- W empik go
Ścigając motyle - ebook
Ścigając motyle - ebook
Czy miłość jest w stanie pokonać demony przeszłości?
„Wyjdziesz za mnie, Victorio?” – te słowa na zawsze zmieniły jej życie… ale nie tak, jak się spodziewała.
Victoria miała wszystko, o czym marzyła: pracę, przyjaciół oraz ukochanego, który właśnie się jej oświadczył. Wystarczył jeden moment, aby to straciła. I to w dniu swoich urodzin.
Aby odzyskać kontrolę nad życiem i uporać się z demonami przeszłości, Victoria przeprowadza się do niewielkiego miasteczka. Nie zaznaje tam jednak spokoju. Dzień po dniu spotykają ją coraz dziwniejsze sytuacje, a do jej życia wkracza tajemniczy mężczyzna – Jude Montgomery.
Victoria myślała, że ucieczka pozwoli ukoić jej koszmary. Wkrótce przekonuje się, że przeszłość nie odpuszcza tak łatwo. Nic nie jest takie, jak się wydaje, a ona zaczyna kwestionować wszystko, co przyjmowała dotąd za pewnik. Jude może odpowiedzieć na nurtujące ją pytania, ale czy emocje nie zaciemnią jej prawdy?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-663-8 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka została napisana już jakiś czas temu i chociaż miałam szczęście znaleźć dla niej wydawców za granicą, którym niezwykle się spodobała, to nie udało mi się znaleźć żadnego angielskiego wydawcy. Dlatego odłożyłam ją na półkę, nie do końca wiedząc, co z nią zrobić.
Nie wpisuje się ona w jeden, konkretny gatunek, co dla mnie, jako autorki, z jednej strony jest frustrujące, ale z drugiej wyzwalające. Wiedziałam, że jeśli poczekam, któregoś dnia nadejdzie odpowiedni moment na jej wydanie.
I tak się stało.
8 lipca 2019 roku straciłam tatę. Żadne słowa nie są w stanie opisać straty i smutku, jakie czułam i będę czuć już do końca życia po jego odejściu.
Tę książkę dedykuję jemu. Niech to będzie mój sposób na to, bym mogła podzielić się moim tatą ze światem. Jej lektura pozwoli podtrzymać pamięć o nim, za co dziękuję Wam z całego serca.
Nigdy nie rezygnujcie ze swoich marzeń… Nie ma rzeczy niemożliwych.
Przyjemnej lektury!
Serdeczności i całusy
MonicaPROLOG
– Poczekaj, muszę zawiązać sznurówki.
– Znowu? Mam ci przypomnieć? Supełek, dwie pętelki, skrzyżuj je ze sobą, przełóż pętelkę i _voilà_, gotowe, przecież to dziecinnie proste!
Bryan unosi jedną brew, a ja chichoczę, zasłaniając usta dłonią.
– Proszę, odwróć się. Nie zrobię tego, gdy mi się przyglądasz.
Krzyżuję ręce na piersiach i stukam stopą o chodnik.
– Czego? Nie zawiążesz butów? No, coś ty, ile ty masz lat? Pięć?
Nie mogę zachować powagi, gdy tak patrzę, jak kuca na ziemi.
– Tori, dalej, zrób choć raz to, o co cię proszę.
Nigdy nie umiałam odmówić Bryanowi.
– Dobrze, niech ci będzie, ale naprawdę powinieneś się nauczyć, jak je wiązać na podwójną kokardkę.
– Bardzo śmieszne! Masz szczęście, że dziś twoje urodziny.
Nie mogę powstrzymać uśmiechu, który mimowolnie pojawia się na mojej twarzy.
– Właśnie! A ty marnujesz ten cenny czas. Przy takim tempie działania za moment będę mieć dwadzieścia osiem, a nie dwadzieścia siedem lat!
Dwadzieścia siedem. Aż trudno uwierzyć, że wczoraj o tej porze miałam lat dwadzieścia sześć. Nie czuję się wcale inaczej i wiem, że wyglądam tak samo jak wczoraj. Zmieniło się jedynie to, że dziś jeszcze mocniej kocham Bryana. Dziesięć lat temu zaprosił mnie na bal maturalny i od tamtej chwili nasze „żyli długo i szczęśliwie” trwa nieprzerwanie.
– Co robisz…? – Słowa więzną mi w gardle, gdy Bryan, klęcząc, wyciąga w moją stronę czerwone, aksamitne pudełeczko.
Pudełeczko otwiera się z lekkim skrzypnięciem, co dodaje powagi sytuacji, a moim oczom ukazuje się ogromny pierścionek z brylantem, otulony białym jedwabiem.
– To… to pierścionek – stwierdzam z głupia frant, wpatrując się w niego jak zahipnotyzowana.
– No tak, wiem.
Trzęsącym się palcem wskazuję pudełeczko.
– Ale po co?
– Bo chcę, żebyś za mnie wyszła – odpowiada bez najmniejszego zawahania.
– Teraz? – Naprawdę muszę przestać mówić, ale boję się, że jeśli zamilknę, momentalnie się rozpłaczę.
– Może nie w tej minucie, ale mam nadzieję, że wkrótce. – Bryan się uśmiecha.
Na ten widok mój żołądek wykonuje salto.
Chciałabym powiedzieć tak wiele, ale ze szczęścia wprost zaniemówiłam. Nigdy nie widziałam piękniejszego pierścionka – jego blask wręcz przyćmiewa światło księżyca.
– Więc… wyjdziesz za mnie? – Bryan jest jak zwykle wyluzowany, a ja za moment chyba wpadnę w stan hiperwentylacji.
– Ja… ja… – Słowo „tak” wydaje się zbyt zwyczajne w tej sytuacji.
– Victorio? – Bryan minimalnie marszczy czoło, podczas gdy ja, mimo otwartych ust, nie mogę wydusić z siebie słowa. – Czy zostaniesz moją żoną?
Słowa, na które czeka każda kobieta, sprawiają, że w końcu przytomnieję.
Więc to dlatego aż siedem razy dzisiejszego wieczora wiązał sznurówki – za każdym razem tchórzył! Teraz jednak dzieje się to, co się dzieje. A to się dzieje naprawdę!
– Tak, oczywiście, że tak. No jasne, że tak! – wykrzykuję, a po policzkach spływają mi łzy.
– Czyli wyjdziesz za mnie? – pyta.
Nie mogę wyjść ze zdumienia: mógł pomyśleć, że odmówiłabym?
Kiwam głową, głośno szlochając.
– Och, Tori! – Zrywa się na nogi i chwyta mnie w ramiona, unosząc wysoko w powietrze i kręcąc się wokół własnej osi.
Na przemian to się śmieję, to płaczę.
Gdy wreszcie staję na ziemi, Bryan sięga po moją dłoń i wsuwa mi na palec pierścionek. Pasuje idealnie.
– Tak bardzo cię kocham. Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi.
Bez końca całujemy się, ściskamy i śmiejemy. To idealna chwila. Wszystko jest tak, jak powinno być.
Gdy tak idziemy w kierunku samochodu, nie mogę przestać podziwiać pierścionka na palcu. Poruszam ręką. To takie surrealistyczne. Nagle zrywa się gwałtowny wiatr, słychać podmuchy, a ja wtulam się w Bryana, szukając ciepła u jego boku. Gdy widać już naszego czarnego jeepa, oddycham z ulgą. Upiornie jest być tutaj tylko we dwoje, ta zwykle ruchliwa ulica jest teraz kompletnie pusta.
– Zadzwonisz do mamy? – pyta Bryan, ciasno oplatając mnie ramieniem, a ja czuję charakterystyczny zapach jego perfum.
– Od razu, z samego rana. – Ziewam, zastanawiając się, która jest godzina. – Ale jak tylko wsiądziemy do auta, zadzwonię do Matildy.
Moja siostra nie darowałaby mi, gdyby się dowiedziała jako druga.
Bryan całuje mnie w czubek głowy, a gest ten sprawia, że czuję się bezpieczna jak w kokonie.
Poczucie bezpieczeństwa nagle pryska, gdy słyszę toczącą się po chodniku butelkę. Odwracam głowę, aby spojrzeć przez ramię. Mój wzrok błądzi w ciemnościach, ale nie widzę nikogo za nami. Oddycham głośno z ulgą, która jednak okazuje się krótkotrwała, gdy ni stąd, ni zowąd zderzam się z jakimś obiektem o cierpkim zapachu. Krótki okrzyk, a potem momentalnie podnoszę ręce w geście poddania i przepraszam kilkukrotnie za to, że nie patrzyłam, dokąd idę.
– Ładny pierścionek – rzuca kpiąco nieznajomy, którego żółtawe zęby kojarzą mi się z zębami rynsztokowego szczura.
Bryan instynktownie odciąga mnie w lewą stronę. Nie wiem dlaczego, ale nagle zaczynam się trząść, wyczuwając w powietrzu, że nadciąga coś złego, coś, co lada moment zmieni nasze życie.
– Nie zatrzymuj się – szepcze Bryan.
Nasze pospieszne kroki świadczą o tym, że chcielibyśmy jak najszybciej się stąd oddalić; jeep jest zaparkowany zaledwie kilka metrów dalej. Nagle czuję, jak czaszkę i kark rozsadza mi rozrywający ból, a moja głowa odchyla się w tył w wyniku silnego szarpnięcia. Natychmiast wykonuję ruch w przeciwną stronę, ale moje długie włosy zahaczają o coś, co je ciągnie. Coś albo ktoś.
Następne kilka sekund jest niczym całkowicie rozmazana plama w mojej pamięci, bo nie wiem, co się dzieje. Dopiero po chwili docierają do mnie krzyki Bryana, który gorączkowo stara się mi pomóc. Ciągnę i wyrywam się, szarpiąc włosy tuż przy skórze czaszki i próbując je uwolnić. Nie mogę nawet krzyczeć, bo zanim moje drżące usta są w stanie wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, w krzyż wbija mi się coś ostrego. Ciało momentalnie się spina, a z krtani wyrywa się zduszony pisk, kiedy tchawicę miażdży mi ramię napastnika.
To niemożliwe, to się nie dzieje.
– Dawaj kluczyki.
Dookoła czuć fetor zgnilizny. Połykam łzy. Spojrzeniem natrafiam na Bryana, który unosi ręce, a wzrokiem błaga napastnika, aby mnie puścił.
– Proszę… A teraz niech pan ją puści! – Pochyla ramię i wyciąga je, rozpościerając szeroko palce dłoni, na której spoczywają kluczyki.
Ale to nadal za mało.
– Nie tak prędko. – Oddech mężczyzny jest ciepły… za ciepły. Przywodzi mi na myśl skisłe mleko. – Rzuć je tutaj.
Bryan bez zbędnych pytań spełnia jego żądanie. Widzę przerażenie w jego oczach, gdy kiwa głową na znak, że wszystko będzie w porządku. Ale nie będzie. Nigdy już nic nie będzie w porządku.
– Podnieś je – syczy mi do ucha ta kreatura, przysuwając usta zbyt blisko.
Pochlipuję, serce wali mi w piersi tak mocno, jakby chciało zaraz z niej wyskoczyć.
Gdy się pochylam, wybucha maniakalnym śmiechem pełnym okrucieństwa. Zaciska mocniej rękę na mojej szyi tak, że z trudem jestem w stanie oddychać. Macham rękami i staram się go uczepić, aby mnie puścił.
– Puść ją! – ryczy Bryan i rzuca się do przodu, zwijając dłonie w pięści. Zatrzymuje się jednak w pół kroku, widząc, jak zimny kawałek metalu wędruje zza moich pleców na skroń.
– Bryan – mówię błagalnym tonem. Chciałabym krzyczeć, prosić go o pomoc, ale wszystko na marne, nic bym w ten sposób nie wskórała. Dookoła nie ma żywej duszy. Nikt by mnie nie usłyszał. – Uciekaj.
Szlocham, a gorące łzy palą mnie w skórę, zdradzając mój lęk. Walczę bez nadziei na wygraną, bo chwyt napastnika jest silny.
– Nie! Nie zostawię cię!
Bryan nie kryje przerażenia tym, że zamierzam się dla niego poświęcić. Ale dlaczego mamy cierpieć oboje? Twardość przedmiotu wbijającego mi się w plecy dowodzi, że to nie kluczyki stanowią główny cel napastnika.
– Taaak, ruszaj lepiej do domu. – Mężczyzna wydaje polecenie i jednym długim liźnięciem omiata cały mój policzek.
Bryan aż zgrzyta zębami i z groźnym pomrukiem rusza do przodu.
Miotam się jak szalona, starając się uwolnić z uchwytu napastnika, ale on tylko mocniej wbija mi ramię w tchawicę. Duszę się i nie mogę złapać tchu. Czuję dotyk gorącego, śliskiego metalu na skórze, bo ciepło mego ciała wręcz ogrzewa lufę. Przestaję walczyć, i tak wiem, że nie mam szans na wygraną.
– Tak jest, księżniczko. Będzie dużo mniej bolało, jeśli przestaniesz stawiać mi opór.
Poddaję się, ale i tak zamierzam, jak pitbull, podjąć walkę, gdy tylko uda mi się uśpić jego czujność.
Oczy Bryana wypełniają się łzami, podobnie jak moje.
– Kocham cię – szepczę, dławiąc się z braku oddechu.
Napastnik łapie mnie dłonią za gardło i stara się odciągnąć jak najdalej. Nie mam wyjścia i robię, co każe.
Drapię go po rękach, bo boję się, że za moment zemdleję, jeśli nie poluźni uścisku, ale on reaguje jeszcze większym uściskiem.
– Tori, nie!
Dociera do mnie krzyk Bryana, ale już nie walczę. Poddaję się na dobre. Nie mogę znieść jego bólu, który jest dla mnie bardziej dotkliwy niż moje własne cierpienie. Intensywnie się w niego wpatruję, podczas gdy napastnik odholowuje mnie coraz dalej i dalej.
Najpiękniejszy wieczór mojego życia momentalnie zmienia się w największy jego koszmar i, najprawdopodobniej, w ostatni.
– Jeśli za nami pójdziesz, to przysięgam na Boga, zabiję was oboje.
Nie mogę zrobić nic więcej, jak się poddać, aby Bryanowi nic się nie stało. Napastnik wymachuje bronią przede mną, jasno dając do zrozumienia, że oboje zginiemy, jeśli będziemy mu się sprzeciwiać.
Skręcamy za róg. Ciągnie mnie w brudny, ciemny zaułek i brutalnie popycha na ścianę, przodem do niej. Myślę o Bryanie, o tych wszystkich godzinach, minutach, sekundach, jakie razem spędziliśmy. Nieskończenie wiele chwil, choć teraz to za mało. Zawsze już będzie za mało.
Brzeg sukienki wędruje do góry, napastnik brutalnie zrywa ze mnie bieliznę, obnażając mnie. Gdy moja dłoń uderza o ścianę, pierścionek odbija światło księżyca, przypominając mi o tym, że pewnego dnia mogłabym być panią Moore. Wiem już, że tak się nie stanie.
– Możesz sobie krzyczeć, ile tylko chcesz. Lubię, jak krzyczycie.
Za moment zostanę zgwałcona, nawet nie wiem przez kogo. Wpycha rękę pomiędzy nas, obmacując mnie i pieszcząc.
– Tylko zostaw Bryana w spokoju. – To moja ostatnia prośba.
– Nie będziesz mi rozkazywać – mówi, starając się wyszarpać mi pierścionek z palca. Ewidentnie chce mnie pozbawić wszystkiego.
W reakcji na jego żałosne poczynania dostaję furii. Nie będę ofiarą. Działam instynktownie, odrzucam głowę do tyłu i walę w coś.
Słyszę dźwięk zbliżony do odgłosu pomarańczy, która dostała się pod koła ciężarówki.
Robi się zamieszanie, a ja z piskiem odwracam się i ruszam wprost na tego drania, który stara się zatamować krew płynącą z rozbitego nosa.
– Ty pieprzona suko!
Moje krzyki odbijają się od ścian, gdy rzucam się naprzód, gotowa zadać mu w odwecie tyle bólu, ile tylko się da.
Słyszę ciężkie kroki na chodniku, podnoszę wzrok, czując nie tylko ulgę, ale i przerażenie na widok dwóch sylwetek pędzących w moją stronę. Bryan biegnie śladem kogoś, kogo prawie nie widać. Pewnie wezwał pomoc.
Robię unik przed napastnikiem i gnam, ile sił w nogach w stronę mojego zamaskowanego wybawcy, który wydaje się bardziej zainteresowany ocaleniem mnie niż mój własny narzeczony, depczący mu po piętach. Bryan wygląda na przestraszonego, a nawet sprawia wrażenie, jakby się wahał. Boli fakt, że nie biegnie tak szybko, jak tylko się da. Ale o tym pomyślę później.
– Uciekaj! – wrzeszczę, nie chcąc, aby coś się stało mojemu wybawcy. Dlaczego nagle czuję, że połączyła nas niespodziewana więź?
Dzielą nas od siebie już tylko metry, ale on nie zwalnia tempa. Tak bardzo chce mnie ocalić, że z ulgi mogłabym się rozpłakać. To koniec. Wszystko skończy się dobrze. Już tylko kilkadziesiąt centymetrów…
Nagle zamieram ze strachu, gdy mój zamaskowany wybawca wydaje z siebie krzyk: „Uważaj!”, po którym następuje kliknięcie i dwa ogłuszające wystrzały, a potem… wszystko zalewa czerń.ROZDZIAŁ PIERWSZY
_Dziewięć miesięcy później_
– Tori, tak mi przykro, że nie udało mi się ochronić cię tak, jak to sobie obiecałem.
Pamiętam, że wpatrywałam się wtedy tępo przez okno naszego niegdyś ukochanego domu, nie czując nic oprócz odrętwienia.
– Żałuję, że nie byłem mężczyzną, na jakiego zasługiwałaś i jakiego potrzebowałaś… Spieprzyłem to. Nigdy sobie tego nie wybaczę.
To wszystko wymówki, kłamstwa.
– Nie mogę tu zostać. Za dużo tu… wspomnień. Nie mogę już tutaj mieszkać. Przebacz mi. Starałem się być silny, ale zwyczajnie nie potrafię. Jesteś taka… nieobecna. Chłodna. Nie chcesz do mnie wrócić.
– Jesteś pieprzonym kłamcą! – wrzeszczę. To jedyna rzecz, którą ode mnie słyszy przez te wszystkie miesiące.
W jego oczach widzę łzy, bez słowa zamyka drzwi do naszego domu, do naszej przyszłości, bez żadnego słowa pożegnania.
Fotel nadal jest fotelem nawet wtedy, gdy nikt w nim nie siedzi.
A co w sytuacji, gdy przez taki właśnie fotel rozpadło się twoje życie, bo nakryłaś swojego narzeczonego, jak bzykał na nim twoją siostrę?
Przyglądając się temu nieszczęsnemu meblowi, dochodzę do wniosku, że trzeba go było zostawić w Bridgeport, tak samo jak zrobiłam to z eksnarzeczonym.
Jedwab w dotyku jest gładki, iście królewski, gdy tak sunę palcem po oparciu, przywołując szczęśliwe wspomnienia z czasów, kiedy fotel ten stał w wykuszu z widokiem na wypielęgnowany ogród i olśniewające klony okrągłolistne. Nie zliczę godzin, które spędziłam wtulona w jego oparcie, oddając się lekturze ulubionych książek czy, znacznie częściej, poprawiając prace moich trzecioklasistów.
Czułam się jak prawdziwa królowa na tronie, gdy Bryan zakradał się z chai1 w ręce, stawiał przede mną filiżankę i składał mi na czole pocałunek, a następnie wychodził tak samo cicho, jak się zjawił.
Powinnam się była domyślić, że coś jest nie tak, gdy i herbata, i pocałunki przestały się pojawiać. Byłam jednak tak skupiona na tym, żeby przetrwać najtrudniejsze doświadczenie, jakie mnie w życiu spotkało, że zupełnie przegapiłam wszystkie sygnały ostrzegawcze. A nawet jeśli zaczęłabym się czegoś domyślać, czy chciałabym poznać prawdę? Ze wstydem przyznaję, że wcale nie.
Jestem tchórzem, wiem o tym, ale czasami niewiedza bywa prawdziwym błogosławieństwem. Dałabym wszystko za to, by móc wymazać z pamięci to wspomnienie, gdy wracam do domu i zastaję narzeczonego, który pieprzy się z kimś, kto rzekomo należał do mojej rodziny.
Ciągłe koszmary o nocy, która na zawsze zmieniła moje życie, to nic w porównaniu z tym, że serce złamały mi aż dwie osoby, które kochałam najbardziej na świecie. Czy to z powodu przerażenia, czy zdrady, tego nigdy się nie dowiem, ale gdy przyłapałam ich _in flagranti_, momentalnie zwymiotowałam, przeszkadzając im w osiągnięciu orgazmu, do którego jedyne słuszne prawo miałam ja.
Chciałam wierzyć w to, że jakimś cudem mój wybranek, moja bratnia dusza, nie miał romansu z moją siostrą, ale brutalne akty przemocy sprawiają, że człowiek skupia się na tym, by przeżyć, gdy jest zmuszony do mierzenia się z trudnościami, na które trudno być przygotowanym.
Dlatego nie mogłam pozwolić na to, aby moja walka o przetrwanie poszła na marne. Miałam pustkę zamiast serca. Wyprowadziłam się jeszcze tej samej nocy. Oczekiwałam jakiegoś wyjaśnienia lub przeprosin ze strony Matildy albo Bryana, a zamiast tego dostałam niespodziewany policzek: trzy tygodnie później nasz solidny dom z czterema sypialniami został wystawiony na sprzedaż i w ciągu miesiąca znalazł nowego nabywcę. „To była pierwszorzędna nieruchomość” – poinformował mnie agent nieruchomości, ale dla mnie stała się ziemią jałową, na której wszystkie moje marzenia legły w gruzach. Ujrzawszy znak „Na sprzedaż”, nie protestowałam, bo wiedziałam, że nie będę w stanie mieszkać w domu, w którym pogrzebano zbyt wiele gorzkich wspomnień.
Całymi miesiącami nie odzywałam się do Bryana. Wiedziałam, że to nie była jego wina, ale straciłam zainteresowanie codziennymi zajęciami. Stałam się cieniem osoby, którą niegdyś byłam. Czułam się odcięta i odseparowana od rodziny i przyjaciół. Powinnam była odczuwać coś, cokolwiek – przecież najpierw zostałam napadnięta, a potem przyłapałam narzeczonego na zdradzie z moją własną siostrą, ale, co zabawne, nie czułam absolutnie nic.
Dziś jest pierwszy dzień w moim nowym domu: zaniedbanym budynku na wybrzeżu w północno-wschodniej części Connecticut, w którym zamieszkałam, mając lat czternaście. Może nie prezentuje się atrakcyjnie, ale niespełna hektar niezagospodarowanego pola zapewni mi trochę odosobnienia i spokoju po tym, co przeszłam.
Obiecałam sobie, że nowe miejsce to nowe wspomnienia. Zapadając się w ten okropny fotel – symbol owego fatalnego czasu, łapię się na tym, że byłam naiwna, sądząc, że mój plan się powiedzie. Minęło już nieskończenie wiele dni, a ja nadal mam wrażenie, że znajduję się dopiero na początku drogi.
W brudnej szybie widzę odbicie swojej udręczonej twarzy, która sprawia wrażenie obcej. Ostrzyżone na boba kasztanowate włosy z pasmami zatkniętymi za uszy. Fryzura dodatkowo podkreśla ogromne piwnozielone oczy, które nigdy wcześniej nie wydawały się aż tak duże, ale przemoc i złamane serce zmieniły mnie w kogoś, kogo nie rozpoznaję.
Tęsknię za długimi włosami. Nie tylko za nimi. Dotykając krótszych kosmyków, uświadamiam sobie, że włosy przecież odrosną, będą zdrowe i długie, i prawie zapominam, dlaczego noszę je krócej obcięte. Nie mogę jednak powiedzieć tego samego o nawracających koszmarach, które nawiedzają mój umysł, gdy tylko zamknę oczy.
Ale mój stan się poprawiał. Byłam zdeterminowana, aby żyć. Zespół stresu pourazowego nie dyskryminuje – nienawidzi nas wszystkich. Moja determinacja być może uratowała mi życie, ale nie ocaliła mojego związku. Sprawiła, że się rozpadł. Widziałam to, ilekroć Bryan na mnie patrzył. Byłam ofiarą. W jego własnych oczach zawiódł mnie, nie umiał ochronić. Przeze mnie czuł się mniej męski. Gdyby kiedykolwiek przyznał się do romansu, to pewnie usłyszałabym jeden z tych kompletnie słabych powodów, które podał jako przyczynę zdrady: Matilda sprawiła, że poczuł się pożądany.
Próbowałam z nim rozmawiać, powiedzieć mu, jak ja się czułam, ale ilekroć otwierałam usta, słowa więzły mi w gardle. Zamknęłam się w sobie, choć nie rozumiałam dlaczego. Jakaś część mnie musiała winić go za to, że mógł bardziej o mnie zawalczyć. Oddalaliśmy się od siebie niezależnie od wysiłków z mojej strony. Lekarze mówili, że to normalne po tym wszystkim, co przeszłam, ale ja czułam, że od normalności dzielą mnie lata świetlne.
Tak więc pewnie nie można winić mnie za to, że widok tego fotela wywołuje u mnie wyłącznie pogardę i… przemoc. Nigdy nie będę mieć żadnych pozytywnych skojarzeń z tym meblem, ponieważ przywodzi mi na myśl jeden, wielki, pieprzony żart, jakim było ostatnie dziesięć lat mojego życia. W przeciwieństwie jednak do wspomnień, których nie da się wypalić z pamięci, ten fotel mogę przecież spalić.
Spokój, jakiego kiedyś doznałam, a nawet odrętwienie, które czułam, gdy rozpętała się ta cała gównoburza, powoli znikają i zupełnie nieoczekiwanie moje opanowanie, moja obojętność, odpływają gdzieś, a ich miejsce zajmuje zabójcza wręcz i przepełniona mściwością wściekłość.
Podskakuję, jakby siedzenie fotela parzyło mnie w tyłek. Wizja tej nieskalanej bieli tapicerki, która dosłownie staje w płomieniach, podsyca mój wewnętrzny gniew, a ja ruszam do działania, zanim mózg skarci mnie za nierozważność. Mam dość bycia spokojną i opanowaną. Mam dość tego, że nie wykrzyczałam całemu światu, jakim kłamliwym i tchórzliwym draniem jest mój eksnarzeczony, i w jak niedorzeczny sposób zostałam zdradzona przez moją własną siostrę. Przede wszystkim jednak mam dość tego rozdania. Dlaczego ja? Czym sobie na to zasłużyłam? A do tego nie mam bladego pojęcia, co dalej.
Ale wiem jedno: moja przyszłość zacznie się od spalenia tego cholernego fotela.
Chyba coś mnie opętało, bo aż trudno uwierzyć, że z moją drobną budową i niespełna sześćdziesięcioma kilogramami wagi ciągnę ten antyczny drewniany fotel po śliskich deskach podłogi. Czysta adrenalina i wściekłość, które mnie napędzają, są w stanie sprawić, że nie wiadomo skąd pojawiają się siły godne najsilniejszego człowieka na świecie.
Po drodze zgarniam z blatu kuchennego butelkę whisky i otwieram nogą szklane drzwi prowadzące na duże podwórze. Ciągnę fotel, wkładając w to wszystkie moje siły. Z hałasem pokonuje zniszczone stopnie schodów, ale ja nie ustępuję, robiąc pauzy tylko wtedy, gdy zmęczone ciało drży z wysiłku i niemal się poddaje. Brak mi tchu, jestem wykończona, czoło pokrywa mi pot, ale nie odpuszczam. Przeszukuję kieszenie wzorzystej sukienki w motyle, chcąc znaleźć zapałki i jointa.
Gdy palce przesuwają się po ostatniej desce, a właściwie deskach ratunku w kieszeni, rzucam się do butelki jamesona, która spoczywa na poduszkach fotela, i odkręcam zakrętkę. Biorę pospieszny łyk, a potem zaczynam rozlewać brązowy płyn po tapicerce fotela, kalając jego idealną biel. Zatrzymuję się dopiero, gdy w butelce zostaje nie więcej niż kieliszek.
Niecierpliwie pocieram zapałką o bok pudełka i słucham trzasku, jaki wydaje sekundę później. Migoczący płomień pali się zupełnie jak moje rozszalałe serce, lecz wtem ta chwilowa niepoczytalność ustaje, a mnie ogarnia przerażenie na myśl o tym, co chciałam zrobić.
Co sobie o mnie pomyślą sąsiedzi mieszkający po drugiej stronie jeziora? Jeszcze nie minęła doba, odkąd się wprowadziłam, a już zakłócam im spokój swoją żądzą odwetu.
Zapałka gaśnie, a ja wzdycham, myśląc nienawistnie o swojej słabości.
Stoję bez słowa, wpatrując się w fotel i to, co sobą reprezentuje, i przełykam ostatnią porcję alkoholu, jaka została w butelce. Joint to jedyna rzecz, która przyniesie mi ulgę, tylko dzięki niemu byłam w stanie przetrwać koszmary senne i rozpad związku.
„Victorio, naprawdę wolałbym, abyś tego nie paliła”.
Wręcz słyszę, jak Bryan głośno i wyraźnie mnie łaje.
Bałam się przesuwania granic, stale pragnęłam zadowalać jedynego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek kochałam. W zamian za to on podtarł sobie dupę moją lojalnością i zrobił ze mnie idiotkę.
Chłodna bryza przynosi ukojenie rozpalonej skórze, a to doznanie sprawia, że… wiem już, co muszę zrobić.
Spoglądając przez ramię, lekceważę poczucie bycia obserwowaną i postanawiam: „Koniec z wątpliwościami, Victorio. Od teraz żądam zmiany. Przetrwałaś najcięższe miesiące w życiu, czas się wyzwolić. Czas zacząć żyć”.
Wkładam skręt między wargi, wyciągam jeszcze jedną zapałkę i pocieram ją o pudełko, osłaniając drżącą ręką, gdy zapalam jointa. Zaciągam się głęboko, czując, jak odzyskuję wewnętrzny spokój, oddaję się przyjemnemu uczuciu, które pozwala mi zapomnieć o tym, w jak kiepskim stanie jestem.
Płomień zapałki parzy mi palce, ale zamiast go zgasić, zamykam oczy i ciskam zapałkę gdziekolwiek.
Po chwili wiem już, gdzie trafiła. Zgodnie z przewidywaniami delektuję się słodkim widokiem symbolu mojej przeszłości, który znika w płomieniach.
Witaj w domu, Victorio Armstrong. Za nową ciebie!ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy tak stoję, zadowolona z siebie, a płomienie pożerają jeden z cenniejszych mebli, jakie posiadam, już rozumiem, dlaczego tak wiele plemion na całym świecie uważa ogień za cud. Z trudem powstrzymuję się od odtańczenia tradycyjnego aborygeńskiego tańca ognia dookoła płonącego stosu. Nie chcę ruszyć się z miejsca, aby nie przegapić ani sekundy z tego widowiska.
Ogień daje i zabiera, a w tej chwili sprawia mi ogromną przyjemność, zabierając ze sobą mój ból. Jestem zbyt pochłonięta wpatrywaniem się w płomienie, by zauważyć zakapturzoną postać, która zbliża się truchtem w moim kierunku i wtapia się w cienie, dopóki kątem oka nie rejestruję ruchu. Mrużę oczy; jestem prawie pewna, że ktoś kryje się za ogromną sosną. Zanim jednak zdążę zakwestionować stan własnego umysłu, zza pnia wyłania się jakiś człowiek – dowód, że moje przeczucia były jednak właściwe.
Na podstawie wysokiej sylwetki o masywnej, muskularnej budowie domyślam się, że to mężczyzna. Krzyczę i wyciągam przed siebie butelkę jamesona w obronnym geście.
Powinnam rzucić się do ucieczki, wpaść do domu, pozamykać wszystkie drzwi i wezwać policję. Ale powstrzymuje mnie od tego płonący na podwórzu stos, który z każdą minutą pali się jaśniej i jaśniej, wyrzucając z coraz głośniejszym sykiem snopy iskier.
Starając się, aby mój głos brzmiał maksymalnie pewnie, krzyczę:
– Kto tam jest? Masz trzy sekundy, aby opuścić moją posiadłość albo wzywam policję! – Już w myślach: „Przez telefon, który bezmyślnie zostawiłam na piętrze w domu”.
Ta pusta groźba nie dociera do intruza, który zaczyna się zbliżać. Grafitowy kaptur zakrywa pochyloną głowę.
Nie wiem dlaczego, ale nie odczuwam strachu, choć przecież, na Boga, powinnam. Czuję niewyjaśnione podekscytowanie połączone z oczekiwaniem i jedyne, o czym mogę myśleć, to że chcę – nie, wręcz muszę – zobaczyć jego twarz.
Tymczasem intruz pokonuje podwórko w pięciu olbrzymich susach i po kilku sekundach staje przede mną.
Przechylam na bok głowę i wstrzymuję oddech, gdy wyciąga sporej wielkości dłoń i ostrożnie opuszcza butelkę, którą nadal wymachuję przed sobą. Z niewyjaśnionej przyczyny moje ramię posłusznie wraca na miejsce tuż przy moim boku.
Tracę zainteresowanie pożarem i skupiam uwagę wyłącznie na jasnej, męskiej dłoni o długich palcach, kontrastującej z cieniami nocy. Patrzę, jak podnosi ją, aby zdjąć kaptur. Wprawiony w ruch srebrny łańcuszek z małym wisiorkiem na końcu odbija światło księżyca. Powolnym, jakby wystudiowanym ruchem unosi kształtną brodę i przeszywa mnie spojrzeniem niebieskich oczu przystojnego mężczyzny, z którego emanują pewność siebie i czar. Kanciastą szczękę częściowo skrywa cień, sprawiając, że mężczyzna wygląda seksownie i buntowniczo. Jest pełnia, ale płonące ognisko stanowi wystarczające źródło światła, bym mogła dostrzec, że przybysz wpatruje się we mnie tak samo intensywnie, jak ja w niego. Jego dłuższe u nasady głowy ciemnobrązowe włosy są potargane, jakby zostały przeczesane palcami. Sprawia wrażenie szorstkiego i niebezpiecznego człowieka, który nie ma uczciwych intencji.
Szybko odzyskuję równowagę, zamiast pożądliwie wpatrywać się w intruza; równie dobrze może przecież być seryjnym mordercą.
Morderca czy nie, ale jeszcze nie spotkałam nikogo o tak hipnotyzującym wyglądzie. Brzmi to raczej niejasno, ale tylko w ten sposób jestem w stanie opisać nieznajomego, który zjawił się przed moim domem i rozpalił we mnie niewielką iskrę, choć sądziłam, że już jej nie ma.
– Dobry wieczór.
Słysząc niski, szorstki głos, natychmiast przypominam sobie, gdzie jestem. Zamiast podziwiać rozbudowaną klatkę piersiową, koncentruję się na jego atrakcyjnym uśmiechu.
Jego pewność siebie jest przyjemnie pobudzająca.
– Dobry wieczór – odpowiadam chwilę potem, zwilżywszy suche wargi językiem. Uświadamiam sobie, że powinnam od razu przejść do sedna. – Kim pan jest i co pan tutaj robi?
Nieznajomy uśmiecha się kątem ust i na widok tego prostego grymasu zaczynam się zastanawiać, jak wyglądałby z pełnym uśmiechem – przystojnie, bez dwóch zdań.
– Mam na imię Jude.
Kiwam głową, czekając na ciąg dalszy.
– Mieszkam po drugiej stronie jeziora – wyjaśnia, głową wskazując skromny, ale przykuwający uwagę biały dom na drugim brzegu.
Słysząc to, czuję, jak palą mnie policzki. Czyżby sąsiedzi nasłali go, aby sprawdził, kim jest ta nowa dziwaczka, która właśnie się tu sprowadziła? Nie ma co, świetny sposób na zaprezentowanie się okolicznym mieszkańcom.
Spoglądam na dymiący bałagan za jego plecami.
– Przepraszam za moje piromańskie zapędy. Może pan przekazać wszystkim, że nikomu nic nie grozi. Na ogół nie robię takich szalonych rzeczy. No, może z wyjątkiem piątków. I tylko w co drugą pełnię – dodaję, skręcając się na myśl o tym, jak idiotycznie to brzmi.
Ale Jude zaskakuje mnie uśmiechem. Miałam rację – istny łamacz serc.
– Nikt mnie nie przysłał – wyjaśnia, potrząsając głową.
– Ach tak? – Patrzę na jego czarne sportowe najki, czarny dres i szary sweter, i zdaję sobie sprawę, że jego ubranie to kamuflaż, ma za zadanie ukryć go w cieniu, gdy zajmuje się patrolowaniem sąsiedztwa. – W takim razie uff. – Bezmyślnie podnoszę jointa do ust i zaciągam się z lubością.
– Ale to może się zmienić, jak tylko Henry dowie się o tym, że złamała pani wszystkie zasady.
Unoszę brwi, nie rozumiejąc, co ma na myśli.
– Jaki Henry?
Jude spogląda w stronę wielkiego, dwupiętrowego domu i teatralnie wzdycha.
– Henry to jeden z tych, którzy lubują się uszczęśliwianiem innych. Są tacy ludzie, co niedziela w kościele, jeżdżą hybrydami, segregują kolory przed praniem.
– W takim razie Henry powinien poluzować trochę szelki. – Pozwalam sobie na dowcipną uwagę, wydmuchując dym.
Na jego prawym policzku pojawia się dołeczek.
– O, zdecydowanie tak, ale zapewne musi być rygorystyczny z definicji, bo jest szeryfem.
Na słowo „szeryf” niemal krztuszę się jointem i waląc się w piersi, wysapuję z wysiłkiem:
– Jest teraz w domu?
Kiwa głową ze spokojem, widzę, że się ze mną drażni.
– Tak. Dlatego właśnie tu jestem.
Rzucam jointa na ziemię, przydeptuję go i syczę, gdy parzy mnie w stopę. Mój ból może jednak poczekać, bo mam coś pilniejszego do załatwienia.
– Cholera jasna! – Mój australijski akcent słychać zawsze, gdy wpadam w panikę.
Rozglądając się po pustym podwórku, zastanawiam się, czy w szopie znajdę jakiś wąż albo inne urządzenie do podlewania, które pomoże zgasić płomienie. I to dostatecznie szybko, zanim jeden z sąsiadów, jak się przypadkowo składa, miejscowy szeryf, nie obudził się z widokiem na łunę pożaru.
Ruszam biegiem i prawie tracę oddech, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio biegałam po chorobie. Gdy dopadam do szopy, okazuje się, że podwójne drzwi są zamknięte na zardzewiałą kłódkę.
– Cholera, a niech to! – jęczę, na próżno mocując się z zamkniętymi drzwiami.
Ochrypły śmiech za plecami przypomina mi, że nie jestem sama. Odwracam się i widzę, że Jude się uśmiecha. Wcale mnie to nie dziwi.
– Co robisz? – pyta, krzyżując ręce na robiącej wrażenie klatce piersiowej.
– Może nie zauważyłeś, ale obecnie mam na podwórku spory pożar.
– Ależ przecież widzę – odpowiada z wyższością i dalej stoi w miejscu, uśmiechając się szeroko.
Biorę głęboki wdech.
– To może przestań zachowywać się jak zdziwiony cefal i pomóż mi wymyślić, jak go ugasić, nie dzwoniąc po straż pożarną.
Gdy się śmieje, jego głos ma niemal aksamitne brzmienie.
– Zdziwiony cefal? A cóż to takiego?
– Ryba z Australii – mówię z przekąsem. – Zachowujesz się niczym jej uosobienie.
– Od jak dawna mieszkasz w Stanach? – pyta spokojnie, ignorując moją panikę.
To nie jest dobry czas na pogawędki, ale pewnie stara się być miły z racji naszego sąsiedztwa.
– Przeprowadziłam się z Darwin w Australii, gdy miałam czternaście lat – odpowiadam nieuważnie.
– Zawsze chciałem zwiedzić Australię, posurfować na tych wspaniałych falach.
Nie wierzę, on chce rozmawiać o mojej ojczyźnie w momencie, gdy mam tu awaryjną sytuację!? W odpowiedzi mruczę coś niezrozumiałego.
Nie ma nawet mowy o tym, abym dała radę wepchnąć ten przeklęty mebel do jeziora. Całą energię zużyłam na to, aby przytaszczyć go na podwórko. Naprawdę powinnam się była dwa razy zastanowić, zanim zorganizowałam na podwórku pokaz piromanii _à la_ strażak Sam. W sumie dziwne, że Henry jeszcze się nie obudził z misją ugaszenia ogromnego ogniska nieopodal jego domostwa.
Gdy staram się opracować strategię działania, której najważniejszym punktem jest pozbycie się problemu bez konieczności wzywania straży pożarnej, mojej uwadze kompletnie umyka fakt, iż kula ognia przemieszcza się coraz dalej i dalej po pomoście. Dopiero gdy słyszę plusk i odgłos syczenia, orientuję się, że mój problem poszedł na dno jak przysłowiowy kamień.
– O, jestem pewien, że zdziwiony cefal by tego nie potrafił – z dumą stwierdza Jude. Stoi na brzegu doku i spokojnie patrzy, jak woda wręcz wrze i strzela.
Z kolei ja mam wrażenie, że zaraz zwariuję.
Całkiem nieoczekiwanie z gardła wydobywa mi się chichot i nagle zaczynam śmiać się jak szalona. Łzy spływają mi po policzkach i nawet ich nie wycieram. Bez wątpienia dzisiejszy wyczyn potwierdza moją niepoczytalność i jestem niemal pewna, że Jude jest o krok od przepłynięcia wpław jeziora, ratując się czym prędzej ucieczką z tego wariatkowa.
Kiedy skończy się ta karuzela emocji? W jednej chwili wydaje mi się, że mam wszystko pod kontrolą, a za chwilę… Cóż, za chwilę prawie podpalam własny dom. Jak nic tracę rozum.
– Jude, dziękuję ci – mówię, gdy w końcu udaje mi się złapać oddech. Podchodzę do niego. – Jestem twoją dłużniczką.
On jednak nie odwraca się w moją stronę, a jego wzrok nadal przykuwa miejsce, gdzie mój stary spalony fotel poszedł na dno.
– Dlaczego go spaliłaś? – pyta niespodziewanie ostro.
Pocieram nagie ramiona. Nagle czuję chłód.
– Pewne rzeczy lepiej jest obrócić w popiół.
Stoimy obok siebie, wpatrując się w to samo miejsce, które zdaje się urzekać nas oboje. Dopiero co poznałam tego człowieka, ale jego obecność przynosi mi dziwne uczucie komfortu. Od bardzo dawna nie czułam czegoś takiego i trochę się tego obawiam.
Sęk w tym, że nie potrzeba mi więcej komplikacji, bo moje życie i tak jest już dostatecznie skomplikowane. Odchrząkuję, a dźwięk ten wyrywa Jude’a z zamyślenia.
– Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Na chwilę milknie. – Nie wiem, jak masz na imię.
Mogę powiedzieć, jak się nazywam, to przecież nic złego, upominam się w myślach. Imię to tylko imię, nic nie znaczy. Czy aby jednak?
– Victoria.
Kiwa głową na znak aprobaty.
– Victoria. Podoba mi się.
– Dzięki. – Nie mam pojęcia, dlaczego dziękuję mu za to, że spodobało mu się moje imię. Chyba staram się rozładować nieco napięcie, bo to znacznie łatwiejsze niż zastanawianie się, dlaczego nagle odczuwam zdenerwowanie przy kompletnie obcej osobie.
Na szczęście to on przerywa niezręczną ciszę.
– Przepraszam, że zakłóciłem ci spokój.
Patrząc na resztki tlącego się fotela, macham ręką.
– Nawet o tym nie myśl. Minie jeszcze sporo czasu, zanim osiągnę całkowitą nirwanę.
Jakby celowo światło na werandzie gaśnie z sykiem i nagle stoimy tylko w świetle księżyca.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, to wiesz, gdzie mnie szukać. – Zaproszenie wydaje się zupełnie szczere.
W powietrzu można wyczuć to ciężkie wrażenie, że noc ma się ku końcowi, a mimo to żadne z nas nie kwapi się, by się pożegnać. Mając w myślach niedawno złożoną sobie obietnicę, żeby zacząć od nowa, ignoruję tajemnicze przyciąganie i mówię:
– Miło było cię poznać.
Nerwowo przestępuję z nogi na nogę i przygryzam wargi, podczas gdy on nadal mi się przygląda. Bardzo chciałabym wiedzieć, o czym myśli, ale czy to ma jakieś znaczenie? Nie zależy mi na tym, żeby kogoś poznać. Wyprowadziłam się od cywilizacji nie bez powodu – chcę skupić się wyłącznie na sobie.
Wiem, co mnie czeka w przyszłości z takim podejściem. Samotność.
– Dobranoc – mówi. Wygląda, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze.
Na końcu języka mam pytanie, czy wszystko w porządku, ale widzę, że na jego twarzy maluje się nostalgia. Najpierw słychać ciężkie kroki na pomoście, a potem Jude znika z mojego podjazdu równie cicho, jak się pojawił.
Stoję jak wmurowana, nie jestem w stanie odwrócić wzroku od miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą go widziałam. Może mam źle w głowie, ale choć w jego towarzystwie spędziłam zaledwie kilka minut, czuję, że jego przeszłość jest równie ciemna jak moja. Dawna „ja” zapytałaby, czy chciałby z kimś pogadać, ale dawnej „mnie” już nie ma. Nowa „ja” nie ma potrzeby zawierania nowych znajomości ani prowadzenia bezsensownych rozmów. Po prostu chcę być sama.
Wchodzę do domu tylnymi schodami, które skrzypią pod moimi butami, zatrzaskuję drzwi i opieram się o nie plecami. Przymykam oczy. Nienawidzę tego uczucia apatii, które mnie przygniata, ale lepsze to niż znowu mieć złamane serce.
Zaglądam do niewielkiej lodówki i wyciągam butelkę białego wina. Gaszę światło i idę na górę do sypialni, zbyt zmęczona, by zarejestrować fakt, iż po drugiej stronie jeziora, za drzewem, znajduje się okno sypialni kogoś, kto prawie na pewno oznacza kłopoty.