Ścigając zło - ebook
Ścigając zło - ebook
Rozmowy, które autorzy powieści kryminalnych przeprowadzili z ludźmi zawodowo ścigającymi zło. Policjanci, prokurator, strażnik więzienny, biegła psycholog, badacz kości i medyk sądowy odkrywają kulisy swojej pracy, dzielą się wiedzą i osobistymi doświadczeniami, a także faktami z autentycznych śledztw.
Czy życie prześciga fikcję? Jak popkulturowe wyobrażenia wypadają w zderzeniu z rzeczywistością? Jaka jest cena wyścigu ze złem?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6233-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIE UDAWAJ, ŻE SIĘ URWAŁEŚ Z PSÓW
Jacek i Marek (imiona zmienione)
policjanci | Centralne Biuro Śledcze
Marek do policji wstąpił w 1991 roku. Zaczynał jako dzielnicowy, następnie był policjantem wydziału kryminalnego, później pracował w jednym ze specjalnych wydziałów Komendy Wojewódzkiej w Krakowie, skąd trafił do Centralnego Biura Śledczego. Obecnie jest ekspertem ds. bezpieczeństwa.
Jacek wstąpił do służby w momencie przełomu, w 1990 roku – do wydziału kryminalnego. Od 1994 roku służył w Biurze do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji, a następnie w Centralnym Biurze Śledczym i Biurze Wywiadu Kryminalnego. Brał udział w operacjach pod przykryciem do 2004 roku. Odszedł z policji w 2007 roku. Jest doktorem nauk społecznych, zajmuje się działalnością naukowo-dydaktyczną oraz doradztwem w zakresie bezpieczeństwa.
Biogramy Jacka i Marka z konieczności są suche i enigmatyczne, nie oddając tego, jak barwnymi i zasłużonymi są postaciami – większość szczegółów, które ich dotyczą, musi pozostać tajna, z ich prawdziwymi imionami włącznie. Swoimi bezcennymi radami i wiedzą dyskretnie dzielili się z nami przy pracy nad większością naszych książek.
Lata 90.: trochę śmieszno, trochę straszno
Jak znaleźliście się w policji?
M: Poszedłem i mnie przyjęli.
J: Ze mną to była skomplikowana sprawa. Już nie byłem młody, jak na początku lat 90. wstąpiłem do służby. Włóczyłem się po świecie, w końcu z różnych – nazwijmy to – życiowych przyczyn wróciłem do Krakowa i poszedłem do policji – jak to się mówi – dla chleba, panie, dla chleba. W każdym razie nigdy nie chciałem być policjantem.
M: A ja zawsze chciałem być policjantem. Tylko pod warunkiem że ustrój się zmieni. Był rok 1991, ustrój się zmienił, więc poszedłem. Trafiłem do policji prosto z FMW, jak zresztą wielu innych chłopaków. Ze starszymi kolegami dogadywaliśmy się na patrolu, że bywaliśmy na tych samych zadymach, tylko po przeciwnych stronach.
W milicji nie było żadnej weryfikacji. W tych przełomowych czasach, przynajmniej na początku, panowała ogromna podejrzliwość po obu stronach. Ci starsi się bali, że my, młodzi, będziemy donosić, że będziemy ich wystawiać. Ktoś rozpuszczał pogłoski, że po dwóch latach, jak my się doszkolimy, to wszystkich starych wyrzucą. Niektórzy starsi w to wierzyli.
Na samym początku lat 90. wierzono w ogóle w różne rzeczy. Pamiętam np. bardzo fajnych skądinąd gości, którzy mi z pełnym przekonaniem tłumaczyli, że w latach 80. Solidarność posiadała składy broni przetransportowane do Polski przez Amerykanów i miała wymordować wszystkich milicjantów i ich rodziny. Oni byli karmieni taką propagandą. Pytałem: „Gdzieżeś to wyczytał?”. To mi jeden z drugim odpowiadali, że „W Służbie Narodu” tak pisało. Ciekawe, bo za komuny wiedziałem o wszystkim, co w mojej okolicy nielegalnego się działo w tematach politycznych. A o żadnym składzie broni nigdy nie słyszałem.
Z czasem przekonywali się, że można na nas polegać, i już było zupełnie inaczej. Część tych osób wspominam bardzo fajnie. A część bardzo niefajnie. Ale tak samo część tych ówczesnych młodych wspominam negatywnie.
J: Ja takich doświadczeń nie mam. Trafiłem bezpośrednio do wydziału kryminalnego, gdzie przez pierwsze pół roku byłem jedynym świeżym, człowiekiem z zewnątrz. Przyjął mnie do pracy funkcjonariusz wprowadzający, który był za mnie odpowiedzialny. On mi tłumaczył, co mogę komu powiedzieć, a czego komu nie mówić, z kim pić wódkę, a z kim nie pić. Uczył mnie także pracy. Trafiłem na fachowców – kolegów, ale też naczelnika, komendanta.
Muszę to powiedzieć: kiedy przez pierwsze lata obowiązywał jeszcze układ milicyjny, to wszystko było poukładane. Nie było walki o byt, o stanowiska, wyścigu szczurów. Każdy znał swoje miejsce, robił swoje.
Zostałem przyjęty do policji w okresie, kiedy brakowało ludzi z wyższym wykształceniem. Na wydziale 30-osobowym poza mną miał je jeszcze jeden kolega. Nawet naczelnik nie miał dyplomu. Odbyłem więc na początku tylko zaoczny kurs wprowadzający, ominął mnie kurs podstawowy.
M: To żałuj...
J: Początek lat 90. to były naprawdę dobre pensje. Do tego dodatki, premie, kasyna, czyli stołówki z obiadami, więc praca w policji wydawała się atrakcyjna dla młodych. Chętnych było bardzo dużo. Potem to się zaczęło przewartościowywać.
M: Ja byłem przyjęty z początkiem roku 1991 i wtedy przyjmowali wszystkich jak leci, bo brakowało ludzi. Potem było tak, jak mówisz.
Jak wyglądała praca w policji w latach 90.? Bardziej straszno czy bardziej śmieszno?
M: Lata 90. to był najśmieszniejszy okres mojego życia. Takich jaj, jak wtedy, to nigdy nie było, naprawdę. Na przykład najdziwniejsze naczynie, z jakiego piłem, to była plastikowa zatyczka do gazu, akurat 25-tka. Stary typ policyjnego gazu miał taką zatyczkę, patrolówka zawsze w ten sposób piła.
J: Kryminalny też tak pił.
To może od picia zaczniemy.
J: Dobrze, to zacznijmy od picia.
Pierwszego dnia pracy koledzy przywitali mnie pytaniem o stopień. Szeregowy, powiedziałem. Śmiali się, że będzie komu po wódkę pojechać. Z marszu trafiła się sprawa – do sklepu spożywczego na pętli tramwajowej notorycznie się włamywano. Naczelnik powiedział, że w dwa tygodnie musimy gościa złapać. Dogadaliśmy się z obsługą sklepu i co wieczór inna ekipa przychodziła tam na zasadzkę.
Zasadzka zaczynała się od wejścia do sklepu, rozpicia flaszki właśnie z zatyczki do gazu. Potem dzieliliśmy się na dwa zespoły – jeden zostawał w sklepie na całą noc, a drugi szedł do stojącego na pętli tramwaju, w którym przez całą noc czatowaliśmy na przestępców. Pewnego dnia wprowadzający mnie kolega, wspaniały facet, były dzielnicowy, przyjechał na zasadzkę swoim maluchem. Zaparkował zaraz przy tramwaju. Znowu nie udało się nikogo złapać. Rano, o godzinie 5.00, kiedy wyszliśmy z tramwaju, okazało się, że do malucha kolegi było włamanie. Skradziono radio.
M: Alkoholowe historie z moich początków? Drugiego dnia pracy na komisariacie trafiłem na imieniny. Więcej z tego dnia nie pamiętam.
Potem mnie przydzielali do różnych ludzi, żebym się przyuczał. Jeden to był pan bardzo kochany, bardzo fajny, znacznie starszy. Koło sześćdziesiątki, więc dla nas w wieku naprawdę zaawansowanym jak na dzielnicowego. Bardzo uczciwy, flegmatyczny, z absolutnym spokojem podchodzący do wszystkiego, co się działo dookoła. A drugi to był kawał drania, łapownik, o czym wtedy nie wiedziałem. I do tego dosyć głupi. Wyjątek, bo innych kolegów wspominam z sympatią.
To była jedna z moich pierwszych nocy, munduru nawet jeszcze nie miałem. Poszliśmy z tym drugim panem do dansingu. W takim dansingu zawsze się coś działo – a to ktoś wszczął awanturę, a to ktoś nie zapłacił rachunku. Notatki z interwencji patrolowych spływały do nas i co jakiś czas trzeba się było tam przejść, pogadać z kelnerkami, kierownikiem.
Przychodzimy więc, siadamy, pojawia się wódeczka, zapitka. Do mnie od razu: „A nowy kolega to białą czy kolorową?”. Oczywiście obsługa stawia, mój kolega nic nie płaci. To była jedna z podstawowych różnic pokoleniowych w tamtych czasach – że już się zaczynało za siebie płacić, co do części starszych nie docierało. Dodajmy, że jest godzina 22.00, my pracujemy do 5.00 rano. Myślę więc gorączkowo i w końcu mówię, że może w takim razie poproszę colę. Na co on: „Colę? A co się stało?”. Ja – jak kretyn – że przecież na służbie jestem. Wyśmiał mnie.
Kiedy stamtąd wychodziliśmy, był już ostro nagrzany i tak mi zaczął tłumaczyć: „Marek, i na chuj ty się do tej policji pchałeś? Teraz to nie życie. Dawniej to jak ja miałem noc i tu przychodziłem wieczorem, to oni rano ściągali taksówkarza, płacili mu i wnosili mnie do taksówki. Potem taksówkarz mnie wnosił na komisariat i przekazywał dyżurnemu. Teraz to nie to samo”.
Nie powiedziałem mu wtedy tego, ale pomyślałem – całe szczęście.
Jakieś dwa tygodnie później on był na urlopie, a ja przejąłem jego rejon i idę znów do tego samego dansingu w związku z jakimiś notatkami. Pukam od zaplecza, już miałem mundur posterunkowego policji, otwiera kelnerka. Przedstawiam się, kelnerka mnie sadza, a sama idzie w głąb lokalu. I naraz słyszę wołanie: „Panie kierowniku, przyszedł ten policjant, co nie pije na służbie!”.
Teraz możemy się śmiać, ale ludzie wtedy to bardzo pozytywnie odbierali. Dziwili się, ale odbierali to pozytywnie. Mój kolega tego na pewno nie był w stanie zobaczyć – że oni na niego patrzyli z pogardą. Zasłużoną. Zresztą wyleciał potem z policji.
Jest w popkulturze silne przekonanie, że w latach 90. policja to była wiecznie zapijaczona formacja. Ile w tym prawdy?
J: Wiecznie nie, ale nie można zaprzeczyć, że alkohol był wiernym towarzyszem.
M: Pamiętam, że zmiana pokoleniowa polegała też na tym, że nam, młodym, już nie było wolno. Natomiast część starszych kolegów, jak mieliśmy na 14.00, o 16.00 była już napruta. W mundurach. Oficjalnie nie można już było tego robić.
J: Picie na komendach brało się też stąd, że policjanci niechętnie pili na mieście.
M: Ja się bałem pić na mieście. Miałem dwa miejsca, gdzie czułem się bezpiecznie. Znałem tam właścicieli i wiedziałem, że oni mi zamówią taksówkę i dojadę do domu. W pewnym momencie wiedziałem, że na mieście zna mnie już wielu bandziorów, którzy na co dzień się mnie boją, ale jakby mnie zobaczyli po alkoholu, to kto wie, co by im przyszło do głowy. Miałem taką zasadę, że jak już piłem, to nigdy nie miałem ze sobą broni. I piłem tak, żeby pamiętać. To był strach, że nawet w jakiejś głupiej sytuacji ktoś cię pozna, wystawi.
J: W związku z powyższym pijaństwa odchodziły na komendach. I były one zorganizowane. Jak wydział pił, to naczelnik zabierał wszystkim broń i zamykał w szafie. Było wyznaczonych dwóch kierowców, którzy mieli instrukcje, gdzie kogo zawieźć i jak się zachować. To było ważne, gdyż niektórych można było normalnie odwieźć do domu, a niektórych trzeba było podstawić pod drzwi, zadzwonić i uciekać, bo żona powie: „Piliście z nim, to sobie go weźcie”. A niektórych wręcz przeciwnie – trzeba było odprowadzić do drzwi i poczekać, aż żona otworzy, żeby nie nocowali gdzieś po piwnicach.
To może absurdalnie brzmi, ale taki był folklor. Jak przyszedłem do policji, to już nie byłem młody, byłem po trzydziestce i miałem pewne doświadczenia życiowe, więc i pewien do tego dystans.
Czyli picie – owszem, ale scen jak z filmów, że policjanci idą sobie po pijaku postrzelać, nie było?
J: Nie, a przynajmniej ja takich przeżyć nie miałem. Pilnowaliśmy się, żeby nikt w stanie wysokowskazującym nie łaził po mieście. Przy całej degrengoladzie i alkoholizmie była w tym jakaś niesamowita solidarność, troska o kolegę – żeby go odwieźć, dopilnować, by trafił bezpiecznie do domu.
M: To się zmieniało i dalej zmienia. Dzisiaj jest inaczej, niż było wtedy, a wtedy było już trochę inaczej niż wcześniej. Już wtedy słyszałem: „Teraz to nie ma życia”.
Krążyła np. historia o gościu, który jak raz poszedł w rejon, to mu buty ukradli. W centrum miasta trafił do jednej z melin, które jako dzielnicowy miał nadzorować, a w każdej chlał. Ze złodziejami. Nachlał się więc i położył, całe szczęście nie miał przy sobie broni, bo zabrali mu pałkę, kajdanki i buty. Wrócił boso, konfiskując tramwaj. Wszedł do tramwaju, który miał jechać w prawo. Ale on polecił jechać w lewo. To były lata 80., nikt nie zaprotestował, bo pan władza każe. Wysiadł boso przy komisariacie, a tramwaj musiał wracać objazdem przez pętlę.
Starsi policjanci opowiadali mi tę historię jako przykład tego, czego już nie ma. Dodam – przykład negatywny, bo o zdecydowanej ich większości mam pozytywne zdanie, ze szczególnym uwzględnieniem pierwszych przełożonych. Ale teraz, jak czasem my opowiadamy młodszym, jak to było z początkiem lat 90., to też nie chcą uwierzyć.
Albo inna taka opowieść – był w jednym z komisariatów facet, który zaczynał w wojsku i sam miał IQ mniej więcej klapy od czołgu. Kiedyś był na poligonie, wszyscy pili, ale brakło wódki i trzeba było skoczyć na melinę do wsi. Kazali mu pojechać, a jedyny środek transportu, jaki tam mieli pod ręką, to czołg. Więc wsiadł w czołg, pojechał na metę, napił się, kupił wódkę. Ale jak wracał, to go już rozebrało, nie wyrobił na zakręcie i skosił dom. Na szczęście nikogo w tym domu nie było. Przyjechało WSW czy żandarmeria, afera się zrobiła. Ale wtedy jazda po pijanemu nie była przestępstwem, tylko wykroczeniem i to była kolizja, a nie wypadek, bo nie było rannych ani zabitych. Dyscyplinarnie wywalili go z wojska, ale nie był notowany za przestępstwo, więc przyjął się do policji.
J: Picie to zresztą nie była jedyna patologia. Weźmy np. taki teatrzyk.
Teatrzyk?
J: Jak się przyjąłem do policji, to w kółko słyszałem o teatrzyku. Teatrzyk to, teatrzyk tamto, jedziemy do teatrzyku. Bardzo mnie ciekawiło, co to jest. I co się okazało – teatrzyk to były hoteliki, do których przyjeżdżały pary w wiadomym celu. W pokojach na parterze przez rozsunięte firanki dało się podglądać, co się dzieje w środku. Do teatrzyku chodzili nie tylko policjanci, ale i cywile, stali bywalcy. Niektórzy nawet umieli takim specjalnym kijkiem niepostrzeżenie rozsunąć zasłony. Policjanci z patrolówki i kryminalni na tzw. rajdujących nockach też czasem zajeżdżali do teatrzyku.
Co to były „rajdujące nocki”?
J: Wydział kryminalny brał auto i całą noc jeździł po mieście, bo może coś się będzie działo. Rajdującą nockę można było ubarwić sobie np. w ten sposób, że przejeżdżało się koło oznakowanego radiowozu, udawało się pijanego kierowcę, oni ruszali w pościg, nadawali przez radio, my im przez radio odpowiadaliśmy, że się w ten pościg włączamy... Nie było to bardzo dojrzałe, ale tak robiliśmy.
Ale wróćmy do teatrzyku. Mieliśmy pewnego kolegę teatrologa, i on którejś nocy pojechał z patrolem do jednego hoteliku. Chłopcy ulokowali się w lożach, czyli w krzakach, naprzeciwko pawilonów. I naraz jeden krzyczy: „Chodźcie, orgia, baba się drze!”. Idą, patrzą, a tam facet dusi kobietę paskiem. Rzucili się do drzwi, wyważyli je, wpadli do środka, ale już było za późno. Kobieta nie żyła.
Co się wydarzyło? Dziewczyna wracała do Krakowa na stopa, zatrzymał się pewien pan. Widocznie oboje mieli ochotę na przygodę, bo pojechali do hotelu. Pan wracał z jakiegoś biznesu i miał przy sobie pieniądze, które w pokoju schował pod dywan. Jak już popili, to on sobie przypomniał o tych pieniądzach, ale nie mógł ich znaleźć, bo zapomniał, gdzie je schował. Oskarżył dziewczynę, że je ukradła, zaczął ją dusić i, niestety, udusił skutecznie.
Dzięki temu, że w krzakach kryli się nasi teatrolodzy amatorzy, sprawca został złapany na gorącym uczynku. Oficjalnie oczywiście rutynowo przejeżdżali, usłyszeli krzyki... Kolega dostał premię, sprawa poszła do prasy w tonie pochwalnym, że policja tak szybko zareagowała.
Czy wtedy, w latach 90., to była rzeczywiście zmiana pokoleniowa?
M: Powtórzmy, że ze starszego pokolenia było bardzo wielu fajnych ludzi. Ale rzeczywiście dużo się zmieniło.
Był u nas np. taki gość (akurat z nowego naboru), który pracował według najlepszych minionych wzorców. Jak szedł w rejon, to zawsze miał ze sobą dużą aktówkę. Gdy wychodził, aktówka była pusta, a jak wracał – była pełna. Wszystko do niej brał – włącznie z pietruszką od babć z bazarku. Za darmo. I on się tym chwalił. Że tu dostał, tu zjadł za darmo, tam się napił. Zmiana polegała na tym, że potem nikt nie chciał z nim chodzić.
J: Zmiana pokoleniowa nie odbyła się z dnia na dzień. To były powolne przeobrażenia, dotyczyły wielu aspektów, które wiązały się np. ze zmianą struktury własnościowej. Jak kiedyś było włamanie do sklepu, to inwentaryzacja trwała sobie w najlepsze przez dwa dni. Bo sklep był państwowy i sami złodzieje pewnie by się zdziwili, ile się na koniec okazywało, że ukradli. Ale jak jechaliśmy na oględziny do prywaciarza, do którego było włamanie, to on nas wypędzał z lokalu, bo już chciał wznowić sprzedaż – zamknięty sklep to były straty. Dynamika była inna. Inne podejście.
M: Pamiętam też zdziwienie ludzi, kiedy się uśmiechaliśmy. Jak mówiliśmy „dzień dobry”, „dziękuję”, zamiast pomrukiwać. Wtedy to był szok – jak to, policjant, a taki miły? Na szczęście moi pierwsi szefowie to umieli i nie skazili mnie odwrotnym podejściem. A my w ten sposób dużo więcej się dowiadywaliśmy. Generalnie w 90% przypadków człowiek jest się w stanie więcej dowiedzieć, rozmawiając grzecznie. W pozostałych 10% człowiek jest się w stanie więcej dowiedzieć, rozmawiając niegrzecznie.
Pewnego razu, gdy rozmawialiśmy z jedną panią, stał za mną kolega. Ja już byłem bardziej „doświadczony”, bo pracowałem pół roku, a on dopiero przyszedł. Więc stał za mną i komentował tak, żebym tylko ja słyszał. Ta pani się zachwyca: „Ależ panowie są mili!”. A on na to: „Nie mili, tylko poli”.
To było inne szkolenie, czy wasza intuicja, że trzeba zmienić podejście? Inny klimat? Duch czasów?
M: Nie było żadnego szkolenia.
J: To była intuicja. Też pamiętam tę zmianę, jak byliśmy odbierani przez ludzi, kiedy dostałem nową legitymację policyjną. Był taki moment w kwietniu 1990 roku, kiedy zostaliśmy policjantami, gdy chodziliśmy do ludzi i oni się cieszyli – o, nasza policja! To się oczywiście długo nie utrzymało, ale moment zmiany na fali ogólnospołecznej euforii nowego ustroju był wyczuwalny. Potem wszystko wróciło do normy.
Ta zmiana pokoleniowa odbywała się na zakładkę. To jak w tym porzekadle o skorupce, co za młodu nasiąka – przychodzisz do pracy, widzisz pewne wzorce i je przejmujesz. Żeby zmieniła się mentalność, pewne zachowania muszą wygasnąć. Żeby dokonała się zmiana pokoleniowa, potrzebne jest czasem 40 lat błądzenia po pustyni.
M: Tak samo jest z braniem kasy. Są osoby, które nie wezmą, gdziekolwiek by trafiły, i są takie, które wezmą zawsze. Są też wreszcie tacy, którzy się dopasują do środowiska. Jak się w nim bierze, to oni też będą brać.
J: Z łapówkami jesteśmy całe szczęście bliżej niż dalej końca tej wędrówki.
Jak wyglądał wtedy komisariat? W jakich warunkach pracowali policjanci? Co mieli do dyspozycji?
M: Taki obskurny komisariat, jak dzisiaj w Krakowie przy ul. Zamojskiego, byłby wtedy uznawany za nowoczesny. Dziś to miejsce wygląda jak skansen. Byłem tam ostatnio z okradzioną osobą ze Wschodu, której musiałem tłumaczyć, że nie musi się bać policji, bo jest Polsce, a nie w swoim kraju. I gdy wychodziliśmy, usłyszałem: „Nadal chcesz mnie przekonać, że w Polsce jest inaczej niż u nas?”. Poza wyglądem samego komisariatu przyjmujący ją policjant – bardzo miły zresztą – robił wszystko, żeby nie przyjąć zgłoszenia.
J: Pamiętam, że jesienią i zimą 1990 roku zaczynaliśmy pracę od odpalania radiowozów na pych.
Polonezów?
J: Polonez to był luksus! Wtedy jeździło się jeszcze starymi fiatami 125p. No więc najpierw odpalaliśmy samochód, a potem było losowanie, kto w wydziale dostanie ten samochód, żeby móc nim pojechać na czynności. Bo było kilka sekcji, a samochody tylko dwa. Była sekcja przeciwko życiu i zdrowiu. Sekcja włamań prywatnych i włamań społecznych. Włamanie społeczne to było włamanie do sklepu państwowego. Nie śmiejcie się, zagrożenie karą przy społecznym było większe.
M: U nas wtedy było jedno auto na komisariat, więc jeździliśmy prywatnymi samochodami. Wchodząc do auta, ściągaliśmy czapki, wychodząc – wkładaliśmy i szliśmy na interwencję.
A jak było z bronią?
M: Lata 1991–1992 to były czasy, kiedy nikt w policji nie strzelał, nie wydawano nam broni, wchodziliśmy do służby bez niej. Dostaliśmy ją wkrótce potem, ale nie umieliśmy z niej strzelać – bo strzelanie mieliśmy raz w roku, po 6 naboi. Pamiętam, że gdy pierwszy raz wyciągnąłem broń, a było to w roku bodajże 1993 czy 1994, to nie umiałem jej potem rozładować.
Policja publikowała wtedy tzw. „Biuletyn Dzienny”, w którym opisywano zdarzenia z poszczególnych dzielnic. Jako młody dzielnicowy właśnie w „Biuletynie” pierwszy raz trafiłem na nazwisko mojego późniejszego szefa, tu zasiadającego Jacka – i to właśnie w kontekście użycia broni. Do dziś pamiętam, przeczytałem z przejęciem: „starszy sierżant Jacek... – którego wówczas nie znałem – strzelał...”.
J: Pamiętam tę sytuację. Byłem wtedy młodym policjantem, w związku z czym jako jedyny wziąłem ze sobą pistolet, kajdanki i gaz. Starzy funkcjonariusze, którzy ze mną wtedy byli, uważali, że nie muszą. Bo po co mają nosić broń? Przecież w ich czasach przestępcy stawali na baczność na widok samej szmaty.
M: Tyle że wtedy nagle jakoś przestali.
J: Wsiedliśmy o 5.00 rano do samochodu marki Fiat 125p i pojechaliśmy w miasto. Mijamy stojącą na poboczu ładę i widzimy, że dwaj mężczyźni w środku na nasz widok chowają się pod deskę rozdzielczą. Zawróciliśmy, oni ruszyli, my za nimi, na sygnale. Na wiadukcie nad torami kolejowymi próbowali nas zepchnąć. Potem chcieli zawrócić na przełączce między pasami, ale się nie wyrobili, wpadli na słupki i dalej uciekali ręcznie. To znaczy – nożnie.
Było nas czterech, więc podzieliliśmy się po dwóch. Faktycznie, strzeliłem za jednym uciekającym, ale tylko w górę. Wreszcie udało mi się go dopaść na jakimś podwórku. Drugi uciekł, ale został zatrzymany jakieś dwa miesiące później, w innym województwie. Co się okazało? Obydwaj byli poszukiwani, a samochód kradziony i wypełniony gorzałą. W dodatku ten, którego złapałem, miał przy sobie pusty blankiet dowodu osobistego. Przyznał się, gdzie stoi jeszcze jedno auto z przyczepą, też pełne gorzały.
Ale opowiadam o tym również po to, żeby pokazać, na czym polegała ówczesna patologia. Otóż całą tę gorzałę – z dwóch samochodów i przyczepy – zwieźliśmy do jednej z komend. A tam przyszedł nasz szef i kazał wszystko nosić do siebie do gabinetu. Zaczęliśmy wnosić, a tu pojawia się szef dochodzeniówki i pyta: „A gdzie to nosicie?”. „Na trzecie piętro”. „Nie! Do magazynu! Do magazynu!”. Więc nosiliśmy jedną paczkę do magazynu, drugą do techników. Wydział pił przez tydzień.
Jakim miastem był wtedy Kraków?
M: Opowiem wam o jednej nocy. Jak byłem dzielnicowym, to nas przydzielali raz w tygodniu na noc do patrolówki na wzmocnienie. Więc – wczesne lata 90., zima, noc z soboty na niedzielę, czyli najgorzej. Jeździliśmy na interwencję za interwencją. I to same ciężkie przestępstwa. Pamiętam, jak z jednej meliny znosiliśmy ciężko pobitego gościa w kocu do pogotowia – zanim zdążył dojechać do szpitala, umarł. I koło pierwszej w nocy wzywają nas do jednego klubu. Przyjeżdżamy, wybiegają bramkarze z przerażeniem w oczach i do nas: „Panowie, tam jest strzelanina!”. Dojechał jeszcze jeden radiowóz – też z jednym dzielnicowym i jednym z patrolówki. Ja z drugim dzielnicowym, dwa młode debile, wcale nie byliśmy odważni, tylko głupi, bo stwierdziliśmy, że musimy tam wejść. Mając jeden magazynek i jedno strzelanie rocznie, co znaczy, że w ogóle nie umieliśmy wtedy strzelać. Ale wyciągnęliśmy giwery i biegniemy na dół. Ci dwaj z patrolówki zostali na zewnątrz.
Na dole coś mi chlupie pod nogami – to była krew, rżnęli się tam nożami. Wpadliśmy z bronią do pierwszego pomieszczenia, wszystkim kazaliśmy dać łapy na ścianę, obszukiwaliśmy i wyrzucaliśmy ich na zewnątrz. Ale w pewnym momencie zobaczyli nas z drugiej sali. W której było ze sto osób. Ruszyli na nas, odcięli nam drogę odwrotu.
Nie wiem, czy to adrenalina, ale obaj zareagowaliśmy tak samo. I bardzo racjonalnie. Czyli – schowaliśmy broń do kabur, bo i tak na nic by nam się nie przydała. Wciągnęli nas do tej drugiej sali, w ruch poszły butelki, nawet dziewczyny szarpały nas za ubrania. Okazało się, że tam była zadyma dwóch osiedlowych grup przestępczych. Wtedy byłem pewny, że nie przeżyję tej nocy.
Ja generalnie w takich sytuacjach czuję strach – ale wtedy byłem tak przekonany, że już stamtąd nie wyjdę, że ogarnął mnie całkowity spokój. Zacząłem nagle patrzeć na wszystko z dystansu. A tam wszyscy krzyczą: „Dajcie ich tu, brzuchy im rozpruć!”. Naćpani, pijani, uzbrojeni. Zwróciłem uwagę na jednego, którego wszyscy naśladowali – a on się jakby zastanawiał. Wiedziałem, że jak on mi przywali, to ci inni mnie rozszarpią. Popatrzyłem na niego i startuję: „Kto was tu dojechał? Mam nadzieję, że im najebaliście, bo ja też jestem z tej dzielnicy”. Oczywiście to nie była prawda, ale oni byli tak pijani, że o nic nie pytali. Gdyby zaczęli drążyć, skąd dokładnie, mogłoby się źle skończyć. Więc tamten patrzy na mnie i mówi: „Z tej dzielnicy? To czegoś się tak ubrał?” – bo przecież byłem w mundurze. „Wojsko odrabiam”, odpaliłem. „A, to wy wojsko odrabiacie, a nie jesteście psy?”. Chyba zaczynali nam wierzyć. „No, kazali nam tu przyjść, to co mieliśmy zrobić...?”, odpowiadam. I zaczęła się rozmowa. Pijacka bo pijacka, ale rozmowa. „A tamtym dojebaliście?”. „No, dojebaliśmy. Ale nieładnie jesteś ubrany...”.
Oni się tam strzelali, ale nie z ostrej broni, tylko z gazowców, więc wszystkim już łzawiły oczy od stężenia gazu. Więc zaczęli powoli sami wychodzić na zewnątrz. „To na razie – pożegnali się. – Pokażcie się, jak już nie będziecie w tych przebraniach”. I nagle patrzymy, a w knajpie jesteśmy tylko my dwaj.
Nic nam się nie stało – poszarpali mi trochę mundur, ale nawet oka podbitego nie miałem. Wychodzimy, a tam pluton alarmowy OPP – czyli Oddziałów Prewencji Policji, gości, którzy rzeczywiście wtedy wojsko odrabiali – dlatego mogłem tak powiedzieć. Wcześniej nie byli w stanie przyjechać, bo mieli samobójcę na rusztowaniach, a jak wreszcie dotarli, to nie mogli wejść, bo na zewnątrz tłukły się dwie grupy skinów i musieli ich spacyfikować – takie to było miasto.
Więc wyszliśmy, wsiadłem do auta, a mój kolega z patrolu mi się tłumaczy, że nie mógł za mną iść, bo trzeba było pomoc wzywać. Wyciągnąłem paczkę papierosów, z paczki papierosa, zapalniczkę – i w tym momencie tak mi się zaczęły ręce trząść, że nie byłem w stanie go zapalić. Trzęsły mi się tak z 15 minut.
Koledzy zostawili was wtedy samych?
M: Gdy dziś o tym myślę – sam nie wiem. Może faktycznie zostali, żeby wezwać wsparcie? Ale tacy „koledzy”, o jakich mówicie, też się zdarzali. Kiedy jeździliśmy z patrolówką, to najpierw się zawsze pytało: z kim będę – bo już ich znałem. I w zależności od odpowiedzi na to pytanie, reagowało się: „Super, będziemy robić” albo: „O, kurde...”.
Pamiętam sytuację, która się wydarzyła pół roku wcześniej. Słyszymy, że wywołują inny radiowóz przez radio, żeby podjechał szybko na miejsce, gdzie grupa siedmiu gości z nożami wymuszała pieniądze od przechodniów. My staliśmy niedaleko. Potem wywołują nas: podjedźcie, udzielcie pomocy. Kolega z patrolu siedział ze mną w radiowozie, rozwalony, palił papierosa. Ze mnie nigdy nie był jakiś Bruce Lee, specjalnie odważny też nie byłem, ale poczułem skok adrenaliny. Już się gotowałem na akcję, a mój towarzysz wzdycha, sięga niespiesznie po kluczyki. Mówię do niego: „Kurde, chłopie, czego nie jedziesz?”. A on na to: „Noże mają, niech tamci przyjadą pierwsi...”. Pomyślałem sobie o tym, co by się działo, gdybym to ja potrzebował pomocy. Ostrzegłem potem kolegów, żeby na niego uważali.
To są fundamentalne sprawy – móc liczyć na kolegę. Na przykład gdy ja z kimś rozmawiam, to mój partner nie powinien angażować się w rozmowę, ale patrzeć dookoła, co się dzieje, żebym wiedział, że nikt mi z tyłu nie przypieprzy. To były te czasy, kiedy bandyci zaczęli strzelać do policjantów i znowu miałem podobną sytuację: legitymowaliśmy grupę Rosjan, specnazowców z postawy, z gęby raczej bandytów. Partner z nimi gada, a ja stoję i pilnuję. I jeden nagle do mnie startuje: „To my tu teraz koledzy...”. Niby przyjacielsko, ale od razu zareagowałem: „Nie podchodź” – bo wytrenowany człowiek, gdy już podejdzie na długość nogi, może zrobić różne rzeczy. Wycofał się. Ale mój partner zaczął się dziwnie zachowywać – przechodził mi przez linię strzału, nachylał się do nich, coś tam poszeptali. I puścił ich. Może coś od nich wziął?
Czy prawo nadążało za zmianami w rzeczywistości? Zdarzało wam się wtedy naginać przepisy dla dobra postępowania albo żeby być skutecznym?
M: Dobrze, to ja mogę się do czegoś przyznać. Pracowałem już w służbach kryminalnych i szukaliśmy jednego dilera. Wiedzieliśmy, że przed południem miał się kręcić w okolicach Rynku. Miało to sens, bo niedaleko był wtedy bajzel – czyli miejsce, gdzie się sprzedawało narkotyki. Chodziliśmy więc z kolegą po cywilnemu wokół Rynku i obserwowaliśmy. Byliśmy osobno, ale w kontakcie wzrokowym. Przechodziłem akurat pod Sukiennicami, gdy zobaczyłem trzech gości, takich cwaniaczków. Największy z nich mi zastąpił drogę i startuje: „Ty, kurwa, wyskakuj z kasy na flaszkę”. Sięgnąłem niby do kieszeni, ale zamiast portfela wyciągnąłem glocka i przyłożyłem mu do brzucha. „I co teraz?”, pytam.
Towarzysze tego pana prysnęli. Mój partner zauważył, że dzieje się coś grubego – bo to nie jest normalne, żeby wyciągać broń na ulicy – więc przybiegł i pyta, o co chodzi. Tłumaczę mu, że ten pan chciał dziesionę na mnie wywalić. Dziesionę – wtedy art. 210 kk – czyli rozbój. Wzięliśmy więc pana w kajdanki i do „sklepu z Policją” – czyli na istniejący do dziś posterunek przy Rynku, żeby sprawdzić, czy nie jest poszukiwany. Nie był. Wiecie, jak się tłumaczył? Że nie wiedział, że jestem policjantem.
Zastanawiamy się więc, co z gościem począć – zrobić mu sprawę o usiłowanie wymuszenia rozbójniczego na policjancie? Trochę wstyd, a do tego ile się człowiek narobi. Ale puścić go? Niewychowawcze. Nie na mnie, ale na kimś innym zrobi rozbój.
Pan był z Dolnego Śląska, więc zadzwoniliśmy na informację PKP, kiedy jest najbliższy pociąg i ile kosztuje najtańszy bilet. I mówimy gościowi: „Albo masz sprawę za usiłowanie rozboju, czynną napaść na policjanta i coś tam jeszcze wymyślimy, i idziesz do pierdla tak od 4 lat w górę. Albo wyciągasz z kieszeni wszystko, co masz – a miał tam sporo kasy, pewnie kradzionej – i odliczasz dokładnie tyle, ile na bilet. Resztę bierzesz w wyciągniętą rękę tak, żebyśmy widzieli, idziesz do tej skarbonki” – i pokazujemy mu słynną skarbonkę na Rynku przy wieży ratuszowej, gdzie wrzuca się datki na Społeczny Komitet Odnowy Zabytków Krakowa. „Ponieważ nawywijałeś w Krakowie – mówimy mu – to musisz Krakowowi odpłacić, więc wrzucasz tam forsę. A potem masz 15 minut, żeby dobiec do dworca. Wszystkie patrole są powiadomione, jak ktoś cię wylegitymuje poza dworcem, to idziesz siedzieć”.
On był na tyle głupi, żeby w to uwierzyć, i nawet zaczął negocjować, że przecież jak dojedzie do rodzinnego miasta o piątej rano, to będzie głodny. Tłumaczymy mu, że gdyby zabrał pieniądze jakiemuś krakowskiemu studentowi, to może on byłby głodny przez następne dwa dni. A tak w ogóle 15 minut już leci, w zasadzie to już ma 13 minut. Wziął więc kasę, wrzucił do skarbonki i sprintem na dworzec.
Szczerze mówiąc, to było przestępstwo, ale nie mam z tym moralnego problemu. Jakbym sobie wziął chociaż grosz z tej jego kasy, to co innego, byłoby to nieuczciwe. Właściwie to było wymuszenie rozbójnicze, tyle że nie na moją korzyść, tylko królewskiego miasta Krakowa. Facet nie poszedł siedzieć, ale może się czegoś nauczył.
Wtedy w ogóle często zdarzały się na Rynku takie rozboje, że jeden gówniarz drugiemu gówniarzowi dawał w mordę i zabierał czapkę. I co, sprawę takim robić? Policjanci kazali im więc np. pilnować skarbonki przez 4 godziny. To był rodzaj resocjalizacji.
J: Ja mam inną historię z naginaniem prawa. To był początek lat 90., a nam udało się operacyjnie pozyskać z grupy przestępczej wysokiej klasy karabin. Tylko trzeba go było wprowadzić w proces. Dzisiaj może dałoby się to załatwić formalnie, ale wtedy to, co zrobiliśmy, w zasadzie było przestępstwem. Przedawnionym, oczywiście.
Napisaliśmy kombinację operacyjną, że podrzucimy karabin w jakieś miejsce, zadzwonimy anonimowo na policję, policja mundurowa go znajdzie i karabin będzie już oficjalnie w naszych rękach. To była ściśle tajna sprawa. Ale najpierw taki plan trzeba było napisać i uzyskać podpis komendanta. Poszliśmy więc z kolegą z kwitem, że panie komendancie, tu jest taka sprawa... Na co on zareagował: „Nie pokazuj mi tego! Gdzie mam podpisać? Nie pokazuj mi tego!”. To był stary milicjant, człowiek z prewencji, który nie bardzo czuł te nowe kryminalne klimaty, nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Podpisał więc, nie patrząc.
Zgodnie z planem miałem ten karabin zakopać pod lasem nieopodal Krakowa, potem nasza funkcjonariuszka z wydziału kryminalnego miała zadzwonić z budki telefonicznej na tamtejszy komisariat. Ale z jakiegoś powodu budki nie było, więc pojechała do mieszkających niedaleko stamtąd rodziców kolegi, który z nami nad tą sprawą pracował, zadzwonić od nich...
M: Duży błąd taktyczny...
J: Miała zadzwonić z informacją, że przejeżdżała niedaleko i słyszała strzelaninę, widziała ludzi biegających po lesie. A tamten kolega miał w tym czasie niby przypadkowo być na wizytacji na tym właśnie komisariacie.
W czasie wizytacji dyżurny odbiera telefon. I kolega słyszy, jak dyżurny mówi: „Tak, tak, a co, a gdzie, a jak, tak, tak, dobrze...”. Kolega pyta, co się dzieje. Na co dyżurny: „Jakaś baba dzwoni, że strzelanina była”. Kolega: „To trzeba jechać!”. Dyżurny: „Czekaj pan, namierzę ją”.
Kolega natychmiast wcisnął mu widełki telefonu. „Panie, trzeba jechać!”
Ekipa pojechała, ja siedziałem w lesie i patrzyłem przez lornetkę, czy znajdą, czy nie za głęboko ten karabin zakopałem. Ale w końcu go znaleźli. My jeszcze owinęliśmy go specjalnie przywiezionymi z drugiego końca Polski gazetami, żeby odsunąć od Krakowa podejrzenia.
Akcja skończyła się wielkim sukcesem, poszło do prasy, że policja znalazła i zabezpieczyła broń od bandytów.
Ale właściwie po co to wszystko? Co to znaczy „wprowadzić w proces”?
J: To bardzo ważne, żeby eliminować broń z półświatka, a wtedy nasza procedura nie przewidywała sytuacji takiego pozyskiwania broni. Zresztą do dzisiaj nie ma procedury, która umożliwiałaby operacyjne ściągnięcie broni z czarnego rynku i wprowadzenie jej do procesu karnego. To problem prawny: policja nie może np. nabyć nielegalnej broni, chyba że w trybie zakupu kontrolowanego.
M: Tyle że zakup kontrolowany robi się po to, żeby zamknąć sprzedającego, a nie żeby np. zdobyć dowód czy właśnie ściągnąć broń z czarnego rynku. Niektóre kraje, gdzie krąży masa nielegalnej broni, mają przepis, na mocy którego gdy ktoś przyniesie dobrowolnie na policję broń, to się go nie pyta, skąd ją ma, tylko się rejestruje, że przyniósł ją obywatel, i broń znika z obiegu.
Historia grubszego – nomen omen – kalibru... Lata 90. to nie tylko zawirowania, ale też początki profesjonalizowania się polskiej policji?
J: Na początku lat 90. zlikwidowano z niewiadomych przyczyn pion PG – czyli przestępczości gospodarczej.
M: E tam, niewiadomych...
J: Stało się to akurat wtedy, gdy przestępstwa gospodarcze zaczęły się świetnie rozwijać, już nie polegały tylko na wyprowadzeniu mięsa poza zakład. Ale około 1993 roku ktoś przejrzał na oczy i powołał słynne zespoły K17 – czyli 17 elitarnych wydziałów, które miały zwalczać przede wszystkim przestępczość gospodarczą. Przeleciały one meteorytem przez policyjne niebo, nie utrzymały się długo i w 1994 roku powstał wydział PZ, czyli Biuro do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji. W 1997 roku powstało Biuro do spraw Narkotyków KGP. W 2000 roku połączono wydziały PZ i narkotykowy i tak powstało Centralne Biuro Śledcze.
M: Wcześniej był jeszcze Antygang.
J: To było jeszcze co innego. Antygang był wydzieloną częścią wydziału kryminalnego. Zaś „Pezety” były strukturami zbudowanymi w oparciu o Komendę Główną – delegatury PZ w regionach nie podlegały komendom wojewódzkim. Chodziło o to, żeby z uwagi na potencjalne przecieki nie angażować w takie sprawy miejscowych policjantów.
To się przekładało na specyficzną organizację pracy: gdy chodzi o rozwiązania siłowe, Wydział III PZ – Wydział Obserwacyjno-Realizacyjny – działał na bazie tzw. piątek obserwacyjno-realizacyjnych. Taka piątka składała się z policjantów, którzy zajmowali się obserwacją towarzyszącą i byli zdolni do podstawowych rozwiązań siłowych. Byli oni bardzo profesjonalnie przeszkoleni z technik obserwacyjnych i prostych działań antyterrorystycznych. Nazywało się to „piątka”, ale mogło liczyć 7 czy nawet 10 osób. Kiedy do akcji potrzeba było więcej funkcjonariuszy, wtedy scalały się piątki z województw ościennych, tworząc mocny zespół uderzeniowy.
Kto trafiał do tych służb?
J: Odpowiem przykładem: w policji, gdy sprawa jest terytorialnie większa niż np. jedna dzielnica w mieście, tworzy się tzw. grupę operacyjną. Szef grupy ściąga sobie do niej policjantów z innych jednostek regionu i pracują razem. I, jak to zwykle bywa, część policjantów trafiających do grupy to ci, których szef grupy chce w niej mieć, a część to ci, którzy zostali oddelegowani przez swoje jednostki na zasadzie: „Damy im tego, który nic nie robi, żeby nie osłabić wydziału”. W Krakowie na początku lat 90. powstała w ten sposób grupa, która rozpracowywała drukarnię fałszywych pieniędzy. Pracowali w niej i policjanci przyjęci po 1990 roku, i byli milicjanci. Drukarnia została rozpracowana, grupa zrobiła ładny wynik. I gdy później powstawał „Pezet”, to szef tej grupy dostał misję zorganizowania delegatury w Krakowie. W nagrodę wziął ze sobą do „Pezetu” wszystkich z tamtej grupy. Później dobierał oczywiście też kolejnych policjantów – w tym, niedługo później, mnie.
Podejrzewam, że mechanizm tworzenia tych wydziałów był w całym kraju ten sam.
Kto was wtedy szkolił, skąd się w tamtych czasach brało know-how do walki z przestępczością zorganizowaną?
J: Generalnie szkoliliśmy się sami. Byliśmy powolutku, ale dobrze doposażani, mieliśmy też dwa razy w tygodniu intensywne szkolenia – jeden dzień w kamizelkach, z młotkami, kilofami, w obciążeniu, biegaliśmy po boisku, ćwiczyliśmy obchodzenie się z bronią. A drugi dzień to była taktyka czarna: wchodzenie do pomieszczeń i realizacja w pomieszczeniach. Były też szkolenia specjalistyczne. Już za CBŚ sami zorganizowaliśmy w Krakowie szkolenie z działań antyterrorystycznych z wykorzystaniem technik alpinistycznych. W codziennej pracy też bardzo dużo się uczyliśmy. Przyjeżdżali do nas również instruktorzy z zewnątrz. Na początku lat 90., jeszcze pracując w wydziale kryminalnym, byłem na szkoleniu z technik antyterrorystycznych i obserwacji prowadzonym przez Francuzów z OCRB. Ale przede wszystkim szkolili nas starsi koledzy z AT – ci, którzy zostali sprawdzeni, zweryfikowani i pracowali w Wydziale III PZ.
Jacku, jak z perspektywy czasu oceniasz „Pezet”?
J: To był bardzo ciekawy i dobrze zorganizowany projekt. Pamiętam, jak realizowaliśmy tzw. gang karateków w Radomiu. Głośna sprawa. Mieliśmy do zatrzymania 8 osób, a zgadnijcie, ilu policjantów brało udział w realizacji.
Dwudziestu?
J: Stu dwudziestu – zebranych właśnie z takich scalonych „piątek” z kilku województw. Koncentracja sił była w Lublinie, tam odbyła się odprawa, w nocy pojechaliśmy do Radomia, na adresach byliśmy o 6.00 rano. I dopiero o tejże godzinie 6.00 rano do Komendy Wojewódzkiej w Radomiu wszedł nasz sztab i powiedział: „Macie na swoim terenie realizację”. Miejscowi policjanci nie mogli o niczym wiedzieć, żeby na sto procent wyeliminować ewentualny przeciek do bandytów. Na 8 osób zatrzymaliśmy wtedy 6. Potem jeszcze jedna sama się zgłosiła, jak zobaczyła, że są zatrzymania.
Ja byłem w zespole, który miał zatrzymać pewnego pana. Pan, 120 kilo żywej wagi, zapaśnik, karateka. Z informacji, które uzyskaliśmy, wynikało, że pana nie będzie w domu, że gdzieś wyjechał. Pojechaliśmy tam więc tylko na wszelki wypadek, w trzy osoby. O 6.00 rano zapukaliśmy do drzwi. Drzwi otworzyły się natychmiast i stanęła w nich naga kobieta. Trochę się zdziwiliśmy, ale wchodzimy do środka, prowadzimy czynności. Kolegę coś tknęło i wyjrzał przez okno. A tam, pod blokiem, stoi czarny mercedes. I już wiedzieliśmy, na kogo ta pani czekała. Pana zatrzymaliśmy dosyć dynamicznie.
Potem się zrobił dramat, pani zaczęła płakać, że jest w ciąży, że się źle czuje. Ale operacja była tak perfekcyjnie zorganizowana, że zaraz przyjechała karetka. A my zabraliśmy naszego karatekę i jedziemy do Radomia. I okazuje się, że mamy ogon. Znowu – jeden, drugi telefon do sztabu i ogon ściągnęła drogówka.
To była jedna z niewielu operacji policyjnych, o których można powiedzieć, że była przygotowana naprawdę perfekcyjnie. I to było właśnie w tych kapitalnych czasach „Pezetu”, czyli w latach 1994–2000, kiedy mieliśmy rewelacyjne szkolenie, przygotowanie. Jak już mówiłem, w 2000 roku PZ wszedł do CBŚ, a ja razem z nim.
W jaki sposób trafiliście na siebie i zaczęliście razem pracować?
M: Zacznijmy od tego, że do policji trafiłem, mając niespełna 20 lat. Przez pierwsze 3,5 roku byłem dzielnicowym na komisariacie. Potem przeszedłem do wydziału kryminalnego na komisariacie, a następnie do kryminalnego w jednej z ówczesnych krakowskich komend rejonowych. I o mało stamtąd nie wyleciałem, bo popadłem w konflikt z przełożonymi. Byłem chyba najstarszym starszym posterunkowym w garnizonie krakowskim, bo mój awans złośliwie blokowano. Ta komenda rejonowa, pod którą podlegałem, to personalnie był koszmar. Prywata i do tego kompletne pijaństwo, a jako że ja nie byłem alkoholikiem i jak już piłem, to ze swoimi kolegami, a nie w pracy, tamci patrzyli na mnie krzywo.
W tej komendzie rządził były Departament IV SB – czyli jednostka zajmująca się zwalczaniem antypaństwowej działalności Kościoła i innych związków wyznaniowych. I o ile znałem kilku byłych esbeków, a paru nawet szanowałem jako policjantów i ludzi, o tyle Departament IV to była straszna hołota. Z tej ekipy nie znam nikogo porządnego. A do tego byli bardzo słabi zawodowo. Bo ci z innych wydziałów, np. z dwójki – czyli z kontrwywiadu – byli profesjonalistami. Ale wyobrażacie sobie pewnie, że pójście na mszę z magnetofonem albo rozpracowanie oazy czy duszpasterstwa nie wymaga szczególnych umiejętności. Więc część moich szefów z komendy rejonowej to byli goście, którzy uciekli do milicji, żeby ominęła ich weryfikacja. A potem ściągali tam swoich.
Mój szef nigdy w życiu nie widział na oczy złodzieja, bał się jakiegokolwiek działania i brania za cokolwiek odpowiedzialności. Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy informację dotyczącą włamania z innego rejonu – że fanty są tu i tu. Sprawdziłem, rzeczywiście było takie włamanie, teraz tylko wystarczyło pojechać po te fanty, żeby mieć superwynik. Ale potrzebowałem, żeby naczelnik podbił nakaz przeszukania. Wtedy się takie rzeczy pisało na maszynie, więc wystukałem dokument i poszedłem do niego. Stropił się, pokiwał głową, kazał mi poprawiać przecinki, przepisać. A potem jeszcze raz, bo szyk zdania... Pisałem to pismo kilka razy, aż wreszcie się zorientowałem, że on tego po prostu nie chce podpisać. Zadzwoniłem więc do komendy, na której terenie był towar, żeby sobie sami te fanty pozbierali. Dziwili się, dlaczego nie chcemy tego zrobić, skoro to nasza informacja i powinien to być nasz wynik.
Co chwilę za coś podpadałem. Na przykład za opowiadanie o szefie dowcipów – które do niego docierały, bo tam ludzie na siebie donosili. Bardzo chciałem stamtąd odejść i wreszcie, po różnych perypetiach, trafiłem do CBŚ. Tam się spotkaliśmy z Jackiem.
Jacek był moim szefem – i to jednym z najlepszych szefów w moim życiu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------