrza. Część żyrandoli w tej budowli wykonano tak kunsztownie i subtelnie, że zdawały się składać z gwiazd zawieszonych na pozłacanych wstęgach. Sale były przestronne i jasne, omiatane promieniami słońca malowanymi przez okienne witraże, wykonane nie mniej misternie niż obszycie rąbka sukni jakiejś księżniczki. Duża część witraży została skomponowana ze szkieł w różnych odcieniach zieleni, barwiących powietrze wokół nas tak, jakbyśmy przebywały w świecie jadeitów i szmaragdów.
Na Stelli nie robiło to wrażenia, ale i ona prezentowała się nad wyraz imponująco. Miała włosy zaplecione w warkocz, opasujący głowę niesamowitą koroną, trencz z najwyższej półki i zachwycające czerwone buty. Sama miałam świra na punkcie butów, a co więcej, wybierałam czerwone i różowe, choć rudowłose powinny się takich wystrzegać, ale ja uwielbiałam łamać schematy. Tyle że wszystkie moje stylizacje bladły w porównaniu z tym, co widziałam u Stelli. Nawet na jej dłoni znajdowała się ozdoba. Ruchem głowy wskazałam bogato zdobiony pierścionek.
– Niezła błyskotka.
– Pamiątka rodzinna – wyjaśniła Stella. – Pierścień przejścia. Jedyne, co trzyma mnie tutaj przy zdrowych zmysłach, to możliwość urwania się stąd.
Kiedy ciągnęła swoją opowieść, świadczącą o znudzeniu tym baśniowym zamkiem, ponownie rzuciłam okiem na jej pierścień.
– Gdybyś kiedyś chciała wrócić – oznajmiła Stella, z rozmysłem mi go pokazując. Podkreślała swoją przewagę, ale jeszcze nie wiedziałam dlaczego.
Stella nie miała pojęcia, jak strasznie marzył mi się powrót do domu. Nie mogłam jednak sobie na to pozwolić. Kobieta znana mi jako dyrektor Dowling obiecała, że tu dostanę odpowiedzi.
Poszłam za Stellą na piętro, do tej części baśniowego zamku, którą nazwała pokojami Winx. Rzuciłam tam swoje rzeczy, nie bardzo słuchając Stelli. Głowę zaprzątały mi wspomniane odpowiedzi.
Pierwszym punktem w planie musiało więc być doprowadzenie do ponownego spotkania z dyrektor Dowling.
OGIEŃ
Czarodziejka sprawiająca wrażenie zainteresowanej głównie swoim telefonem wskazała mi drogę do gabinetu dyrektorki. Wejście tam przyniosło jeszcze więcej pytań. W gabinecie stał globus, na którym zamiast kontynentów widniały wymiary. Jeden z nich nosił nazwę Eraklyon, co mogło brzmieć jak chrząkanie smoka. Wymiar, w którym obecnie przebywałam, nazwano Solarią.
Szkoła magii, Alfea. I baśniowy wymiar, Solaria. Całe światy od Kalifornii i od domu.
Do tego dyrektor Dowling – dama znająca odpowiedzi. Moja jedyna nadzieja. Wkomponowana w tło, na które składały się księgi, bogato zdobione witraże, globus z wymiarami oraz lśniące biurko. Stojąc przy tym meblu, mając za sobą misternie rzeźbione krzesło i okrągłe okna z mozaiką zielonych szybek, kobieta powiadomiła mnie, że jestem Wróżką Ognia.
– Tyle to i ja wiem – odparłam z przekąsem, a potem zadałam pierwsze ze swoich pytań: – To kiedy zaczynamy?
– Lekcje są od jutra – odpowiedziała pani Dowling, ważąc każde słowo. – Najpierw poznasz podstawy. Czarować nauczysz się powoli, za to w bezpieczny sposób.
Zabolało. Myślałam, że skoro przyszła po mnie osobiście, może będzie mi udzielać specjalnych lekcji. Ale nie, byłam jedynie kolejną uczennicą szkoły dla czarodziejek. No i dobrze. Chciałam rozstać się z tym miejscem tak szybko, jak będzie to możliwe.
Dlatego zaniepokoiło mnie jedno z użytych przez nią słów.
– Powiedziała pani: „powoli”…
– Bo to ważne. Magia, o czym dobrze wiesz, bywa niebezpieczna. Nasz program kładzie na to duży nacisk. Zaufaj temu procesowi.
– Temu… powolnemu… procesowi – podkreśliłam z naciskiem.
– Absolwenci Alfei władali wymiarami i prowadzili armie. Tworzyli potężne artefakty i odkrywali dawno zaginioną magię. To oni kształtują Inny Świat. Jeśli powiedzie ci się tutaj, wszędzie indziej też dasz sobie radę.
Jej głos, cichy i pełen powagi, przykuwał uwagę. Słowa rozwijały przede mną coś na kształt kolejnej mapy niezwykłych wymiarów. Pani Dowling wygłaszała wspaniałą mowę rekrutacyjną, mnie jednak nie na rekrutacji zależało.
– To miejsce… ten Inny Świat, Alfea? Naprawdę wydaje się bajeczką, która stała się prawdą – niesamowita. Ale to nie jest mój dom – powiedziałam. – Nie chcę władać wymiarem czy prowadzić armii. Jestem tutaj, bo obiecała pani, że nauczy mnie kontrolować moją moc.
Nie zamierzałam żebrać o to, by dodała mi otuchy. Tego nie zaoferowała.
Na moje błagalne spojrzenie pani Dowling odpowiedziała chłodnym i niewzruszonym. Jej słowa definitywnie zakończyły tę rozmowę.
– Nie, Bloom. Jesteś tutaj, ponieważ nie miałaś innego wyboru.
Chętnie bym ją znienawidziła za to, że mi nie pomogła, ale miała rację. To było miejsce, w którym mogłam się nauczyć panowania nad swoją mocą. Moi rodzice zasługiwali na więcej niż na dziecko nieokiełznane jak pożar lasu. Robiłam to dla nich.
OGIEŃ
Dla rodziców byłam gotowa zrobić wszystko, łącznie z okłamywaniem ich co do mojej nowej szkoły z internatem. Oczywiście znajdowała się w Szwajcarii. Moja popołudniowa rozmowa z nimi na wideoczacie wypadła nieco niezręcznie, zwłaszcza gdy sugerowali, żebym pokazała im widok z okna. Że też w naszej krainie czarów nie było stoków narciarskich!
W czasach, gdy mama jeszcze myślała, że wyrosnę na czirliderkę, a może nawet na królową balu maturalnego, bawiłyśmy się w udawanie, że jestem księżniczką. Przebierałyśmy się i puszczała mi muzykę w stylu czirliderskim. Zapamiętałam jeden zaśpiew: „Zamknij oczy, sercem patrz!”. To pranie mózgu nigdy jednak na mnie nie działało. Niezbyt mnie kręciły falbaniaste suknie księżniczek, za to podobała mi się myśl, że w takim zamku czułabym się u siebie.
W tych snach na jawie o bajkowych zamkach księżniczce przypadała w udziale jej własna komnata.
W tym, co jasnowłosa piękność Stella nazwała pokojami Winx – ciągu jasnych pomieszczeń o wysokich oknach z widokiem, którego nie mogłam pokazać rodzicom – tylko jednej osobie przysługiwało całe pomieszczenie. Zupełnie mnie nie zdziwiło, że była nią Stella.
Drugą salkę zajmowały Musa, widziana już przeze mnie dziewczyna z brzęczącymi słuchawkami na uszach, oraz Terra, która nawet teraz rozstawiała po pokojach rośliny doniczkowe, we wszelkich dostępnych miejscach. Ja swój dzieliłam z dziewczyną o imieniu Aisha. Wcześniej zwróciłam uwagę na jej torbę ze sprzętem sportowym, teraz patrzyłam, jak imponująca kolekcja medali, wyłożona na jej toaletce, przyćmiewa blaskiem lustro. Gdzie teraz podziewała się Aisha, nie wiedziałam. Poruszała się szybko, śmigając po naszych pokojach z niezwykłym wdziękiem i prędkością.
Wydawała się sympatyczna, ale nie widziałam siebie w roli serdecznej przyjaciółki maniaczki sportu.
Kiedy mama, nie mogąc się doczekać mojego przeistoczenia w Miss Popularności, zapytała o pozostałe dziewczęta, wzruszyłam ramionami.
– Szczerze, to jest tu pięć dziewczyn na ograniczonej przestrzeni, a więc… to tylko kwestia czasu, aż zniżymy się do sytuacji z _Władcy much_ i zaczniemy się nazajem zabijać.
Taka odpowiedź nie zachwyciła mamy. Po naszych typowych przepychankach słownych rodzice znów poprosili o pokazanie Alp. Rozejrzałam się spanikowana. Nie mogłam im zaprezentować ani moich sukcesów towarzyskich, ani gór.
Lampka na mojej szafce nocnej zgasła. Potem się zapaliła. Znowu zgasła.
– Już pora. Gasimy światła. Wyłączamy telefony – zakomunikował spokojny głos Aishy.
Powiedziałam rodzicom, że ich kocham, i się rozłączyłam. Teraz mogłam już swobodnie zapewnić Aishę o mojej dozgonnej wdzięczności.
Uśmiechnęła się nieznacznie, ale jak mi się wydało, ciepło.
– Czy chcę wiedzieć, dlaczego myślą, że siedzisz w Alpach?
– Oboje są ludźmi. Zdaje się, nie powinni wiedzieć o istnieniu tego miejsca. Tylko dlatego uważają Alfeę za międzynarodową szkołę w Szwajcarii.
Aisha jakby drgnęła.
– Rodzice – ludzie, córka – czarodziejka?
Miałam nadzieję, że nie jest to aż tak niezwykłe, jednak ton Aishy świadczył o czymś innym. A nie wyglądała na osobę, którą łatwo zaskoczyć.
Chcąc ukryć skrępowanie, zajęłam się rozpakowywaniem swoich rzeczy.
– Pani Dowling mówi, że w mój rodowód musiała się wpisać jakaś czarodziejka. Od dawna uśpione magiczne moce. Kiedyś przestanę zauważać, jak niedorzecznie to brzmi.
Zaskoczenie Aishy ustąpiło miejsca rozbawieniu, zabarwionemu ironią.
– Poważnie? Czyżbym trafiła na jedyną osobę we wszechświecie, która nigdy nie czytała „Harry’ego Pottera”?
– Daruj sobie. Gdybyś wiedziała, ile godzin zmarnowałam na internetowe testy Tiary Przydziału…
– Ravenclaw?
– Czasami Slytherin – przyznałam.
Niekiedy też kantowałam, żeby nie wyszedł mi Slytherin. Obawiałam się jednak, że to, bardziej niż wszystko inne, kwalifikowało mnie jednak do Slytherinu.
– No i to tłumaczy kłamstwa – stwierdziła lekko Aisha. Dopiero teraz w jej warkoczykach zauważyłam nieziemskie pasemka o barwie kobaltowego błękitu.
– Gryffindor? – skontrowałam. – Stąd to ocenianie.
Obie szeroko się uśmiechnęłyśmy. Złapałam za kosmetyczkę i skierowałam się do łazienki. Jak dotąd współlokatorka mi pasowała. Gdyby miało dojść do wzajemnego wyrzynania się, Aishę zabiłabym na samym końcu.
Kwestia pierwszego miejsca na tej liście wciąż pozostawała otwarta.
Mijając pokój Stelli, zobaczyłam, że tak uważnie przygląda się rozłożonym na łóżku mieniącym się, srebrzystym kreacjom, jakby była głównodowodzącą planującą wojenną kampanię.
– W czymś ci pomóc? – zapytała, nie patrząc na mnie.
Dyrektor Dowling przedstawiła mi Stellę jako moją mentorkę. Na razie jednak ta dziewczyna raczej się nie paliła do okazywania mi wsparcia.
– Przebierasz się? – spytałam.
– Owszem.
– Myślałam, że otrzęsiny to nic formalnego.
– Zgadza się.
Żeby wszystko było jasne, doprecyzowałam:
– Nic formalnego, a ty się tak stroisz.
– W tej kiecce ludzie już mnie widzieli. Oczekują czegoś nowego.
Stella powiedziała to tak, jakby chodziło o coś oczywistego, kontemplując spódnicę dorównującą blaskiem tysiącowi słońc.
Zamrugałam.
– Oczekują, że będziesz się przebierać parę razy dziennie?
– Oczekują ode mnie dbałości o wygląd. – Stella omiotła spojrzeniem mój bardzo codzienny ubiór. Bez słowa przeniosła je na lustro. Gdy wpatrywała się w swoje odbicie, jej oczy nagle rozjarzyły się brunatną żółcią, zapalając się jak wmontowane w twarz reflektorki. Zamigotało kolejne magiczne oświetlenie. Stella, ot tak, wydobywała je z powietrza, kierując pod takim kątem, by podkreślało jej kreację.
Znieruchomiałam niczym królik oślepiony przez magiczne reflektory.
– Coś jeszcze? – Stella chyba miała mnie już dosyć.
– To światło. To magia, prawda? Właściwie, jak ty to…?
– Jestem mentorką – oznajmiła twardo. – Nie nauczycielką.
Okej, Stella, dotarło.
Stella złagodniała.
– To coś, czego nauczysz się na pierwszych lekcjach: magia wróżek wiąże się z emocjami. Mogą to być dobre myśli, mogą być też złe. Miłość, nienawiść, strach. Im silniejsze emocje, tym silniejsza magia.
– A ty mnie nie znosisz czy się mnie boisz? – spytałam. – Rzucając ten czar, wpatrywałaś się we mnie. Bo tego, że nie darzysz mnie sympatią, jestem pewna.
Żartowałam, ale Stella chyba potraktowała to poważnie.
– Nie znam cię – odpowiedziała. – Jestem jednak przekonana, że jak tylko cię poznam, znajdę coś… co polubię.
Sposób, w jaki na mnie patrzyła, mówił mi, że z tym przekonaniem było nieco słabo. Z drugiej strony miłe było to, że Stella nie odrzuca możliwości polubienia mnie. Bywały chwile, że patrząc w lustro, sama nie bardzo widziałam powód, by lubić samą siebie.
Zastanawiałam się, czy coś takiego czuły też kiedyś moje nowe współlokatorki. Radośnie krzątająca się Terra, zdystansowana Musa, zachwycająca Stella oraz Aisha, uosobienie rozsądku. Coś mi mówiło, że nie.
UMYSŁ
Pięć dziewczyn. Czterdzieści osiem roślin doniczkowych. Pokoje Winx pękały w szwach. W odczuciu Musy taki natłok panował wszędzie: rozwibrowany natrętnymi emocjami innych ludzi, wlewał się pod drzwiami nieustającym potokiem niechcianych informacji.
Musa o niczym innym nie marzyła tak bardzo jak o własnym pokoju. Nic z tego. A teraz do ich wspólnej sypialni weszła Terra, zgnębiona tym, że jaśnie pani Stella kazała jej zabrać rośliny z jej pokoju.
Terrę raczej łatwo było zranić. Jej ból dźwięczał w głowie Musy niczym gong; aż musiała zaciskać zęby.
– Urocza dziewczyna – zauważyła Musa.
Uczuć Stelli nie dałoby się nazwać uroczymi. Ale jak podpowiadało Musie doświadczenie, to samo odnosiło się do emocji większości ludzi.
Supersłodki głos Terry wszedł na wysokie obroty – w fazę przyspieszenia i gorączkowej serdeczności.
– Tylko żartowała. Sama wiem, że mam tego sporo. Szok, Wróżka Ziemi, znana jako Terra, lubi rośliny. U nas to rodzinne. Mam kuzynkę o imieniu Flora. Moja mama to Rose, a tata pracuje tutaj w szklarni. Praktycznie dorastałam w Alfei. To dlatego znam dużo osób z drugiego roku i …
Mnóstwo osób z drugiego roku, w tym Stellę, to dokładnie miała na myśli Terra. Coś tu było nie tak. I nie dawało Musie spokoju jak niespodziewana luka na półce z książkami.
– Stella jest z drugiego roku? Dlaczego więc mieszka w pokojach z pierwszakami?
– No tak. Właściwie… to nie wiem. Może jakieś niezałatwione formalności? Tak mi się zdaje…
A mnie się zdaje, że kłamiesz, pomyślała Musa. Odwróciła się i wnikając swoją mocą w Terrę, doznała nikłego wrażenia, że…
Nie, nie powinna drążyć. Masa ludzi kłamie. A Terry najwyraźniej nie trzeba było do niczego zachęcać. Już wypełniała ich pokój roślinami, a głowę Musy nadmiarem niechcianych informacji.
– Wiesz co? – stwierdziła Musa. – W sumie to nic takiego. – Wyciągnęła rękę po słuchawki, niczym tonąca, która łapie za ponton ratunkowy.
Terra nie przestawała trajkotać.
– Ale ja tam bym jej o to nie zagadywała. Powiedzmy sobie… wszystkie… jasno: kogo to obchodzi?
– Dziwniej być nie musi, to moja zasada życiowa. A więc nie ma sprawy – przyznała Musa, kategorycznie kończąc rozmowę. Czego akurat terrorystka Terra nie zauważyła.
– Chcesz sukulenta? Są spoko. Bezobsługowe. W sam raz dla ciebie. Nie to, żebym już cię znała, ale…
– Jeśli wezmę, to zamilkniesz? – wtrąciła Musa, momentalnie czując, że przegięła. – Terra, tylko żartowałam.
Przyjęła roślinę, spełniając oczekiwania Terry, a współlokatorka w nagrodę zajęła się czymś innym. Musa z ulgą czym prędzej włożyła słuchawki. Ale nic z tego. Terze bowiem tak naprawdę nie chodziło o to, by obdarować Musę doniczką. Chciała ją wciągnąć w rozmowę, zainteresować, oszołomić natłokiem emocji. Zalać nimi.
– W sumie jednak ta byłaby…
Musa odwróciła się tak, żeby Terra nie widziała jej twarzy. Desperacko liczyła na to, że współlokatorka odpuści i da jej spokój. Rozległo się pukanie. Musa zerknęła na drzwi, zgadując, że to Aisha, pani spokojnych wód, albo ognista Bloom. Stella zdecydowanie nie była z tych pukających.
W drzwiach pojawiła się głowa Aishy.
– Mówisz, że dorastałaś w Alfei?
Maniaczka sportu chciała się dowiedzieć, gdzie tu jest basen, bo najwyraźniej musiała pływać dwa razy dziennie, żeby nie wyschnąć na wiór. Z Terry gwałtownie wylała się rzeka kompletnie nieprzydatnych informacji o stawie, nad którym ćwiczą Specjaliści. Jak wynikało z jej słów, na zajęciach militarnego wydziału szkoły podczas walk sparingowych na zmianę wrzucano się do wody.
Musa zostawiła Aishy trudy dogadywania się z Terrą.
Przyzwyczajajcie się do rozczarowań, pomyślała, adresując to do nich obu. Aisha nie miała basenu, a Terra jakoś nie zjednywała sobie przyjaciół. Dziewczyna bowiem zdecydowanie należała do tych, którzy chcą, by wszyscy ich lubili. Ten typ miał zaś tak, że im mocniej się starał, tym bardziej do siebie zniechęcał – i wtedy starał się jeszcze bardziej. Paragraf dwadzieścia dwa, czyli błędne koło.
Patrząc na wysiłki Terry, Musa czuła się paskudnie… ale nie potrafiła jej polubić. Przypuszczała, że to właśnie takie reakcje częściowo współtworzą problem Terry.
Ale przecież Musa miała własne problemy. Nie obchodziły jej ani Wróżki Ognia, Światła, Ziemi czy Wody, ani też Specjaliści. Koncentrowała się na próbach wyciszenia wszystkiego i wszystkich.
SPECJALISTA
Był to kolejny piękny dzień w Alfei, który mocarnym Specjalistom upływał na ćwiczeniach z obrony magicznych wymiarów. Mierzyli się w walkach sparingowych na pomostach przecinających staw, spory prostokątny akwen, w którym odbijały się szare kamienne mury oraz wysadzana drzewami droga i ogromna połać zielonej trawy naprzeciwko. Jakiś frajer właśnie dał się strącić do wody.
Riven uśmiechnął się ironicznie i machnął mieczem. Po długim lecie fajnie było znów trzymać w dłoni broń. Już nie tak fajnie było słuchać Skya, jego najlepszego na świecie i megairytującego przyjaciela, nieustannie nawijającego o rudowłosej dziewczynie ze świata ludzi, którą poznał dzień wcześniej. Riven nie wątpił, że chodzi o jakąś wariatkę. Wiedział o tym, bo Sky w kobietach szukał właśnie wariactwa.
Co równie niefajne, ale i całkowicie normalne, Sky podczas tego sparingu spuszczał mu łomot.
– Opuściłeś się przez lato – zaśmiał się teraz.
Riven obnażył zęby.
– Poprawka: odlatywałem ujarany.
Dążenie do pokonania Skya nie miało sensu. Był najlepszy. Każdy w Alfei by to przyznał… zaraz po stwierdzeniu, że najgorszy jest Riven.
Sensu więc to nie miało, ale Riven i tak usiłował przywalić Skyowi. Wiadomo, nie był za mądry.
Ojcem Skya był Andreas z Heraklionu, nieżyjący już legendarny bohater, pogromca Spalonych. Rolę ojca zastępczego odgrywał Specjalista, dyrektor Silva, ich nieustraszony przełożony o zimnych niebieskich oczach i pasjonat wczesnoporannych biegów. Riven ostrożnie się rozejrzał. Z osobami stojącymi wyżej od niego miał problem, związany z tym, że wyżej od niego stali wszyscy. Teraz był pewien, że za chwilę pojawi się przy nich Silva, żeby podkreślić, iż nieopierzeni Specjaliści z pierwszego roku powinni stawiać sobie za wzór Skya i, choć to dla nich nieosiągalny poziom, brać z niego przykład.
_Zabijcie mnie_, pomyślał Riven. _Spadam do lasu zajarać._
Ruszył ku drzewom, nie przejmując się protestami Skya. Zauważył, że jego wypad śledzi jeden z nowych. Don? Nie, Dane. Zastanowił się, czy nie pozdrowić go środkowym palcem, ale darował to sobie.
Przekroczył niebieską, migotliwą Barierę i wszedł w gęsty, ciemny las. Niemal słyszał głos Silvy, tłumaczącego pierwszoroczniakom, że Bariera to ich magiczna osłona przed Spalonymi. Strzeżcie się tych bezlitosnych potworów o nadludzkiej sile i szybkości, nieważne, że nie widziano ich od szesnastu lat – są tak przerażające, że aż strach.
Riven miał alergię na motywacyjne przemowy.
Jak tylko przysiadł na omszałych kamieniach, usłyszał hałas. Głuchy i cichy grzechot, coś jakby przeciąganie kości po innych kościach. Dziwne, gwałtowne trzaski.
Dochodziły spomiędzy drzew. Las wyglądał tak jak zawsze: pokrzywione gałęzie obarczone natłokiem zielonych liści, przez które przebijały się plamy słonecznego blasku. To te dźwięki sprawiały, że wszelkie zakończenia nerwowe Rivena przeszywał ból, a jego skóra cierpła pomimo upału.
Bacznie obserwował najbliższe otoczenie, wykorzystując wszelkie poznane ćwiczenia, pomagające nie tracić czujności i być gotowym na wszystko.
Nic jednak nie byłoby w stanie przygotować Rivena na widok, jaki mu się ukazał za zasłoną liści. Znalazł tam zmasakrowane zwłoki jakiegoś starca. Głowy już prawie nie było, skóra z policzka została zdarta niczym papier, a to, co zostało z twarzy, niosło ze sobą opowieść o zgrozie i niewyobrażalnym bólu. Ciało było niemal w strzępach okrytych skrawkami ubioru. Na dnie najgłębszych ran o poszarpanych brzegach Riven dostrzegł zwęglony mrok.
Chłopak obrzucił przeciągłym spojrzeniem okaleczone szczątki, które przedtem były człowiekiem. Usiłował odnaleźć w sobie żołnierza, być dzielny. Potem ruszył biegiem; potykając się na wykrotach, gnał na łeb na szyję przez ten gęsty, ciemny las, w stronę Bariery i bezpieczeństwa. Głośno wzywał Skya. Silvę. Jakąkolwiek pomoc.
ZIEMIA
Nad dziedzińcem rozciągnięto sznury z lamiponami. Grała muzyka. Terra, wreszcie rozpoczynająca naukę w Alfei, brała udział w balu inauguracyjnym, o jakim zawsze marzyła. Po latach bycia nauczycielską córką i zbyt wielu godzinach spędzonych w szklarni w końcu stała się pełnoprawną uczennicą.
Tyle że kiedy wyobrażała sobie te sceny, nie przypuszczała, że wszyscy będą rozmawiać o zabójstwie. Raczej nie zależało jej na tym, by imprezowe pogaduszki krążyły wokół trupów.
A wychodziło na to, że Riven natrafił w lesie na zwłoki. Mowa była o starcu, którego podobno uśmiercił Spalony, ale o Spalonych szeptało się stale. Terra wiedziała, że prawda musi wyglądać inaczej.
_Riven na pewno mocno to przeżył_, pomyślała, choć zajmowało ją coś całkiem innego. Bawiła się przecież na balu ze swoimi współlokatorkami. Ich kwatery nazwano pokojami Winx i była to całkiem fajna nazwa. Może mogłyby się określać mianem Klubu Winx?
Terra, Aisha i Musa wybierały właśnie przekąski, umilając sobie czas rozmową o… zabójstwie.
– Może po prostu był stary – powiedziała niepewnie Terra. – Ludzie się starzeją. Umierają. Wszyscy umrzemy.
Wydawało się to sensowne. Nie tak straszne.
Nowa współlokatorka Terry, Musa, zbyt fajna na tę szkołę i na pewno zbyt fajna dla niej, odparła:
– Taa, na starość na pewno czeka cię dekapitacja.
Terra zagryzła wargi. Musa niewątpliwie uznała ją za głupią.
Aisha budowała na serwetce wspaniały monument z ciasteczek. Ciasteczkową Krzywą Wieżę. Terra nerwowo przyjrzała się jedzeniu, wyłożonemu na stojące przed nimi stoły. Czasem odnosiła wrażenie, że przybiera na wadze, jeszcze zanim zaczyna jeść. Po ciasteczka nie mogła sięgnąć. Wszystkie pozostałe dziewczęta z pokojów Winx były szczupłe i śliczne. Gdyby zjadła parę ciastek, ludzie powiedzieliby: „Nic dziwnego, że tak wygląda”. Ale gdyby talerz miała pełen marchewek, usłyszałaby: „Kogo ona chce oszukać, jej wygląd mówi sam za siebie”. Trudno powiedzieć, co powinna zrobić.
Musa i Aisha dowcipkowały na temat możliwości Aishy w kwestii zjadania słodyczy. Okazało się, że Musa jednak potrafi się uśmiechnąć.
Teraz ruchem głowy wskazała talerz z ciasteczkami.
– Nie oceniam cię, ale…
– Jem milion kalorii dziennie. Gdyby nie pływanie, byłabym gruba – odpowiedziała Aisha, wyraźnie rozbawiona. Była gibka, precyzyjna w ruchach i piękna. Nic dziwnego, że wizja przytycia wydała jej się śmieszna.
– Kiedyś tańczyłam – wyznała Musa. – Łapię, o co chodzi.
Rzeczywiście dobrze się rozumiały. Wyglądało na to, że nadają na tych samych falach.
– A skoro o tym mowa… – Aisha wstała, by dołożyć sobie ciasteczek.
– Druga runda. Nieźle – zadrwiła Musa. – A więc dwa razy dziennie. Dzień w dzień. Nie żartowałaś.
Aisha parsknęła śmiechem i oddaliła się. Musa, nie mając z kim gawędzić, sięgnęła po słuchawki.
– Czyli jednak ją słyszałaś – zauważyła Terra ostrzejszym tonem, niż zamierzała.
– Co? – spytała Musa.
Terra czuła, że nie powinna jej dociskać. Już teraz robiło jej się niedobrze, ale choć wiedziała, że będzie tylko gorzej, nie mogła przestać.
– Wtedy w pokoju. Pamiętam, że miałaś na uszach słuchawki. I… zignorowałaś mnie, jakbyś niczego nie słyszała. Aishę jednak usłyszałaś?
Musa starannie dobierała słowa.
– Czasem wkładam je, kiedy nie mam ochoty gadać.
– No tak – stwierdziła Terra. – Przy mnie często ci się to zdarza.
Gdy rozbłysły światła i zagrała muzyka, Terra dostrzegła, że jej nowa współlokatorka nie bardzo wie, co odpowiedzieć. Musa jest sympatyczna, pomyślała ponuro. Nie chciała urazić Terry. Po prostu jej nie polubiła.
Musa odpowiedziała dopiero po chwili.
– Już tak mam. To nie twoja…
– Nie ma sprawy – zapewniła Terra, nagle zła na siebie. – Nie musisz się tłumaczyć. Wystarczy to, co powiedziałaś. To ja powiedziałam za wiele.
Oddała Musie jedyną możliwą przysługę, odchodząc i dając jej spokój, przez co na swoim pierwszym balu w Alfei też została sama.
Zauważyła tatę skoncentrowanego na przedzieraniu się przez bawiący się tłum. Kilkoro uczniów powitało go okrzykami: „O, profesor Harvey. Dobry wieczór!”, ale minął ich, chyba tego nie słysząc. Nawet ojciec Terry był tu milej widziany niż ona.
I to tata był jej jedyną nadzieją.
Spróbowała go wesoło zagadnąć:
– Hej, tato! Idziesz do szklarni? Pomóc ci w czymś?
To nie mogło mieć nic wspólnego z tamtymi… zwłokami. Na pewno nie, musiało chodzić o krokusy płaczące, które niedawno zakwitły.
Tata obrzucił ją tak poczciwym spojrzeniem, że serce w niej zamarło.
– Nie ma mowy, dziecko. To twój pierwszy dzień. Żadnego chowania się w szklarni. Całe życie marzyłaś o dostaniu się do Alfei. I spełniło się. Baw się. Bądź sobą.
_Właśnie bycie mną stanowi problem_, pomyślała Terra. _Że też nie mogę być kimś innym._
Nie miała zamiaru szukać swego irytującego brata. Do Musy i Aishy nie mogła wrócić. Myśl o odnalezieniu Stelli wydała jej się tyleż niedorzeczna, co bardzo, ale to bardzo zatrważająca. A czy na bal przyszła Bloom, Terra nie miała pewności. Ta rudowłosa dziewczyna ze świata ludzi – równie szczupła i pełna wdzięku jak reszta mieszkanek ich pokojów – wydawała się rozkojarzona, gdy się do niej zagadało. Zupełnie jakby koncentrowała się na czymś innym i nie miała czasu na rozmowy.
Należało wreszcie powiedzieć sobie jasno. Współlokatorki zgodnie uważały Terrę za ciemną jak czarnoziem. Zdaniem Terry czarnoziem był całkiem interesujący. Rzecz w tym, że nie trafiła na nikogo, kto przyznałby jej rację.
Wystarczyłaby jedna osoba, z którą by się trzymała, taka, którą bawiłoby kompostowanie. Tylko jedna. Za to przyjazna.
Opuszczona nawet przez ojca, Terra powędrowała wzrokiem ku stołom zawalonym zapomnianym już jedzeniem. Mogła przynajmniej pokazać, że jest z niej pożytek. Ktoś musi posprzątać ten bałagan.
OGIEŃ
Przeczesywałam wzrokiem dziedziniec mojej baśniowej szkoły w poszukiwaniu dziewczyn z pokojów Winx. Miałam dosyć rozpisywania się w notatniku na temat ognia i rozmyślania o rodzicach. Miałam zostać tu, w Alfei, dopóki nie nauczę się wystarczająco wiele, żeby móc wrócić do domu. Należało wykorzystać ten czas jak najlepiej.
Tyle że na bal przyszła cała masa ludzi. Czarodziejek. Masa dziwnych czarodziejów i czarodziejek w dziwnym czarodziejskim zamku. Byłam na tej imprezie zaledwie od dwóch minut, a już marzyła mi się chwila wytchnienia.
Zamiast współlokatorek wypatrzyłam znanego mi już Słodziaka. Ruszyłam w jego stronę, uradowana widokiem kogoś znajomego.
– Strasznie dużo ludzi – powiedziałam, tłumacząc ewentualne wrażenie przytłoczenia.
– To u was nie ma imprez, w tej… – Słodziak zawahał się, po czym zaryzykował: – Kalifornii?
Udałam zaskoczenie. Zapamiętał!
Słodziak obdarzył mnie uśmiechem.
– Zaskoczona?
Może tym, że zadał sobie tyle trudu. Spodobało mi się, że tak ostrożnie wymawia słowo „Kalifornia”, jakby pochodziło z obcego języka. Wypowiedział je poprawnie, choć z pewną niepewnością.
Nadal potrzebowałam chwili oddechu.
– Gdzie znajdę przeciwieństwo tego, co mamy tutaj? Co jest na zewnątrz?
Słodziak chyba się zaniepokoił.
– Za Barierą? Plotki mówią, że są tam niedźwiedzie, wilki albo coś jeszcze okropniejszego.
– Ale ludzi nie ma? – upewniłam się. – Świetnie. Dzięki.
Przypominałoby to magazyn, w którym się chowałam. Zasadniczo niegroźny, ale tak niesamowity, że inni go omijali i mogłam znaleźć w nim schronienie. Ruszyłam w stronę bram, a Słodziak zaczął mówić, że nie powinnam tam iść sama. Gdy zaproponował, że będzie mi towarzyszył, zażartowałam złośliwie:
– Słaby sposób na podryw.
– To nie podryw – zaprzeczył. – Możesz mi zaufać.
Przypomniały mi się słowa Stelli, że jak mnie pozna, znajdzie coś, co we mnie polubi.
Musiałam się uśmiechnąć. Chyba że spowodował to stojący przede mną chłopak.
– Może kiedyś tak.
Nie tylko był przystojny, lecz także wyraźnie się starał, a do tego był chłopakiem, dla którego Kalifornia była pojęciem z kosmosu. Fakt, że zupełnie tu nie pasuję, zdawał się nie mieć dla niego znaczenia. Może powinnam pozwolić mu iść ze mną.
Zupełnie jakbym przywołała Stellę myślami, bo jej głos zabrzmiał tuż obok.
– Cześć, Sky. Możesz na słówko?
Stella miała na sobie nową nienaganną kreację i trzymała dwa napoje. Wszystkie migotliwe światła dziedzińca odbijały się w jej włosach złotym blaskiem. Patrzyła prosto na Słodziaka, który najwyraźniej miał na imię Sky. Sądząc po wyrazie jego twarzy, znali się ze Stellą całkiem dobrze.
Phi, nie moja sprawa. Zostawiłam ich samym sobie. Wszędzie wokół mnie gadano z podnieceniem o jakimś horrorze w stylu „flaki na wierzchu”. Ale nie byłam tu po to, by nawiązywać przyjaźnie, szukać zaufania czy się zakochiwać. Jak tylko się da, wrócę do domu.
Przeszłam to, co Sky nazwał Barierą. Chciałam pobyć sama gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie.
ZIEMIA
Terra akurat krzątała się między imprezowiczami, znosząc tace z jedzeniem, gdy w oczy rzuciła się jej scena totalnej niesprawiedliwości.
A niech to… Riven zamęczał jakiegoś nieszczęsnego chłopaczka od Specjalistów. Typowe dla niego, ilekroć był nie w sosie. Kiedyś na własne oczy widziała, jak wpatrywał się w paproć tak złowieszczo, jakby chciał ją złośliwie przystrzyc albo zerwać.
Wtedy pomyślała: kochany wariat. Teraz jednak skłaniała się ku opinii, że lepiej byłoby go wyrzucić na kompost.
Chłopaczek musiał być z pierwszego roku. Terra nie przypominała go sobie z poprzednich lat. Riven obejmował go ramieniem i zmuszał do wypicia czegoś, co – jak miała podstawy podejrzewać – zawierało alkohol.
W oczach pierwszaka wyczytała: „Pomocy”. Ruszyła więc z odsieczą.
– Serio? Dręczysz pierwszaka? Co tak nieśmiało?
Riven uśmiechnął się drwiąco.
– Trudno dręczyć kogoś, kto tego chce. Zgadza się?
Po tonie Rivena można było poznać, że sporo wypił.
– Nie wiem, co to znaczy! – uciął ostro nowy.
Było widać, że biedak jest w niezręcznej sytuacji. Terra mu współczuła. Nie jego wina, że Riven potrafił być okropny.
– Nie przejmuj się nim – powiedziała, wskazując Rivena. – Uważa się za twardziela, ale żebyś go widział w zeszłym roku. To tylko żałosny nerd w przebraniu.
Oczy Rivena zwęziły się w szparki.
– A ona to trzy osoby przebrane za jedną.
W gwar imprezy, do której Terra nie pasowała, wdarła się cisza. Na twarzy pierwszaka malowało sie poczucie winy. Bezgłośnie zaoferował jakiegoś rodzaju wsparcie, co ładnie o nim świadczyło, ale nie było konieczne.
Terra odpowiedziała więc temu miłemu chłopcu:
– Poradzę sobie. Ale dzięki.
Podchodząc do Rivena, odpuściła już sobie wesołe paplanie. Co za ulga, natychmiast przemknęło jej przez głowę. Przy Panu Socjopacie w Dżinsowych Rurkach nie musiała się silić na serdeczność. Mogła go nawet zniszczyć.
– Wiesz, uważa się, że grubaski można mieszać z błotem. Jesteśmy poczciwe. Niegroźne. Powinnyśmy się cieszyć, że ktoś w ogóle chce z nami rozmawiać.
Pnącza na zamkowym murze za plecami Rivena drgnęły i zaczęły się wić jak przyjazne zielone węże.
– Bywa jednak i tak, że mamy złe dni, a jakiś dupek powie coś nieodpowiedniego w niewłaściwym momencie. Wtedy nagle przestaje nas cieszyć, że do nas zagadał. I nasza poczciwość znika. A przede wszystkim już nie jesteśmy niegroźne.
Pnącza oplotły Rivenowi szyję. Stało się to tak szybko, że nie miał szans na wykorzystanie swoich umiejętności Specjalisty. Dusząc się, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zrobiło się miło i spokojnie.
Terra słodko się uśmiechnęła.
– Co mówisz, Riv? Na pewno coś błyskotliwego. Niestety, nic nie słyszę.
Twarz mu poczerwieniała. Był bliski utraty przytomności, co Terra odnotowała z rozbawieniem. Nie powinna jednak dać mu zemdleć. Riven uznałby to za przegięcie.
Pnącza się wycofały. Riven łapczywie zaczerpnął powietrza.
– Mogłaś mnie zabić, świrusko – wyrzucił z siebie, jakby to on był tu ofiarą.
Po czym dał w długą.
– Nie ma za co! – zawołała Terra, a dźwięczny trel tym razem wydobył się z jej ust zupełnie naturalnie. Nagle uświadomiła sobie, jak musiała wypaść w oczach pierwszaka, i odwróciła się do niego w najwyższym stopniu skruszona.
– Cześć – wyrzuciła z siebie. – Jestem Terra i chyba nie wywarłam najlepszego pierwszego wrażenia.
Pierwszak się do niej uśmiechnął. Uśmiech ten był wprawdzie wątły, ale Terra i tak doceniła starania chłopaka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki