- promocja
Ścigana - ebook
Ścigana - ebook
Clea nie jest grzeczną dziewczynką. Od dziecka uczyła się złodziejskiego fachu, dwa razy trafiła za kratki. Teraz postanawia rozpocząć nowe, uczciwe życie, ale wplątuje się w groźną międzynarodową aferę.
Policja nie wierzy w jej wersję wydarzeń, a dla przestępców jest niewygodnym świadkiem. Musi zdobyć dowody swojej niewinności, dlatego włamuje się do posiadłości jednego z podejrzanych. Na miejscu zaskakuje ją… inny włamywacz. Złodziej, zabójca czy niespodziewany sprzymierzeniec?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9501-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Simon Trott stał na kołyszącym się pokładzie „Cosimy” i poprzez aksamitną ciemność nocy obserwował ogień. Paliło się tuż przy brzegu. Nie był to pożar, lecz seria gwałtownych wybuchów, które rzucały na fale piekielną poświatę.
- To on – powiedział kapitan „Cosimy” do Trotta, zatrzymując się przy dziobie. – „Max Havelaar”. Sądząc po tych fajerwerkach, szybko zatonie. – Odwrócił się i zawołał do sternika: – Cała naprzód!
- Nie ma szansy, żeby ktoś się uratował – zauważył Trott.
- Wysyłają sygnał SOS. Komuś jednak się udało.
Kiedy zbliżyli się do tonącego statku, płomienie wzbiły się nagle w niebo jak fontanna, rozrzucając wokół iskry. Na oceanie zapłonęły kałuże płynnego ognia.
- Zwolnij! Paliwo na wodzie! – Kapitan próbował przekrzyczeć ryk silników. – I uważać na rozbitków!
Simon Trott wpatrywał się w kipiel. „Max Havelaar” od strony rufy zanurzał się coraz bardziej. Ster był już prawie niewidoczny, dziób sterczał w stronę nieba. Jeszcze kilka minut i pogrąży się w falach. Woda była tu głęboka, a podniesienie z dna praktycznie niemożliwe. Dwie mile od hiszpańskiego wybrzeża „Havelaar” pójdzie na wieczny spoczynek.
Kolejna eksplozja wyrzuciła w powietrze spalone szczątki, rysując na wodzie złote kręgi. Podczas tych kilku sekund, zanim to sztuczne oświetlenie przygasło, na skraju ciemności Trott zauważył nieznaczny ruch. Dobre dwieście metrów od tonącego statku, poza linią ognia, na wodzie chybotał się podłużny wąski kształt.
- Tutaj! Tu jesteśmy! – rozległy się głosy.
- Łódź ratunkowa – rzekł kapitan, kierując reflektory w stronę głosów. – Na godzinie drugiej!
Sternik zmienił kurs, zwolnił i przeprowadził dziób pomiędzy plamami płonącego paliwa. Trott usłyszał radosne krzyki ocaleńców, niezrozumiały włoski bełkot. Ilu ich jest? – zastanawiał się, wytężając wzrok. Pięciu. Może sześciu. W świetle reflektorów dostrzegł ich machające ręce. Byli szczęśliwi, że żyją. I że nadeszła pomoc.
- To chyba większość załogi – stwierdził kapitan.
- Wszyscy na pokład.
Na rozkaz kapitana załoga „Cosimy” w kilka sekund stawiła się na górze. Dziób ciął powierzchnię wody, a ludzie zebrani przy barierkach stali w ciszy, ze wzrokiem utkwionym w rysującej się przed nimi łodzi ratunkowej.
W ostrym świetle szperacza Trott stwierdził, że jest ich szóstka. Wiedział, że z Neapolu „Max Havelaar” wypłynął z ośmioosobową załogą. Czy w wodzie jest jeszcze dwóch?
Odwrócił się i popatrzył w stronę odległego wybrzeża.
- Tu „Cosima”! Skąd jesteście? – krzyknął Trott.
- Z „Maxa Havelaara”! – zawołano z łodzi.
- To cała załoga?
- Dwóch nie żyje!
- Na pewno?
- Silnik! Wybuch! Jeden został pod pokładem.
- A ósmy?
- Wpadł do wody. Nie umiał pływać!
To załatwia sprawę, pomyślał Trott. Załoga „Cosimy” obserwowała sytuację, czekając na rozkazy.
Łódź kołysała się na wodzie obok burty.
- Trochę bliżej! – krzyknął Trott w stronę rozbitków. – Rzucimy wam linę.
Jeden z mężczyzn wychylił się, by ją złapać. Trott odwrócił się i dał swoim ludziom sygnał.
Mężczyznę z ramionami wyciągniętymi w stronę rzekomych wybawicieli dosięgła pierwsza seria. Nie zdążył nawet krzyknąć. Pod naporem kul z „Cosimy” bezbronni mężczyźni padali jak muchy. Ich krzyki zagłuszał odgłos wystrzałów z broni automatycznej.
Gdy strzały ucichły, w łodzi zostały skulone ciała. Zapadła cisza, przerywana jedynie pluskiem odbijającej się od kadłuba wody.
Ostatni wybuch na tonącym statku wyrzucił w powietrze chmurę iskier. Dziób „Maxa Havelaara” sterczał przez chwilę absurdalnie w niebo, a potem zniknął pod powierzchnią wody.
Podziurawiona kulami łódź ratunkowa zanurzyła się już do połowy. Jeden z członków załogi „Cosimy” wrzucił do niej kotwicę. Łódź przechyliła się i ciała zsunęły się do wody.
- Zadanie wykonane, kapitanie – zakomunikował Trott i z miną wyrażającą poczucie dobrze wykonanej pracy zwrócił się w stronę steru. – Proponuję wrócić...
Nagle urwał i utkwił wzrok w jakimś punkcie oceanu, kilkadziesiąt metrów dalej. Co to za hałas? Po powierzchni wody rozchodziły się kręgi odbitego blasku ognia. I znowu jakiś odgłos. Na fali pokazało się coś srebrnego, a potem znów zniknęło.
- Tam! – zawołał Trott. – Ognia!
Jego ludzie spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
- Widziałeś coś? – zapytał kapitan.
- Na czwartej godzinie. Coś wypłynęło.
- Nie widzę.
- Strzelajcie, na wszelki wypadek.
Ktoś wykonał rozkaz. Śmiercionośny deszcz kul wyrysował na powierzchni wody rozbryzgującą się linię.
Potem nie pokazało się już nic. Ocean był gładki jak szkło.
- Na pewno coś widziałem – upierał się Trott.
Kapitan wzruszył ramionami.
- Teraz już nic nie zobaczysz. – Odwrócił się do sternika i zawołał: – Wracamy do portu!
Trott podszedł do steru, nie odwracając wzroku od powierzchni oceanu. Kiedy silniki statku zahuczały, odniósł wrażenie, że nad powierzchnię znów wyskoczył jakiś srebrny kształt, który po sekundzie zniknął.
Ryba, pomyślał z ulgą i zadowolony z siebie, odwrócił głowę. Tak. To na pewno ryba.Rozdział pierwszy
- Małe włamanko. Tylko o to proszę. – Veronica Cairncross patrzyła na niego szafirowymi oczami pełnymi łez. Ubrana była w elegancką jedwabną wydekoltowaną suknię, której spódnica układała się malowniczo na kanapie.
Rude włosy miała przeplecione sznurami perełek i upięte przemyślnie na czubku głowy. W wieku trzydziestu trzech lat była znacznie ładniejsza niż osiem lat temu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Przez te lata zdobyła, poza tytułem, wyczucie stylu, które nigdy jej nie zawiodło, i umiejętność błyskotliwej riposty, która czyniła ją mile widzianym gościem na najświetniejszych przyjęciach Londynu. Ale jedno się nie zmieniło – Veronica pozostała idiotką.
Bo jak inaczej wytłumaczyć kłopotliwe położenie, w którym na własne życzenie się znalazła?
I znowu, pomyślał ze znużeniem, stary wierny kumpel Jordan Tavistock musi przyjść na ratunek. Rzeczywiście Veronica potrzebuje pomocy, ale jej prośba była tak dziwaczna, połączona z tak ponurym ryzykiem, że w pierwszym odruchu stanowczo odmówił.
- Wykluczone, Veronico. Nie zrobię tego.
- Jordie, nawet dla mnie? Pomyśl, co się ze mną stanie, jeżeli tego nie zrobisz. Jeśli on pokaże te listy Oliverowi...
- To biedny stary Ollie dostanie szału. Będziecie się kłócić przez kilka dni, a potem ci wybaczy.
- A jeśli nie? A jeżeli... zażąda... – westchnęła i spuściła wzrok – rozwodu?
- Doprawdy, Veronico – teraz westchnął Jordan – powinnaś o tym pomyśleć, zanim wplątałaś się w ten romans.
- Nie pomyślałam, i w tym cały problem. Nie sądziłam, że Guy będzie robił takie trudności. Przecież nie złamałam mu serca! Nie byliśmy w sobie zakochani, nic z tych rzeczy. A teraz okazał się takim gnojkiem! Grozi, że ujawni całą historię. Czy dżentelmen może tak nisko upaść? Gdyby nie te listy, mogłabym się wszystkiego wyprzeć. Moje słowo przeciwko jego słowu. Wiem, że Ollie uwierzyłby mnie.
- Co właściwie jest w tych listach?
Veronica opuściła głowę.
- To, czego nie powinnam była napisać.
- Wyznanie miłości? Czułe słówka?
- Gorzej – jęknęła.
- Bardziej dosadnie?
- Dużo bardziej.
Jordan popatrzył na jej pochyloną głowę, perełki i rudozłote włosy połyskujące w świetle lampy. Trudno uwierzyć, że ta kobieta kiedyś mnie pociągała, pomyślał. Ale to było dawno, miał wtedy dwadzieścia dwa lata i był trochę łatwowierny, z czego już chyba wyrósł.
Veronica Dooley pojawiła się w jego towarzyskich kręgach u boku starego przyjaciela z Cambridge. Kiedy ten się wycofał, Jordan odziedziczył po nim względy dziewczyny i przez kilka zwariowanych tygodni myślał, że jest zakochany. Ale rozsądek zwyciężył. Rozstali się w przyjaźni i pozostali przyjaciółmi przez następne lata. Ona poślubiła Olivera Cairncrossa, i chociaż sir Oliver był starszy o dobre dwadzieścia lat od młodej żony, była to idealna para, klasyczny mariaż fortuny i olśniewającej urody. Jordanowi wydawało się, że oboje są zadowoleni.
Chyba się pomylił.
- Radzę ci się przyznać. Powiedz mężowi o romansie. Wybaczy ci.
- Ale problem nie zniknie. Guy wyśle listy do niewłaściwych ludzi. Jeżeli pokażą się na Fleet Street, Ollie zostanie publicznie upokorzony.
- Myślisz, że Guy posunąłby się do tego?
- Nie mam wątpliwości. Zapłaciłabym mu, gdybym miała pewność, że to odniesie skutek. Ale po tym, jak przegrałam tyle pieniędzy w Monte Carlo, Ollie bardzo ograniczył mi wydatki, a od ciebie nie mogłabym pożyczyć. Są rzeczy, o które nie wypada prosić przyjaciół.
- Włamanie, jak rozumiem, do nich nie należy – zauważył Jordan kąśliwie.
- Jakie włamanie! To ja napisałam te listy, a więc są moje. Odbieram tylko to, co należy do mnie. – Pochyliła się, jej oczy zaiskrzyły jak diamenty. – Jordie, to nie będzie trudne. Wiem, w której są szufladzie. W sobotę wieczorem odbędzie się przyjęcie zaręczynowe twojej siostry. Gdybyś go zaprosił...
- Beryl nie znosi Guya Delanceya.
- Mimo to zaproś go! Kiedy będzie tu żłopał szampana...
- Ja się włamię do jego domu? – Jordan potrząsnął głową. – A jeżeli mnie złapią?
- Jego służba w sobotę wieczorem ma wolne. Dom będzie pusty. A jeżeli cię złapią, to im powiesz, że to kawał. Weź ze sobą nadmuchiwaną lalkę albo coś w tym stylu. Powiesz, że chciałeś mu ją włożyć do łóżka. Uwierzą ci. Któż by nie uwierzył w słowo Tavistocka?
Spochmurniał.
- I dlatego mnie o to prosisz? Ponieważ należę do Tavistocków?
- Nie. Proszę ciebie, bo jesteś najinteligentniejszym mężczyzną, jakiego znam. Bo nigdy, przenigdy nie zdradziłeś żadnego z moich sekretów. – Uniosła wysoko głowę i spojrzała mu w oczy z pełnym zaufaniem. – Bo tylko na ciebie jedynego w całym świecie mogę liczyć.
Cholera. Musiała to powiedzieć.
- Jordie, zrobisz to dla mnie? – spytała cichutko. – Powiedz, że tak.
Ze znużeniem podparł głowę dłonią.
- Pomyślę o tym – odparł, zapadł się w fotel i z rezygnacją popatrzył na przeciwległą ścianę, na portrety swoich przodków. Dystyngowanych dżentelmenów. Nie było między nimi żadnego włamywacza. Aż do teraz.
W pokojach służby światła zgasły o jedenastej pięć. Stary dobry Whitmore był punktualny jak zwykle. O dziewiątej obszedł dom, sprawdził, czy wszystko jest zamknięte. Pół godziny później uporządkował pokoje na dole, pokręcił się w kuchni, zaparzył herbatę. O dziesiątej poszedł na górę i zanurzył się w niebieskiej poświacie swojego telewizora. O jedenastej pięć zgasił światło.
Tak było codziennie, przez cały tydzień. Clea Rice, która obserwowała dom Guya Delanceya od poprzedniej soboty, przypuszczała, że Whitmore będzie tak robił do śmierci.
Bezpiecznie ukryta za cisowym żywopłotem, wyprostowała się i zaczęła przestępować z nogi na nogę, by nie zdrętwieć. Trawa była mokra i jej wąskie spodnie przyklejały się do łydek.
Chociaż noc była ciepła, poczuła dreszcz. Nie z powodu wilgotnego ubrania, ale z podniecenia i oczekiwania. No i strachu. Niezbyt wielkiego – miała wystarczająco dużo zaufania do swoich umiejętności, by wierzyć, że nikt jej nie złapie. Ale zawsze jest ryzyko.
Da służącemu na zaśnięcie dwadzieścia minut. Dziś wieczorem Guy Delancey może wrócić z przyjęcia wcześniej, a ona chciała być daleko stąd, kiedy będzie wchodził do domu.
Chyba Whitmore już zasnął. Clea wysunęła się zza żywopłotu i przebiegła przez trawnik. Zatrzymała się dopiero pod osłoną krzewów. Złapała oddech i oceniła sytuację. W domu panowała cisza. Na jej szczęście Delancey nie cierpiał psów. Okrążyła dom i przebiegła przez taras do drzwi. Tak jak się tego spodziewała, były zamknięte, lecz nietrudno było je otworzyć. Poświeciła sobie latarką i stwierdziła, że to klasyczny zamek z ząbkami, trochę zardzewiały, i chyba taki stary jak dom. Wyjęła komplet kluczy szkieletowych i zaczęła próby. Pierwsze trzy nie pasowały. Włożyła czwarty, obróciła powoli i poczuła, jak ząbek wślizguje się w wycięcie.
Łatwizna.
Weszła do biblioteki. W świetle księżyca widziała książki na półkach, ale teraz przyszło najtrudniejsze – gdzie jest Oko Kaszmiru? Na pewno nie w tym pokoju, pomyślała, omiatając ściany światłem latarki. Jest nazbyt dostępny dla gości, kompletnie niezabezpieczony przed złodziejami. Mimo to szybko go przeszukała.
Jednak Oka Kaszmiru nie znalazła.
Wyśliznęła się z biblioteki do holu, potem obejrzała salon i solarium na parterze. Nie zawracała sobie głowy kuchnią ani jadalnią. Delancey nie wybrałby miejsca tak łatwo dostępnego dla służby.
Zostały tylko pokoje na górze. Clea weszła po schodach cicho jak kot. Na podeście przystanęła, nasłuchując. Wiedziała, że po lewej ma skrzydło dla służby. Sypialnia Delanceya musi być po prawej, skręciła więc i poszła prosto do ostatniego pokoju.
Drzwi nie były zamknięte. Weszła i cichutko zamknęła je za sobą. Przez balkonowe okno wlewało się światło księżyca, oświetlając wspaniały pokój. Na wysokich na cztery metry ścianach wisiały obrazy, ogromne łoże z baldachimem mogłoby pomieścić cały harem. Wystroju dopełniała olbrzymia komoda, dwuskrzydłowa szafa, stoliki nocne i biurko. Obok drzwi balkonowych, na antycznym perskim dywanie, stał stolik do herbaty i dwa fotele.
Clea jęknęła. Trzeba godzin, by przeszukać ten pokój.
Czas leci, zaczęła więc od szuflad w biurku. Sprawdziła, czy nie ma skrytek, a potem skierowała się do szafy, która górowała nad pokojem jak olbrzymia skała. Już miała otworzyć jej drzwi, kiedy usłyszała jakiś hałas i zamarła.
Za drzwiami balkonowymi działo się coś dziwnego. Pnącza wisterii trzęsły się gwałtownie. Nagle w gęstwinie liści ukazała się sylwetka. Clea najpierw zobaczyła głowę mężczyzny, a kiedy w świetle księżyca zabłysły blond włosy, schowała się za szafę.
No to świetnie. Następnym razem trzeba będzie brać numerki, żeby włamywać się po kolei. Tego nie przewidziała – konfrontacji z konkurencją. I do tego niekompetentną, pomyślała z odrazą, kiedy usłyszała przewracającą się doniczkę. Nastąpiła cisza. Włamywacz nasłuchiwał. Stary Whitmore musi być kompletnie głuchy, pomyślała Clea.
Drzwi balkonowe skrzypnęły i się otworzyły. Clea skurczyła się w sobie. A jeśli ją zobaczy? Zaatakuje? Nie miała ze sobą niczego, czym mogłaby się bronić.
Podskoczyła na dźwięk głuchego uderzenia i zirytowanego głosu włamywacza.
- Niech to wszystko szlag!
O Boże. Ten facet jest bardziej niebezpieczny dla siebie niż dla niej.
Gdy kroki przybliżały się, Clea niemal wcisnęła się w ścianę. Włamywacz otworzył drzwi szafy. Clea usłyszała odgłos przesuwanych wieszaków, a potem wysuwanej szuflady. Przez szparę w drzwiach zobaczyła, że zapaliła się latarka. Mężczyzna mruczał coś do siebie z akcentem wskazującym na przynależność do wyższych sfer.
- Chyba zwariowałem. Musiałem dostać kota. Nie rozumiem, jak dałem się jej wrobić...
Clea nie zdołała poskromić ciekawości. Wychyliła się i zajrzała przez szparę między zawiasami. Facet wpatrywał się w otwartą szufladę ze zdumieniem. Miał wyraźnie zarysowany profil, zdradzający arystokratyczne pochodzenie. Włosy koloru dojrzałej pszenicy były potargane od szamotaniny z pnączami wisterii. Nie był ubrany jak włamywacz. W smokingu i czarnej muszce wyglądał raczej jak uciekinier z przyjęcia.
Włożył głębiej rękę do szuflady i nagle wydał z siebie pomruk zadowolenia. Nie widziała, co z niej wyjął. Błagam, żeby to nie było Oko Kaszmiru. Być już tak blisko i je stracić...
Przysunęła się bliżej do otworu i wytężyła wzrok ponad ramieniem włamywacza, by zobaczyć, co wkładał do kieszeni. Wpatrywała się tak intensywnie, że nie miała czasu zareagować, kiedy mężczyzna nieoczekiwanie schwycił drzwi szafy i ją zamknął. Clea odskoczyła i uderzyła ramieniem o ścianę. Nastąpiła cisza.
Powoli snop światła prześliznął się za kant szafy, po czym ukazał się zarys głowy mężczyzny. Clea mrugnęła, bo światło ją oślepiło. Nie widziała go, za to on widział ją doskonale. Długo stali nieruchomo, a potem usłyszała jego głos:
- Do cholery, kim jesteś?
Postać za szafą nie odpowiedziała. Jordan powoli przesunął snopem światła po postaci intruza, odnotowując w myślach obcisłą czapkę zsuniętą aż do brwi i uczernioną dla kamuflażu twarz, czarny golf i spodnie.
- Pytam po raz ostatni. Kim jesteś?
Odpowiedział mu tajemniczy uśmiech. To go zaskoczyło. I wtedy postać w czerni skoczyła jak kot. W wyniku zderzenia wylądował na jednej z kolumn łoża. Czarna postać natychmiast rzuciła się w stronę balkonu. Jordan w ostatniej chwili zdołał chwycić ją za spodnie. Oboje upadli na podłogę i zderzyli się z biurkiem, zrzucając na siebie deszcz piór i ołówków. Czarna postać wydostała się nagle z uścisku i wbiła Jordanowi kolano w podbrzusze. Pod wpływem bólu i mdłości omal jej nie puścił. Nagle spostrzegł rękę macającą podłogę, a potem ostrze noża do otwierania listów skierowane w swoją stronę.
Wykręcił przeciwnikowi nadgarstek i zmusił do wypuszczenia noża. Broniąc się przed uderzeniami pięści, w wirze walki zerwał z głowy napastnika czapkę.
Na podłogę spadła kaskada wspaniałych jasnych włosów i rozlała się w plamę połyskującą w świetle księżyca. Jordan wpatrywał się w nią w oszołomieniu. Kobieta.
Przez dłuższą chwilę nie odrywali od siebie wzroku, oddychając szybko i ciężko. Serca ich dudniły.
Kobieta. Jego ciało zareagowało w sposób automatyczny i typowo męski. Była zbyt blisko. I była bardzo kobieca.
- Puść mnie – wyszeptała.
- Najpierw powiedz mi, kim jesteś.
- Bo co?
- Bo cię... bo...
Uśmiechnęła się do niego. Jej usta były tak blisko, że zupełnie stracił rezon.
Dopiero odgłos zbliżających się kroków sprawił, że mózg Jordana zaczął znowu funkcjonować. W szparze pod drzwiami pojawiło się światło i męski głos zawołał:
- Co się dzieje? Kto tu jest?
W mgnieniu oka oboje skoczyli na równe nogi i rzucili się na balkon. Kobieta pierwsza pokonała balustradę i niczym małpka pomknęła w dół, przytrzymując się wisterii. Kiedy Jordan zdołał zeskoczyć, ona już biegła przez trawnik. Dopadł ją przy żywopłocie i zatrzymał.
- Co tam robiłaś? – zażądał odpowiedzi.
- A ty co robiłeś? – odparowała.
W domu zapaliły się światła i z balkonu ktoś wołał:
- Złodzieje! Ja wam pokażę! Zaraz tu będzie policja!
- Nic tu po mnie – rzekła kobieta i pobiegła do lasu.
Jordan westchnął.
- Święta racja.
I ruszył za nią.
Przebiegli razem kilometr czy dwa, starając się unikać kolczastych krzaków i nisko wiszących gałęzi. Teren był nierówny, ale dziewczyna była niezmordowana. Dopiero gdy dotarli do przeciwległego krańca lasku, Jordan zauważył, że jej oddech stał się urywany.
Był zupełnie wykończony, gdy zatrzymali się na skraju pola, by odetchnąć. Na bezchmurnym niebie światło księżyca rozlewało się jak mleko. Ciepły wiaterek niósł zapach spadających jesiennych liści.
- Powiedz mi – wykrztusił pomiędzy jednym a drugim haustem powietrza – żyjesz z tego?
- Nie jestem złodziejką, jeżeli o to pytasz.
- Ale zachowujesz się jak złodziejka. I ubierasz.
- Nie jestem złodziejką. – Gdy oparła się o pień drzewa, widać było, jaka jest zmęczona. – A ty?
- Ja? Skąd! Nie jestem złodziejem. Chciałem zrobić komuś kawał. To wszystko.
- Rozumiem.
Podniosła głowę, by mu się przyjrzeć. W księżycowym świetle widać było malujący się na jej twarzy sceptyczny uśmieszek. Teraz, kiedy nie szarpali się jak para dzikusów, stwierdził, że jest drobna. Przypomniał sobie, jak jej okrągłości dobrze układały się pod ciężarem jego ciała, i ogarnął go nagły przypływ pożądania.
Nie mógł dobrze rozpoznać jej rysów z powodu kamuflażu, ale jej głos łatwo było zapamiętać. Niski i gardłowy, jak mruczenie kota. To nie Angielka. Amerykanka?
Dalej mu się przyglądała.
- Co wyjąłeś z szafy? – zapytała. – To też miał być kawał?
- Widziałaś?
- Widziałam. – Podniosła wyzywająco głowę. – No i udowodnij mi teraz, że to dla draki.
Sięgnął z westchnieniem pod smoking. Natychmiast odskoczyła i zakręciła się na pięcie, by uciekać.
- Zaczekaj. Nie mam broni. To tylko futerał. Coś w rodzaju ukrytego plecaka.
Odsunął zamek błyskawiczny. Stała kilka metrów dalej, gotowa do ucieczki na pierwszy sygnał o zagrożeniu.
- To trochę dziecinne – powiedział, ciągnąc za pokrowiec. Zawartość nagle wypadła i kobieta pisnęła ze strachu. – Widzisz? To nie jest broń. To nadmuchiwana lalka. Naga kobieta.
- Wykonana z anatomiczną dokładnością? – zapytała z ironią w glosie.
- Nie wiem. To znaczy... nie sprawdzałem.
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Ale to dowodzi, że byłem tam tylko dla kawału – oznajmił, usiłując wepchnąć lalkę z powrotem do futerału.
- Dowodzi tylko, że przygotowałeś się na wypadek, gdyby cię złapano. Co w twoim przypadku było bardzo prawdopodobne.
- A ty się przygotowałaś? Gdyby ciebie złapano?
- Nie sądziłam, że mnie złapią. Zupełnie dobrze mi szło. Dopóki ty się nie wchrzaniłeś.
- Co ci dobrze szło? Włamanie?
- Mówiłam ci, że nie jestem złodziejką.
- To dlaczego się włamałaś?
- Żeby coś udowodnić.
- A co?
- Że można to zrobić. Właśnie udowodniłam panu Delanceyowi, że potrzebuje systemu alarmowego. I moja firma go zainstaluje.
- Pracujesz dla firmy ochroniarskiej? Której?
- A dlaczego pytasz?
- Mój przyszły szwagier jest z tej branży. Może zna twoją firmę.
Uśmiechnęła się ponętnie.
- Pracuję dla Nimrod Associates.
A potem odkręciła się na pięcie i odeszła.
- Zaczekaj.
Pomachała ręką w rękawiczce, ale się nie odwróciła.
- Nie dosłyszałem twojego nazwiska! – zawołał.
- Ani ja twojego! I tak trzymajmy.
W mroku zajaśniały jej włosy, a potem znikła. Noc się stała nagle zimniejsza, ciemności pogłębiły. Jedynym śladem, jaki po niej pozostał, było pożądanie.
Dlaczego pozwolił jej odejść? Jasne, że jest złodziejką, ale co mógł zrobić? Zaciągnąć ją na policję? Wytłumaczyć, że zastał ją w sypialni Guya Delanceya, gdzie żadne z nich nie miało prawa się znaleźć?
Pokręcił ze znużeniem głową i ruszył do samochodu, który zaparkował o kilometr dalej. Musi się pospieszyć. Robi się późno i ktoś może zauważyć, że nie ma go na przyjęciu. Przynajmniej jego misja zakończyła się powodzeniem. Ukradł listy Veroniki. Teraz je odda, a jej pozwoli na wylewne podziękowania za uratowanie reputacji.
A potem ją udusi.